Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szanowni Państwo,
Jestem terapeutą uzależnień, ale przede wszystkim osobą uzależnioną od alkoholu, narkotyków i leków, trzeźwą od 19 lat. Musiałam przejść kilka odwyków, 4 razy złamać abstynencję, kilka razy otrzeć się o śmierć by być tu, gdzie teraz jestem. Na swojej drodze spotkałam setki innych uzależnionych osób, dziesiątki lekarzy oraz terapeutów i wiem, że ilu ludzi, tyle historii, kończących się tragicznie lub happy endem. Moją historię postanowiłam opisać w książce, którą wydałam zupełnie sama, początkowo bez współpracy z żadnym wydawnictwem, wykorzystując jedynie własne środki finansowe. "Historia (nie)życia. Opowieść prawdziwa" opisuje moją drogę uzależniania oraz podejmowanych prób wychodzenia z nałogu. Podjęcie tej walki o siebie było najtrudniejszą rzeczą, jaką musiałam w życiu zrobić. Choć był czas, że nikt we mnie nie wierzył, dałam radę. Decydując się na napisanie książki miałam wiarę, że pomoże ona czytelnikom bardziej zrozumieć temat uzależnienia, a wszystkim dotkniętym w jakiś sposób tym problemem da nadzieję. Chciałam też dać możliwość innego spojrzenia na uzależnienie każdemu, kto chce poznać ten temat od innej strony, zobaczyć, co czuje osoba uzależniona, jak to wygląda z jej perspektywy. Przede wszystkim myślałam o tych, którzy wciąż walczą ze swoimi demonami oraz ich bliskich, którzy stracili nadzieję albo są bardzo blisko rezygnacji z walki o tę osobę. Brakowało mi książki, która poza opisaniem objawów pokaże też uczucia, emocje, wewnętrzną walkę i jakże przekłamany sposób patrzenia na rzeczywistość.
W chwili pojawienia się informacji o książce zaczęłam dostawać wiele wiadomości od osób, którzy czują bezradność patrząc, jak choroba zabiera im bliskich. Chociaż na co dzień pracuję z osobami uzależnionymi nie docierało do mnie, ilu z moich bliższych czy dalszych znajomych w jakiś sposób dotyka ten problem.
Nie tylko w mojej opinii książkę czyta się szybko i lekko, mimo trudnego tematu oraz wyróżnia ją sposób przekazywania wiedzy o uzależnieniu, tzn. jest w niej sporo treści edukacyjnych, przedstawionych z perspektywy osoby dotkniętej nałogiem w sposób przystępny dla każdego. Jest w niej dużo emocji, uczuć, przemyśleń, co pozwala czytelnikowi zrozumieć i „poczuć”, z czym mierzy się osoba uzależniona oraz jej bliscy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 859
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Magdalena Dąbrowska
Redakcja i korekta:
Alicja Jakubowska
Pomoc przy korekcie i redakcji:
Katarzyna Grzywacz
Projekt okładki:
Beata Nadolska
Zdjęcie na okładce:
Magdalena Ślęzak
MyLoveStudio.pl
Skład i łamanie:
Bogdan Strzeboński
Druk i oprawa:
Drukarnia „Delta”
ul. Władysława Żeleńskiego 29, 31-353 Kraków
tel. 601 681 500
Wydawca:Magdalena Dąbrowska
Wydawnictwo Attyka
© by Magdalena Dąbrowska, Kraków 2023
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone
Kopiowanie, powielanie, przetwarzanie i rozpowszechnianie bez zgody autora jest zabronione
ISBN 978-83-970180-1-3
Treści terapeutyczne zawarte w książce są ogólnodostępne i pochodzą z Modelu Minnesota – najpopularniejszej metody
stosowanej w leczeniu uzależnień.
Zdjęcia umieszczone wewnątrz pochodzą z prywatnego archiwum autora.
Imiona bohaterów zostały zmienione.
Określenie „Moja Knajpa” nie jest prawdziwą nazwą lokalu, o którym mowa.
W książce użyto fragmentu piosenki „Refren trochę jak Lana Del Rey”, Quebonafide (s. 4)
oraz cytatu z utworu „Mały Książę”, Antoine de Saint-Exupéry (s. 272)
„Pokazać tę drogę przez ciernie, ulice gdzie wszystko jest szare,
to bagno przez które przeszedłem, żeby wziąć do ręki ten jebany diament.Na koniec podkreślić, że to dobra pora, by skończyć to z szumem,bo był tylko jeden kierunek i mogę czuć dumę, bo żyłem jak umiem. Que”
Quebonafide, fragment piosenki „Refren trochę jak Lana Del Rey”
RECENZJA, CZYLI OKIEM INNEJ OSOBY
Książka Magdaleny Dąbrowskiej to, z jednej strony, swoisty przewodnik po terapii uzależnień, nawigator, który przeprowadza nas przez niecodzienny proces życia w ośrodku, do którego trafiają ludzie, borykający się z podstępną i groźną chorobą. Autorka ukazuje system funkcjonowania osoby uzależnionej w tego typu placówce już od momentu przestąpienia jej progu, początkowe trudności z adaptacją w nowym otoczeniu, piekło związane z zespołem odstawiennym, powolną regenerację organizmu, ale przede wszystkim uświadamianie sobie, z jakiego powodu się tam jest i co za tym idzie, kim się jest.
Z pewnością warto polecić tę powieść każdemu, kto zdecydował się zawalczyć o siebie i leczyć, ale też temu, kto stoi u progu podjęcia takiej decyzji, a strach nie pozwala zrobić tego pierwszego kroku ku zmianie. Z kolejnych stron można dowiedzieć się, jak wyglądają zajęcia terapeutyczne, jaka jest ich forma i jakie tematy są podejmowane, dużo tu też psychoedukacji, dzięki której czytelnik poznaje i oswaja nowe pojęcia, na przykład mechanizmy uzależnienia, głód alkoholowy czy chociażby przeżywany żal po stracie środka psychoaktywnego, od którego jest się uzależnionym. Jak wygląda dzień „na odwyku”, jak nawiązywane są relacje z współuczestnikami terapii, personelem ośrodka i wreszcie ta najważniejsza: z samym sobą? Na te i inne pytania odpowiada właśnie ta opowieść.
Z drugiej strony, i chyba tej ważniejszej, książka Dąbrowskiej to przewodnik po meandrach duszy, którą drąży rak. Pełno w niej lęków, niepewności, smutku, nierzadko poczucia krzywdy, na przemian z poczuciem winy, wstydu, żalu, ale też pychy, gniewu i wręcz agresji. Błędne koło toczy się za błędnym kołem. Niczym Dante Alighieri w „Boskiej komedii” autorka prowadzi nas przez piekło i czyściec osoby uzależnionej, piekło rozumiane jako aktywna choroba, czyściec jako próba wyrwania się z jej szponów.
Warto więc polecić lekturę książki również bliskim i niebliskim osoby uzależnionej, wszystkim tym, którzy ulegli stereotypizacji alkoholizmu i innych uzależnień i którzy nigdy nie zatrzymali się przy tym na dłużej, by móc zrozumieć…
Kolejna analogia do poematu Dantego nasuwa się również z tego powodu, że autorka pełni rolę zarówno głównej bohaterki przeżywającej rozterki i wewnętrzne konflikty związane tak z nałogiem, jak i z jego leczeniem, ale i rolę narratorki, która z perspektywy kilkunastu lat opowiada „Historię (nie)życia”.
I tu wskazane byłoby zadać pytanie o motywację do napisania tej opowieści. Czy jest to próba osobistego rozliczenia się z przeszłością? Czy może pragnienie przekazania osobie uzależnionej nadziei na życie w długoletniej abstynencji, udokumentowane własnym doświadczeniem? Może jedno i drugie, a może jeszcze coś innego… Autorka jest przecież długoletnią terapeutką uzależnień, na co dzień oddającą się swoim pacjentom i dającą im świadectwo, że można żyć trzeźwo i świadomie.
Na koniec nie sposób nie odnieść się do stylu wypowiedzi Magdaleny Dąbrowskiej, której „Historia (nie)życia. Opowieść prawdziwa” jest debiutancką książką. Potoczny, błyskotliwy język, świadczący o autentyczności przeżywanych zdarzeń i emocji. Narracja prowadzona w sposób niejednokrotnie wzruszający, ale też niejednokrotnie zabawny. Czyta się szybko i z zaciekawieniem.
Magdalena Forusińska
psycholożka, pracująca od lat z osobami uzależnionymi
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jest luty 2002 roku, siedzę w pokoju, piję piwo i gapię się na spakowaną walizkę. Jutro mają mnie wywieźć na pierwszą terapię do specjalnego ośrodka. Czuję się jak małe dziecko, które zrobiło coś złego i czeka na karę. Chciałabym być niewidzialna, chciałabym móc schować się gdzieś i przeczekać najgorsze. Wiem, że nie mam już wyjścia, że wszystko jest załatwione, że muszę tam jutro jechać. Nie mogę po raz kolejny zranić mojej matki! Ona specjalnie szybciej wróciła z Niemiec. To ona wszystko zorganizowała, terapię w ciągu kilku dni, kiedy normalnie czeka się kilka tygodni. Spakowała mnie też ona, ja nie jestem w stanie utrzymać szklanki z piwem! Trzęsą mi się ręce, mam wrażenie, że trzęsie się każda część mojego ciała, włącznie z powiekami. Czuję, że nie chcę tam jechać, strasznie się boję, nie wiem, czego się mogę spodziewać po miejscu, do którego trafię jutro. Nie wiem nic o terapii, na czym to polega, co oni mi tam będą robić, mówić i kogo tam spotkam. Wiem, że mam być trzeźwa, że nie przyjmują tam ludzi pod wpływem alkoholu. Hamuję więc z piciem na kilka dni przed. Ograniczam ilości, nie przestaję całkiem, bo boję się, że umrę! Piję przecież od sześciu lat, codziennie, do nieprzytomności. Dziś wypiłam dwa piwa, a jest 16:00, to wielki sukces! Nie pamiętam, kiedy zdarzyło mi się wypić tak mało. Nie pamiętam, kiedy o 16.00 byłam trzeźwa, zazwyczaj o tej godzinie byłam już drugi raz pijana. Mam jadłowstręt, od miesięcy nie jem normalnie, a jeśli już, to tylko zupy, z przymusu, z rozsądku, bo wiem, że coś jeść muszę. Nie mogę spać, budzę się w nocy z lękiem, oblana potem tak, jakby ciągle śniło mi się coś strasznego.
Przy łóżku albo pod poduszką zawsze mam alkohol, nim się ratuję w tych chwilach. Nie to jednak jest najgorsze. Najgorsze jest to, co czuję – mam kaca moralnego. Nie potrafię spojrzeć własnej matce w oczy, wstydzę się tego, co zrobiłam i jak wyglądam. Nie jestem pijana, więc zaczynam zdawać sobie sprawę, w jakim gównie siedzę. Mama co jakiś czas przychodzi do mojego pokoju i sprawdza, czy nie piję więcej. Wie, że nie mogę tak od razu przestać pić, dlatego dawkuje mi alkohol, a jednocześnie boi się, że gdzieś mam ukrytą butelkę i sobie dolewam. Sprawdza mnie, moje rzeczy, nie spuszcza z oka na dłużej niż pięć minut. Próbuje ze mną rozmawiać, uspokaja mnie i mówi, że mnie kocha. To powoduje, że czuję się jeszcze gorzej, jeszcze bardziej się wstydzę, więc milczę i gapię się na nią tępym wzrokiem, czekam, aż powie: „Daję ci ostatnią szansę, jutro tam nie pojedziemy, ale musisz przestać pić”. Gdyby tak powiedziała! Jakie to by było szczęście! Nic jednak takiego z jej ust nie pada, nic już nie jest w stanie jej przekonać, ona wie, że terapia to jedyna nadzieja. Jeszcze wczoraj próbowałam ją przekonać, by dała mi ostatnią szansę, obiecywałam, że wezmę się w garść, nie będę pić już tak dużo, że tylko czasami, normalnie, bez upijania się, ale ona nie chce tego słuchać, nie wierzy mi, jest konsekwentna, jak nie moja matka! Myślę, że to wina psycholog, do której poszła jakiś czas temu. Co ona jej takiego nagadała? Nie wiem, ale parę dni temu moja własna matka chciała wyrzucić mnie z domu, dała wybór: albo idę się leczyć, albo mam się wyprowadzić. Powiedziała, że jeśli pójdę na terapię, spłaci wszystkie moje długi, a tych nazbierało się ostatnio trochę. Zgodziłam się, ponieważ myślałam, że ona jak zwykle tylko straszy. Próbuję jeszcze nawet teraz coś ugrać i mówię: „Mamo, może nie jedźmy tam jutro, zobacz, sama sobie mogę poradzić, udaje mi się przecież pić mało!” Ale ona nie chce o tym słyszeć, zamyka walizkę i mówi: „Nie, dziecko, nie poradzisz sobie, musimy tam jutro jechać”.
Chce mi się płakać, chce mi się wyć, tak bardzo nie chcę tam trafić, boję się jak jeszcze nigdy w życiu. Kończę to piwo i błagam mamę o następne, trzęsę się cała, nie panuję nad swoim ciałem, każda jego część jest w rozsypce, każda komórka mojego mózgu domaga się WIĘCEJ ALKOHOLU! Mam wrażenie, że za chwilę się rozlecę na kawałki. Moja matka zaczyna płakać i to mnie dobija! Wychodzi z pokoju i po chwili wraca z trzecim piwem. Oczywiście nie odmawiam, biorę je, ale nie sprawia mi to radości, alkohol od dłuższego czasu traktuję jak „lekarstwo”, piję, by tylko poczuć się lepiej, by ręce przestały się trząść, by wstać z łóżka. Piję bez przyjemności od bardzo dawna. Jaka przyjemność może być z picia i rzygania od bladego świtu? Nie pamiętam, kiedy ostatnio spałam snem nieprzerywanym, kiedy zjadłam coś normalnego i nie zwróciłam tego, nie pamiętam już nawet, jak to jest, gdy nie trzęsą się ręce rano. Co noc zrywam się z lękiem, co rano, nim otworzę oczy, otwieram piwo! Nie mogę się położyć spać, dopóki nie mam alkoholu, zrobię wszystko, by mieć go na noc! Ukradnę, będę błagać, poniżę się, ale alkohol muszę mieć! Nie raz tak było, musiałam błagać barmankę, by dała mi na zeszyt. Nienawidziłam wtedy siebie, ale jeszcze bardziej jej, że delektuje się moim upadkiem. Z mojego pokoju już dawno zrobiłam melinę, wszędzie było pełno pustych butelek i puszek, pełne były ukryte, czasami rano sama nie pamiętałam, gdzie schowałam alkohol lub pieniądze. Nie byłam w stanie rano wyjść z łóżka, dopóki się nie napiłam. Nie mogłam myć zębów, bo za każdym razem miałam odruch wymiotny. Mogłam zapomnieć o posłodzeniu herbaty czy zjedzeniu zupy, dopóki nie dostarczyłam organizmowi odpowiedniej dawki alkoholu i ręce nie przestały mi się trząść.
Moje życie to porażka, stłuczona butelka, tylko kaleczy, nie da się jej posklejać. Teraz siedzę w moim pokoju, on zna każdą moja tajemnicę, zna każdy mój stan, wiele widział, wie więcej niż ktokolwiek inny na tym świecie. Siedzę i gapię się na spakowaną walizkę. Siedzę na zgliszczach swojego życia, w głowie kłębią mi się myśli, jestem już tak bardzo zmęczona piciem, chcę nie pić, a jednocześnie, jak niczego na świecie, boję się przestać pić. Nie wyobrażam sobie życia bez alkoholu, mam dwadzieścia pięć lat, piję od ośmiu. Nie pamiętam, jak to jest być trzeźwym, nie znam siebie trzeźwej. Tak naprawdę nawet nie wiem, kim jestem. Z jednej strony chcę tam jechać, a z drugiej – cholernie się tego boję. Muszę jechać, nie mam wyjścia. Za daleko to wszystko zaszło, za dużo złych rzeczy się zadziało. Pojadę, zrobię to dla mamy. Tak postanawiam, nie mam nadziei. Nikomu nie ufam, a najbardziej sobie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ta noc lutego 2002 roku jest najdłuższą nocą w moim życiu. Nie zasypiam nawet na chwilę. Próbuję, ale im jest później, tym czuję się gorzej. Poziom tych nędznych trzech piw, które wypiłam poprzedniego wieczora, zaczyna spadać. Mój organizm domaga się alkoholu jak głodny żebrak pożywienia. Raz jest mi gorąco, otwieram okno, za chwilę – zimno, zamykam okno. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy tej nocy je otwieram i zamykam. Alkoholu szukam w moich tajnych skrytkach, nie ma nawet kropli! Koło godziny 3.00 ubieram się i chcę uciec, pobiec choćby na koniec świata, by zdobyć „lekarstwo”, oddam wszystko za jedno małe piwko! Niestety drzwi są zamknięte, mama przewidziała wszystko. Czuwa całą noc, wstaje, bo słyszy mnie, czuje, co chcę zrobić. Nie jest zła, nie krzyczy, obejmuje mnie tylko i mówi: „Nie wypuszczę cię”. Nienawidzę jej wtedy tak bardzo! Czekam, aż zaśnie i wymyślam, że ucieknę oknem, mieszkamy na pierwszym piętrze. Nie daje się oszukać, przychodzi do mojego pokoju, siada na łóżku i jest ze mną całą noc. Nie prawi kazań, nie robi wyrzutów, tylko milczy, a ta cisza przeszywa każdą część mojego mózgu.
Ręce mi się trzęsą, lęk siedzi na plecach i coraz bardziej daje o sobie znać. Słyszę głosy, których nie ma, słyszę moich braci. Rozmawiają ze sobą, bardzo mnie obgadując, nie przebierają w słowach. Wyskakuję z łóżka, by zrobić im awanturę, by powiedzieć, że wszystko słyszę. Wpadam do ich pokoju i widzę, że oni śpią, wracam do łóżka i po kilku minutach znowu ich słyszę, znowu mnie obgadują, jestem pewna, że tylko udają, że śpią, więc znowu wparowuję do ich pokoju i znowu nic, oni naprawdę śpią! Boję się, że tracę rozum. Błagałam mamę o alkohol, nie daje mi ani kropli. Tej nocy myślę o różnych rzeczach, o tym, co było i o tym, co mnie czeka. Myślę, że nic gorszego już mnie w życiu spotkać nie może, obmyślałam plan ucieczki, gdy już mnie w tym ośrodku zostawią. Ukryję się i będę tylko pić, i nikt nigdy w życiu już mi w tym nie będzie przeszkadzać. Jestem rozdarta, z jednej strony chcę się pozbierać, a z drugiej – pragnienie wypicia, poczucia ulgi jest silniejsze. Z tyłu głowy wiem, że jadę sobie pomóc, ostatnio balansuję na granicy życia i śmierci. Śmierć nie jest mi straszna, otarłam się o nią kilka dni wcześniej.
Zima 2002 roku była sroga i tęga, śnieg był wszędzie i było go bardzo dużo. Wracałam od koleżanki z imprezy w środku nocy. Do domu miałam kilka kilometrów. Byłam pijana, miałam trudność w złapaniu równowagi, ale wszystko pamiętam. Tylko nogi odmówiły mi wówczas posłuszeństwa. Nie byłam w stanie ujść dwóch kroków, by się nie wywrócić. Upadałam, podnosiłam się, szłam i upadałam. Był duży mróz, było mi zimno. Chciałam iść, ale nie mogłam. Byłam zupełnie sama, dookoła tylko las i śnieg, dużo śniegu. Była noc, ale było jasno. W kieszeni miałam całą butelkę (pół litra) alkoholu, pilnowałam, by jej nie zgubić, koncentrowałam się tylko na tym. Po każdym upadku sprawdzałam czy mój „skarb” tam jest. Nie będąc jeszcze nawet w połowie drogi, przewróciłam się kolejny raz, próbowałam iść na kolanach, ale to również nie było łatwe. Położyłam się więc w śniegu, cała mokra, zmarznięta. Pomyślałam: „Odpocznę chwilkę, prześpię się i pójdę dalej”. Zaczęło mi się robić błogo, ciepło, nigdy w życiu później nie czułam takiego stanu błogości, chyba zaczynałam zasypiać. Nie potrafię wytłumaczyć tego, co się zadziało za chwilę, ale jakiś głos w mojej głowie krzyczał: „Nie możesz teraz spać! Jeśli teraz zaśniesz, zamarzniesz! Musisz wstać!”. Na chwilę oprzytomniałam, zaczęłam się rozglądać, szukać osoby, która nie pozwala mi spać, ale nikogo dookoła nie było, tylko śnieg i las. Nie chciałam wstać, chciało mi się spać! Ale nie mogłam spać, ponieważ głos w mojej głowie wciąż krzyczał: „Nie możesz tu zasnąć!”. Nie wiem, skąd wzięłam w sobie siłę, by się podnieść i iść dalej, ale zrobiłam to. Wstałam i „doczołgałam” się do domu. Dystans tych może trzech kilometrów pokonałam w pięć godzin. Zmęczona, zmarznięta wróciłam do domu. Będąc w domu, zorientowałam się, że w kieszeni nie mam tej butelki wódki, musiałam ją zgubić w śniegu. Wówczas nie myślałam o tym, że właśnie oszukałam śmierć. Byłam zrozpaczona, że zgubiłam pół litra wódki. Gdyby nie to, że zabrakło mi sił, wróciłabym po tę butelkę.
Rano, po koszmarnej nocy, bez minuty snu, z kacem, lękiem, obawami, fatalnym samopoczuciem jadę do ośrodka na pierwszą terapię.
ROZDZIAŁ TRZECI
Jedziemy. Siedzimy w aucie, ja, moja mama, ciotka i moi bracia. Pochodzę z Kowar, to małe miasteczko na Dolnym Śląsku, dziura, zadupie, siedem kilometrów od Karpacza i piętnaście od Jeleniej Góry. Tereny ładne, góry i lasy. Od dawna nie zwracam uwagi na takie rzeczy. Te widoki są dla mnie czymś normalnym. Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy tu przyjeżdżają i zachwycają się panoramą. Zawsze ciągnęło mnie do dużych miast. Tu nie ma przyszłości, zero perspektyw.
Z Kowar do miejsca, w którym znajduje się ośrodek, jest około trzydzieści kilometrów. Dzisiejszy dzień jest jak mój nastrój, ponury i smutny, pada śnieg, jest ślisko, więc ciotka jedzie jeszcze wolniej niż zwykle. Mam nadzieję, że z powodu warunków atmosferycznych zamkną drogę, liczę na to, modlę się o to w myślach. Cóż to by było za szczęście! W aucie atmosfera grobowa, bardzo napięta, czuję się, jakbym jechała na własny pogrzeb. Nikt nic nie mówi, widzę, że każdy o czymś intensywnie myśli. Mam ochotę przerwać tę trudną do zniesienia ciszę, ale nie mam nic ciekawego do powiedzenia. Dojedźmy tam wreszcie, niech to się już skończy. Niech mam to już za sobą! W pewnym momencie odzywa się ciotka, chyba też zaczęła przeszkadzać jej ta krepująca cisza:
– W życiu nie myślałam, że po dwudziestu latach znowu przywiozę tu kogoś bliskiego, a ty? – zwraca się do mojej matki.
Mama tylko ciężko westchnęła i powiedziała:
– Ja też nie.
Chcę powiedzieć: „Ot, ironia losu, widać taka już nasza rodzinna tradycja”, ale gryzę się w język i nie wypowiadam tych słów na głos. Wiem, że ta uwaga będzie nie na miejscu, nie chcę też podsycać i tak napiętej już atmosfery. Poza tym wciąż czuję się źle, ręce mi się trzęsą i jest mi zimno, mdli mnie i kręci mi się w głowie. Ostatnia rzecz, o jakiej teraz marzę, to kłótnia z nimi. Rano, kiedy spojrzałam w lustro, zobaczyłam twarz zmęczonego życiem człowieka, dodatkowo na twarzy wyskoczyło mi dużo czerwonych kropek, jakby ktoś w nocy kuł mnie igłą. Nie mam pojęcia, skąd one się wzięły. Czuję się tak, jakby mnie ktoś przeżuł i wypluł z obrzydzeniem. Do końca naszej podróży, która wydawała się trwać wieczność, nikt już nic nie powiedział.
Dojeżdżamy na miejsce, mijamy bramę. Starą, zardzewiałą bramę. Serce zaczyna bić mi mocniej i zaczynam pocić się jeszcze bardziej, ręce wciąż mi się trzęsą, nie mogę ich uspokoić, tak, jakby żyły swoim życiem. Nie panuję nad nimi. Na murze wisi wielka tablica z nazwą ośrodka. Wjeżdżamy na parking. Przed nami stoi duży budynek, zaniedbany, zniszczony, jak brama, którą mijaliśmy przed chwilą. Gdzieniegdzie odpada farba. Stare okna. Całość przypomina dworek. Widać, że od lat nie był remontowany. Do tego ta pogoda... Trafiłam chyba do czarnej dupy. Słyszę jak skrzeczą wrony, nawet one się ze mnie śmieją. Rozglądam się. Widzę duży park i wielką, kamienną fontannę na dziedzińcu. Co ja tutaj, kurwa, robię? Moja mama szepcze coś do ciotki, ale nie słyszę co. Patrzę na nich i widzę, że ich miny nie są wcale lepsze od mojej. Zabieram z auta walizkę i wchodzę do środka. Za drzwiami wielki hol ze schodami z prawej i z lewej strony. Przyglądam się, jest czysto i ciepło, zdecydowanie lepiej niż na zewnątrz. Nie widzę nikogo, jest bardzo cicho. Pewnie wszyscy siedzą powiązani pasami w salach. Skończyłam w wielkim stylu… Stoimy w środku i ani ja, ani oni nie wiemy, gdzie możemy iść. W pewnym momencie mój brat zauważa drzwi, a na nich napis: „Dyżurka pielęgniarek”. Pokazuje palcem, nikt nic nie mówi, wszyscy oprócz mnie wyrywają do przodu, widzę, jak mama puka i wchodzi do środka, ja wolnym krokiem, jak skazaniec, podchodzę do nich i siadam na ławce przed drzwiami. Próbuję nasłuchiwać, co mówi moja mama, ale słyszę tylko jej głos, nie potrafię rozumieć słów, które wypowiada. Denerwuję się jeszcze bardziej, czuję się gorzej. Przyglądam się ścianom, plakatom, które krzyczą do mnie, jaki to alkohol jest szkodliwy dla zdrowia. Bez przesady.
Wychodzi mama i mówi, że musimy trochę poczekać. Czekamy więc, ja nerwowo chodzę po korytarzu, nie mogę usiedzieć na miejscu, boję się. Układam plan ucieczki. Już wiem, że łatwo będzie stąd uciec, nikt nie pilnuje bramy czy drzwi, jutro mnie już tu nie będzie. Tyle mnie widzieli. Niech leczą tych, co mają problem, bo ja na pewno nie mam takiego, by spędzić tu kolejnych sześć tygodni! Wczoraj się dowiedziałam, ile trwa ta terapia! Co ja tu będę tyle czasu robić? Czy aż sześć tygodni będą mnie trzymać w pasach? Zaczynam panikować. Moje myśli przerywa pojawienie się jakiegoś młodego chłopaka, ciekawa jestem, co on tu robi, jak się tu znalazł, współczuję mu prawie tak bardzo jak sobie. Wchodzi do dyżurki i tylko słyszę głos za drzwiami: „Poczekaj na korytarzu”. Widzę, jak wzrusza ramionami, staje obok mnie. Nie wytrzymuję i pytam:
– Jak tu jest? Długo tu jesteś?
– Trochę mi tu już zleciało. Jedzenie mają dobre, można się przyzwyczaić, jest nawet fajnie. A Ty? Jak masz na imię?
– Magda.
– Ja jestem Tomek, pewnie się boisz?
– Nie, no co ty? – kłamię oczywiście, prawda jest taka, że nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się bałam! Skąd on o tym wie?
Chcę się jeszcze o coś spytać, ale w tym momencie drzwi od dyżurki się otwierają, wychodzi pielęgniarka i woła mnie z mamą. Wchodzimy. Odwracam się jeszcze do Tomka:
– Później pogadamy.
– Ok, ja się nigdzie stąd nie ruszam – odpowiada.
Dyżurka pielęgniarek jest duża i jasna, świeci się światło, odruchowo przymykam oczy. Stoją dwa duże drewniane biurka, przy jednym siada pielęgniarka, a przy drugim – jakaś starsza, zadbana, przystojna kobieta. Ma bardzo poważną minę. Chyba lekarz. Z tyłu telewizor i wersalka. Jest bardzo przytulnie, atmosfera tego pomieszczenia mnie uspokaja, spodziewałam się raczej krat w oknach i krzyczących w amoku ludzi, nic takiego nie ma miejsca. Może nie będzie tak źle, może w pasy wiążą tylko wariatów? Głos pielęgniarki przerywa moje myśli:
– Proszę dowód osobisty.
Wyciągam z kieszeni dowód, a raczej to, co z niego zostało. Mój dowód przeszedł prawie tyle, co ja. Był pomięty, zalany alkoholem wiele razy, wygląda jak wymięta szmata. Nie pamiętam już nawet, ile razy go zgubiłam. Ostatnio, kiedy piłam na ławce, wypadł mi z kieszeni, nie zauważyłam tego. Dopiero rano, gdy wstałam, zorientowałam się, że go nie ma. Szybko pobiegłam w to miejsce. Całą noc padał śnieg. Dowód leżał w śniegu, mokry, literki się rozmazały. Dwa dni suszyłam go na grzejniku. Podaję jej dowód. Ona go bierze i ogląda z każdej strony, jestem pewna, że zaraz coś powie, skomentuje jego stan, ale nie! Nic nie mówi, tylko odkłada dowód z obrzydzeniem.
– Proszę usiąść tam.
Wskazuje mi palcem miejsce przy drugim biurku, gdzie siedzi ta przystojna kobieta.
– Imię?
– Magdalena.
– Nazwisko?
– Dąbrowska.
– Lat?
– Dwadzieścia pięć.
– Kiedy ostatnio piłaś alkohol?
– Cztery dni temu – nie wiem, dlaczego kłamię.
– Pracujesz?
– Już nie.
– Dlaczego?
– Zwolnili mnie.
– Z jakiego powodu?
– Kierowniczka mnie nie rozumiała, uwzięła się na mnie.
– Piłaś w pracy?
– Tak, ale tylko kilka razy i to nie ma nic do rzeczy, uwzięła się – nie rozumiem, po co te pytania. Lekarka podnosi wzrok i patrzy spod okularów, ale nic nie mówi.
– Narkotyki bierzesz?
– Nie (kłamstwo).
– Brałaś?
– Nie (kolejne kłamstwo).
Obok siedzi moja matka, ona nie wie, że narkotyki też brałam, więc kłamię, by nie dobić jej bardziej. I tak jest wystarczająco załamana. Prawda jest taka, że od dwudziestego roku życia paliłam marihuanę, haszysz, brałam ekstazę, amfetaminę, LSD i grzyby halucynogenne. Całe liceum, cztery lata, ćpałam, najczęściej paliłam trawę. Dwa ostatnie lata liceum paliłam codziennie, nawet w szkole. Na lekcje chodziłam naćpana, pisałam w takim stanie kartkówki i sprawdziany, chodziłam do odpowiedzi, ten stan był tak dla mnie normalny, jak dla innych ludzi stan trzeźwego umysłu. Bywały takie imprezy, gdzie w jeden wieczór brałam: czterdzieści grzybów halucynogennych, paliłam marihuanę, piłam dużo alkoholu i brałam amfetaminę lub ekstazę. Tak funkcjonowałam przez kilka lat.
– Jakieś samookaleczenia ciała? – kontynuowała wywiad lekarka.
– Nigdy się nie cięłam – odpowiadam z dumą, zgodnie z prawdą. Nigdy tego nie robiłam, raz tylko koleżanka, z którą piłam, zdenerwowała się na mnie, nie pamiętam już z jakiego powodu, wzięła nóż i przecięła mi rękę. Było trochę krwi, nic wielkiego, choć bliznę mam do dziś.
– Tatuaże masz?
– Mam jeden.
– Czyli samookaleczenia: tak – patrzę na nią zdziwiona. To jest chore. Tatuaże to sztuka, a nie okaleczenie!
– Jak się czujesz?
– Dobrze.
– Wystaw ręce i wyprostuj dłonie.
– Ale…
– Wystaw ręce.
Wystawiam więc ręce, które, jak ręce pianisty, grają na pianinie, którego nie ma, nie jestem w stanie nad nimi zapanować.
– Siostro, proszę podać alkomat.
– Ale ja dziś nic nie piłam – odpowiadam nieco dumna z siebie.
– Sprawdzimy.
Dmucham i wiem, ze alkomat nic nie wskaże. Przecież nic nie piłam. Nie mylę się. 00.00. Boże, jak to fajnie pierwszy raz w życiu zobaczyć same zera na alkomacie. Nigdy mi się to nie zdarzyło, a badanie alkomatem przechodziłam kilkanaście razy w życiu. Jestem z siebie dumna.
– Jak sypiasz ostatnio?
– Nie sypiam.
– Od dawna masz te kropki czerwone na twarzy?
– Od kilku dni chyba je mam, nie wiem dokładnie od kiedy.
– Siostro, proszę zlecić badanie krwi i moczu oraz relanium pięć miligramów teraz i pięć miligramów na noc.
Do rozmowy włącza się moja mama.
– Jak pani myśli, pani doktor, czy ona wyjdzie z tego? Ja nie wiem, gdzie popełniłam błąd – moja matka zawsze wie, co i kiedy powiedzieć! Niech jeszcze zacznie tu płakać, na pewno będzie mi lepiej!
– Wszystko zależy teraz od niej – mówi lekarka.
No zajebiście, przecież to wy macie mi pomóc. Nie odzywam się, jestem zła na mamę, że robi sceny przy obcych ludziach! Mogła sobie to darować!
– Proszę otworzyć walizkę, musimy sprawdzić rzeczy.
– Sama ją pakowałam, pani doktor, ona nic nie ma – tłumaczy mama.
– Muszę sprawdzić.
I kopią mi łapami w moich rzeczach! Szukają chyba narkotyków, a może jakichś leków, bo robią to bardzo dokładnie, a butelka jest duża, zaraz by znaleźli. Nie da się jej ukryć w walizce.
– Palisz? – pyta lekarka.
– Tak.
– Jak długo?
– Od piętnastego roku życia.
Obok przy biurku pielęgniarka wszystko zapisuje w karcie.
– Dobrze, ode mnie to wszystko, proszę teraz iść za pielęgniarką, pokaże ci pokój.
Pielęgniarka wstaje, ale wychodzi do innego pomieszczenia. Po chwili wraca i podaje mi plastikowy kieliszek.
– Zażyj to – wydaje polecanie.
Biorę ten kieliszek, który do złudzenia przypomina ten od wódki i jednym ruchem dłoni przechylam go. Jaka szkoda, że to tylko tabletka! Marzę o tym, by tam była wódka.
– Państwo muszą się teraz pożegnać, do pokoi pacjentów nie można wchodzić – mówi pielęgniarka.
– Mamo, to wy już jedźcie, ja pójdę – ledwo wypowiadam te słowa, zdaję sobie sprawę, że za chwilę zostanę tu kompletnie sama. Znowu zaczynam się bać, znowu trzęsę się cała.
– Madziu, dziecko, nie zawiedź mnie, pamiętaj, że jeśli uciekniesz stąd, do domu nie masz po co wracać.
– Wiem, mamo, nie martw się – odpowiadam, ale myślę, co innego. Bez łaski, wyrodna matka! Jestem zła na nią, że zostawia mnie tu, że w ogóle mnie tu przywiozła. Jednocześnie jest mi przykro, ponieważ zauważam, że po jej policzkach płyną łzy.
Wychodzimy z dyżurki, żegnam się z nimi. Mnie również łzy zaczynają napływać do oczu, ale muszę być twarda, nie mogę pokazać, że jestem miękka. Szybko odchodzę od nich.
Wchodzę po schodach, odwracam się, patrzę na nich i serce mi pęka, pragnę wrócić do domu razem z nimi. Chcę, by to był tylko zły sen. Nie chcę tu być. Za jakie grzechy? Muszę zrobić wszystko, by jak najszybciej się stąd wydostać!
– Chodź – odzywa się pielęgniarka, przerywając moje myśli.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Idę za pielęgniarką do pokoju, w którym spędzę kolejne sześć tygodni. Schody są koloru zielonego, na ścianach wiszą rysunki, chyba wykonane przez pacjentów. Niektóre są ładne, ale wszystkie mają na celu przekonać innych o szkodliwości palenia i picia alkoholu. Patrzę na nie z politowaniem. Mnie nikt nie zmusi do rysowania. Wchodzimy na piętro, widzę ogromną salę, w której są krzesła i telewizor. Sala telewizyjna. Dobrze, że chociaż telewizor jest. Wciąż nie daje mi spokoju ta cisza. Dlaczego nikogo nie ma? Gdzie są wszyscy? Inaczej to wszystko sobie wyobrażałam. Spodziewałam się raczej krzyków, wrzasków i jęków, ludzi chodzących bez celu po korytarzach, agresywnych i nadpobudliwych. Teraz ta cisza zaczyna mnie niepokoić. Nie wytrzymuję i pytam:
– Siostro, gdzie są wszyscy ludzie?
– Są na zajęciach.
– Jakich zajęciach? To tu są jakieś zajęcia? Z rysunku, tak?
Siostra patrzy na mnie z litością i odpowiada:
– Na zajęciach terapeutycznych.
– Na jakich zajęciach? To tu nie trzeba w łóżkach leżeć? – pytam zaskoczona.
– Nie, to nie szpital – odpowiada i mierzy mnie z góry na dół wzrokiem pełnym politowania. Dobra, już dobra, skąd mam to wiedzieć. Co za larwa.
Idziemy. Wolę już o nic nie pytać. Mijamy długie korytarze, drzwi do jakichś sal, pewnie to pokoje pacjentów. Zastanawiam się, jak wyglądają, czy są duże, czy małe. Wszystko jest stare, od dawna nie było tu remontu, ale jest czysto. Chociaż tyle. Jestem pewna, że zaraz skręcimy do jakiegoś pokoju. Staję i czekam, który mi wskaże. Pielęgniarka się nie zatrzymuje, odwraca się tylko i mówi:
– To jest część męska, pokoje kobiece są u góry.
Nic nie odpowiadam, idę za nią, wchodzimy do części budynku przeznaczonej dla kobiet i tu moje zaskoczenie. Mijam drzwi, wchodzę po schodach i widzę, że czymś się ta część różni od dołu. Jest nowa, świeża, chyba niedawno oddana do użytku, wszystko jeszcze pachnie nowością. Zajebiście! Cieszę się. Jak się później dowiedziałam, oddział dla kobiet został otwarty rok wcześniej. Do 2001 roku leczono tu tylko mężczyzn. Humor mi się poprawia, bo jak mam już tu być, to chociaż w jakichś ludzkich warunkach. Wchodzimy na górę, mijamy mały hol pomalowany na biało. Skręcamy do pierwszego pokoju po lewej. Pokój jest duży, są cztery łóżka. Rzucam okiem i widzę, że wszystkie oprócz jednego są zajęte. Na szafkach leżą jakieś rzeczy, łóżka są starannie zaścielone. Podchodzę do wolnego łóżka i kładę walizkę.
– To będzie twój pokój, rozpakuj się i przyjdź do dyżurki za godzinę.
– Palić mi się chce, gdzie tu się pali?
– Palarnia jest na dworze, na wprost drzwi wejściowych, tam, gdzie kamienna fontanna.
– Wiem, gdzie.
– Tylko tam można palić, jeśli będziesz palić w innym miejscu, możesz zostać usunięta z terapii – mówi surowym tonem. – Za godzinę bądź u mnie.
– Ok – uśmiecham się do siebie, jest nadzieja, że sami mnie wyrzucą.
Poszła, zostałam sama, czuję ulgę. Najgorsze chyba za mną. Dopiero teraz zauważam, że czuję się trochę lepiej. Ręce nie trzęsą mi się już tak bardzo, nie pocę się i nie odczuwam tak dużego lęku. To chyba dzięki tej tabletce. Cieszę się, że wieczorem dostanę kolejną. Jeśli tak ma to wyglądać, to mogę tu kilka dni zostać – poczekam aż poczuję się całkiem dobrze i wtedy ucieknę.
Nie wypakowuję rzeczy, idę zapalić. Schodzę na dół, powoli, bo trochę kręci mi się w głowie. Na schodach mijam starszego pana, który porusza się takim tempem jak ja. Gapi się na mnie i uśmiecha, nie ma ani jednego zęba, na głowie ma czarną czapkę, która wygląda, jakby dopiero wyciągnął ją ze śmietnika. Jest potargana i brudna. No zajebiście, kto to jest? Odwzajemniam jednak uśmiech i idę dalej.
Na dworze łapię głęboki oddech, delektuję się rześkim powietrzem. Jest zimno i wciąż pada śnieg. Na chwilę zapominam, gdzie jestem i co tu robię. Głowę unoszę do nieba, a płatki śniegu spadają mi na twarz.
– Hej! – przerywa mi jakiś głos, odwracam się. To Tomek! – Gdzie idziesz? – pyta.
– Idę zajarać, strasznie mi się chcę palić.
– Masz fajki? – uśmiecha się.
– Pewnie, chcesz?
– No nie pytaj! Jasne!
Częstuję go papierosem i sobie też biorę, już chcę odpalać, ale Tomek mówi:
– Tu nie można palić, musimy zejść na dół do fontanny.
Faktycznie pielęgniarka mi mówiła, ale już zapomniałam.
– Musisz uważać, za takie coś mogą cię wywalić, nie przeklinaj też głośno, bo za to też można wylecieć.
– Ej, nawet w więzieniu tak nie jest! – oburzam się.
– Tu jest gorzej niż w więzieniu – śmieje się.
– To mnie pocieszyłeś!
– Nie ma za co – odpowiada i porozumiewawczo puszcza mi oczko.
Czuję, że ten chłopak jest w porządku, jest miły i chyba niegłupi. Ma około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu, ciemną karnację, włosy czarne, krótko ostrzyżone, oczy ciemne, szczupłą budowę ciała. Dopiero teraz zwracam uwagę, jak jest ubrany. Ma na sobie spodnie jeansowe, mocno wytarte już, kurtkę czarną na pewno niezimową, można powiedzieć, że również mocno zużytą i adidasy czarne cienkie, a jest przecież zima. Jest w tym chłopaku coś, co mi się bardzo podoba, ma taki zawadiacki sposób bycia, jest na luzie, nie spina się, sprawia wrażenie, że ma to wszystko gdzieś, tak jak ja. Wiem, że siedział w więzieniu, miałam styczność z takimi ludźmi, kiedy piłam i znałam te zachowania. Mimo tego ten chłopak wzbudza we mnie same pozytywne uczucia, może dlatego, że był pierwszą osobą w tym „przybytku”, na którą się natknęłam. Przy nim czuję się bezpiecznie, mamy podobne poczucie humoru, ale przede wszystkim – tak przypuszczam – oboje nie chcemy tu być.
Rozmawiamy kilka minut. Tomek mówi, że jest z Wałbrzycha. Siedział w więzieniu, pobił kogoś, był pijany. Wyszedł i znowu wpakował się w kłopoty, by uniknąć więzienia, przyszedł na terapię. Sąd dał mu wybór – albo terapia, albo więzienie. Sama już nie wiem, co gorsze. Lubię go, dobrze mi się z nim rozmawia. Opowiadam mu o sobie, o tym, że rodzice się uparli, bym poszła na tę terapię i nagle dostaję olśnienia, przypomina mi się sytuacja sprzed kilkunastu dni. Razem z kolegą, pijana, poszłam do sklepu, w którym kiedyś pracowałam. Zdemolowaliśmy go, narobiliśmy strat na dziesięć tysięcy złotych. Strącaliśmy towar z półek, wszędzie było pełno szkła, przyjechała policja i aresztowali nas. Mnie zawieźli na komisariat w Kowarach, a kumpla – na izbę wytrzeźwień do Jeleniej Góry. Z tego sklepu, kilka miesięcy wcześniej, kierowniczka mnie zwolniła. Jak powiedziała – nie może już przymykać oczu na moje nieusprawiedliwione nieobecności w pracy. Powiedziała, że zwalania mnie, bo piję. Tego wieczora, kiedy poszłam tam z kolegą, przypomniało mi się to, więc postanowiłam powiedzieć jej, że nie zgadzam się z jej decyzją. To ona traci najlepszego pracownika, chciałam jej wygarnąć, co o niej myślę. Nie było jej w tym dniu w pracy, więc zdemolowaliśmy sklep. Kiedy rano wypuszczono mnie trzeźwą z komisariatu, zdałam sobie sprawę z tego, co zrobiłam, że mogę mieć problemy, że chyba tym razem przegięłam. Postanowiłam pójść do niej i porozmawiać, przerosić i jakoś załagodzić sytuację, ale ona nie chciała ze mną rozmawiać, powiedziała tylko, że o 14:00 będzie na komisariacie i jeśli chcę mogę przyjść. Trochę się zmartwiłam, ale postanowiłam tam być.
Przed spotkaniem na policję poszłam do knajpy, wypiłam kilka piw, ale zjawiłam się o umówionej godzinie. Ona spóźniła się piętnaście minut, co jej w bezczelny sposób wytknęłam. Byłam podpita, więc znowu mi nie zależało, nie przejmowałam się sprawą już tak bardzo. Na komisariacie czekało na nas dwóch policjantów. Jeden z nich poinformował mnie o konsekwencji mojego czynu, to jest „rozboju w miejscu publicznym i zniszczeniu cudzego mienia”. Powiedział, że kierują sprawę do sądu. Będzie rozprawa, na której sąd orzeknie karę grzywny lub więzienia. I wtedy się zestresowałam, ponieważ zdałam sobie sprawę, że nie mam pieniędzy na grzywnę, a mama, kiedy dowiedziała się o całej sytuacji od ciotki, powiedziała, że grosza nie zapłaci i mam sobie radzić sama, mogę iść siedzieć, nie obchodzi jej to. Myślałam, że po raz kolejny się wywinę, ale tym razem sprawy nie miały się za dobrze, wyglądało to poważnie. Nie chciałam iść do więzienia, spytałam więc kierowniczkę, czy mogę to jakoś odpracować. Ona na to, że nie zgadza się, ale ma inną propozycję. Wyciągnęła kartkę papieru i wręczyła mi ją do czytania. Tam było napisane, że zobowiązuję się w ciągu tygodnia zgłosić na leczenie odwykowe. Jeśli tego nie zrobię, sprawa trafi do sądu. Trochę się tego przestraszyłam, ale pomyślałam, że lepsze to od więzienia. Zgodziłam się na jej warunek, myśląc, że pójdę dla świętego spokoju na kilka spotkań do AA i sprawa będzie załatwiona. Szybko to podpisałam i zadowolona z pozytywnie załatwionej sprawy poszłam pić dalej. Opowiedziałam tę historię Tomkowi.
– Wygląda na to, że raczej nie masz wyjścia i musisz tu być do końca, witaj w klubie tych, co nie chcą a muszą! – podsumował krótko.
– Dzięki... Miałam nadzieję, że mnie stąd wyrzucą.
– Lepiej zrób wszystko, by tak się nie stało. Popatrz na to tak: posiedzisz tu sześć tygodni, odpoczniesz, a jak wrócisz, to policja może cię pocałować w dupę. Swoje zrobiłaś. Sprawa zamknięta.
– Cholera, to kanał, byłam pewna, że szybciej ten koszmar minie.
– Później pogadamy, muszę lecieć, nie chciało mi się dziś siedzieć na zajęciach, to ściemniłem, że jestem chory, lepiej, by nikt nie widział, że łażę.
– Ok. Ja zaraz muszę iść do pielęgniarki, nie wiem po co.
– Pewnie piguła chce dać ci plan zajęć.
– Już nie mogę się doczekać. Podoba mi się to określenie! Piguła!
Zaczynamy się śmiać i wchodzimy do środka. Wracam do pokoju, zaczynam rozpakowywać rzeczy. Jest mi cholernie smutno, wciąż myślę o tym, co powiedział Tomek. Czuję złość. Tak bardzo nie chcę być w tym przygnębiającym miejscu, chcę do knajpy! Nie wytrzymam tu kolejnych sześciu tygodni bez alkoholu! Chce mi się płakać, krzyczeć i mam wielką ochotę zamknąć walizkę i po prostu stąd wyjść, ale w głowie wciąż mam słowa Tomka. Znowu myślę o tym, że to miejsce jest jednak lepsze od więzienia. Wyciągam więc wszystko z walizki i układam na łóżku, patrzę na „dorobek swojego życia” i zdaję sobie sprawę, że oprócz bielizny nic nie należy do mnie. Wszystko to rzeczy moich braci. Spodnie, koszulki, bluzy, nawet buty, o jeden numer za duże. Ja swoje rzeczy dawno przepiłam.
Zdaję sobie sprawę z tego, że nie pamiętam, kiedy kupiłam sobie coś innego niż alkohol. Jakieś trzy lata temu buty, których dawno nie mam, bo gdzieś zgubiłam. Przypominam sobie, jak prawie przez te buty wyrzucili mnie z pracy. To było po wypłacie, pojechałam z koleżanką do Jeleniej Góry by je kupić. Potem przez kilka dni nie pojawiałam się w pracy i w domu, bo opijałam ten zakup. Kiedy w końcu wróciłam do domu nie miałam już butów. Do dziś nie wiem, co się z nimi stało. Kierowniczkę jakoś ubłagałam, nie zwolniła mnie wtedy.
Miałam kiedyś dużo markowych rzeczy, tato mi je kupował w Niemczech, kiedy jeździłam do niego w każde wakacje. Wiele osób mi tych ubrań zazdrościło. Kiedy nie miałam pieniędzy na alkohol i narkotyki, sprzedawałam po kolei wszystko. Miałam ulubioną bluzę, prezent od koleżanki, ważnej dla mnie osoby. Obiecałam jej, że nigdy nie zgubię i nie sprzedam tej bluzy. Był diler, któremu ta bluza bardzo się podobała, za każdym razem, kiedy mnie spotykał, pytał, kiedy mu ją sprzedam. Zawsze odmawiałam, aż któregoś dnia, byłam kompletnie spłukana, miałam ochotę się nawalić, ale nie miałam za co. Pech chciał, że w tym dniu spotkałam jego, sprzedałam mu bluzę, nie pamiętam już nawet, za ile. W bramie, zimą, ściągnęłam ją z siebie i mu wręczyłam. W letniej kurtce i w koszulce poszłam pić. Nie byłam jednak z siebie dumna, przecież złamałam obietnicę daną przyjaciółce.
Przypominam to sobie wszystko i robi mi się smutno.Siadam na łóżku, patrzę jeszcze raz na swój „dorobek”. Mam dwadzieścia pięć lat i nie mam nic! Pogrążona w smutku i żalu, przypominam sobie, że miałam być u piguły. Zostawiam to wszystko na łóżku i lecę do dyżurki. Jestem spóźniona, miałam być tam dwadzieścia minut temu!
ROZDZIAŁ PIĄTY
Zbiegam po schodach, a raczej schodzę dość szybko, ponieważ wciąż kręci mi się w głowie i czasami tracę równowagę. Wpadam na hol, gdzie znajduje się dyżurka i pukam. Nie czekam na „proszę”, tylko od razu pakuję się do środka. Piguła stoi nad biurkiem i coś przekłada w papierach. Dopiero teraz zaczynam się jej przyglądać. Ma nie więcej niż czterdzieści lat, jest szczupłą blondynką, włosy ma długie za ramiona. To ładna kobieta, ale wyraz twarzy ma nieprzyjemny. Ma na sobie białe spodnie i białą bluzkę, taki typowy strój pielęgniarek. Teraz znowu mierzy mnie z dołu do góry. Gdyby wzrok mógł zabijać, już bym była martwa! Mam jakieś dziwne wrażenie, że ona bardzo nie lubi swojej pracy. Czuję, że ma się za lepszą ode mnie. Utwierdzam się tylko w przekonaniu, że będą z nią problemy.
– Siostra mówiła, że mam przyjść za godzinę.
Patrzy na mnie i mówi:
– Kiedy się puka, trzeba poczekać na „proszę”. To po pierwsze. – o ty, larwo. Nic się nie odzywam, gryzę się w język. – A po drugie, spóźniłaś się dwadzieścia minut.
Nie zesraj się. Mam wielką ochotę to jej powiedzieć, ale zamiast tego mówię tylko:
– Tak? Nie mogłam tu trafić – kłamię.
– Masz zegarek?
– Nie – odpowiadam i przypominam sobie, że mój zegarek zastawiłam w knajpie i nie miałam kasy, by go wykupić, a to był prezent od ojca na urodziny. Zegarek, o jakim zawsze marzyłam. Duży, czarny, sportowy i na pewno drogi. Muszę go mieć z powrotem! Kiedy tylko stąd wyjdę, zgłoszę się po niego. Mam nadzieję, że do tej pory ojciec się o tym nie dowie!
– Za spóźnienie na zajęcia czy terapię indywidualną z terapeutą dostajesz kropkę, kropek możesz mieć dwie, za trzecią – wylatujesz. Palisz tylko na palarni, nie przeklinasz, nie używasz agresji wobec innych, słownej również. Za takie coś wylatujesz bez ostrzeżenia. Czy to jasne? – zabrzmiało to jak groźba, mam wrażenie, że ona mnie nie lubi.
– Yhy.
I tak zaraz mnie stąd wywalą, nie dam rady żyć zgodnie z tymi zasadami. Co to w ogóle, kurwa, jest? Obóz koncentracyjny? Przez ostanie lata żyję w zgodzie z zasadami, które ja ustalam, nikogo się nie słucham, gdzieś mam zdanie innych na mój temat, nikt nie ma na mnie wpływu, nie mam żadnych autorytetów, respektu przed nikim, szacunku do ludzi, ba, nawet do siebie nie mam szacunku. Jak ja się tu odnajdę?
– Masz tu plan dnia, przeczytaj i powiedz, czy wszystko jasne.
Gapię się na ten plan i nic z niego nie rozumiem, jakieś rubryczki, zupełnie obce mi słowa, w oczy rzucają mi się dwa wyrazy: „utrata kontroli”. Jeszcze nie wiem dlaczego, ale te słowa są mi bliskie. Nie mam czasu teraz nad tym myśleć, czuję wzrok piguły na sobie, czuję, że wcale nie na rękę jej moja obecność. Przeszkadzam jej chyba w jedzeniu makowca. Na stole widzę ciasto.
– Siostro, pobudka jest o 7.00? – nie wierzę w to, co widzę na tej nieszczęsnej kartce!
– Tak. O 07.30 zaczyna się gimnastyka – czuję satysfakcję w jej głosie.
– Jak to gimnastyka? Na czym polega ta gimnastyka?
– A jak myślisz? – pyta złośliwie.
– Na ćwiczeniach gimnastycznych? – odcinam złośliwie. – Ta gimnastyka to obowiązkowa jest? – zaczynam panikować.
– Oczywiście, nie idziesz na gimnastykę, dostajesz kropkę, a jak wiesz...
– Wiem, wiem, za to się wylatuje.
– Czy w takim razie wszystko jasne? Pory posiłków są na planie – piguła kontynuuje, a ja myślę sobie, że i tak nic nie przełknę. – O 20.00 jest pora wydawania leków. Przyjdź po tabletkę i jutro rano przed śniadaniem na pobranie krwi, nic nie jedz i nie pij przed tym.
– Czy to wszystko? – pytam jeszcze bardziej załamana.
– Jeśli o mnie chodzi, to tak.
Wychodzę, idę zapalić i przeanalizować ten plan jeszcze raz, na spokojnie. Po drodze na palarnię myślę tylko o tym, by te sześć tygodni minęły jak najszybciej, nie podoba mi się tutaj, nie chcę tu być, nie poznałam jeszcze ludzi, ale jeśli oni wszyscy wyglądają jak ten gość ze schodów, to ja wysiadam z tego pociągu sama. Jednocześnie myślę, że przecież Tomek jest ok i chyba tylko trochę starszy ode mnie. Odpalam fajkę i zaczynam zapoznawać się z „rozkładem jazdy”:
7.00 – pobudka
7.30 – gimnastyka
8.00 – śniadanie
10.00 – zajęcia terapeutyczne
13.00 – obiad
15.00 – spotkania indywidualne z terapeutą
16.00 – grupa terapeutyczna
19.00 – kolacja
22.00 – cisza nocna
Ale jak? Cisza nocna o 22.00? Przecież i tak nie zasnę, wiem o tym. Nie będzie można już palić po 22.00?? Nie wytrzymam bez fajki całą noc! Może można palić w kiblu? Muszę się wszystkiego od ludzi dowiedzieć. I te zajęcia… Po co tyle tego? Nie jestem w stanie sobie tego wszystkiego wyobrazić. Jadąc tu myślałam, że dowiem się, co mam zrobić, by móc pić znowu jak człowiek, by nie upijać się tak często, by pić i godzić to z obowiązkami, pić jak kiedyś, kiedy nie urywał mi się film. Wypijałam trzy piwka i szłam do domu. Od dłuższego czasu mi to nie wychodzi. Za każdym razem, gdy wchodziłam do knajpy, obiecywałam sobie, że wypiję góra dwa piwka i wrócę do domu jak człowiek, wyśpię się i wstanę rześka do pracy. Po czym wchodziłam, zamawiałam jedno piwo, drugie, trzecie i nie mogłam na tym poprzestać, czułam się tak, jakby jakaś siła trzymała mnie w tej knajpie. Coś co nie pozwalało mi stamtąd wyjść. Zamawiałam kolejne, za każdym razem myśląc, że to będzie ostatnie. Upijałam się i wracałam do domu, najczęściej nie pamiętając drogi. Szłam spać i wstawałam do pracy (kiedy miałam pracę) niewyspana, z drżącymi rękoma i fatalnym samopoczuciem. Idąc na kacu, codziennie obiecywałam sobie, że kończę z tym, że już nigdy więcej się nie upiję, że od dziś piję mało. W pracy męczyłam się okropnie, czekałam na „gwizdek końcowy”. Kiedy upragniony fajrant się zbliżał, myślami siedziałam w knajpie. Po pracy biegłam tam z postanowieniem, że dziś wypiję mało i kończyło się zawsze tak samo – urwanym filmem. Więc gapię się na tę kartkę pogrążona w myślach i zaczynam się cieszyć, że tu jestem. Przecież oni mi powiedzą, gdzie popełniam błąd z tym piciem, powiedzą, co robić, by znowu pić mniej, jak człowiek, jak kiedyś. Jest nadzieja! Jeszcze przecież nie wszystko stracone. Poprawia mi się nastrój, nawet zaczynam się uśmiechać do tej kartki. Odpalam sobie drugą fajkę i spoglądam w niebo, słońce zaczyna świecić, choć wciąż jest zimno.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wracam do pokoju i patrzę na te kilka rzeczy na łóżku, które nawet nie są moją własnością. Nie mogę sobie znaleźć miejsca, kręcę się po korytarzu, nosi mnie. Wciąż czuję się nie najlepiej fizycznie, powinnam coś w końcu zjeść, ale rzygać mi się chce, kiedy pomyślę o obiedzie. Zastanawiam się, kim są i jak wyglądają moje współlokatorki. Czy są fajne, młode i jak mi się będzie z nimi mieszkało. Nigdy nie dzieliłam z nikim pokoju, od zawsze mam „swój pokój”. Zastanawiam się, czy wszyscy są tu z tego samego powodu, co ja. Jestem ciekawa, jacy są ci ludzie. Trudno mi sobie ich wyobrazić. Kładę się na łóżku, czuję się zmęczona, ale nie mogę zasnąć. W środku jestem pobudzona, niespokojna i wciąż mam lęki. Użalam się w myślach nad sobą, zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd, kiedy wymknęło mi się to wszystko spod kontroli i nie potrafię odpowiedzieć na te pytania. Słyszę kroki, damskie głosy i śmiech na schodach. Ktoś wchodzi do pokoju. Wstaję, domyślam się, że to moje towarzyszki niedoli. Wchodzą pewnym krokiem, jeszcze roześmiane, patrzą na mnie, nie są zdziwione moją obecnością.
– Hej – odzywa się najmłodsza. Jest wysoką blondynką. Ładną, młodą kobietą. Zadbaną, nie mogę uwierzyć, że tu jest. W ogóle nie wygląda, jakby piła.
– Mam na imię Ania – uśmiecha się do mnie.
– Magda – odwzajemniam uśmiech.
– Wiedziałyśmy, że ktoś nowy dziś przyjedzie, siostra nam mówiła. To są Jola i Kasia.
Jola, na moje oko, jest przed pięćdziesiątką, ma krótkie włosy i również jest wysoka. Nieśmiała, to widać po zachowaniu. Siada na swoim łóżku w bezpiecznej odległości, nic nie mówi. Ona także nie wygląda na kobietę po przejściach. Kasia jest najstarsza, a przynajmniej tak wygląda. Po niej widać, że piła, twarz ma spuchniętą i wygląda na „zmęczoną życiem”. Ta za kołnierz nie wylewała. Nie ma wszystkich zębów – to od razu rzuca mi się w oczy.
– Wiesz już gdzie co jest? – pyta Ania. Jest najbardziej rozmowna, dwie pozostałe panie przysłuchują się naszej rozmowie i nic nie mówią.
– Tak, chyba – odpowiadam. Prawda jest taka, że najlepiej znam drogę do palarni.
– Jeśli będziesz chciała o coś zapytać, nie krępuj się – znowu Ania. Już ją lubię, czuję, że jest w porządku.
– Ok. Dzięki. Jak długo tu jesteście? – pytam.
– Ja dwa tygodnie, a dziewczyny kilka dni – odpowiada Ania.
– Tydzień – ku mojemu zdziwieniu odzywa się Kasia.
– I jak tutaj jest? – pytam.
– Nie najgorzej. Można się przyzwyczaić – optymistycznie zaznacza Ania.
– To twoja pierwsza terapia? – zabiera głos z końca pokoju Jola.
– Tak, pierwsza, nigdy wcześniej nie byłam na czymś takim, nie wiedziałam, że istnieje coś takiego jak terapia.
– Moja to już druga – mówi Kasia. Czuję, że nie jest z tego powodu zadowolona.
Nie wiedziałam, że można do takiego miejsca trafić dwa razy. Od razu postanawiam, że to moja pierwsza i ostatnia wizyta w tym przybytku:
– Ja mam nadzieję na jednej poprzestać – uśmiecham się do nich.
– Dziewczyny, musimy iść na obiad, wiesz, gdzie jest stołówka? – pyta Ania.
– Nie, nie znam jeszcze dobrze budynku – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– To chodź, pójdziemy razem – proponuje.
– Tylko że mi się wcale nie chce jeść, nie jestem głodna – opieram się, ponieważ wiem, że i tak nic nie przełknę.
– To nie szkodzi, wypijesz kompot, a swój obiad oddasz jakiemuś chłopakowi, oni są tu wiecznie głodni – mówi Kasia.
– Takie małe porcje? – pytam.
– Nie, porcje są duże, tylko oni tyle jedzą – Kasia uśmiecha się do mnie, teraz widzę lepiej, że nie ma przedniej jedynki i trójki. Odrzuca mnie to, ale nie daję po sobie niczego poznać, przecież jestem skazana na nią przez następne sześć tygodni. Dziwię się też tym chłopskim apetytom, ale nie mówię już nic, chętnie spełnię dobry uczynek i oddam któremuś mój obiad, już nawet wiem któremu – Tomkowi.
Wychodzimy. Z pokoju naprzeciwko wychodzą cztery kobiety i jeszcze dwie z tego na końcu korytarza. Czyli jest nas dziesięć, nie tak dużo. Wszystkie się ze mną witają, przedstawiają, nie jestem w stanie zapamiętać ich imion, nie pamiętam już nawet imion dziewczyn z pokoju. Zawsze miałam problem z zapamiętywaniem. Schodzimy na dół, stołówka znajduje się obok głównego wyjścia. Jest nieduża, od dziewczyn dowiaduję się, że jest podział na trzy grupy. Ja jestem w pierwszej. Wszystkie kobiety są w tej grupie, razem z kilkoma mężczyznami. Tak więc o 13.00 je pierwsza grupa, potem co pół godziny następne. Wspólnie z dziewczynami z pokoju zajmujemy jeden stolik. Po obiad trzeba podejść do okienka. Szukam wzrokiem Tomka, nigdzie go nie widzę, za to czuję na sobie wzrok pozostałych. Patrzą się na mnie, obserwują, coś mówią do siebie, wiem, że o mnie. Tomka dalej nie ma, pewnie je z inną grupą. Szkoda. Przy stoliku obok siedzi starszy pan, trzęsą mu się ręce, jest zarośnięty, jego długa broda co chwilę wpada do zupy. Patrzę i nie mogę się nadziwić, on je z takim apetytem! Jakby to był najlepszy obiad w jego życiu. Delektuje się każdym kawałkiem. Rozczula mnie, już go lubię. Jest tak zajęty jedzeniem, że jako jedyny się na mnie nie patrzy. Wstaję, podchodzę do niego:
– Chce pan zjeść mój obiad? – pytam nieśmiało.
Patrzy na mnie zdziwiony:
– A Ty ? Nie jesteś głodna?
– Nie mogę patrzeć na jedzenie i nie lubię mielonych – to prawda, nigdy nie lubiłam mielonych, a dziś szczególnie.
– Jak można nie lubić mielonych? – patrzy na mnie zdziwiony.
– To ja panu przyniosę ten obiad.
– Dobrze, bardzo dziękuję.
Idę do okienka, widzę, że ludzie dają jakieś bloczki, kucharka je bierze i odrywa jeden kwadracik. Ja nie mam takiego bloczka. Przede mną stoi Jola, więc zagaduję:
– Skąd masz takie coś?
– Przy przyjęciu dają, a co, ty nie masz?
– No właśnie, kurde, nie mam, nikt mi nic nie dawał – odpowiadam, ale bez pewności. Zaczynam myśleć, że może dostałam ten bloczek przy przyjęciu, tylko nie pamiętam tego.
– Musisz iść do pielęgniarek, one ci dadzą – radzi Kasia, która stoi obok i również czeka na swoją porcję obiadu. Świetnie, o niczym innym nie marzę.
Kiedy przychodzi moja kolej, mówię do pani w okienku, że nie mam takiego bloczka, że nie wzięłam od pielęgniarek, że jestem tu pierwszy dzień i nie wiedziałam… – od razu się tłumaczę, ale pani w okienku uśmiecha się do mnie:
– Dobrze, spokojnie, kochanie, przy kolacji ci oderwę obiad, tylko na kolację przyjdź już z bloczkiem.
– Dobrze, dziękuje pani bardzo – uśmiecham się. Bardzo miła ta kobieta, zupełnie inna od tej wiecznie nadymanej piguły. Zabieram zupę, dopiero teraz widzę, że to barszcz czerwony. Lubię barszcz, ale nie dziś.
– Bardzo proszę, kochanie – znowu odpowiada ta miła pani.
Biorę obiad, najpierw zupę, a potem drugie danie i zanoszę temu sympatycznemu panu. On nie posiada się ze szczęścia, dziękuje mi bardzo i pyta, czy mam może papierosa, bo po takim obiedzie to chętnie by zapalił. Daję mu fajkę i idę do dziewczyn. Wciąż czuję na sobie wzrok obcych mi ludzi, ale nie rusza mnie to. Piję kompot, pogrążam się w myślach i uświadamiam sobie, że nie piję już czternaście godzin! Boże, nie pamiętam, kiedy udało mi się tyle nie pić. W tej samej chwili nabieram ochoty na zimne piwo, takie z pianką w oszronionym kuflu, takie, jak mają w Mojej Knajpie. Oblizuję wargi i przełykam ślinę. Czuję zapach i smak piwa, a przecież piję tylko kompot. Mówię do dziewczyn, że wychodzę zapalić, podrywam się i szybkim krokiem wychodzę. Przy drzwiach wejściowych zaczepia mnie poznana wcześniej piguła:
– Przyjdź teraz do mnie – jej ton jest rozkazujący, co już mnie denerwuje. Powiedziałabym, co o niej myślę, jednak zagryzam zęby i cedzę:
– Ale ja idę zapalić.
– Czy ja nie wyrażam się jasno? Zapalisz potem – odwraca się na pięcie i odchodzi. Głupia krowa. Chowam fajkę do paczki i idę za nią.
Wchodzimy do dyżurki. Nie siadam, nie mam ochoty na pogaduszki z nią, czuję się rozdrażniona, jestem zła, nie chcę wdawać się z nią w dyskusję, bo jeszcze powiem coś, czego będę żałowała. Patrzę się na nią i czekam, aż uwali dupsko na krześle.
– Zapomniałam dać ci rano bloczek – otwiera szufladę i podaje mi go teraz. – O godzinie 15.00 masz spotkanie z terapeutą. Jak wyjdziesz stąd, pójdziesz w lewo i ostanie drzwi po prawej stronie. Pytaj o Pawła, to twój terapeuta – ledwo wypowiedziała to zdanie, a już zapomniałam, gdzie to jest. Nieważne, spytam kogoś.
– Czy to wszystko? – nie mam ochoty na rozmowę z nią. Chcę jak najszybciej wyjść zapalić.
– Tak – odpowiada, a ja odwracam się szybko i wychodzę, prawie biegnę. Z kieszeni wyciągam prędko papierosa i wsadzam go sobie do buzi, będąc jeszcze w budynku, ale nie odpalam. Pamiętam, że palić mogę tylko na palarni. Wciąż mam ochotę na zimne piwo. Boże, napiłabym się czegokolwiek, byle tylko miało w składzie alkohol. Schodzę po schodach i widzę na palarni tłum ludzi. O nie, tylko nie to, nie potrzebuję teraz żadnego towarzystwa. Mam ochotę przemknąć niezauważona. Postanawiam trzymać się z boku. Nie chce mi się teraz z nikim gadać, a już na pewno nie z nimi.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Odpalam fajkę od fajki, w środku mnie nosi, chodzę w kółko, jestem zła, nie rozumiem dlaczego. Jestem zła na wszystko i wszystkich, a najbardziej na siebie. Czuję na sobie wzrok ludzi, obserwują mnie. Rzućcie mi jeszcze kilka orzeszków! Wstydzę się tego, gdzie jestem. Nie chcę z nikim teraz rozmawiać, do nikogo nie podchodzę i nie chcę niczyjego towarzystwa. Chcę w spokoju pozbierać myśli, a nie potrafię się skoncentrować! Myślę o wszystkim i o niczym, nie umiem skupić się na jednym wątku przez dłuższy czas. Palę nerwowo, obserwuję ludzi, którzy są na palarni, śmieją się, żartują, nie słyszę, o czym rozmawiają, nie chcę słyszeć. Oni zachowują się tak, jakby byli tu na wczasach. Jakby to, że tu są, było nagrodą, a nie karą. Zazdroszczę im, ja nie umiem się teraz śmiać, chce mi się płakać. Jak oni to robią? Może po prostu chcą tu być? Nie mieści mi się to w głowie, nie wyobrażam sobie tego, by lubić to miejsce. Na myśl przychodzi mi Moja Knajpa, w której spędziłam ostatnio większość życia. Wyobrażam sobie teraz moich znajomych, pewnie siedzą szczęśliwi przy piwku, rozmawiają, żartują i zamawiają kolejne. A ja? Jestem w miejscu, w którym nie chcę być, z ludźmi, których nie znam i nie rozumiem. Przełykam ślinę, oblizuję wargi, zaschło mi w ustach. Gaszę papierosa i postanawiam się przejść. Kiedy ruszam, słyszę znajomy głos. To Tomek. Idzie w moją stronę z jakimś kolegą. Świetnie… Akurat teraz. Teraz to nie jestem najlepszym towarzyszem do rozmów, w tej chwili nie potrafię znieść nawet swojego towarzystwa.
– Już po obiedzie? – pyta Tomek i uśmiecha się do mnie. Jest miły, ale nie chcę z nim gadać.
– Można tak powiedzieć, nic nie zjadłam, nie chce mi się jeść, nie najlepiej się czuję – próbuję dać im do zrozumienia, że nie mam ochoty na pogawędkę. Tomek to ignoruje:
– Za kilka dni ci przejdzie, zaczniesz normalnie jeść. Ja też tak miałem. Masz struty organizm, za jakiś czas będziesz jeść ciągle – dodaje i stale się uśmiecha.
Trudno mi w to uwierzyć, ale nie spieram się z nim. Stoimy we trójkę w milczeniu, naprawdę nie mam ochoty ciągnąć tej rozmowy. Marzę o tym, by wszyscy dali mi spokój. Oni nie słyszą moich myśli, a mi jest głupio powiedzieć im cokolwiek. Nie chcę ich do siebie zrazić. Nagle Tomek uświadamia sobie, że nie przedstawił mi swojego kolegi.
– To jest Marcin – ten wyciąga do mnie rękę, jest ciepła. Uświadamiam sobie, że jest mi zimno.
Marcin jest w podobnym wieku do mnie, nie wygląda na menela. To już kolejna osoba, która, ku mojemu zdziwieniu, wygada normalnie. Jest średniego wzrostu, ma niebieskie oczy tak jak ja, włosy jasny blond, które dawno nie odwiedzały fryzjera, ale to mu niczego nie ujmuje, wręcz przeciwnie, dodaje uroku. Nie ma czerwonego nosa, jest dość przystojny i ma wszystkie zęby tak samo jak Tomek. To dziwne, bo spodziewałam się, że wszyscy ludzie tutaj będą wyglądać jak z filmów o zombie: powyginani, chudzi, zaniedbani, śmierdzący i bredzący od rzeczy, a przede mną stoją całkiem normalni ludzie. Mijając ich na ulicy, w życiu nie pomyślałabym, że mają jakieś problemy i nie przypuszczałabym, że spotkam takich ludzi w takim miejscu.
– Idziemy na ping ponga, chcesz iść z nami? – odzywa się po raz pierwszy Marcin. Głos ma przyjemny, działa na mnie kojąco. Ten chłopak jest spokojny, czuję to. Nie wiem tylko, czy to jego charakter, czy też leki, jakie mu tu podają, tak na niego działają.
– To macie tu stół do ping ponga? – po raz kolejny jestem zaskoczona.
– No, mamy i nawet rakietki są – żartuje Tomek i puszcza do mnie oczko. – Stół jest w kotłowni, pokażemy ci.
Nie opieram się. To dziwne, bo jeszcze przed chwilą nie miałam ochoty na ich towarzystwo, a teraz poprawia mi się nastrój. Czuję, że właśnie tego potrzebuję, zająć się czymś, zmęczyć, nie myśleć o przeszłości i teraźniejszości. Potrzebuję teraz wyładować na tej małej piłeczce całą swoją złość. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz grałam w ping ponga, chyba na kolonii jakiejś i muszę przyznać, że nawet mi to wychodziło. Kiedyś lubiłam również grać w tenisa, ale potem nie miałam już na to czasu. Poza tym ostatnio piłam, dużo imprezowałam i zapomniałam, jak to jest robić coś innego, nie odmawiam więc chłopakom, tylko zgadzam się chętnie. Uprzedzam o tym, że wieki nie grałam i może być ciężko. Na to odzywa się Marcin:
– Ee, daj spokój, tego się nie zapomina. To jest jak pływanie, raz się nauczysz i już zawsze umiesz.
– Ok. Tylko żebyście nie żałowali, ja się o to nie prosiłam – uśmiecham się do nich, a oni zaczynają się śmiać.
Idziemy w stronę budynku głównego, a ja czuję na sobie wzrok tych wszystkich ludzi na palarni. Widzę jak coś szepczą między sobą.
– Oni zawsze tak mają, że się gapią? Wkurwia mnie to – mówię do chłopaków.
– Zawsze jak ktoś nowy przyjeżdża, to są ciekawi, kto, ile lat i tak dalej – odpowiada Tomek.
– To trochę jakbym była świeżym mięsem.
– No, zawsze jak się dowiadujemy, że ktoś ma być, to obstawiamy, czy będzie bardzo zajechany czy nie – ciągnie Tomek.
– To mnie też tak obstawialiście? – chyba widzą moje zdziwienie, bo obaj zaczynają się śmiać.
– No tak. Każdego – Tomek mówi to tak, jakby to była zupełnie normalna rzecz.
– I jak? Jestem zajechana? – pytam i boję się tego, co za chwilę usłyszę, ponieważ widziałam się w lustrze i dobrze wiem, że nie wyglądam normalnie, świeżo i kwitnąco. Mam spuchniętą twarz i do tego te czerwone kropki, sińce pod oczami, jestem zmęczona, niewyspana. Naprawdę, życie mnie ostatnio bardzo zmęczyło.
– Szczerze? – pyta Tomek.
– Tak, szczerze – odpowiadam szybko i czekam na odpowiedź.
– Jesteś! – i zaczynają się śmiać.
Wkurzam się na nich. Mogli sobie darować, mogli skłamać, ale przecież mają rację, więc na kogo tak naprawdę się wkurzam?
– Ale po czym to widzicie? – pytam zirytowana, choć znam odpowiedź. Oni chyba czują, że się zdenerwowałam, bo zaczynają się tłumaczyć.
– Nie no... nie mamy nic złego na myśli, po prostu wyglądasz na kogoś, kto niedawno przestał pić – widzę, że Tomkowi głupio, chyba nie spodziewał się takiej mojej reakcji.
– Madzia, nie denerwuj się, bo nie ma o co. Chodzi o to, że masz spuchniętą twarz, że wyglądasz tak, jakbyś dwa dni temu przestała pić – spokojnym głosem próbuje ratować sytuację Marcin.
Teraz widzę, że oceniam innych, a sama wyglądam nie lepiej.
– Nie jestem zła, w sumie macie rację. Wiem, jak wyglądam, prawie tak samo jak się czuję. Myślałam po prostu, że tego aż tak bardzo nie widać. A tu zonk! Mamy cię! I takie tam – zaczynam się śmiać, a im się to udziela. Czuję jak spada napięcie, które przed chwilą było między nami. W lepszym nastroju, roześmiana, bo nic innego mi już nie pozostało, jak śmiać się z siebie, idziemy we trójkę do piwnicy grać w ping ponga. I pomyśleć, że jeszcze niedawno chciało mi się wyć z rozpaczy, a teraz śmieję się jak tamci ludzie na palarni i w duchu cieszę się, że oni do mnie podeszli, przerwali ten zły nastrój, który narastał we mnie od obiadu. Czuję radość, że już kogoś znam, że nie jestem tu sama, a ponad wszystko cieszę się, że Tomek i Marcin mnie rozumieją. Myślę, że skoro zaleźli się tu, to musieli przejść drogę podobną do mojej.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Naprzeciwko stołówki są żółte drzwi, które prowadzą do piwnicy i kotłowni. Wcześniej ich nie zauważyłam, nie do końca znam budynek, wszystko mi się myli, nigdy nie miałam orientacji w terenie. Trochę czasu zajmie mi zapamiętanie tego wszystkiego. Mam dziwne wrażenie, że moja pamięć się pogorszyła, szybko zapominam, chcę coś powiedzieć i zapominam co. To mi się zdarzyło dziś już kilka razy, wkurza mnie to, ale mam nadzieję, że mi przejdzie, że alkohol i narkotyki nie wyprały mi mózgu. Niepokoi mnie to, ale staram się o tym nie myśleć, daję sobie czas. Będę się martwić, jak nie przejdzie, teraz mam wystarczająco dużo problemów.
Piwnica jest zimna i ciemna, czuć wilgoć. Jest oczywiście cieplej niż na dworze o tej porze roku. Tomek zapala światło, robi się jasno i od razu przyjemniej, ściany w piwnicy są obdrapane, tu również dawno nie było remontu. Od razu rzucam okiem na sufit i ściany, szukam pajęczyn i pająków. Pajęczyny są, ale nie widzę ani jednego pająka, wypuszczam powietrze z ulgą, pająków boję się strasznie. Zawsze tak było, nie zasnę w pomieszczeniu, gdzie jest pająk, chyba że jestem pijana, wtedy mi wszystko jedno.
Na samym środku dużego pomieszczenia stoi stół do ping ponga, wygląda na nowy. Na wprost znajdują się duże, oszklone, podrapane drzwi, z nich również odchodzi farba. Już mam pytać chłopaków, co jest za nimi, ale uprzedza mnie Marcin.
– Tam jest kotłownia i prysznice dla facetów. Chcesz zobaczyć?
– Ale jak? W piwnicy prysznice? To musicie tu aż chodzić? Masakra! – w duchu cieszę się, że mam prysznic tak blisko pokoju.
– To jeszcze nic! Chodź, zobacz jak to wygląda – śmieje się Tomek i otwiera drzwi.
Idziemy teraz razem długim, ciemnym korytarzem, tu jest ciepło od kotłowni. Tomek otwiera drzwi. Patrzę na to i nie mogę uwierzyć, że w XXI wieku widzę takie rzeczy. Oglądałam kilka filmów o więzieniu i pierwsze moje skojarzenie jest właśnie takie. Ta łaźnia wygląda tak samo jak na filmach. Nie ma kabin, są tylko deski na podłodze, z sufitu wystają rurki, z których leci woda. Żadnej prywatności zaznający kąpieli tu mężczyźni nie mają.
– O kurwa! – wyduszam z siebie i zaczynam się śmiać. – I wy tu się kąpiecie? – wciąż nie mogę w to uwierzyć.
– Mamy jeszcze prysznice u góry, nowsze, ale są wiecznie zajęte, jak nie chce mi się czekać, to przychodzę tutaj – mówi Tomek. – Kilka dni temu schodzę zadowolony, chcę się wykąpać, zapalam światło i co widzę na deskach?
Nie daje mi szansy, by zgadnąć, bo prawie w tym samym momencie mówi:
– Wielkiego klocka! Ktoś po prostu zrobił kupę na te deski – wskazuje palcem miejsce i zaczyna się wykrzywiać.
Robi mi się niedobrze, nie jestem sobie tego w stanie wyobrazić, nie rozumiem takich rzeczy.
– Ale jak? Ktoś tu nasrał? Może kible były zajęte i biedak nie zdążył? – zaczynamy się śmiać.
Ludzie to jednak świnie, bo co jak co, ale takie coś w głowie mi się nie mieści. Owszem zdarzyło mi się narzygać w miejscu publicznym nie raz, ale zawsze dlatego, że nie zdążyłam dolecieć do kibla albo byłam tak pijana, że nie dałam rady do niego po prostu dojść. Pamiętam, jak raz w dyskotece upiłam się do nieprzytomności, zasnęłam przy stoliku, zrobiło mi się niedobrze, chciałam wstać, ale nie byłam w stanie. Narzygałam wówczas do takiej wielkiej popielniczki, która była na stole, ochroniarz to zobaczył i mnie wyrzucił. Kilka razy zdarzyło mi się sikać na opuszczoną deskę i dopiero kiedy czułam, że jest mi mokro, orientowałam się, że przecież nie podniosłam deski. To wszystko zawsze działo się wtedy, gdy byłam pijana, więc można to usprawiedliwić, ale w tym miejscu? Tu są przecież ludzie, którzy przestali pić, więc o co chodzi, dlaczego to robią? Nie dzielę się moimi przemyśleniami z chłopakami. Kręcę tylko głową z niedowierzaniem. Widzę, że to ich bawi. Oni nie są przejęci – tak, jakby ten klocek pod prysznicem był najbardziej normalną rzeczą na świecie.
– Chodźcie, popykamy trochę – rozbawionym głosem Tomek rzuca propozycję.
Wychodzimy z tych łaźni i wolno idziemy w stronę stołu.
– Tylko nie śmiejcie się ze mnie, ja naprawdę wieki nie grałam. Prawdę mówiąc, dawno nie robiłam nic innego poza trzymaniem kufla w jednej ręce i fajki w drugiej.
– No co ty, my i śmiać się z ciebie? – mówi Tomek i porozumiewawczo puszcza oko do Marcina.
– Świnie – żartuję.
Wszyscy zaczynamy chichotać. Dawno już się tak nie śmiałam na trzeźwo, w sumie nie pamiętam, kiedy byłam trzeźwa tak naprawdę. Jeśli czasami, jakimś cudem, udało mi się wypić mniej i nie upić (czyli wypijałam pięć piw po pracy i byłam podpita, a nie pijana), zaliczałam to do moich wielkich sukcesów.