Halny. Wiatr, który niesie obłęd - Dawid Góra - ebook + książka

Halny. Wiatr, który niesie obłęd ebook

Góra Dawid

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wiatr, który niesie obłęd, najczęściej przychodzi niespodziewanie

Przez Tatry przelewają się ciężkie białe chmury, nad Giewontem tworzą złowrogi wał. Wiatr spada z grani, tworząc w obłokach długie smugi. Górale przygotowują się na najgorsze. Turyści jeszcze nie wiedzą, co ich czeka - dopiero, kiedy widzą przechodnia rozmawiającego z samym sobą, błądzących ludzi oraz karetki coraz częściej jeżdżące na sygnałach, zdają sobie sprawę, że „coś” się dzieje.

Zaczyna się najbardziej tajemniczy i niepokojący czas na Podhalu. Zaraz uderzy halny!

Reportaż Dawida Góry to obiektywnie przedstawiony materiał na temat pewnego fenomenu. Zebrane fakty, przytoczone opowieści i wydarzenia nie dają jednoznacznej odpowiedzi na odwieczne pytania: jak, i czy w ogóle, halny wpływa na człowieka.

To opowieść o wypadkach, samobójstwach, przestępstwach, które prawdopodobnie nigdy by się nie wydarzyły, gdyby nie wiatr, który pcha ludzi w irracjonalne sytuacje. To również zapis wspomnień ludzi gór, m.in. ratowników TOPR-u i pracowników obserwatorium na Kasprowym Wierchu, którzy mierzyli się z siłą żywiołu, nieraz ponosząc klęskę.

Halny to tajemnica, coś niedopowiedzianego, coś co niepokoi i budzi demony. Katalizator naszej wrażliwości.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 215

Rok wydania: 2024

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Tyle tylko że w gó­rach nad­rzęd­ną wła­dzą jest na­tu­ra. Cza­sem nie je­ste­śmy w sta­nie jej prze­wi­dzieć." Halny od wieków fascynuje i inspiruje swoją nieprzewidywalnością. To wiatr o potężnej sile, który potrafi nagle i niespodziewanie wyrządzić ogromne spustoszenia na szlakach, a jednocześnie uwolnić dawno uśpione lęki z zakamarków umysłu. Mówi się, że przynosi niepokój, rozdrażnienie i lęk. Że niektórzy przed jego nadejściem wariują, dochodzi do irracjonalnych zachowań i zwiększa się również ilość samobójstw. Ile w tym prawdy, a ile legendy? Na te pytania stara się znaleźć odpowiedzi Dawid Góra w swoim reportażu. To rzetelny i wielowątkowy reportaż, w którym autor z dużą starannością rozkłada temat wiatru Halnego na czynniki pierwsze. Przedstawia nie tylko jego charakterystykę, ale przede wszystkim opiera się na rozmowach z ludźmi, którzy mają z Halnym najwięcej do czynienia: mieszkańcami Podhala, ratownikami medycznymi, TOPR, psychologami i lekarzami. Przytacza ich wypowi...
10
Lost70

Dobrze spędzony czas

Fajny ciekawy reportaż
00

Popularność




Projekt okładki: Urszula Gireń

Redakcja: Barbara Milanowska, Lingventa

Redaktor inicjujący: Barbara Czechowska

Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus

Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Monika Kociuba, Monika Łobodzińska-Pietruś

Niektóre imiona, nazwiska i fakty w opisach części wydarzeń zostały zmienione dla dobra samych bohaterów oraz ich rodzin.

© by Dawid Góra

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024

Fotografia wykorzystana na okładce

© patrick001/Shutterstock

ISBN 978-83-287-3296-4

MUZA SA

Wydanie I 

Warszawa 2024

–fragment–

Te noce przed halnym wiatrem mają w sobie coś złowieszczego.

Niebo czarne, jak aksamitna opona, na niem księżyc bez promieni, biały, ostry, i gwiazdy migocące gwałtownie; – ponad wirchami, daleko, małe kłębki białych obłoków, jak ptaki burzy, lecą i przewalają się na miejscu; – od czasu do czasu przylatuje od gór gorące tchnienie, a wprawne ucho dosłyszy daleki szum wichru, który się szarpie o szczyty.

Na przełęczy, Stanisław Witkiewicz[*]

* * *

– Musicie jechać pod Zakopane. Facet zwariował, strzela z okna. Na miejscu są policja i straż pożarna. – Głos dyspozytora jest mechaniczny. Jak zawsze.

Początek lat dwutysięcznych. Jeszcze nie wprowadzono numeru 112. Sylweriusz Kosiński, lekarz w karetce zakopiańskiego szpitala, zna wszystkich dyspozytorów. Po głosie rozpoznaje, że sprawa jest poważna. Jakby sam komunikat nie wystarczył.

Sytuacja nietypowa, ale nie wzbudza strachu. Lekarz jest po trzydziestce, niejedno już widział. Właśnie praca w zespole ratownictwa medycznego przyniosła mu najwięcej doświadczeń. Choć do dziś nie jest pewny, czy właśnie takich się spodziewał. Bieda, agresja, alkoholizm – widok codzienności w niektórych zakopiańskich domach nierzadko bardziej go przeraża od obrazu śmierci.

Czteroosobowy zespół ambulansu wyrusza natychmiast. Lekarz, ratownik medyczny, pielęgniarka i kierowca. Jadą w okolice Białego Dunajca i Szaflar.

Jak na początek jesieni jest ciepło. Pojedyncze niewielkie chmury na niebie nie są w stanie na długo przesłonić mocnych promieni słońca. To sprawia, że drogi się korkują – turyści korzystają z babiego lata, mimo że sezon letni minął kilkanaście dni temu.

Kilkanaście minut od wezwania. Karetka dojeżdża na miejsce.

Jednopiętrowy murowany dom. Spadzisty dach z blachy falistej. Proste ogrodzenie. Typowa góralska posiadłość nie różni się od innych w okolicy.

Refleks niebieskiego światła z policyjnych samochodów odbija się na murze. Widać go niewyraźnie. Jest zbyt słonecznie, aby sytuacja nabrała pełnego kolorytu amerykańskich filmów.

Ale liczba samochodów przed domem robi wrażenie i nie pozostawia złudzeń – służby podeszły do sprawy z właściwą powagą. Dwa wozy policyjne, trzy strażackie. Daje się odczuć nerwowość, niepewność.

Widok jest tym bardziej nietypowy, że funkcjonariusze stoją w osłonie samochodów. Tak jakby chronili się przed niebezpieczeństwem, które może nadejść.

Policyjny negocjator próbuje nawiązać kontakt z osobą znajdującą się w budynku. Poza policjantami i strażakami parę metrów od domu stoi kilka osób. To rodzina znajdującego się w środku człowieka.

Jeden z policjantów przekazuje Sylweriuszowi Kosińskiemu, że dwoje członków rodziny, żona i syn mężczyzny, wybiegło z domu, kiedy sytuacja się zaogniła. Chcieli pomóc negocjatorowi, ale służby nie mogły się zgodzić. Zagrożenie jest zbyt duże. Człowiek znajdujący się w budynku nie był sobą. A już na pewno nie tym, kogo znają od lat.

Policjant próbuje powiedzieć coś jeszcze, ale przerywa mu krzyk dobiegający prosto z domu. Lekarz kieruje szeroko otwarte oczy na wpółotwarte okno.

Z pierwszego piętra wydobywa się potok stłumionych przekleństw. Z każdą sekundą stają się coraz głośniejsze. Ich tło stanowi nieregularne bębnienie twardych podeszew o drewnianą podłogę. Jest coraz intensywniejsze.

Nagle z okna wychyla się mężczyzna. Wygląda niepozornie. Góral w średnim wieku. Na oko pięćdziesiąt lat. Cienki jednokolorowy podkoszulek. Facet niczym by się nie wyróżniał, gdyby nie długa dubeltówka, którą jednym szybkim gestem wystawia przez okno.

Potok przekleństw się nie kończy. Dwie szerokie lufy wędrują coraz wyżej.

Pociągnięcie za spust. Głośny wystrzał. Echo odbijające się od okolicznych domów.

Policjanci i strażacy nie reagują impulsywnie, ale każdy z nich jeszcze głębiej chowa się za samochody.

Dudnienie podeszew, słabnący krzyk przezwisk rzucanych w stronę mundurowych. Mężczyzna kieruje się w głąb domu.

Kilka sekund i znów to samo. Jednak tym razem kroki i przekleństwa słychać z innego miejsca.

Obok okna znajduje się taras. Szybki ruch klamki. Okno balkonowe otwiera się tak gwałtownie, że po ułamku sekundy zawiasy odbijają je w drugą stronę.

Szaleniec znów strzela. Tym razem nie w niebo, a przed siebie. Słychać, że kula uderzyła w drzewo na podwórku i wryła się w korę.

Spojrzenie górala przebiega po twarzach kilku ze stojących pod domem policjantów. Przezwiska. Groźby. Przekleństwa.

Znów wchodzi do domu. Nikt nie ma wątpliwości – wróci. To jasne. Czas nie jest sprzymierzeńcem służb. Nie mogą dopuścić do tego, aby któryś z kolejnych strzałów zamiast w drzewo trafił w jednego z nich. Negocjator zaczyna kolejny akt żmudnej roboty.

Wrzask ustał. Przynajmniej dla Kosińskiego – policjanci stojący bliżej nadal słyszą przytłumiony głos z głębi budynku.

Znajomy policjant znów zwraca się do lekarza:

– Ten facet to myśliwy. Nie było z nim większych problemów. Zresztą ma pozwolenie na broń. Nikt nie przypuszczał, że może dojść do czegoś takiego. Kompletnie mu odbiło.

Kosiński słyszy, jak negocjator formułuje kolejne zdania mające przekonać agresora do zakończenia chorej sytuacji. Słychać, jak mężczyzna odpowiada. Względnie spokojnie. Czasem nie reaguje wcale. Innym razem wściekle wypluwa jeszcze gorsze wulgaryzmy niż poprzednio. Reakcje trudno ocenić w logiczny sposób. Wynikają z chwilowego nastroju myśliwego. A ten zmienia się nieustannie.

Od kiedy karetka przyjechała na miejsce, minęło pół godziny. Agresor zdążył w tym czasie strzelić dwukrotnie. Ile zdań wykrzyczał i ilu ludziom ubliżył – tego nikt nie liczy.

Negocjator ani na chwilę nie traci czujności. Wydaje się zresztą, że z każdą minutą uzyskuje coraz więcej reakcji mężczyzny. Bynajmniej nie są przyjazne, ale świadczą o możliwości skupienia uwagi myśliwego na czymś innym niż dubeltówka. To dobry znak.

Policja chyba dokonała przełomu. Awanturnik jakby nieco spokojniej wychodzi na taras. Wciąż trzyma strzelbę, ale jest opuszczona, nieprzygotowana do strzału. Negocjator próbuje skupić na sobie uwagę myśliwego.

Po długich minutach oczekiwania lekarz z pielęgniarką na moment tracą czujność. Wychylają się zza karetki i podchodzą bliżej domu.

Patrzą pod nogi, aby się nie potknąć. Nagły hałas mógłby zdekoncentrować myśliwego. Po kilku drobnych krokach oboje podnoszą wzrok.

I nieruchomieją.

Mężczyzna wpatruje się w pielęgniarkę. W ułamku sekundy podnosi dubeltówkę. Chwyta ją też drugą ręką. Źrenice kobiety rozszerzają się błyskawicznie. Serce w okamgnieniu przyspieszyło rytm.

Celuje prosto w nią.

Krótki krzyk i odwrót. Pielęgniarka i lekarz biegną tak szybko, jak tylko potrafią. Nie chowają się za karetkę. Odbiegają dalej, aby na pewno znajdować się poza zasięgiem kul.

Strzał nie pada, ale łomot serca pielęgniarki nie słabnie jeszcze dobrych kilka minut. Potem lekarz zażartuje, że prawdopodobnie pobiła olimpijski rekord w biegu sprinterskim. Ale w tym momencie nikomu nie jest do śmiechu.

Sytuacja od samego początku jest poważna, jednak teraz policja spieszy się jeszcze bardziej. Czas zakończyć to makabryczne przedstawienie.

W ciągu kolejnych kilkunastu minut negocjatorowi udaje się zagadać myśliwego na nieco dłużej. Ten rzeczywiście zdaje się spokojniejszy, ale obłęd w jego oczach nie maleje. Dobrze to widać, bo stoi na tarasie. Tym samym, z którego jeszcze niedawno celował wprost w pielęgniarkę.

Jeszcze chwila rozmowy. Niecodzienny obrazek, któremu przyglądał się zespół funkcjonariuszy, zaczyna się zmieniać. Zza pleców mężczyzny, z wnętrza domu, wyłania się dwóch policjantów. Przed chwilą weszli do budynku. Teraz, krok po kroku, cicho, niemal na palcach starają się podejść do myśliwego.

Są coraz bliżej. Unosząc ręce, przybierają pozycję, która pozwoli błyskawicznie zareagować w przypadku szamotaniny.

Szybki chwyt, powalenie na podłogę tarasu. Drugi policjant wyrywa agresorowi broń i wprawnym ruchem zakłada kajdanki. Wreszcie go mają.

Koniec spektaklu.

Policjanci sprowadzają mężczyznę. Zespół karetki podchodzi do drzwi. Mają przygotowane nosze. Mundurowi kładą na nie myśliwego. Ratownik medyczny zapina pasy. Wszystkiemu towarzyszy opętańczy krzyk zatrzymanego.

Niedługo potem cichnie. Założenie kaniuli w takich okolicznościach nie jest łatwe, ale pielęgniarka radzi sobie nadzwyczaj szybko. Lek uspokajający płynie wprost do krwiobiegu. Wystarczy kilka sekund – wrzask zamienia się w znacznie cichszy bełkot.

Ratownik siedzi za kierownicą. Drugi zajmuje miejsce z przodu obok niego. Lekarz i pielęgniarka mają zostać z myśliwym z tyłu karetki.

Kobieta już wsiadła. Lekarz zbliża się do drzwi, lecz zagaduje go znajomy policjant.

– Popatrz – mówi i wyciąga dłoń przed siebie, nie odrywając wzroku od jakiegoś punktu. – Teraz wszystko jasne.

Lekarz, nie odpowiadając, spogląda w tym samym kierunku. Szybko się orientuje, o co chodziło policjantowi.

Nad Tatrami unosi się gęsty wał. Jest szczelnie zbudowany z ciężkich chmur.

Kosiński zerka na policjanta i porozumiewawczo kiwa głową. Zdaje sobie sprawę z tego, że dziś czeka go znacznie więcej wyjazdów do nietypowych przypadków.

Idzie halny.

ZAWSZE BIERZ POD UWAGĘ HALNY

– Umrzesz!

Na Równi Krupowej na ogół jest spokojnie. Rodzinne spacery, dzieci na placu zabaw. Zapierający dech w piersiach widok na Giewont łagodzi obyczaje.

– Ty też umrzesz!

Nic dziwnego, że podniesiony głos zapowiadający czyjąś śmierć mąci sielski nastrój. Dzieci szukają źródła dźwięku, trzymając się maminych sukienek.

– I ty umrzesz!

Dorośli odruchowo lokalizują swoje bawiące się pociechy. O ile jeszcze te nie zdążyły przybiec do ławki. Właściciele psów skracają smycz. Zresztą zwierzęta też jakby próbowały zrozumieć, co się dzieje.

– Wszyscy umrzecie!

Po ostatnim okrzyku atmosfera nieco się przerzedza. Skoro wszyscy umrą, to kobieta raczej nie chce się mścić na poszczególnych osobach. Wypoczywający powinni być bezpieczni.

Właśnie, kobieta. Bo to kobiecy głos arbitralnie przepowiada koniec.

Wszystkie głowy przestają się obracać. Zastygają ze wzrokiem wpatrzonym w jeden punkt.

Po alejce idzie kobieta. Na oko 50 lat, szczupła, niezadbana. Poza tym, co krzyczy, nic nie wskazuje na to, żeby miała stanowić zagrożenie dla kogokolwiek. Zresztą wraz ze wzrostem liczby złorzeczeń zainteresowanie kobietą maleje. Nawet dzieci wracają do zabawy na drabinkach oraz niedokończonych babek w piaskownicy.

Kobieta to zauważa. Na jej twarzy nie malują się żadne emocje. Brak zainteresowania musi być jednak dla niej frustrujący. Coś trzeba zrobić.

Wydaje się dość obojętna, kiedy podchodzi do samotnie odpoczywającego na ławce mężczyzny. Nie siada. Staje naprzeciwko i świdruje go wzrokiem.

– Zbliża się koniec świata – wieszczy spokojnym tonem. – Umrzesz. – To słowo wypowiada jednak z ożywieniem. I czeka na reakcję.

Mężczyzna podnosi się z ławki. Szybkim krokiem odchodzi, ale niewiele to daje. Kobieta idzie dwa kroki za nim i nadal głosi swoje dystopijne wizje. Tyle że jeszcze donioślej. Chce być pewna, że wczasowicz ją słyszy.

To, że jest wczasowiczem, widać po jego zachowaniu. Miejscowy dawno by ją poznał, uśmiechnął się życzliwie i zignorował. To jedyna skuteczna metoda na poradzenie sobie z natarczywością kobiety.

Mężczyzna po jakichś dziesięciu minutach śledzenia ma dość. Nie będzie przecież biegł. Po wysłuchaniu, kiedy, na co i dlaczego umrze, dzwoni na policję. Poirytowany, podwyższonym tonem głosu przekazuje przez telefon, co go spotkało.

Rozmowa nie trwa dłużej niż kilkadziesiąt sekund. Dyżurny doskonale wie, o kogo chodzi. Na miejsce wysyła więc patrol, ale prosi także o pomoc ratowników medycznych. Sprawa, jak zawsze zresztą, skończy się w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym w Zakopanem. No chyba że miejscowi lekarze zdecydują o przetransportowaniu chorej na oddział psychiatrii w Podhalańskim Szpitalu Specjalistycznym w Nowym Targu.

Przyjeżdża karetka. Zaraz potem policja. Dyżurny miał rację. To ta sama kobieta, którą zabierali z Równi Krupowej kilka miesięcy temu pod koniec zimy. Nie stawia oporu. Wsiada do erki.

W karetce ze względnym spokojem stwierdza, że dwóch ratowników medycznych, których ma przed sobą, umrze w ciągu doby.

Szpital. Lekarze znają kobietę. Sprawdzają tylko jej ogólny stan zdrowia. Planują transport chorej do placówki medycznej w Nowym Targu. Wcześniej organizują jej gruntowne mycie.

Przyjmuje to na chłodno. Choć nie omieszkuje stwierdzić, że niebo szykuje zemstę, a szpital niedługo roztrzaskają aniołowie z płonącymi włóczniami.

Lekarze są jej wdzięczni. Oczywiście nie za dodatkową pracę. To przecież ani jej zasługa, ani wina. Dziękują, bo wiedzą, co najdalej za dwa dni nawiedzi Zakopane. I nie chodzi o wściekłych aniołów. Choć stosując literacką metaforę, zapewne i tak można by to nazwać.

Chodzi o halny.

– Ta pani była jednym z lokalnych chodzących barometrów – przyznaje Sylweriusz Kosiński, który wtedy pracował jako kierownik SOR-u w Zakopanem.

Barometrów zwiastujących halny.

NIEPOZNANE

Kosiński urodził się 29 października. Tego samego dnia, którego utworzono Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe. Tyle że 60 lat po tym fakcie, bo w 1969 roku.

Mówi powoli, pieczołowicie dobierając słowa. Patrzy przed siebie, jakby nieustannie szukał właściwej odpowiedzi na zadane mu pytania. Do tego siwiejąca broda i bardzo szczupła sylwetka. Z aparycją naukowca i zachowaniem melancholika kontrastują duże tatuaże psów na ręce. Doktor jest ich miłośnikiem, tatuuje sobie te ze swojej gromady, które już odeszły. Do tego ma tatuaż z grupą krwi, A1RH+, oraz gąsienicą – jego żona pochodzi z zakopiańskiego rodu Gąsieniców.

Tak jak jego przodkowie jest zakopiańczykiem. W służbie zdrowia pełnił już między innymi funkcję lekarza w zespole ratownictwa medycznego, kierownika SOR-u, a obecnie pracuje w Oddziale Anestezjologii i Intensywnej Terapii w Szpitalu Powiatowym im. Doktora Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem.

Jest współtwórcą Centrum Leczenia Hipotermii Głębokiej w Krakowie, o którego sukcesach można było przeczytać w specjalistycznych pismach naukowych na całym świecie. Sam Kosiński otrzymał nagrodę Światowej Organizacji Zdrowia.

Wykształcenie zdobył w Akademii Medycznej w Białymstoku i Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Doktorat i habilitację obronił na Śląskim Uniwersytecie Medycznym w Katowicach. Dydaktycznie pracuje w Krakowie i w Zakopanem.

Jest także naczelnym lekarzem Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.

– Najpierw było ratownictwo górskie, a potem praktyka lekarska – tłumaczy Kosiński. – Wstąpiłem do TOPR-u trochę z przypadku, a trochę dzięki knuciu moich kolegów. Mój mentor, niedawno zmarły, Józef Janczy, wieloletni prezes TOPR-u, pokazał mi nie tylko perspektywę nauki jako takiej, ale także medycyny górskiej. Po jednej z akcji w górach, kiedy pomagałem kolegom ratownikom, stwierdził, że mógłbym się do nich zapisać. Wykręcałem się nawałem pracy w szpitalu, uzyskiwaniem specjalizacji i tak dalej. Jednak kiedy tylko nadarzała się okazja, pomagałem w akcjach. Taka współpraca trwała dość długo, ale irytowało mnie, że znacząco odstawałem od kolegów w znajomości technik linowych i alpinistycznych. Pewnego dnia w dziewięćdziesiątym pierwszym roku ratownicy podsunęli mi do podpisania wniosek o przyjęcie do pogotowia. Stwierdzili, że poprowadzą mnie w ramach szkolenia. Zaraz po tym, jak się zgodziłem, wsiąknąłem zupełnie. Ratownictwo górskie stało się moją miłością.

Twierdzi, że toprowcy to ludzie, którym się chce. Pasjonaci. Zgodnie ze słowem przysięgi reagują na każde wezwanie naczelnika.

– Kiedy potrzeba ochotników, wystarczy SMS. Rzucają wszystko i działają – mówi z uznaniem w głosie lekarz.

Dziś wciąż pomaga TOPR-owi. Jest mniej aktywny niż w ciągu ostatnich 15 lat, lecz kiedy ratownicy potrzebują pomocy, przybiega. Mieszka obok lądowiska – często na miejscu startu jest wcześniej niż koledzy ochotnicy.

Łączenie obowiązków lekarza i ratownika górskiego nauczyło go jednego: „Zaczynając dzień w pracy, zawsze bierz pod uwagę halny”.

– Często jest tak, że opowiastki ludzi przekazywane z pokolenia na pokolenie stają się faktem dla większości społeczeństwa, dopiero kiedy ktoś je potwierdzi naukowo. Statystyki wiatru halnego właściwie nikt nie prowadzi. To bardzo ulotna kwestia, trudna do sklasyfikowania. Nie ma też oficjalnych korelacji halnego z wydarzeniami dziejącymi się zaraz przed tym, jak na Podhalu zacznie wiać – tłumaczy Kosiński. – A przecież wpływ wiatru halnego na człowieka jest znacznie większy, niż nam się wydaje.

Doktor dodaje, że jest to jeden z przypadków, kiedy górskie bajania i legendy przenikają do życia codziennego. Kosiński był obecny zarówno przy wydarzeniu z myśliwym strzelającym z tarasu swojego domu, jak i podczas przyjmowania na SOR kobiety z chorobą psychiczną. Zarzeka się, że to nie przypadek, że właśnie przed halnym następuje, jak to nazywa, dekompensacja. Manifestuje się znacznym wzmocnieniem objawów istniejącego zaburzenia, depresji, nerwicy.

Zawsze niedługo przed halnym. Nigdy w jego trakcie lub po nim.

– Halny halnemu nierówny. Jednak moje spostrzeżenia zbierałem długo podczas pracy w oddziale ratunkowym, z poziomu doświadczeń z intensywnej terapii, ratownika TOPR-u, ale także kiedy znieczulałem do porodów czy cięć cesarskich. Na porodówce nagle wzrasta liczba pacjentek. Kiedy rozmawiam z położnymi, one natychmiast zauważają, że zaraz zacznie wiać. Taki nawał pracy mają tylko w okresach zaraz przed halnym – podkreśla z pełną powagą w głosie Kosiński.

I podaje kolejne przykłady:

– Lokalnym barometrem jest mężczyzna z przewlekłą chorobą psychiczną i alkoholową. Na co dzień zachowuje się spokojnie. Przed halnym toczy wulgarne dyskusje z samym sobą, jest pobudzony. Świętej pamięci ciotka mojej żony miała demencję, nieleczone nadciśnienie, widoczne po zachowaniu organiczne zmiany w mózgu. Kiedy zbliżał się halny i skoki ciśnienia, kompletnie odpływała. Przez dzień czy dwa nie było możliwości, aby się z nią w jakikolwiek sposób porozumieć. Moja średnia córka ma siedemnaście lat. W dzieciństwie nie odczuwała wpływu halnego, ale obecnie staje się naszym domowym barometrem. Kiedy bez wyraźnego powodu zaczyna odczuwać silny ból głowy, wiemy, że zacznie wiać. Sprawdzalność? Nie badałem, ale na oko jakieś 80 procent. Przed halnym meteopatia objawia się ze zdwojoną siłą.

Podczas kiedy lekarz wymienia przykłady, do pomieszczenia socjalnego, w którym rozmawiamy, wchodzi młoda pielęgniarka. Chce zapytać o postępowanie w przypadku jednego z chorych na oddziale. Po udzieleniu odpowiedzi Kosiński rzuca szybkie pytanie:

– Zauważyłaś jakąś zmianę w szpitalu przed tym, jak zaczyna wiać halny?

– Z ludźmi się ciężko dogadać. Są porywczy, dziwnie podenerwowani… – Zastanawia się przez chwilę. – No, ogólnie chaos.

– Widzi pan? Tak to postrzegają miejscowi. I trudno o kogoś, kto tego nie zauważa.

Kosiński takie same spostrzeżenia ma po pracy w TOPR-ze.

– Przed halnym najczęściej poszukiwaliśmy ludzi, którzy gubili się w górach albo zostawiali listy samobójcze. W najgorszym wypadku dekompensacja kończyła się samobójstwem. Najwięcej pracy w tym zakresie było w okolicach Giewontu i Nosala. Ale proszę wybaczyć, o tym nie chcę wiele mówić – ucina i zmienia temat. – W Zakopanem i okolicach jest wtedy jak w ulu. Wszystko się kotłuje, ludzie są opryskliwi, jest więcej kolizji, wypadków, awantur na ulicach. Halny ma na ludzi nieprawdopodobny wpływ.

Sam fakt istnienia meteopatii nie budzi większych emocji. Jednak halny, poza Podhalem, jest często traktowany jedynie jako legenda i bezosobowy bohater góralskich bajań.

– Podejrzewam, że to jest tak, jak z hipotermią – mówi współtwórca Centrum Leczenia Hipotermii Głębokiej. – W dwa tysiące dziesiątym roku jako pierwszy w Polsce przedstawiłem swoje spostrzeżenia na ten temat. Wykształceni ludzie patrzyli na mnie i mówili: „Jaka hipotermia?! Nie ma czegoś takiego!”. Znali tylko jakieś pojedyncze sytuacje. I to z opowiadań. W dwa tysiące dwunastym roku postanowiłem zrobić pierwszą sondę. Wysłałem pytania do wszystkich oddziałów ratunkowych w kraju, czy mieli takie przypadki, i prośbę o krótki opis. Dostałem odpowiedzi od jednej trzeciej SOR-ów. Okazało się, że hipotermii zarejestrowano bardzo dużo i samo zjawisko nie jest powiązane wyłącznie ze środowiskiem górskim i miejscami odludnymi. Już wtedy dostałem potwierdzenie hipotermii miejskiej w centrum dużego ośrodka! Po przedstawieniu dokładnych statystyk ludzie przestali patrzeć na mnie jak na idiotę.

Niedawno Kosińskiego zainteresowało zagadnienie udaru cieplnego. Często lekceważonego. Tak jak do niedawna hipotermia.

– Zacząłem zgłębiać tajniki termoregulacji. W programie szkoleń ratowników górskich o udarze cieplnym czy wysiłkowym zawarto sporo informacji. Jednak w pozostałej części kraju to sprawa mocno lekceważona. Na udar wysiłkowy jest narażony człowiek intensywnie pracujący mięśniami przy jednoczesnym występowaniu wysokiej temperatury. Niedawno przedstawiłem pierwsze wyniki badań. Okazało się, że niemal każdy z ratowników miał do czynienia z udarem wysiłkowym w trakcie wykonywanych obowiązków. Niekoniecznie pełnoobjawowym, ale w łagodnej formie – owszem. Na to składa się podwyższona temperatura, odwodnienie, czerwona skóra, zaburzenia świadomości. Przejrzałem statystyki z naszego szpitala: w ciągu ostatnich dwudziestu lat mieliśmy około trzydziestu dziewięciu takich przypadków – opowiada z pasją Kosiński.

Podczas ostatniego Forum Intensywnej Terapii w Krakowie zakopiański lekarz podzielił się spostrzeżeniami na temat udaru wysiłkowego. Uważa, że w dobie ocieplenia klimatu takie przypadki staną się coraz częstsze, aż wreszcie zaczną dominować w społeczeństwie. Nie tylko na Podhalu.

– Część słuchaczy patrzyła na mnie jak na przygłupa. Niestety, jeśli ktoś sam nie odczuł czegoś na własnej skórze, trudno mu będzie otworzyć umysł na „niepoznane” – wnioskuje Kosiński. I dodaje: – Tak samo może być z halnym.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[*] Stanisław Witkiewicz, Na przełęczy. Wrażenia i obrazy z Tatr, wyd. LTW [podstawą reprintu jest wydanie pierwsze: Nakład Gebethnera i Wolffa, Warszawa 1891], s. 250.

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz