63,92 zł
Historia Stanów Zjednoczonych tym różni się od historii innych państw, że można ją przedstawić w postaci prostej linii pnącej się na osi czasu ku górze, praktycznie bez spadków czy zahamowań. Od mniejszej powierzchni do większej, od mniejszej liczby ludności do większej, od skromnych środków do olbrzymiego bogactwa, a wreszcie od jednej czy drugiej niewielkiej osady na wybrzeżu Atlantyku do supermocarstwa, a wszystko w ciągu nie więcej niż czterech stuleci. Gdyby wskazać, co stanowi źródło sukcesu tak młodego narodu, to najlepiej sięgnąć do amerykańskiej Deklaracji Niepodległości z 1776 roku, dokumentu znanego każdemu uczniowi i eksponowanemu na ścianach wszystkich amerykańskich szkół. Znajduje się w nim stwierdzenie, że Stwórca wyposażył ludzi „w pewne niezbywalne prawa, wśród których znajdują się Życie, Wolność i Dążenie do Szczęścia”. Nawet największy krytyk Ameryki nie może nie dostrzec, jak szybko i skutecznie kraj ten wykorzystał nie tylko posiadane zasoby naturalne, lecz także potencjał intelektualny niezliczonych rzesz imigrantów, którym stwarzał i stwarza wyjątkowe możliwości rozwoju.
Niniejsza książka to pierwsza prezentacja całej historii tego państwa stworzona przez polskiego badacza, wybitnego amerykanistę, prof. Zbigniewa Lewickiego. Napisana przystępnym językiem dotrze do każdego odbiorcy zainteresowanego dziejami Stanów Zjednoczonych, w których w tym roku odbędą się wybory prezydenckie, przykuwając uwagę całego świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Historia Stanów Zjednoczonych tym różni się od historii innych państw, że można ją przedstawić w postaci prostej linii pnącej się na osi czasu ku górze, praktycznie bez spadków czy zahamowań. Od mniejszej powierzchni do większej, od mniejszej liczby ludności do większej, od skromnych środków do olbrzymiego bogactwa, a wreszcie od jednej czy drugiej niewielkiej osady na wybrzeżu Atlantyku do supermocarstwa, a wszystko to w ciągu nie więcej niż czterech stuleci.
Nie znaczy to oczywiście, i w niniejszym opracowaniu nie stawia się takiej tezy, by wszystkie wydarzenia z historii Stanów Zjednoczonych zasługiwały na uznanie. Niemniej nawet największy krytyk Ameryki nie może nie dostrzec, jak szybko i skutecznie kraj ten wykorzystał nie tylko posiadane zasoby naturalne, lecz także potencjał niezliczonych rzesz imigrantów, którym stwarzał i stwarza wyjątkowe możliwości rozwoju. Stany Zjednoczone są państwem, w którym dominuje koncepcja indywidualizmu pojmowanego jako minimalizowanie ingerencji państwa w przedsięwzięcia biznesowe poszczególnych obywateli. To organizm polityczny zbudowany na fundamencie równości wobec prawa, Amerykanie zaś to społeczność wyznająca regułę dawania powtórnej, a nawet kolejnej szansy tym, którym się nie powiodło. Można oczywiście znaleźć przykłady zaprzeczające tym tezom, ale stanowią one znikomą mniejszość.
Gdyby natomiast wskazać, co stanowi źródło niewątpliwego sukcesu tak młodego narodu, to najlepiej sięgnąć do amerykańskiej Deklaracji Niepodległości z 1776 r., dokumentu znanego każdemu uczniowi amerykańskiemu i eksponowanemu na ścianach wszystkich amerykańskich szkół. Znajduje się w nim stwierdzenie, że Stwórca wyposażył ludzi „w pewne niezbywalne prawa, wśród których znajdują się Życie, Wolność i Dążenie do Szczęścia”. Sformułowanie to jest transpozycją tezy angielskiego filozofa Johna Locke’a, która odnosiła się ludzkości jako takiej, ale która tylko przez naród amerykański uznana została za godną umieszczenia w swoim dokumencie formatywnym. I żadna inna społeczność nie mówi kolejnym młodym pokoleniom, że ich podstawowym prawem jest dążenie do szczęścia, a więc i osiąganie go.
Opracowania historii Stanów Zjednoczonych akcentują takie kwestie jak, dostępność ziemi na kontynencie, bogactwo surowców naturalnych, zrozumienie potrzeby industrializacji, ale elementy te same w sobie nie czynią Ameryki wyjątkową. Dopiero ich połączenie z poczuciem wolności, sprawiedliwości i osiągalności szczęścia sprawiło, że czterysta lat po dopłynięciu pierwszych osadników do wybrzeży Ameryki Północnej powstałe tam państwo stało się potęgą pod każdym niemal względem.
Kiedyś być może ten nieustanny rozwój zostanie zakłócony czy zatrzymany, ale obecnie Stany Zjednoczone dominują w każdym z obszarów charakteryzujących mocarstwo: polityki globalnej, siły militarnej, gospodarki, technologii, kultury i nauki. Droga rozwoju tego kraju i narodu to fascynujący proces, którego nie sposób w pełni ukazać w jednym średniej wielkości tomie. Warto jednak prześledzić przynajmniej najważniejsze momenty kształtowania się wyjątkowego organizmu państwowego ery nowoczesnej, jakim są Stany Zjednoczone Ameryki.
Niniejszy tom stanowi pierwszą prezentację całej historii tego państwa napisaną przez polskiego badacza. Nie jest to jedynie wzgląd formalny. Dostępne w języku polskim tłumaczenia opracowań dziejów Stanów Zjednoczonych przeznaczone były dla czytelnika amerykańskiego, który poznawał historię swego kraju od lat szkolnych. Ma on już wiedzę o najważniejszych wydarzeniach i oczekuje bardziej szczegółowych informacji o ich przebiegu czy też ukazania mniej znanych postaci, które również wpłynęły na bieg historii, ale które pomija się w jej ogólnych prezentacjach.
Czytelnik z innego kręgu kulturowego, w tym i z Polski, może natomiast nie mieć wiedzy o historii innego państwa, takiego jak Stany Zjednoczone, lub mieć ją tylko w niewielkim stopniu. Tom niniejszy ma na celu zaspokojenie ciekawości takiego właśnie odbiorcy ‒ bez pomijania istotnych momentów dziejów amerykańskich, ale też bez szczegółów, które stanowią wprawdzie element historii, ale ciekawią jedynie specjalistów.
Czytelnik, który poszukuje szerszej prezentacji historii Stanów Zjednoczonych, a także rozwinięcia problematyki polityki zagranicznej, gospodarki czy kultury może sięgnąć po pięciotomową Historię cywilizacji amerykańskiej również mojego autorstwa. Niniejszy tom spełni natomiast swoje zadanie, jeśli czytelnik uzna, że nie zostały w nim pominięte żadne istotne elementy dziejów Stanów Zjednoczonych, a uwzględnione kwestie zostały ukazane dokładnie, a zarazem bez zbędnej pedanterii.
***
Przyjęte w języku polskim, a tłumaczone z języka angielskiego słownictwo w wielu przypadkach nasuwa istotne wątpliwości, które jednak trudno sprostować wobec utrwalenia się w polszczyźnie błędnych terminów wynikających najczęściej z posłużenia się swego czasu pierwszym tłumaczeniem słownikowym. Najbardziej uderzającym tego przykładem jest słowo nation, niezmiennie oddawane jako „naród”, a w istocie oznaczające przede wszystkim „państwo”. W rezultacie United Nations Organization oddawana jest po polsku jako „Organizacja Narodów Zjednoczonych”, choć przecież w jej skład wchodzą nie narody, lecz państwa.
Kolejny błąd dotyczy tłumaczenia terminu amendment jako „poprawka” (konstytucyjna). Zgodnie z obowiązującymi w Polsce zasadami techniki prawodawczej poprawki wnosi się do projektu aktu prawnego, natomiast już istniejącego dokumentu nie poprawia się, lecz nowelizuje. Dlatego w niniejszym opracowaniu używa się konsekwentnie właściwego terminu „nowela”.
Poważniejszy problem merytoryczny dotyczy pojęć Declaration of Independence oraz War of Independence. W rzeczywistości mieszkańcy brytyjskich kolonii w Ameryce sami byli poddanymi Korony, a nie skolonizowanymi tubylcami i walczyli nie o „niepodległość” lecz o „niezależność”. Nie sposób jednak bez obawy o poważne nieporozumienia odejść o utrwalonego, choć błędnego tłumaczenia tych terminów.
Mniejszy problem nasuwa natomiast oddanie po polsku terminu Pilgrims, tłumaczonego dość bezrefleksyjnie jako „Pielgrzymi”. A przecież separatyści angielscy nie pielgrzymowali do świętego miejsca, lecz przemieszczali się z Anglii do Holandii, a stamtąd do Ameryki w poszukiwaniu lepszego życia i swobody praktykowania swojej religii. Dlatego w niniejszym opracowaniu używa się pojęcia „Wędrowcy”.
A wreszcie znaczenie nazwy państwa United States of America. Nie tylko oryginalna nazwa angielska, lecz także większość jej tłumaczeń jednoznacznie przypomina, że mamy do czynienia z „państwami zjednoczonymi”: Les États-Unis, Vereinigte Staaten, Estados Unidos de América. W XVIII-wiecznej polszczyźnie termin „stan” nie oznaczał specyficznej jednostki administracyjnej, lecz był bardziej dostojnym i uroczystym synonimem pojęcia „państwo”: według słownika Lindego stan to „państwo, kraj ze swoim rządem, pospolita rzecz”. W tym przypadku nieścisłość tłumaczeniowa przesłania bardzo istotny fakt, że mamy do czynienia z unią niemal suwerennych państw, a nie z krajem podzielonym na jednostki administracyjne. Jak zauważył już Alexis de Tocqueville, „suwerenność stanowa jest namacalna, łatwo zrozumiała, zawsze widoczna”.
Ameryka przechodzi obecnie okres silnej polaryzacji politycznej, a jeden z zasadniczych sporów dotyczy kwestii językowych. Trudno z perspektywy innej kultury oceniać rzeczywistą konotację różnych terminów określających współczesnych potomków niegdysiejszych niewolników. Odrębną kwestią jest jednak mechaniczne transponowanie tych określeń do własnego języka. Kalka, jaką stanowi określenie „Afroamerykanin”, nie tylko brzmi nienaturalnie w polszczyźnie, lecz także fałszywie sugeruje podział obywateli Stanów Zjednoczonych na Amerykanów i „Afroamerykanów”. Co więcej, rodzi pokusę tworzenia kolejnych neologizmów, takich jak chociażby „Poloamerykanin” w odniesieniu do polskich imigrantów i ich potomków.
W niniejszym opracowaniu pojawiają się terminy „czarny”, stosowany zarówno rzeczownikowo, jak i przymiotnikowo, oraz rzadko „Murzyn” i „murzyński”. Określenia te bywają używane pejoratywnie, ale przecież nie rezygnujemy w polszczyźnie chociażby z terminu „Żyd” (i pokrewnych) tylko dlatego, że niektórzy stosują go jako określenie obraźliwe.
A wreszcie sprawa techniczna. W Stanach Zjednoczonych identyczne nazwy instytucji politycznych występują zarówno na poziomie federalnym, jak i na poziomie stanowym. Dla uniknięcia nieporozumień określenia takie w odniesieniu do instytucji federalnych są podawane wielką literą (Konstytucja, Sąd Najwyższy), natomiast ich stanowe odpowiedniki małą literą (konstytucja, sąd najwyższy).
Wszystkie odwołania do źródeł internetowych zostały sprawdzone 1 lipca 2024 r., co eliminuje potrzebę podawania w każdym przypadku daty odczytania strony WWW.
Obory, 10 sierpnia 2024 r.
Jest wiele momentów, od których można rozpocząć historię Stanów Zjednoczonych. Może to być powstanie osady Cahokia na pograniczu dzisiejszych stanów Illinois i Missouri. Opuszczono ją jednak między X a XIII wiekiem i dziś pozostały po niej tylko ogromne konstrukcje ziemne, a kultura Cahokii w żadnej mierze nie wzbogaciła uformowanych znacznie później Stanów Zjednoczonych.
Inni autorzy rozpoczynają historię państwa od wyprawy Kolumba z 1492 r., choć i on nie zapoczątkował procesu tworzenia nowej struktury polityczno-społecznej. Nie miały na to wpływu także coroczne wyprawy rybackie z Europy, które korzystały z obfitości dorsza u wybrzeży Ameryki Północnej i czasami musiały zimować na tym kontynencie. Podobnie poza biegiem głównych wydarzeń należy umieścić wyprawę Juana Ponce de Leóna w 1513 r., gubernatora Kuby Hernando de Soto w 1539 r., czy Francisco Vásqueza de Coronado, który poszukując złota, w latach 1540–1542 przemierzył na czele ponad 300 conquistadores obszar dzisiejszych stanów: Teksas, Oklahoma, Arizona, Nowy Meksyk i Kansas. Hiszpanie założyli też w 1565 r. osadę St. Augustine na Florydzie, pierwsze, a dzisiaj najstarsze miasto w Ameryce Północnej. Z kolei Francuzi już w I połowie XVI w. zakładali faktorie na obszarze Kanady w celu pozyskiwania od Indian skór i futer dzikich zwierząt, odsprzedawanych następnie w Europie z wielkim zyskiem. Żadne z tych zdarzeń nie wzbogaciło jednak historii Stanów Zjednoczonych.
Także epizody z wczesnej fazy ekspansji angielskiej miały charakter anegdotyczny. Do pierwszych celowych wypraw doszło za panowania Elżbiety I. Zorganizował je w 1584 i 1585 r. sir Walter Raleigh (Ralegh), kierując statki na obszar nazwany Virginia, co wówczas odnosiło się do całej Ameryki Północnej. Powstała wówczas osada Roanoke. Założyło ją w 1587 r. 117 mężczyzn, kobiet i dzieci na wyspie w pobliżu dzisiejszej Karoliny Północnej. Bezskutecznie oczekiwali oni jednak na dostarczenie kolejnej transzy niezbędnego zaopatrzenia gdyż Korona zajęta była wojną z Hiszpanią. Gdy statki angielskie przybyły ostatecznie do Ameryki w 1590 r., kolonistów na wyspie nie było i nie wiadomo, co się z nimi stało. Co pewien czas kolejny badacz odkrywa w jednym z języków indiańskich słowo, które może mieć angielską etymologię i buduje na tej podstawie teorię o porwaniu osadników z Roanoke i zintegrowaniu się ich z takim czy innym plemieniem indiańskim. Jakkolwiek sprawy się miały, w chwili śmierci Elżbiety w 1603 r. w Ameryce Północnej nie było ani jednego kolonisty angielskiego.
W 1605 r. król Jakub I utworzył przedsięwzięcie akcyjne Virginia Company, podzielone na dwie części nazwane London Company i Plymouth Company, których zadaniem było tworzenie osad w Ameryce Północnej w celu poszukiwania złota i zwiększania w ten sposób potęgi państwa. Podstawą obowiązującej wówczas koncepcji merkantylizmu było bowiem przekonanie, że miarą siły państwa jest ilość złota w skarbcu.
6 maja 1607 r. do Wirginii przybyła na pokładzie trzech statków pierwsza wyprawa zorganizowana przez Virginia Company. Założona wówczas osada Jamestown nie była jednak przedsięwzięciem migracyjnym, a przybysze z Anglii najęli się jedynie do poszukiwania złota. Nie było go i nie ma na wybrzeżu atlantyckim, a Anglicy nie mieli pojęcia o uprawie roli ani o połowie ryb. Skłócili się też z miejscowymi Indianami i zmuszeni do przebywania na ogrodzonym terenie cierpieli głód tak dotkliwy, że tylko 38 ze 104 przybyłych przeżyło pierwszą zimę, a doszło też do przypadków kanibalizmu.
Niewiele pomogły wysiłki nad wyraz barwnej postaci, kapitana Johna Smitha, sprawnego i rzutkiego przywódcy osady, który nie mógł jednak przezwyciężyć marazmu swoich ziomków. Nawiązał dobre relacje z Indianami, choć nie sposób dać wiary kolportowanej przezeń opowieści, jakoby współpracę zapoczątkowało ocalenie go przez Pocahontas, młodziutką córkę wodza indiańskiego. Niemniej opowieść stała się istotnym elementem legendy wczesnej Ameryki, a sam Smith zdecydował się w 1609 r. na powrót do Anglii.
Losy Jamestown odmieniły się diametralnie, gdy John Rolfe, skądinąd mąż Pocahontas, skutecznie skrzyżował różne szczepy tytoniu. Otrzymany produkt zaczął w 1617 r. eksportować do Anglii, odnosząc wielki sukces komercyjny. Tytoniowi przypisywano wówczas niezwykłe własności lecznicze: „Pomaga na trawienie, podagrę, ból zębów, chroni przed zakażeniem oparami, leczy zaziębienia i nadmierne pocenie się, syci głód, ożywia ducha, czyści żołądek, zabija wszy i pchły”. Inni koloniści podchwycili pomysł i skazana na niebyt osada Jamestown rozwinęła się w kolonię Wirginia1. O ile w 1619 r. do Anglii sprzedawano 20 tys. funtów tytoniu po trzy szylingi za funt, to dwadzieścia lat później było to już półtora miliona funtów, choć w dwunastokrotnie niższej cenie trzech pensów za funt.
Uprawą tytoniu zajmowali się przede wszystkim przybywający z Anglii przypisani służący, indentured servants. Był to system wzorowany na czeladnictwie, ale zarazem bliski niewolnictwu. Koszty podróży takich służących pokrywali koloniści, a przybyli musieli w zamian pracować u nich przez określony czas, po czym uzyskiwali wolność. Wśród przybyłych w ten sposób znajdowali się zarówno ochotnicy, jak i skierowani przez sądy skazańcy, a także osoby porwane w miastach portowych w celu przewiezienia ich do Ameryki.
W 1634 r. po sąsiedzku z Wirginią powstała nad Zatoką Chesapeake kolonia Maryland. Została tak nazwana ta cześć angielskiej królowej Henrietty Marii, choć wielu kojarzyło nazwę ze świętą Marią, gdyż w kolonii tej, jako jedynej, tolerowano katolików, prześladowanych zarówno w Anglii, jak i w pozostałych koloniach. Ogółem między 1607 r. a dekadą lat 60. XVII w. do Wirginii przybyło ok. 14 tys. angielskich kolonistów.
Późniejsze pokolenia Amerykanów nie były jednak skłonne akceptować wersji, według której historia ich państwa rozpoczyna się od prostackich poszukiwaczy nieistniejącego kruszcu, dopuszczających się rozmaitych występków. I z tego między innymi powodu za prapoczątek historii Stanów Zjednoczonych uznaje się często rok 1620, gdy do wybrzeży dzisiejszego stanu Massachusetts dopłynął statek Mayflower ze 102 pasażerami na pokładzie. Także i w tym przypadku część z nich była poszukiwaczami przygód, ale o specyfice wyprawy stanowiła licząca 50 osób grupa dysydentów religijnych. Byli członkami niewielkiej sekty separatystów i dążyli do „oczyszczenia” chrześcijaństwa z elementów nieznajdujących oparcia w Biblii. Pragnęli powrotu do ery apostolskiej i odrzucali wszystkie późniejsze naleciałości, wskutek czego różnice dzielące ich od oficjalnego Kościoła były nie do przezwyciężenia i konieczna była separacja. W latach 1607–1608 separatyści wyemigrowali do Holandii, gdzie spędzili następne dwanaście lat. W efekcie kolejnych sporów doktrynalnych i utrudnień, jakich doznawali ze strony miejscowej ludności, część z nich podjęła w 1620 r. radykalną decyzję rozpoczęcia nowej egzystencji w Ameryce.
London Company uzyskała zgodę króla na osiedlenie się separatystów na jej terenie i utworzyła celową spółkę akcyjną. Koszty związane z założeniem osady ponieśli inwestorzy, a każdy z niemajętnych członków wyprawy otrzymał jedną akcję, do spłacenia siedmioma latami pracy. Podróż na pokładzie, a właściwie pod pokładem, statku Mayflower trwała ponad dwa miesiące, a jej szczegóły, a także opis początku pobytu separatystów w Ameryce znamy dzięki Williamowi Bradfordowi (1590‒1657) i jego historii zatytułowanej Of Plymouth Plantation (O osadzie Plymouth), uważanej za możliwie wiernie oddającą przebieg wydarzeń. Wszyscy pasażerowie Mayflower znani są jako Pilgrim Fathers, Ojcowie-Wędrowcy, a posiadanie któregoś z nich wśród przodków uważane jest za nobilitujące i pozwala zaliczyć się do grona „najprawdziwszych Amerykanów”.
Wędrowcy mieli przybić do brzegu na wyspie Manhattan, ale 11 listopada 1620 r. zeszli na ląd znacznie bardziej na północ, bo w okolicach dzisiejszego Bostonu. Terenem tym zarządzała jednak Virginia Company, z którą nie wiązało ich żadne porozumienie. W efekcie po wyjściu na brzeg przybyszów nie obowiązywałyby żadne przepisy regulujące tryb administrowania zakładaną osadą. By zapobiec chaosowi, Wędrowcy stworzyli i podpisali dokument określający zasadnicze reguły postępowania, czyli Mayflower Compact, Umowę z Mayflower. Liczy ona 199 słów i określa, że celem nadrzędnym jest założenie „obywatelskiego organizmu politycznego” (civil body politick), zaś tworzące go osoby będą uchwalać przepisy i reguły, którym wszyscy się podporządkują.
Dokument ten bywa nazywany pierwszą konstytucją amerykańską, ale pojęcia tego nie należy rozumieć dosłownie. Mayflower Compact była jedynie zobowiązaniem do przestrzegania wspólnie przyjętych praw, co czyni ją nie tyle konstytucją, ile rodzajem umowy zaakceptowanej przez tworzącą się społeczność, w której ustanowiono dwie podstawowe zasady do dziś uważane za fundament ustroju amerykańskiego: że rządy będą oparte na zgodzie rządzonych, oraz że wszyscy będą równi wobec prawa. Natomiast do rangi symbolu urasta fakt, iż historia państwa amerykańskiego rozpoczyna się od dokumentu.
Egzystencja niewielkiej osady nazwanej Plymouth Plantation długo stała pod znakiem zapytania. Osadnicy nie umieli polować ani łowić ryb, nie znali się na uprawie zboża i było ich niewielu, gdyż podczas pierwszej zimy zmarła prawie połowa z przybyłych. W chwili największego kryzysu, w marcu 1621 r. do ich osady przyszedł jednak mówiący po angielsku Indianin o imieniu Squanto. Najprawdopodobniej kilkanaście lat wcześniej został uprowadzony do Anglii przez rybaków i powrócił w 1619 r. Wędrując samotnie wzdłuż wybrzeża, natknął się na angielskich osadników, dla których stanowił, jak pisze Bradford, „specjalny instrument zesłany od Boga ponad ich spodziewanie”. Nauczył Wędrowców zdobywać pożywienie, a także doprowadził do zawarcia wieloletniego porozumienia z okolicznymi plemionami indiańskimi.
Przybycie Wędrowców miało charakter permanentnego pobytu, a nie krótkotrwałej wyprawy komercyjnej. Najwyraźniej świadczy o tym podjęcie przez nich trudu przystosowywania ziemi do uprawy, czego nie czynili wcześniej ani najemnicy w Jamestown, ani Hiszpanie czy Francuzi. Jak pisze historyk, „Złoto, handel i uprawa roli to trzy etapy historii, a największy z nich stanowi uprawa roli, bo zasadniczo oznacza trwałość”2.
Mieszkańców Plymouth w żadnym momencie nie było więcej niż siedem tysięcy i Wędrowcy zapewne popadliby w zapomnienie, gdyby nie wielka imigracja purytańska, która rozpoczęła się w 1630 r. Bezpośrednim impulsem do niej były angielskie spory religijne. Purytanie byli przekonani, że Reformacja nie została przeprowadzona wystarczająco konsekwentnie i, podobnie jak separatyści, dążyli do oczyszczenia chrześcijaństwa z niebiblijnych naleciałości, ale w przeciwieństwie do nich nie dążyli do separacji od Kościoła Anglii, lecz do zreformowania go. Z tego powodu władze odbierały ich działalność w kategoriach politycznych, co skutkowało prześladowaniami purytanów, a w konsekwencji podjęciem przez nich decyzji o opuszczeniu wyspy.
Purytanie stanowili najliczniejszą, najlepiej wykształconą i najwszechstronniej przygotowaną grupę migracyjną całego okresu kolonialnego. Przed ich przybyciem do Ameryki dotarły statki z pionierami, którzy przywieźli zwierzęta hodowlane, zasiali kukurydzę i wybudowali pierwsze domostwa. Następnie w marcu 1630 r., wypłynęła z Anglii wyprawa, na którą składało się piętnaście statków z ponad tysiącem purytanów, którzy założyli kolonię Zatoki Massachusetts, Massachusetts Bay Colony. W trakcie rejsu przywódca wyprawy John Winthrop wygłosił fundamentalne kazanie A Modell of Christian Charity, które wyraziło i utrwaliło duchowe przesłanie powstającej w Ameryce Nowej Anglii.
Ogółem w trakcie Wielkiej Migracji z lat 1630–1643 do Nowej Anglii udało się ok. 20 tys. purytanów. Wśród kolonistów purytańskich znajdowało się ponad stu absolwentów Oksfordu i Cambridge, w tym pięćdziesięciu doktorów i sześciu wykładowców, którzy doceniali znaczenie zarówno samej wiedzy, jak i instruktażu religijnego. W efekcie już w 1636 r. powstał New College, przemianowany dwa lata później na Harvard College w uznaniu zasług Johna Harvarda (1607‒1638), który przekazał nowej instytucji połowę swego znacznego majątku i bibliotekę. W pierwszym roku istnienia uczelnia miała tylko jednego wykładowcę i dziewięciu studentów, ale szybko się rozwijała, a warunkiem przyjęcia na studia była umiejętność posługiwania się łaciną w piśmie i mowie, a także znajomość gramatyki greckiej. Natomiast nazwa Harvard University pojawiła się dopiero w 1780 r., gdyż w Wielkiej Brytanii określenie takie było wówczas zarezerwowane dla Oksfordu i Cambridge.
Purytanie przybywali do Ameryki z celem stworzenia idealnej społeczności religijnej, gotowej na przyjęcie Syna Bożego, gdy ten ponownie zstąpi na Ziemię. Zarazem jednak Ameryka oferowała wiele możliwości wzbogacania się, a sukces finansowy traktowano jako przejaw łaski Boga. W rezultacie, wbrew nadziejom pierwszego pokolenia kolonistów, religijność ich potomków szybko malała, nawet jeśli przestrzegali podstawowych nakazów wiary. Coraz mniej mieszkańców kolonii wypełniało powinność doznania dojścia do Chrystusa, co określano mianem konwersji i co było wymogiem uzyskania pełnego członkostwa Kościoła oraz dopuszczenia do komunii. Coraz więcej kolonistów chciało natomiast „jedynie łowić ryby”, czyli zająć się osiąganiem dobrobytu.
Zachowywano jednak sztywne normy zewnętrzne. W niedzielę nie wolno było podróżować, chodzić po ulicy bez ważnego powodu ani nawet gotować, sprzątać czy słać łóżek, a dokonany w niedzielę rabunek karano dodatkowo odcięciem ucha. Natomiast współczesne wyobrażenie o życiu w kolonii purytańskiej zostało w dużej mierze ukształtowane przez powieść Szkarłatna litera Nathaniela Hawthorne’a (1804‒1864) z 1850 r. Pisarz nie miał jednak dostępu do wielu materiałów z epoki i jego opisy tylko w części odpowiadają temu, co obecnie wiemy o społeczności purytańskiej.
Równolegle z normami religijnymi zaczęły się pojawiać podstawowe normy prawne. W styczniu 1639 r. osada Connecticut przyjęła Fundamental Orders (Rozporządzenia podstawowe), powszechnie uważane za pierwszy na kontynencie amerykańskim dokument mający cechy konstytucji. Składa się on z jedenastu rozdziałów, określających funkcjonowanie władz kolonii, w tym sposób ich wyboru, a także reguły nakładania podatku. Pół roku później bardzo zbliżony dokument został przyjęty przez osadę New Haven jako Fundamental Agreement, a kolejne uregulowanie konstytucyjne, Body of Liberties (Zwód swobód), przyjęła w 1641 r. kolonia Massachusetts. Dokumenty takie powstawały stopniowo i w kolejnych koloniach, przy czym niemal wszystkie z nich określały też religię obowiązującą na danym obszarze.
Choć z obu stron dochodziło do pojedynczych aktów agresji, relacje pierwszych osadników z Indianami układały się dobrze, przynajmniej do lat 70. XVII w., gdy doszło do wojny króla Filipa. Podstawowym problemem we wzajemnych relacjach był stosunek do ziemi. Indianie nie znali pojęcia własności indywidualnej, a plemiona uzgadniały uprawnienia do polowania na określonym obszarze. Indianie również rozumieli porozumienia zawierane z białymi jako uznanie ich prawa do korzystania z ziemi. Osadnicy natomiast przywieźli ze sobą normy europejskie i w przekonaniu, że kupują prawo własności do ziemi, grodzili pozyskane tereny i zakazywali innym wstępu na nie, co prowadziło do konfliktów. Biali nie chcieli też rozumieć, że myśliwy potrzebował średnio dwadzieścia razy większego obszaru niż rolnik i nie akceptowali pozostawiania dużych terenów w władaniu Indian.
W inny sposób powstała natomiast kolejna kolonia, Pensylwania. Jej założycielem był William Penn (1644‒1718), którego karierę w Anglii zatrzymało przyłączenie się do Religijnego Towarzystwa Przyjaciół, czyli kwakrów. Była to powstała w połowie XVII w. sekta protestancka, która charakteryzowała się pełną tolerancją, uznawała równouprawnienie wszystkich wyznawców bez względu na płeć i nie akceptowała form wywyższających kogokolwiek. Kwakrzy odmawiali posługiwania się wymaganymi formami zwracania się do króla czy arystokratów, używali jedynie zwrotu „przyjacielu” i nie uznawali hierarchii kościelnej. Nie było też kaznodziejów, gdyż każdy, i każda, jest „oświecany świętym Światłem Chrystusa” i może zabierać głos w trakcie spotkań religijnych. Z powodu takich przekonań byli prześladowani zarówno przez władze świeckie, jak i duchowne, a więziono ich także za odmowę noszenia broni.
Król Karol II nadał Pennowi ogromny obszar w Ameryce Północnej jako zwrot długu zaciągniętego wcześniej przez Koronę, co ten wykorzystał w 1682 r. dla założenie kolonii nazwanej Pennsylvania, las Penna. Miała ona stanowić „święty eksperyment”, w którym dopuszcza się pełną tolerancję religijną i praktykuje równość wszystkich ludzi. Do Pensylwanii zaczęli przybywać nie tylko kwakrzy z Anglii, lecz także prześladowani członkowie grup religijnych z obszarów niemieckojęzycznych, w tym istniejący po dziś dzień amisze i mennonici.
Poza gwarancją wolności wyznania dodatkowym argumentem przemawiającym za osiedlaniem się w Pensylwanii była dostępność bardzo żyznej i taniej ziemi, dzięki której kolonia stała się zbożowym zagłębiem Ameryki, eksportującym znaczne nadwyżki plonów do Europy. Kolonia nie miała natomiast dostępu do morza i chcąc wysyłać plony, musiała korzystać z portów leżących na terenie kolonii Delaware, a także kolonii Nowa Niderlandia, powstałej wokół położonej na wyspie Manhattan osady Nowy Amsterdam. Jego założycielem i pierwszym właścicielem była Holenderska Kompania Zachodnioindyjska. Holendrzy ustanowili na południu Manhattanu fort obronny, a bieg otaczającej go palisady przetrwał w postaci półkolistej ulicy Wall Street. Natomiast w 1664 r. Karol II wysłał cztery fregaty i Anglicy bez walki odebrali Holendrom Nową Niderlandię. Król przekazał te ziemie swemu bratu, czyli księciu Yorku, po czym zarówno miasto, jak i cała kolonia zostały przemianowane na New York.
Bardziej na południe powstała kolonia Caroline, z której wykształciły się Karolina Północna i Karolina Południowa. Na uwagę zasługuje też tryb powstania kolonii Georgia w 1732 r. Stanowiła ona przedsięwzięcie dobroczynne, finansowane przez rząd brytyjski z zamiarem przewiezienia do Ameryki możliwie wielu londyńskich biedaków i żebraków. Część kolonistów stanowili też dłużnicy, ofiary obowiązującego wówczas systemu więzienia za długi, którzy mieli zarobionymi kwotami spłacać długi. W Anglii tego okresu skazany dłużnik trafiał do aresztu, w którym musiał przebywać do spłaty zadłużenia, co jednak było niemal niemożliwe przy pozbawieniu go wolności.
W latach 30. XVIII w. na wybrzeżu Atlantyku funkcjonowało wszystkie trzynaście kolonii, które utworzyły później Stany Zjednoczone. Natomiast w całej Ameryce Północnej istniało łącznie ponad 20 brytyjskich osad i kolonii kontynentalnych, z których kilka weszło następnie w skład Kanady, oraz kilkanaście kolonii położonych na wyspach Morza Karaibskiego. Mieszkańcy wszystkich kolonii byli jak na ówczesne stosunki dobrze sytuowani. Na europejskich podróżnikach szczególne wrażenie czynił fakt codziennego podawania do stołu różnych gatunków mięsa, co wynikało z dużej liczby zwierzyny żyjącej w przepastnych lasach ówczesnej Ameryki.
Gospodarka poszczególnych kolonii oparta była na określonym produkcie. Najbardziej na północ leżały kolonie Nowej Anglii czyli: Massachusetts, Connecticut, New Hampshire, Rhode Island wraz z Providence oraz Plymouth do czasu wchłonięcia jej przez Massachusetts w 1691 r. Głównym źródłem utrzymania tam były przede wszystkim połów i eksport dorsza oraz dostarczanie drewna do budowy statków. Leżące na południe od niej tzw. kolonie środkowe, czyli Pensylwania wraz quasi-autonomicznym Delaware, Nowy Jork oraz New Jersey utrzymywały się z uprawy pszenicy oraz innych zbóż. Dalej na południe ulokowały się kolonie: Zatoki Chesapeake, Wirginia i Maryland, których funkcjonowanie opierało się na uprawie i eksporcie tytoniu. Natomiast tzw. kolonie południowe, czyli Karolina Północna i Karolina Południowa oraz Georgia dość długo poszukiwały swojej bazy ekonomicznej, aż wreszcie stał się nią ryż, nie mniej pożądany przy zaopatrywaniu okrętów europejskich niż dorsz.
Przybysze otrzymywali nadział 20 ha ziemi, headright, ale osadnik, który otrzymywał prawo do ziemi, musiał sam znaleźć odpowiadający mu teren, a następnie zagospodarować go, co obejmowało zarówno wykarczowanie potężnych na ogół drzew, jak i zbudowanie przynajmniej domu z bierwion. Konieczne było posiadanie takich umiejętności jak polowanie, łowienie ryb, stolarka i wszelkie prace w gospodarstwie. Poszczególne gospodarstwa dzieliła od siebie duża odległość i wszystkie prace trzeba było wykonywać samemu, z pomocą jedynie członków własnej rodziny. Nie wszyscy odnieśli sukces, ale ci, którzy przetrwali, dali początek podstawowej koncepcji amerykańskiego indywidualizmu.
W odróżnieniu od stosunków ziemskich w Europie, wchodząc w posiadanie ziemi kolonista stawał się jej pełnoprawnym właścicielem bez jakichkolwiek ograniczeń. Taka formuła, określana terminem fee simple, stanowiła podstawę wyjątkowo szybkiego rozwoju gospodarczego Ameryki. Kolonista otrzymywał majątek, którym mógł swobodnie dysponować, na przykład sprzedając ziemię i inwestując środki w inne przedsięwzięcia. Podczas gdy w Europie władca jedynie udostępniał teren wybranym poddanym, a ci puszczali go w dzierżawę, w Ameryce uprawiający ziemię był jej właścicielem, a jego praw nikt i nic nie ograniczało.
Stopniowo wykształcał się też system zarządzania kolonią, niemal identyczny we wszystkich z nich. Kolonia mogła być własnością Korony albo spółki akcyjnej lub konkretnego arystokraty będącego beneficjentem nadania królewskiego. W każdym z tych przypadków w praktyce zarządzał nią mianowany przez właściciela gubernator, gdyż on sam nie widział powodu, by opuszczać cywilizowany Londyn na rzecz dzikiej Ameryki. Obok gubernatora funkcjonowała też dwuizbowa z reguły legislatura. Jej wyższą izbę, czyli Radę, powoływał gubernator, natomiast izba niższa, zwana najczęściej Zgromadzeniem, była wybierana przez kolonistów o określonym statusie majątkowym, przy czym czynne prawo wyborcze posiadało od 50% do 80% białych mężczyzn, a na niektórych obszarach praktycznie wszyscy. Dla porównania, w Wielkiej Brytanii odsetek ten w połowie XVIII w. wynosił około 2%, a w żadnym momencie nie przekroczył 10%. Nie było odrębnej władzy sądowniczej, a w poszczególnych koloniach istniały różne ciała wydające orzeczenia w sprawach karnych i cywilnych, podlegające ostatecznej decyzji gubernatora.
Koloniści, podobnie jak wszyscy w tym czasie, wierzyli w Boga i nie wyobrażali sobie innej możliwości, ale w większości przypadków była to wiara powierzchowna. Ideały purytańskich osadników odchodziły w niepamięć, choć proces ten próbował jeszcze w latach 40. i 50. XVIII w. powstrzymać ruch ewangelizacyjny zwany Great Awakening, Wielkim Przebudzeniem. Jego najbardziej znanymi postaciami byli George Whitefield (1714‒1770) oraz Jonathan Edwards (1703‒1758).
Już jako młodzieniec Edwards przejawiał wyjątkowe zdolności i z czasem zasłużył na miano „najwybitniejszego umysłu, jaki narodził się w Ameryce”. Kwestią teologiczną, którą zainteresował się bardzo wcześnie, była koncepcja predestynacji, fundamentalna dla kalwinizmu, w tym i dla purytanizmu. Głosiła ona, że Bóg zdecydował o zbawieniu lub potępieniu konkretnego człowieka „na początku czasu”, a ludzkie postępowanie nie jest w stanie spowodować odmiany Boskiego werdyktu. Choć cnotliwe życie nie zapewniało samo z siebie zbawienia, to mogło stanowić znak Boskiej decyzji, gdyż „święci”, czyli ci, których czekało zbawienie, byli niezdolni do prowadzenia grzesznego życia. W ten sposób człowiek stawał się sędzią własnego postępowania, ze strachem oceniając naturę swoich uczynków.
Natomiast Edwards, Whitefield i związani z nimi kaznodzieje podjęli starania o odrodzenie religijne Ameryki, opierając się na zmodyfikowanej koncepcji predestynacji. Według niej Bóg stwarza jedynie możliwość dojścia do Niego, czyli konwersji, od człowieka zależy natomiast, czy tę możliwość zrealizuje poprzez aktywną religijność. Gdyby zaś człowiek pozostał na drodze grzechu, wówczas, jak głosił Edwards w swym najsłynniejszym kazaniu Sinners in the hands of an angry God, „On zmiażdży was bezlitośnie pod stopami; wyciśnie waszą krew i sprawi, że się rozpryśnie i skropi jego szaty, brudząc je”. Efekty takich kazań głoszonych w niewielkich pomieszczeniach zborów były oszałamiające. Mnożyły się przypadki zbiorowej histerii, a ofiarą rozbudzonych emocji padł między innymi wuj Edwardsa, powszechnie szanowany obywatel, który targany obawami o stan własnej duszy podciął sobie gardło. Ostatecznie jednak zainteresowanie ruchem Wielkiego Przebudzenia przeminęło.
Osobistością współczesną Edwardsowi był Benjamin Franklin (1706‒1790), najwszechstronniejsza postać okresu kolonialnej Ameryki i głosiciel wartości Oświecenia. O ile za Edwardsem szli przede wszystkim niewykształceni koloniści, o tyle Franklin fascynował elitę intelektualną kolonii, choć popularność zyskał przede wszystkim za sprawą „Almanachu prostego Ryszarda” (Poor Richard’s Almanack). Była to wydawana od 1732 r. w nakładzie ponad 10 tys. egzemplarzy coroczna publikacja kalendarzowa będąca zarazem kompendium użytecznej wiedzy, od kalendarium faz Księżyca po odległości drogowe i zestaw porad medycznych.
Zdobyta w ten sposób fortuna pozwoliła Franklinowi zająć się działalnością społecznie użyteczną (zreformował system pocztowy kolonii i utworzył stałą straż pożarną) i wynalazkami (piorunochron, instrument muzyczny znany jako harmonijka wodna, wyjątkowo efektywny piec grzewczy), a wreszcie działalnością polityczną, dzięki czemu odegrał kluczową rolę w procesie powstawania państwa amerykańskiego. Był zarazem klasycznym przykładem self-made mana, osoby, która „sama siebie stworzyła”, doszła do wszystkiego własnymi siłami, na własnym przykładzie ukazując nieograniczone możliwości człowieka, któremu pozwala się na rozwój.
Kolonie stanowiły w takiej czy innej formie własność potężnej Wielkiej Brytanii, dzięki czemu ich mieszkańcy nie czuli się zagrożeni sąsiedztwem Francuzów i Hiszpanów, a tym bardziej plemion indiańskich. Przywódcy rozumieli jednak, że żadna z kolonii nie będzie w stanie samodzielnie osiągnąć gospodarczego ani militarnego poziomu nawet średniej wielkości państwa europejskiego. Pojawiły się dążenia do zawarcia ściślejszej unii wszystkich kolonii, lub przynajmniej większości z nich. Koncepcje takie wspierała również Korona, w przekonaniu że po ewentualnym połączeniu łatwiej będzie zarządzać posiadłościami na kontynencie północnoamerykańskim.
Ideę taką wyraził graficznie Benjamin Franklin, publikując 9 maja 1754 r. w wydawanej przez siebie „Pennsylvania Gazette” pierwszy amerykański rysunek polityczny. Przedstawiał węża pociętego na części opisane nazwami poszczególnych kolonii, a podpis głosił: „Połącz się lub giń”. Publikacja wiązała się z zaplanowanym przez władze brytyjskie na czerwiec tego samego roku spotkaniem w Albany przedstawicieli kolonii oraz delegatów indiańskiej konfederacji irokeskiej. Deklarowanym celem obrad było wypracowanie reguł współpracy w kontekście spodziewanej wojny z Francją.
Na kongres przybyli ostatecznie reprezentanci siedmiu kolonii, którzy zawarli ugodę z obecnymi w Albany Indianami, choć ta nie okazała się trwała. Dla Franklina kwestią najistotniejszą była natomiast debata nad przedstawionym przezeń planem Unii. W jej skład miało wejść jedenaście kolonii (poza zagrożoną sąsiedztwem Hiszpanii Georgią i nie w pełni niezależnym Delaware), a administrować nią miałby mianowany przez Koronę prezydent wraz z utworzoną przez kolonie radą, której decyzje musiałyby zapadać jednogłośnie. Po długiej dyskusji delegaci na kongres zaaprobowali plan Franklina, ale nie zaakceptowała go żadna z kolonii.
Przynajmniej część z nich była już w tym czasie uwikłana w rozpoczynającą się wojnę lat 1754–1763, określaną terminem wojny z Francją i Indianami, a stanowiącą północnoamerykański odpowiednik nieco krótszej wojny siedmioletniej na kontynencie europejskim. Wielka Brytania nie dążyła do wojny z Francją w Ameryce, ale nie chciała zaakceptować francuskiej obecności w dolinie kluczowej rzeki Ohio. Przysłany z Londynu generał Edward Braddock otrzymał zadanie opanowania spornego Fortu Duquesne, położonego w miejscu, gdzie rzeki Allegheny i Monongahela zlewają się, tworząc rzekę Ohio. Fort został wzniesiony przez Francuzów, ale leżał na terytorium, które Brytyjczycy uznawali za swoje.
Braddock posuwał się po drodze, którą w gęstwinie leśnej wyrąbywało trzystu idących przodem drwali i 9 lipca 1755 r. pododdział liczący blisko 1 500 żołnierzy zbliżył się na 15 km do fortu. Jego francuski dowódca nie czekał jednak biernie na podejście znacznie liczniejszych wojsk brytyjskich. Polecił stu żołnierzom i ponad sześciuset Indianom, by zajęli pozycje po obydwu stronach wąskiej z konieczności drogi i rozpoczęli ostrzał maszerującego przeciwnika. Brytyjczycy nosili wówczas jaskrawoczerwone mundury, odstraszające przeciwnika w otwartej bitwie, ale w lesie stanowiące łatwy cel dla kul i strzał. Żołnierze brytyjscy rozpoczęli odwrót, ale słysząc odgłosy walki, Braddock wysłał do przodu wsparcie. Kolizja na wąskiej leśnej drodze dała oczywiste efekty. W starciu zginęło ponad 500 Brytyjczyków, podczas gdy straty po stronie francuskiej wyniosły tylko 28 zabitych. Zmarłego z powodu odniesionych ran Braddocka żołnierze pochowali na środku leśnej drogi.
Wkrótce po klęsce Braddocka Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Francji i w 1756 r. rozpoczęła się zasadnicza wojna siedmioletnia. Toczyła się na czterech kontynentach oraz trzech oceanach i była w pewnym sensie pierwszą wojną światową. Przez pierwsze dwa lata nie przynosiła Brytyjczykom sukcesu w Ameryce, ale ostatecznie Londyn zmobilizował liczący ok. 4 000 żołnierzy korpus interwencyjny, dowodzony przez generała Jamesa Wolfe’a. Brytyjczycy dopłynęli rzeką Świętego Wawrzyńca do Quebecu i we wrześniu 1759 r. przeprowadzili brawurowy desant na francuski fort położony na nadrzecznym skalnym wzniesieniu. Dowódca garnizonu nie zdecydował się na stosunkowo bezpieczne trwanie w forcie, lecz przyjął otwartą bitwę na leżącej u stóp fortu Równinie Abrahama. Brytyjczycy odnieśli w niej wyraźne zwycięstwo, choć, podobnie jak Francuzi, stracili w walkach dowódcę.
Bitwa dała początek nieprzerwanej ofensywie brytyjskiej w Ameryce, a wojna siedmioletnia nie przyniosła wprawdzie zmian terytorialnych w Europie, ale na kontynencie amerykańskim były one poważne. W kończącym wojnę pokoju paryskim z 15 lutego 1763 r. Francja przekazała Wielkiej Brytanii liczące niemal 2 mln km2 terytorium między Appalachami na wschodzie i rzeką Missisipi na zachodzie, a także francuską Kanadę. Wbrew pozorom traktat nie był jednak niekorzystny dla Francji. Utracony obszar zdawał się nie przedstawiać większej wartości, do Francji powróciły natomiast przejściowo utracone w trakcie działań wojennych cenne wyspy cukrowe Indii Zachodnich: Gwadelupa i Martynika, a także wysepki St. Pierre i Michelon.
Koloniści brytyjscy, w tym George Washington (1732‒1799), deklarowali w tym czasie dumę z przynależności do najpotężniejszego państwa globu, choć zarazem niektórzy z nich zaczęli określać się jako Amerykanie. Zasługę pierwszego zadeklarowania tożsamości amerykańskiej przypisuje się ognistemu mówcy Patrickowi Henry’emu (1736‒1799), który miał stwierdzić: „Nie ma już różnic między mieszkańcami Wirginii, Pensylwanii, Nowego Jorku i Nowej Anglii. Nie jestem Wirgińczykiem, lecz Amerykaninem”3. Natomiast charakter nowej nacji starał się uchwycić Michel Guillaume Jean de Crevecœur, francusko-amerykański autor zbioru esejów zatytułowanego „Listy amerykańskiego farmera”. Zadał w nich kluczowe pytanie: „Kim zatem jest Amerykanin, ten nowy człowiek?”, a jego odpowiedź brzmiała: „Wszyscy jesteśmy ożywieni duchem przedsiębiorczości, która jest nieograniczona i nieskrępowana, ponieważ każdy pracuje dla siebie… Amerykanin to nowy człowiek, który działa na nowych zasadach; musi zatem akceptować nowe idee i formułować nowe opinie”4.
Po zakończeniu wojny mieszkańcy trzynastu kolonii mieli przed sobą perspektywę zaludniania terenów zdobytych na Francji, a niemal wszyscy przejawiali niepohamowany ekspansjonizm. To z kolei sprawiało, że konflikt z Indianami nasilał się, gdyż koloniści brytyjscy stopniowo przesuwali na zachód granicę zajętego przez siebie terytorium. Walki bywały brutalne, i to nie tylko ze strony białych. Indianie wielokrotnie zatrzymywali, torturowali, a wreszcie zabijali i skalpowali emisariuszy czy poddających się żołnierzy.
Władze w Londynie były świadome, że dalszym konfliktom może zapobiec jedynie oddzielenie kolonistów od Indian i król Jerzy III ustanowił graniczną Linię Proklamacyjną, której nienaruszania mieli dopilnować urzędnicy królewscy. Przebiegała ona wzdłuż szczytów Appalachów, co znaczyło, że zdobyte na Francji terytorium między Appalachami i rzeką Missisipi miało pozostać w rękach indiańskich. Była to decyzja rozsądna i została zaakceptowana przez zgromadzenia kolonialne, ale nie przez wszystkich kolonistów. Nie rozumieli, dlaczego po wyczerpującej wojnie z Francją mieli zostać pozbawieni dostępu do owoców zwycięstwa. Decyzję króla odebrali jako kolejny dowód, że metropolia lekceważy ich aspiracje.
Londyn chciał zarazem, by koloniści partycypowali w spłacie długów zaciągniętych podczas wojny siedmioletniej oraz ponosili koszty związane z pobytem w Ameryce 10 tys. żołnierzy brytyjskich przysłanych dla dopilnowania pokoju między kolonistami a Indianami. W rezultacie wydatki na utrzymanie żołnierzy wzrosły z 70 tys. funtów rocznie w 1750 r. do 350 tys. funtów w 1763 r., a Korona nie bez podstaw uważała, że koszty obrony kolonii powinny obciążać tych, na rzecz których są ponoszone. Źródłem dodatkowych funduszy mogły być jedynie podatki, które w koloniach pozostawały na minimalnym poziomie. W tym okresie Brytyjczyk płacił przeciętnie podatek 25 szylingów rocznie, podczas gdy średnie obciążenie kolonisty wynosiło nie więcej niż 1 szyling i stanowiło mniej niż 1% przychodów. Wyłączność na nakładanie podatków miały jednak zgromadzenia kolonii, które nie akceptowały argumentów Londynu.
Konflikt narastał, do czego przyczyniały się kolejne akty prawne Korony. W kwietniu 1764 r. parlament brytyjski uchwalił ustawę o dochodach, Revenue Act, lepiej znaną jako Sugar Act, ustawę o cukrze, która zmieniała Ustawę o melasie z 1733 r. Melasa powstawała przy rafinacji cukru i wykorzystywano ją do produkcji rumu, stanowiącego podstawowy towar barterowy w koloniach kontynentalnych. Była tania, gdyż chcąc chronić wytwórców brandy, Francuzi nie zezwalali na eksportowanie jej z wysp cukrowych do metropolii, podobnie jak Holendrzy, którzy chronili gin i sprzedawali kolonistom melasę za bezcen. Ustawa o melasie miała chronić interesy plantatorów brytyjskich, gdyż ustanawiała cło w wysokości dziewięciu pensów za galon na melasę pochodzącą z wysp cukrowych innych niż brytyjskie. W rzeczywistości jednak melasa była niemal w całości przywożona na kontynent na podstawie fałszywych dokumentów o jej pochodzeniu, nabywanych od celników z brytyjskiej Jamajki po umownej cenie jednego pensa za każdy wykazywany w certyfikacie galon.
Ustawa o cukrze obniżała cło na melasę z dziewięciu na trzy pensy za galon i koloniści nie mogli wnosić zastrzeżeń do zmniejszenia obciążenia. Ponieważ jednak jednocześnie nakazano Marynarce Królewskiej likwidację przemytu, nowa opłata nie oznaczała w rzeczywistości obniżenia cła z dziewięciu do trzech pensów, lecz jego podwyższenie z jednego do trzech pensów za galon. To z kolei podnosiło cenę wytwarzanego z melasy rumu, co zmieniało jego wartość jako produktu barterowego, nie wspominając już o kosztach konsumpcji. Niemniej nawet najbardziej konfrontacyjnie nastawieni koloniści nie mogli zbudować opozycji wobec Londynu na proteście przeciwko przepisom obniżającym cło. By poważyć się na rewoltę przeciw metropolii, potrzebne były mocniejsze impulsy, konieczni byli organizujący bunt przywódcy i niezbędne było hasło, które jednoczyłoby niezadowolonych. Bez tych elementów kolonie długo jeszcze nie powstałyby przeciw Koronie.
Hasło, pod którym zjednoczyli się niezadowoleni koloniści, brzmiało: No taxation without representation, „Nie ma opodatkowania bez reprezentowania”. Wyrażano w ten sposób pogląd, że skoro koloniści nie mają swoich przedstawicieli w Izbie Gmin, to nie ma ona prawa nakładać podatków na kolonie. Gdy jednak pojawiły się propozycje, by kolonie miały reprezentację w parlamencie brytyjskim, te nie wyraziły na to zgody, słusznie wskazując, że ich przedstawiciele pozostawaliby w znikomej mniejszości, swoją obecnością legitymizując jedynie niekorzystne dla kolonii decyzje. Natomiast samo hasło przyjmowano początkowo w Londynie z życzliwą obojętnością i dopiero kolejne decyzje parlamentu sprawiły, że nabrało ono mocy.
22 marca 1765 r. Izba Gmin uchwaliła Stamp Act, ustawę o znaczkach skarbowych, która wprowadziła obowiązek wnoszenia opłat skarbowych od wszelkiego typu przedmiotów papierowych, w tym periodyków i broszur, a także od wystawiania dokumentów. Dopiero ta regulacja doprowadziła do skrystalizowania się narastającego w koloniach niezadowolenia i jego przemiany w otwarty bunt. O ile bowiem ustawa o cukrze godziła przede wszystkim w kupców, to konsekwencje ustawy o znaczkach dotykały wszystkich kolonistów.
W rzeczywistości wprowadzenie znaczków skarbowych nie stanowiło dyskryminowania kolonii. W metropolii obowiązywały już ustawy tego typu, a podobne opłaty pobierało wiele państw europejskich. Niemniej ustawa o cukrze, acz dokuczliwa, mogła zostać uchwalona w Londynie, gdyż dotyczyła przepisów o handlu, natomiast ustawa o znaczkach dotyczyła podatków, czyli kwestii pozostającej w gestii legislatur kolonii. W odpowiedzi na jej uchwalenie w październiku 1765 r. w Nowym Jorku zebrał się Stamp Act Congress, w którym wzięli udział przedstawiciele dziewięciu kolonii kontynentalnych. Przyjęte w trakcie obrad postanowienia nie miały istotnego znaczenia, natomiast główną wartością kongresu było stworzenie możliwości wzajemnego poznania się aktywistów z poszczególnych kolonii, a opór przeciwko ustawie stanowił wstęp do Rewolucji Amerykańskiej.
Ostatecznie 18 marca 1766 r. parlament brytyjski uchylił ustawę o znaczkach, ale władze brytyjskie nadal prowokowały kolonistów. Taki skutek miało wprowadzenie w latach 1767–1768 pięciu tzw. ustaw Townshenda. Ustanawiano w nich podatek od dóbr importowanych do kolonii, co nie wzbudzało oporu w Ameryce, elementem kontrowersyjnym było natomiast przeznaczenie tak zebranych funduszy. Otóż Parlament zadekretował, że uzyskane środki będą skierowane na pokrycie kosztów uposażenia gubernatorów i innych urzędników królewskich w koloniach. Jedyną formą kontroli gubernatora przez Zgromadzenie było jednak, że to ono wyznaczało mu i wypłacało uposażenie. Próba zmiany tak istotnego elementu równowagi politycznej sprawiła, że ustawy Townshenda wywołały znacznie więcej kontrowersji, niż gdyby ograniczyły się do kwestii cła. Ostatecznie w maju 1769 r. także i one zostały anulowane przy pozostawieniu jedynie cła na herbatę.
Kolejny element zapalny był efektem wkroczenia do Bostonu w październiku 1768 r. 4 tys. żołnierzy brytyjskich. Koloniści nie akceptowali decyzji Londynu i uważali Brytyjczyków za armię okupacyjną. Znany z wybuchowego temperamentu Samuel Adams (1722‒1803) nie omieszkał nawet bez jakichkolwiek podstaw oskarżyć żołnierzy o „znęcanie się nad małymi chłopcami i gwałcenie kobiet”. Przybycie Brytyjczyków miało też niekorzystne konsekwencje dla mniej wykwalifikowanych kolonistów. Żołnierze byli słabo opłacani i poza godzinami służby imali się rozmaitych prac fizycznych, konkurując na tym polu z miejscowymi wykonawcami. Mając jednak zapewnione zakwaterowanie i podstawowy wikt, mogli sie godzić na niższe stawki, co prowadziło do konfliktów. Najważniejsze takie wydarzenie miało miejsce 5 marca 1770 r., kiedy to grupa żołnierzy została otoczona przez 30 lub 40 awanturników, którzy rzucali w nich rozmaitymi przedmiotami, w tym kulami śnieżnymi z ukrytymi w środku kamieniami. Atakujący wiedzieli, że żołnierzom nie wolno było użyć broni w granicach miasta. Gdy jednak jeden z nich został ugodzony kamieniem i upadł, jego muszkiet wypalił. Myśląc, że jest to sygnał, kilku innych żołnierzy wystrzeliło do otaczającego ich tłumu, wskutek czego trzy osoby zginęły na miejscu, a dwie zmarły później.
Znając przebieg wydarzeń i wiedząc, że żołnierze brytyjscy zostali sprowokowani przez miejscowych awanturników, bostończycy zachowali spokój. Ale Samuel Adams rozumiał, że trafiła się znakomita okazja propagandowa. Paul Revere (1734‒1818), miejscowy rzemieślnik i aktywista, wykonał miedzioryt, przedstawiający rzekomy przebieg konfrontacji. Według tego powszechnie znanego rysunku żołnierze brytyjscy, stojąc w linii, strzelali w biały dzień do dwudziestki nieuzbrojonych i niewinnie wyglądających kolonistów. Revere nazwał swoje dzieło: „Masakra na King Street” i pod takim tytułem zostało ono rozpropagowane w całym Massachusetts, zaś do innych kolonii trafiło pod nazwą „Masakra w Bostonie”. Gdy jednak żołnierze brytyjscy stanęli przed sądem, dowódca pododdziału i sześciu żołnierzy zostało uniewinnionych, a tylko dwóch uznano za winnych, ale nie morderstwa, lecz zabójstwa.
Po chwilowym wzburzeniu nastał okres spokoju i wydawało się, że nastrój rewolucyjny się ulotnił. Nigdy zresztą nie podzielała go więcej jedna trzecia kolonistów, nazywanych lojalistami lub torysami, a podobna liczba patriotów, zwanych też wigami, chciała uniezależnienia się od Londynu, natomiast pozostali wyznawali biblijną maksymę – „plaga na obydwa wasze domy”. Zresztą nawet wśród patriotów panowała wprawdzie zgoda na opór przeciw gwałceniu przez Londyn praw kolonistów, ale już niekoniecznie na walkę o niezależność od metropolii. Nie była to też walka podbitego narodu z najeźdźcą, gdyż koloniści sami byli niemal wyłącznie Brytyjczykami.
Do rewolty zapewne nie doszłoby bez działań podejmowanych przez grono zróżnicowanych postaci: sprawnych organizatorów, bezwzględnych podżegaczy, narcystycznych mówców i wielkich wizjonerów. Przywódcy rebelii pochodzili z różnych środowisk społecznych i często nie darzyli się sympatią. I tak Samuel Adams doceniał znaczenie funduszy, jakimi dysponował bogaty kupiec John Hancock (1737‒1793), ale nie ufał mu ani go nie szanował. John Adams (1736‒1826) także uważał Hancocka za „pustą beczkę”, a James Madison (1751‒1836) za „słabego, zjadanego ambicją dworaka, posługującego się niskimi intrygami”. John Adams uważał też, że Thomas Jefferson (1743‒1826) ma „umysł przeżarty ambicją i jest źle poinformowanym ignorantem”, a ten rewanżował mu się przekonaniem o jego zarozumialstwie i próżności. Samuel Adams uważał z kolei Alexandra Hamiltona (1757‒1804) za rozpustnika i twierdził, że „albo on oszalał, albo ja”, w zamian zaś cieszył się u Hamiltona opinią próżnego, zazdrosnego egotysty. Jefferson miał Hamiltona za niewdzięcznika, Hamilton Jeffersona za intryganta. Nawet Franklin nie uszedł krytyce i zdaniem Johna Adamsa był nieprzyzwoity, miał fatalne maniery i nigdy nie powinien się był oddawać służbie publicznej.
Po trzech latach od starcia w 1770 r. w Bostonie ponownie pojawiły się nastroje buntownicze. Były one związane z wydarzeniem znanym jako „herbatka bostońska” i przedstawianym w kategoriach patriotycznych, co tylko częściowo odpowiada prawdzie. Wskutek nadal obowiązującego cła na herbatę napój ten był szeroko bojkotowany przez kolonistów, co wraz z przemytem z Holandii i Francji sprawiło, że sprzedaż herbaty brytyjskiej w koloniach praktycznie zamarła. Po części z tego powodu brytyjskiej East India Company zagrażało bankructwo. Jej udziałowcami było jednak wielu członków establishmentu brytyjskiego, którzy w 1773 r. doprowadzili do uchwalenia ustawy o herbacie. Dała ona kompanii monopol na sprzedaż herbaty w Ameryce Północnej, zwolniła ją z opłat celnych i zezwoliła jej na sprzedaż detaliczną herbaty z pominięciem pośredników. W rezultacie East India Company mogła sprzedawać swój produkt nawet poniżej ceny herbaty z przemytu. Londyn był przekonany, że koloniści zaakceptują tak dogodne zmiany. Jego działania zagroziły jednak interesom hurtowników i przemytników, wśród których byli również przywódcy rewolucji.
Gdy statki z herbatą zawinęły w listopadzie 1773 r. do portu bostońskiego, Samuel Adams zrozumiał, że nadarzyła się okazja do odzyskania inicjatywy. Wbrew zgodzie władz na rozładunek towaru, na znak Adamsa grupa bostończyków udała się 16 grudnia do portu w symbolicznym przebraniu Indian Mohawków i wysypała do wody wszystkie 342 skrzynie z herbatą. Było to najpoważniejsze wyzwanie rzucone Londynowi w okresie poprzedzającym Rewolucję, gdyż nie tylko zniszczono własność prywatną znacznej wartości lecz także zlekceważono decyzję gubernatora.
W odpowiedzi Parlament brytyjski przyjął serię aktów prawnych, znanych jako ustawy represyjne, Coercive Acts, lub ustawy karne, Punitive Acts. W koloniach z kolei określano je jako ustawy nieakceptowane, Intolerable Acts. Pierwsza z nich, przyjęta w marcu 1774 r. ustawa o porcie bostońskim, była ze strony Korony pokazem siły. Zawierała postanowienie o zamknięciu portu w Bostonie do czasu, aż zostanie wniesione odszkodowanie za zniszczony towar. Oczekiwanie rekompensaty wydawało się rozsądne, zwłaszcza że wielu kolonistów nie popierało braku poszanowania dla cudzej własności. Jednak zamykanie jednego z najważniejszych portów północnoamerykańskich stanowiło oczywistą represję, która zjednoczyła kolonie, czego uprzednio nie udawało się osiągnąć.
Ustawy zmusiły kolonistów do podjęcia fundamentalnej decyzji, czy poddać się Londynowi czy też przejść do otwartej rewolty. Racjonalne myślenie nakazywało podporządkowanie się metropolii. XVIII-wieczna Wielka Brytania była mocarstwem gospodarczym, politycznym i militarnym, a większości kolonistów nie było spieszno do konfliktu z „prawdziwą ojczyzną” w czasie gdy o wyjazdach z Ameryki do Londynu mówiono jako o podróżach „do domu”. Wobec narastających wątpliwości pojawiła się inicjatywa kolejnego spotkania delegatów, które stało się znane jako Pierwszy Kongres Kontynentalny. Obradował on od 5 września do 26 października 1774 r. w Filadelfii i wzięli w nim udział przedstawiciele dwunastu kolonii (bez Georgii, która potrzebowała ochrony Korony przed hiszpańską Florydą). Kongres zakończył się uchwaleniem bojkotu handlowego wobec Wielkiej Brytanii, a w celu realizacji tego postanowienia kolonie zawiązały Stowarzyszenie Kontynentalne. Ze swej strony Korona zareagowała na to postanowienie zakazem kontaktów handlowych kolonii z kimkolwiek poza metropolią.
Decydujące wydarzenia po raz kolejny rozegrały się w Massachusetts. Gdy parlament brytyjski rozwiązał Zgromadzenie tej kolonii, jego członkowie przenieśli się do położonej pod Bostonem niewielkiej miejscowości Concord, gdzie 7 października 1774 r. ukonstytuowali się ponownie. 18 kwietnia 1775 r. w kierunku Concord wyruszył oddział około 700 żołnierzy brytyjskich z zamiarem zaaresztowania przywódców buntu oraz zarekwirowania zapasów broni. Opuścili Boston nocą, aby zachować akcję w tajemnicy, ale patrioci obserwowali koszary. Trzech kurierów wyruszyło natychmiast w drogę, a do historii przeszedł Paul Revere, sławny już autor miedziorytu ukazującego „masakrę bostońską”, który jako jedyny z nich zdołał ostrzec mieszkańców o zbliżających się żołnierzach.
Do pierwszej konfrontacji doszło 19 kwietnia w Lexington, osadzie położonej na drodze do Concord. Naprzeciw 700 Brytyjczyków stanęło tam 70 kolonistów, ktoś oddał spontanicznie strzał, a od salwy brytyjskiej zginęło ośmiu kolonistów. Pozostali się rozpierzchli, a żołnierze pomaszerowali do Concord. Potyczka w tej miejscowości miała bardziej wyrównany przebieg, gdyż wzięło w niej udział znacznie więcej kolonistów. Ostatecznie żołnierze zniszczyli część zgromadzonej broni, po czym dowódca wydał rozkaz powrotu do Bostonu. Do miasta wiodła jednak tylko jedna droga, wzdłuż której rozlokowali się koloniści i z ukrycia ostrzeliwali Brytyjczyków. Żołnierzom zaczynało brakować amunicji i byli bliscy poddania się, czemu zapobiegła dopiero przybyła z Bostonu odsiecz.
Szczęściem dla Brytyjczyków koloniści byli nieporadnymi strzelcami, a ówczesna broń palna była dość prymitywna. Ocenia się, że oddano łącznie 75 tys. strzałów ale tylko niecałe 0,4% z nich było celnych. Niemniej zginęło 73 żołnierzy brytyjskich, a 200 zostało rannych, natomiast ofiar śmiertelnych wśród patriotów było 49. Ostatecznie oddział brytyjski schronił się w położonym na półwyspie Bostonie, a koloniści rozpoczęli oblężenie miasta jako Armia Obserwacyjna.
W Londynie ścierały się w tym czasie dwie opcje rozwiązania coraz ostrzejszego konfliktu. Część polityków, w tym premier William Pitt Starszy, proponowała, by przemianować Kongres Kontynentalny na Parlament Amerykański, odwołać wszystkie ustawy, którym kolonie były niechętne, ale jednocześnie powiadomić je, iż same muszą zadbać o środki na utrzymanie systemu administracyjnego i na obronę przed zagrożeniem zewnętrznym. Większość członków Parlamentu była jednak przekonana, że kolonistów powstrzymają tylko zdecydowane groźby i nie chciała przyjąć argumentu, iż 10 tys. żołnierzy nie będzie się w stanie przeciwstawić 1,5 mln kolonistów.
10 maja 1775 r. w Filadelfii zebrał się Drugi Kongres Kontynentalny, w którym wzięli udział wszyscy praktycznie przywódcy rewolucji amerykańskiej, stopniowo przeistaczającej się w fazę działań militarnych określaną mianem wojny o niepodległość. Kongres obradował z przerwami i w różnych lokalizacjach przez sześć lat, a z czasem zaczął być nazywany po prostu Kongresem Kontynentalnym. Podobnie jak poprzednik, nie miał on żadnych podstaw prawnych do podejmowania decyzji administracyjnych czy politycznych. Mimo to działał jako rząd czasu wojny, choć Zgromadzenia poszczególnych kolonii mogły jego postanowienia wcielić w życie, modyfikować lub odrzucić.
14 czerwca powołano do życia Armię Kontynentalną, przemianowując tym samym Armię Obserwacyjną. Jej liczebność wraz z lokalnymi milicjami, jak nazywano siły pospolitego ruszenia, przekraczała 15 tysięcy. Członkowie milicji byli jednak niesubordynowani i w dowolnym momencie odchodzili do domów. Szczególnego znaczenia nabrało w tej sytuacji powołanie 19 czerwca 1775 r. na naczelnego dowódcę George’a Washingtona. Bezzwłocznie udał się on pod Boston, gdzie 3 lipca przejął dowodzenie. Historycy nie mają wątpliwości, że bez Washingtona słabe i źle zorganizowane oddziały kolonistów nie pokonałyby nieporównanie lepiej przygotowanych brytyjskich sił ekspedycyjnych.
8 lipca 1775 r. Kongres Kontynentalny przyjął Olive Branch Petition, petycję gałązki oliwnej. Wysłano ją do króla wraz z deklaracją powodów sięgnięcia po broń, ale monarcha nie przyjął żadnego z tych dokumentów i 25 sierpnia ogłosił proklamację o buncie. Natomiast w Kongresie nadal nie było zgody co do dalszego postępowania. Oddzielenie się od Wielkiej Brytanii mogło grozić poważnymi konsekwencjami gospodarczymi, przede wszystkim jednak wzdragano się przed odrzuceniem władzy króla, który nie pochodził z wyboru, jak Parlament, lecz był pomazańcem Bożym. Zmianę nastawienia obywateli przyniosła dopiero opublikowana w styczniu 1776 r. pięćdziesięciostronicowa broszura autorstwa Thomasa Paine’a (1737‒1809), zatytułowana Common Sense (Zdrowy rozsądek).
W Ameryce rocznie ukazywało się co najmniej 200 broszur politycznych, poprzez które prowadzono polemiki na istotne tematy, z zasady jednak czytelne tylko dla odpowiednio przygotowanych odbiorców. Paine natomiast chciał trafić do wszystkich, bez upiększeń i prostym językiem: „Przedstawiam jedynie proste fakty, jasne argumenty i zdrowy rozsądek”. Przekonywał, że Wielka Brytania pomniejsza należne kolonistom zyski z handlu, a mała wyspa nie może rządzić kontynentem. Przede wszystkim zaś nie wahał się stwierdzić, że król nieszanujący podwładnych nie zasługuje na posłuch. Paine przełamał swoim tekstem obowiązującą do tego czasu zasadę, zgodnie z którą koloniści atakowali Parlament brytyjski, ale nie króla. Konkluzją stawianej przez autora tezy, że to król winien jest wszelkim niegodziwościom popełnianym wobec kolonistów, mogło być tylko wskazanie konieczności przecięcia swoistej pępowiny ubezwłasnowolniającej dotąd Amerykanów. Kluczowy fragment eseju Paine’a brzmiał: „Wszystko, co prawe i rozsądne, domaga się separacji. Krew zabitych, szloch natury wołają: CZAS SIĘ ROZDZIELIĆ”.
Wyrafinowani przywódcy rebelii potępiali język i płytkość argumentów Paine’a, elity uznały Zdrowy rozsądek za dzieło ignoranta, ale broszura trafiała do szeregowych kolonistów. Było ich wówczas około 1,5 mln, a łączny nakład broszury wynosił aż 150 tys. egzemplarzy. Jak pisał w jednym z listów George Washington: „Zauważam, że Zdrowy rozsądek dokonuje potężnej zmiany w umysłach wielu ludzi”5.
Ostatecznie o losie kolonii i kolonistów zadecydowali delegaci do Kongresu Kontynentalnego. 11 czerwca 1776 r. powołano komisję mającą przygotować tekst dokumentu ogłaszającego niezależność kolonii, a następnego dnia kolejną komisję, której powierzono opracowanie dokumentu konstytucyjnego. Działania te wskazywały na chęć stworzenia jednego państwa, co nie od razu było oczywiste. W grę wchodziła też suwerenność poszczególnych kolonii, a także utworzenie kilku mniejszych federacji na poszczególnych obszarach. Przeważyły jednak argumenty przeciw takim rozwiązaniom, gdyż atomizacja mogłaby doprowadzić do sporów czy nawet walk, a niewielkie związki byłyby narażone na zakusy mocarstw europejskich. Poza jedną Unią zrzeszającą kolonie brytyjskie na kontynencie północnoamerykańskim pozostała tylko Kanada, którą zresztą przez długi czas usiłowano dołączyć do nowego państwa.
Projekt Deklaracji Niepodległości gotowy był już po niecałych czterech tygodniach, głównie dzięki pracy Thomasa Jeffersona. 2 lipca Kongres podjął jednomyślną decyzję o uniezależnieniu się od Wielkiej Brytanii. Zgromadzeni mieli zarazem przekonanie, że krok taki należy wytłumaczyć przed światem i dwa dni później zaakceptowano tekst deklaracji, dokumentu skutecznie łączącego propagandę z argumentacją polityczną. W ciągu następnych tygodni pod oryginałem deklaracji podpisało się 56 członków Kongresu, a złożenia podpisu odmówił tylko jeden z nich.
John Adams pisał do żony: „Drugi dzień lipca 1776 roku będzie najbardziej pamiętną epoką [!] w historii Ameryki. Jestem skłonny sądzić, że będzie obchodzony przez kolejne pokolenia jako wielkie święto rocznicowe… Powinien być uroczyście obchodzony z pompą i paradami, z pokazami, grami, ze sportami, z dzwonami, ogniskami i iluminacjami”6. Ale w 1777 r. przypomniano sobie o rocznicy dopiero 3 lipca i nie można już było upamiętnić daty podjęcia decyzji, a jedynie dzień ogłoszenia deklaracji. W efekcie to 4 lipca jest nazywany Independence Day i ten dzień stał się amerykańskim świętem narodowym, choć w istocie upamiętnia nie kluczową decyzję, lecz przyjęcie wyjaśniającego ją dokumentu.
Deklaracja zawiera nader istotne sformułowanie: „Zjednoczone kolonie są, i zgodnie z prawem powinny pozostać, wolnymi i niezależnymi państwami [states]”. Tym samym deklaracja oznajmiała utworzenie w Ameryce w miejsce trzynastu kolonii brytyjskich, trzynastu państw, states. Deklaracja nie jest radykalna. Jej zasadnicza przesłanka brzmi: „Uważamy następujące prawdy za oczywiste same przez się: że wszyscy ludzie stworzeni są jako równi i że Stwórca wyposażył ich w pewne niezbywalne prawa, wśród których znajdują się: Życie, Wolność i Dążenie do Szczęścia”. Jest to echo koncepcji dobrze znanego kolonistom angielskiego filozofa Johna Locke’a, który jednak mówił o prawie do „życia, wolności i własności”. Twórcy państwa amerykańskiego uznali dostępność szczęścia za właściwy cel dobrego rządztwa, podstawowe prawo ludzkie. Zgodnie natomiast z ówczesnym myśleniem passus o równości oznaczał odrzucenie koncepcji boskiej natury władcy i uprzywilejowania arystokracji, ale nie stanowił postulatu zrównania w prawach białych mężczyzn z kobietami czy niewolnikami.
Zasadniczą część deklaracji stanowi lista uchybień i zaniedbań Jerzego III, które zmuszają kolonistów do wypowiedzenia mu posłuszeństwa. Zajmuje ona około trzech czwartych całego tekstu i składa się z mniej lub bardziej uzasadnionych zarzutów wobec monarchy, który „nie nadaje się na władcę wolnych ludzi”. Dopiero na końcu dokumentu pojawia się właściwa deklaracja niezależności: „Dlatego my, przedstawiciele Zjednoczonych Państw Ameryki, zebrani na Generalnym Kongresie, prosząc Najwyższego Sędziego świata o rzetelny osąd naszych intencji, i działając z upoważnienia dobrych ludzi zamieszkujących te kolonie, uroczyście deklarujemy i ogłaszamy, że Zjednoczone Kolonie są, i słusznie być powinny, Wolnymi i Niezależnymi Państwami”.
Znacznie dłużej trwały prace nad konstytuującymi Unię Artykułami Konfederacji. Kongres musiał się zmierzyć z nową dla siebie koncepcją federacji, czyli jednoczesnego funkcjonowania dwóch porządków rządztwa, władz poszczególnych stanów i władzy centralnej oraz pogodzić wymóg zachowania suwerenności poszczególnych stanów/państw z wymogiem suwerenności nowej Unii. W lutym 1777 r. w obradach Kongresu uczestniczyło już tylko 22 delegatów, a tekst artykułów uzgodniono dopiero 15 listopada 1777 r. Kolejne trzy lata, do marca 1781 r., trwała procedura ratyfikacyjna, opóźniana przez stanowisko Marylandu w sprawie określenia jego zachodniej granicy.
Charakter Artykułów Konfederacji określa już sama nazwa dokumentu, gdyż konfederacja jest najluźniejszą formą związku państw. Zakłada autonomię wszystkich stron, które we wspólnym interesie częściowo z niej rezygnują. Artykuły umożliwiały współpracę tworzących konfederację trzynastu państw, ale nie zawierały zwartego korpusu przemyśleń politycznych. Kongres pozostawał najwyższą władzą połączonych państw, ale nie otrzymał żadnych istotnych uprawnień, nie miał rzeczywistej władzy i bywał określany mianem „kongresu proszalnego”. Każdy stan/państwo, bez względu na wielkość, dysponował w nim jednym głosem, przy czym w kwestiach, takich jak traktaty, emisja pieniędzy czy ustalanie kontyngentów militarnych wymagana była decyzja jednomyślna, zaś w sprawach mniejszej wagi większość kwalifikowana dwóch trzecich. Nie zaproponowano żadnej władzy wykonawczej ani wspólnego systemu sądowniczego. Po wejściu w życie artykułów Kongres zaczął być określany jako Kongres Konfederacyjny, choć wielu nadal używało nazwy Kongres Kontynentalny.
W trakcie prac nad artykułami Konfederacji Kongres uchwalił 14 czerwca 1777 r. wzór flagi Unii. Miała się ona składać z trzynastu naprzemiennych pasów czerwonych i białych dla upamiętnienia założycieli konfederacji. Natomiast w kantonie miało się znajdować trzynaście białych gwiazd na niebieskim tle, które reprezentują państwa/stany konstytuujące Unię, w związku z czym ich obecna liczba wynosi 50. Znacznie dłużej trwały natomiast prace nad Wielką Pieczęcią. Kongres przyjął ostateczny wzór dopiero 20 czerwca 1782 r. Pozostał on zasadniczo niezmieniony po dziś dzień, choć wprowadzono doń drobne poprawki graficzne. Na pieczęci znajduje się maksyma: E pluribus unum, „Z wielości jedno”, która została uznana za oficjalne motto Stanów Zjednoczonych i pozostawała nim aż do 1956 r., gdy zastąpiono ją frazą: In God We Trust, „Bogu ufamy”.
Równolegle z pracami Kongresu rozwijały się działania zbrojne określane mianem wojny o niepodległość. Można je podzielić na trzy fazy. Pierwsza obejmowała okres, w którym przeciw wojskom brytyjskim walczyli sami koloniści, a działania wojenne toczyły się w Nowej Anglii, New Jersey i Pensylwanii. W drugim okresie, czyli od 1778 r., do kolonistów dołączyła Francja, a ciężar walk przeniósł się na Południe. Ta faza zakończyła się bitwą pod Yorktown w 1781 r. Wreszcie trzecia faza to okres schyłkowy konfliktu, gdy trwały już rozmowy pokojowe, a działania militarne ograniczały się do sporadycznych utarczek.
W wyniku porozumienia zawartego pod Bostonem przez Washingtona i dowódcę wojsk brytyjskich, generałem Williamem Howe 17 marca 1776 r. żołnierze brytyjscy wraz z około tysiącem torysów opuścili miasto. Washington natomiast udał się do Nowego Jorku, gdyż miastu zagrażał atak brytyjski. Kongres uznał, że należy podjąć próbę jego obrony, a Washington zgodził się z tym poglądem i określił zbliżającą się bitwę mianem „dnia próby”. 27 sierpnia 1776 r. około 9 tys. ochotników i świeżych rekrutów dowodzonych przez Washingtona stanęło na Long Island naprzeciw dowodzonych przez Williama Howe’a 15 tys. żołnierzy brytyjskich i najemników z ziem niemieckich, których nazywano zbiorczo Hesami.
Żołnierze amerykańscy po raz pierwszy wzięli udział w bitwie przeciw nieprzyjacielowi wyszkolonemu do walki na otwartym terenie i ponieśli klęskę. Zginęło ich lub zostało poważnie rannych prawie tysiąc, a drugie tyle trafiło do niewoli przy stratach brytyjskich wynoszących niewiele ponad 300 zabitych i rannych. Bardziej istotny od samego wyniku bitwy był jej przebieg, wykazujący groźny brak profesjonalizmu oficerów amerykańskich, w tym także Washingtona, który nigdy wcześniej nie dowodził większym oddziałem wojska ani nie kierował artylerią. Siły amerykańskie były bezradne wobec manewru wyraźnie nieznanego Washingtonowi, czyli pozorowanego ataku frontalnego, po którym następowały obejście i zasadniczy atak z flanki. Inna sprawa, że, jak pisze historyk, „jeśli przegrywać bitwę, to bez porównania lepiej wskutek głupoty czy niedoświadczenia generałów niż przez tchórzostwo lub niezdyscyplinowanie zwykłych żołnierzy”7.
Na dobrą sprawę wojna mogła się w tym momencie zakończyć. William Howe nie ponowił jednak ataku na rozbite siły Washingtona, który wydał rozkaz nocnej przeprawy na Manhattan. Wojsko musiało pokonać szeroką w tym miejscu na milę East River, na której znajdowała się flota admirała Richarda Howe’a, ten zaś nie uniemożliwił manewru. Wydaje się, że brak skutecznych działań ze strony braci Howe’ów wynikał z faktu, iż Brytyjczycy walcząc z brytyjskimi kolonistami, nie dążyli do ich unicestwienia. Atak na obóz niedobitków wojsk Washingtona albo na łodzie, którymi przeprawiali się przez rzekę, musiałby się zakończyć masakrą, a celem działań brytyjskich było odzyskanie lojalności kolonistów, a nie ich śmierć. Generał Howe miał podstawy sądzić, że wojska Washingtona i oddane pod jego komendę siły milicji, ścigane i wycieńczone, ulegną dezintegracji, co pozwoli zakończyć rebelię przy minimalnej liczbie ofiar.
Siły pospolitego ruszenia istotnie nie mogły mierzyć się z zawodowymi żołnierzami i między październikiem a grudniem 1776 r. wojska Washingtona znajdowały się w ciągłym odwrocie. Wydawało się, że przyjęta przez Howe’a taktyka przynosi rezultaty. Washington nie otrzymywał żadnego niemal wsparcia ze strony miejscowej ludności i ledwo nadążał sie wycofywać przed ścigającymi go wojskami brytyjskimi. Jego Armia Kontynentalna topniała zarówno wskutek dezercji, jak i upływu ściśle określonego czasu rocznej służby. Żołnierze mieli też problem z przekonaniem farmerów, by ci oddawali inwentarz w zamian za bezwartościowe, jak się wydawało, pokwitowania wystawiane przez Kongres Kontynentalny. 18 grudnia Washington pisał do brata: „Myślę, że nikt wcześniej nie stał wobec tylu przeciwności, mając do swej dyspozycji tak niewiele środków”8. A mimo to tydzień później Washington odniósł zwycięstwo, które nie zachwiało wprawdzie armią brytyjską, ale w istotny sposób podniosło morale jego żołnierzy i pozwoliło mu przedłużać walkę.
W grudniu Brytyjczycy odstąpili od pościgu i kontynuowali go tylko najemni Hesowie w sile 1 500 żołnierzy. Zalegli oni na zimę w miasteczku Trenton, a ich dowódca tak dalece lekceważył przeciwnika, że nie wzniósł umocnień obronnych i wskutek panującego mrozu wycofał straże. Washington rozumiał, że atak na Trenton stanowi jego ostatnią szansę, gdyż 1 stycznia kolejni żołnierze mieli odejść za służby i zostałoby ich niecałe dwa tysiące. Przeprawił się przez rzekę Delaware i po forsownym, piętnastokilometrowym nocnym marszu w zamieci śnieżnej 26 grudnia o świcie zaatakował Trenton. Słusznie przewidywał, że najemnicy niemieccy będą odpoczywali po hucznych obchodach Bożego Narodzenia. W krótkim starciu zginęło lub trafiło do niewoli ok. 1 000 żołnierzy heskich, a wielu odniosło rany, natomiast straty Armii Kontynentalnej sprowadziły się do dwóch żołnierzy, którzy zamarzli podczas marszu, oraz czterech rannych. Washington odniósł zwycięstwo, które nie tylko skłoniło wielu żołnierzy do przedłużenia służby, lecz także przyciągnęło nowych ochotników. Co więcej, po tej niewielkiej ale zwycięskiej potyczce Francja zaczęła po raz pierwszy poważnie rozpatrywać możliwość włączenia się do wojny przeciw Wielkiej Brytanii.
Tymczasem Londyn zaakceptował plan generała Johna Burgoyne’a uderzenia od północy siłą trzech zgrupowań w kierunku stanu Nowy Jork i oddzielenia w ten sposób Massachusetts od pozostałych kolonii. Burgoyne miał się połączyć pod Albany z idącym od zachodu pułkownikiem Barrimorem St. Legerem oraz podążającym od Nowego Jorku generałem Howe’em. Ale St. Leger nie dołączył do Burgoyne’a z powodu buntu pododdziałów indiańskich, a Howe nie został formalnie powiadomiony o planie i ruszył w przeciwnym kierunku z zamiarem zajęcia Filadelfii.
Burgoyne wyruszył z Kanady w końcu czerwca 1777 r. Miał pod swoją komendą około 7 700 oficerów i żołnierzy, ale jego posuwające się na południe wojsko było nieustannie atakowane przez stosujących taktykę podjazdową patriotów i ustawicznie ponosiło straty. Ostatecznie 19 września i 7 października 1777 r. Burgoyne został zmuszony samodzielnie przyjąć dwie bitwy pod Saratogą, po których poddał się, tracąc: 6 generałów, 300 oficerów i ponad 5 600 żołnierzy oraz sprzęt i uzbrojenie. Porażki pod Saratogą uniemożliwiły Brytyjczykom rozdzielenie kolonii, a zarazem wykazały, że siły lokalne są w stanie skutecznie stawić czoła przeciwnikowi.
Natomiast oddziały Washingtona zaległy na zimę z 1777 na 1778 r. w pobliżu miejscowości Valley Forge w stanie Pensylwania. To, co się wówczas wydarzyło, stało się jednym z najważniejszych elementów zarówno samych działań wojennych, jak i legendy tworzenia się amerykańskiej niezależności. Wojsko, które udało się do Valley Forge, było zmęczone, wygłodzone i przemarznięte, a obraz obozu nie różnił się w gruncie rzeczy od obrazu wymierającej z głodu i chorób kolonii Jamestown albo losu Ojców-Wędrowców w Plymouth, zmuszonych do zadowalania się kilkoma ziarnami kukurydzy dziennie. Jednak Jamestown przetrwało i dało początek bogatej kolonii Wirginia, Plymouth stało się kolebką amerykańskości, a w Valley Forge Unia wykuła decydującą wiktorię.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Termin „kolonia”, colony, w odniesieniu do Ameryki Północnej odnosi się do rozrośniętej terytorialnie osady, a jej założyciele czy mieszkańcy nie byli kolonizatorami, lecz kolonistami lub osadnikami. [wróć]
2. Charles M. Andrews, The Colonial Period of American History, Yale University Press, New Haven 1954, s. 49. [wróć]
3. https://americanfounding.org/entries/act-i-tuesday-september-6-1774/. [wróć]
4. https://avalon.law.yale.edu/18th_century/letter_03.asp. [wróć]
5. https://founders.archives.gov/documents/Washington/03-04-02-0009. [wróć]
6. Za: Samuel Willard Crompton, John Adams, Chelsea House, Philadelphia 2006, s. 53. [wróć]
7. Page Smith, A New Age Now Begins, McGraw-Hill, New York 1976, s. 745. [wróć]
8. https://founders.archives.gov/documents/Washington/03-07-02-0299. [wróć]