Historia Stanów Zjednoczonych Ameryki 1607–2024 - Lewicki Zbigniew - ebook

Historia Stanów Zjednoczonych Ameryki 1607–2024 ebook

Lewicki Zbigniew

0,0
63,92 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Historia Stanów Zjednoczonych tym różni się od historii innych państw, że można ją przedstawić w postaci prostej linii pnącej się na osi czasu ku górze, praktycznie bez spadków czy zahamowań. Od mniejszej powierzchni do większej, od mniejszej liczby ludności do większej, od skromnych środków do olbrzymiego bogactwa, a wreszcie od jednej czy drugiej niewielkiej osady na wybrzeżu Atlantyku do supermocarstwa, a wszystko w ciągu nie więcej niż czterech stuleci. Gdyby wskazać, co stanowi źródło sukcesu tak młodego narodu, to najlepiej sięgnąć do amerykańskiej Deklaracji Niepodległości z 1776 roku, dokumentu znanego każdemu uczniowi i eksponowanemu na ścianach wszystkich amerykańskich szkół. Znajduje się w nim stwierdzenie, że Stwórca wyposażył ludzi „w pewne niezbywalne prawa, wśród których znajdują się Życie, Wolność i Dążenie do Szczęścia”. Nawet największy krytyk Ameryki nie może nie dostrzec, jak szybko i skutecznie kraj ten wykorzystał nie tylko posiadane zasoby naturalne, lecz także potencjał intelektualny niezliczonych rzesz imigrantów, którym stwarzał i stwarza wyjątkowe możliwości rozwoju.

Niniejsza książka to pierwsza prezentacja całej historii tego państwa stworzona przez polskiego badacza, wybitnego amerykanistę, prof. Zbigniewa Lewickiego. Napisana przystępnym językiem dotrze do każdego odbiorcy zainteresowanego dziejami Stanów Zjednoczonych, w których w tym roku odbędą się wybory prezydenckie, przykuwając uwagę całego świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Histo­ria Sta­nów Zjed­no­czo­nych tym różni się od histo­rii innych państw, że można ją przed­sta­wić w postaci pro­stej linii pną­cej się na osi czasu ku górze, prak­tycz­nie bez spad­ków czy zaha­mo­wań. Od mniej­szej powierzchni do więk­szej, od mniej­szej liczby lud­no­ści do więk­szej, od skrom­nych środ­ków do olbrzy­miego bogac­twa, a wresz­cie od jed­nej czy dru­giej nie­wiel­kiej osady na wybrzeżu Atlan­tyku do super­mo­car­stwa, a wszystko to w ciągu nie wię­cej niż czte­rech stu­leci.

Nie zna­czy to oczy­wi­ście, i w niniej­szym opra­co­wa­niu nie sta­wia się takiej tezy, by wszyst­kie wyda­rze­nia z histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych zasłu­gi­wały na uzna­nie. Nie­mniej nawet naj­więk­szy kry­tyk Ame­ryki nie może nie dostrzec, jak szybko i sku­tecz­nie kraj ten wyko­rzy­stał nie tylko posia­dane zasoby natu­ralne, lecz także poten­cjał nie­zli­czo­nych rzesz imi­gran­tów, któ­rym stwa­rzał i stwa­rza wyjąt­kowe moż­li­wo­ści roz­woju. Stany Zjed­no­czone są pań­stwem, w któ­rym domi­nuje kon­cep­cja indy­wi­du­ali­zmu poj­mo­wa­nego jako mini­ma­li­zo­wa­nie inge­ren­cji pań­stwa w przed­się­wzię­cia biz­ne­sowe poszcze­gól­nych oby­wa­teli. To orga­nizm poli­tyczny zbu­do­wany na fun­da­men­cie rów­no­ści wobec prawa, Ame­ry­ka­nie zaś to spo­łecz­ność wyzna­jąca regułę dawa­nia powtór­nej, a nawet kolej­nej szansy tym, któ­rym się nie powio­dło. Można oczy­wi­ście zna­leźć przy­kłady zaprze­cza­jące tym tezom, ale sta­no­wią one zni­komą mniej­szość.

Gdyby nato­miast wska­zać, co sta­nowi źró­dło nie­wąt­pli­wego suk­cesu tak mło­dego narodu, to naj­le­piej się­gnąć do ame­ry­kań­skiej Dekla­ra­cji Nie­pod­le­gło­ści z 1776 r., doku­mentu zna­nego każ­demu uczniowi ame­ry­kań­skiemu i eks­po­no­wa­nemu na ścia­nach wszyst­kich ame­ry­kań­skich szkół. Znaj­duje się w nim stwier­dze­nie, że Stwórca wypo­sa­żył ludzi „w pewne nie­zby­walne prawa, wśród któ­rych znaj­dują się Życie, Wol­ność i Dąże­nie do Szczę­ścia”. Sfor­mu­ło­wa­nie to jest trans­po­zy­cją tezy angiel­skiego filo­zofa Johna Locke’a, która odno­siła się ludz­ko­ści jako takiej, ale która tylko przez naród ame­ry­kań­ski uznana została za godną umiesz­cze­nia w swoim doku­men­cie for­ma­tyw­nym. I żadna inna spo­łecz­ność nie mówi kolej­nym mło­dym poko­le­niom, że ich pod­sta­wo­wym pra­wem jest dąże­nie do szczę­ścia, a więc i osią­ga­nie go.

Opra­co­wa­nia histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych akcen­tują takie kwe­stie jak, dostęp­ność ziemi na kon­ty­nen­cie, bogac­two surow­ców natu­ral­nych, zro­zu­mie­nie potrzeby indu­stria­li­za­cji, ale ele­menty te same w sobie nie czy­nią Ame­ryki wyjąt­kową. Dopiero ich połą­cze­nie z poczu­ciem wol­no­ści, spra­wie­dli­wo­ści i osią­gal­no­ści szczę­ścia spra­wiło, że czte­ry­sta lat po dopły­nię­ciu pierw­szych osad­ni­ków do wybrzeży Ame­ryki Pół­noc­nej powstałe tam pań­stwo stało się potęgą pod każ­dym nie­mal wzglę­dem.

Kie­dyś być może ten nie­ustanny roz­wój zosta­nie zakłó­cony czy zatrzy­many, ale obec­nie Stany Zjed­no­czone domi­nują w każ­dym z obsza­rów cha­rak­te­ry­zu­ją­cych mocar­stwo: poli­tyki glo­bal­nej, siły mili­tar­nej, gospo­darki, tech­no­lo­gii, kul­tury i nauki. Droga roz­woju tego kraju i narodu to fascy­nu­jący pro­ces, któ­rego nie spo­sób w pełni uka­zać w jed­nym śred­niej wiel­ko­ści tomie. Warto jed­nak prze­śle­dzić przy­naj­mniej naj­waż­niej­sze momenty kształ­to­wa­nia się wyjąt­ko­wego orga­ni­zmu pań­stwo­wego ery nowo­cze­snej, jakim są Stany Zjed­no­czone Ame­ryki.

Niniej­szy tom sta­nowi pierw­szą pre­zen­ta­cję całej histo­rii tego pań­stwa napi­saną przez pol­skiego bada­cza. Nie jest to jedy­nie wzgląd for­malny. Dostępne w języku pol­skim tłu­ma­cze­nia opra­co­wań dzie­jów Sta­nów Zjed­no­czo­nych prze­zna­czone były dla czy­tel­nika ame­ry­kań­skiego, który pozna­wał histo­rię swego kraju od lat szkol­nych. Ma on już wie­dzę o naj­waż­niej­szych wyda­rze­niach i ocze­kuje bar­dziej szcze­gó­ło­wych infor­ma­cji o ich prze­biegu czy też uka­za­nia mniej zna­nych postaci, które rów­nież wpły­nęły na bieg histo­rii, ale które pomija się w jej ogól­nych pre­zen­ta­cjach.

Czy­tel­nik z innego kręgu kul­tu­ro­wego, w tym i z Pol­ski, może nato­miast nie mieć wie­dzy o histo­rii innego pań­stwa, takiego jak Stany Zjed­no­czone, lub mieć ją tylko w nie­wiel­kim stop­niu. Tom niniej­szy ma na celu zaspo­ko­je­nie cie­ka­wo­ści takiego wła­śnie odbiorcy ‒ bez pomi­ja­nia istot­nych momen­tów dzie­jów ame­ry­kań­skich, ale też bez szcze­gó­łów, które sta­no­wią wpraw­dzie ele­ment histo­rii, ale cie­ka­wią jedy­nie spe­cja­li­stów.

Czy­tel­nik, który poszu­kuje szer­szej pre­zen­ta­cji histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych, a także roz­wi­nię­cia pro­ble­ma­tyki poli­tyki zagra­nicz­nej, gospo­darki czy kul­tury może się­gnąć po pię­cio­to­mową Histo­rię cywi­li­za­cji ame­ry­kań­skiej rów­nież mojego autor­stwa. Niniej­szy tom spełni nato­miast swoje zada­nie, jeśli czy­tel­nik uzna, że nie zostały w nim pomi­nięte żadne istotne ele­menty dzie­jów Sta­nów Zjed­no­czo­nych, a uwzględ­nione kwe­stie zostały uka­zane dokład­nie, a zara­zem bez zbęd­nej pedan­te­rii.

***

Przy­jęte w języku pol­skim, a tłu­ma­czone z języka angiel­skiego słow­nic­two w wielu przy­pad­kach nasuwa istotne wąt­pli­wo­ści, które jed­nak trudno spro­sto­wać wobec utrwa­le­nia się w pol­sz­czyź­nie błęd­nych ter­mi­nów wyni­ka­ją­cych naj­czę­ściej z posłu­że­nia się swego czasu pierw­szym tłu­ma­cze­niem słow­ni­ko­wym. Naj­bar­dziej ude­rza­ją­cym tego przy­kła­dem jest słowo nation, nie­zmien­nie odda­wane jako „naród”, a w isto­cie ozna­cza­jące przede wszyst­kim „pań­stwo”. W rezul­ta­cie Uni­ted Nations Orga­ni­za­tion odda­wana jest po pol­sku jako „Orga­ni­za­cja Naro­dów Zjed­no­czo­nych”, choć prze­cież w jej skład wcho­dzą nie narody, lecz pań­stwa.

Kolejny błąd doty­czy tłu­ma­cze­nia ter­minu amend­ment jako „poprawka” (kon­sty­tu­cyjna). Zgod­nie z obo­wią­zu­ją­cymi w Pol­sce zasa­dami tech­niki pra­wo­daw­czej poprawki wnosi się do pro­jektu aktu praw­nego, nato­miast już ist­nie­ją­cego doku­mentu nie popra­wia się, lecz nowe­li­zuje. Dla­tego w niniej­szym opra­co­wa­niu używa się kon­se­kwent­nie wła­ści­wego ter­minu „nowela”.

Poważ­niej­szy pro­blem mery­to­ryczny doty­czy pojęć Dec­la­ra­tion of Inde­pen­dence oraz War of Inde­pen­dence. W rze­czy­wi­sto­ści miesz­kańcy bry­tyj­skich kolo­nii w Ame­ryce sami byli pod­da­nymi Korony, a nie sko­lo­ni­zo­wa­nymi tubyl­cami i wal­czyli nie o „nie­pod­le­głość” lecz o „nie­za­leż­ność”. Nie spo­sób jed­nak bez obawy o poważne nie­po­ro­zu­mie­nia odejść o utrwa­lo­nego, choć błęd­nego tłu­ma­cze­nia tych ter­mi­nów.

Mniej­szy pro­blem nasuwa nato­miast odda­nie po pol­sku ter­minu Pil­grims, tłu­ma­czo­nego dość bez­re­flek­syj­nie jako „Piel­grzymi”. A prze­cież sepa­ra­ty­ści angiel­scy nie piel­grzy­mo­wali do świę­tego miej­sca, lecz prze­miesz­czali się z Anglii do Holan­dii, a stam­tąd do Ame­ryki w poszu­ki­wa­niu lep­szego życia i swo­body prak­ty­ko­wa­nia swo­jej reli­gii. Dla­tego w niniej­szym opra­co­wa­niu używa się poję­cia „Wędrowcy”.

A wresz­cie zna­cze­nie nazwy pań­stwa Uni­ted Sta­tes of Ame­rica. Nie tylko ory­gi­nalna nazwa angiel­ska, lecz także więk­szość jej tłu­ma­czeń jed­no­znacz­nie przy­po­mina, że mamy do czy­nie­nia z „pań­stwami zjed­no­czo­nymi”: Les États-Unis, Vere­inigte Sta­aten, Esta­dos Uni­dos de América. W XVIII-wiecz­nej pol­sz­czyź­nie ter­min „stan” nie ozna­czał spe­cy­ficz­nej jed­nostki admi­ni­stra­cyj­nej, lecz był bar­dziej dostoj­nym i uro­czy­stym syno­ni­mem poję­cia „pań­stwo”: według słow­nika Lin­dego stan to „pań­stwo, kraj ze swoim rzą­dem, pospo­lita rzecz”. W tym przy­padku nie­ści­słość tłu­ma­cze­niowa prze­sła­nia bar­dzo istotny fakt, że mamy do czy­nie­nia z unią nie­mal suwe­ren­nych państw, a nie z kra­jem podzie­lo­nym na jed­nostki admi­ni­stra­cyjne. Jak zauwa­żył już Ale­xis de Tocqu­eville, „suwe­ren­ność sta­nowa jest nama­calna, łatwo zro­zu­miała, zawsze widoczna”.

Ame­ryka prze­cho­dzi obec­nie okres sil­nej pola­ry­za­cji poli­tycz­nej, a jeden z zasad­ni­czych spo­rów doty­czy kwe­stii języ­ko­wych. Trudno z per­spek­tywy innej kul­tury oce­niać rze­czy­wi­stą kono­ta­cję róż­nych ter­mi­nów okre­śla­ją­cych współ­cze­snych potom­ków nie­gdy­siej­szych nie­wol­ni­ków. Odrębną kwe­stią jest jed­nak mecha­niczne trans­po­no­wa­nie tych okre­śleń do wła­snego języka. Kalka, jaką sta­nowi okre­śle­nie „Afro­ame­ry­ka­nin”, nie tylko brzmi nie­na­tu­ral­nie w pol­sz­czyź­nie, lecz także fał­szy­wie suge­ruje podział oby­wa­teli Sta­nów Zjed­no­czo­nych na Ame­rykanów i „Afro­ame­ry­ka­nów”. Co wię­cej, rodzi pokusę two­rze­nia kolej­nych neo­lo­gi­zmów, takich jak cho­ciażby „Polo­ame­ry­ka­nin” w odnie­sie­niu do pol­skich imi­gran­tów i ich potom­ków.

W niniej­szym opra­co­wa­niu poja­wiają się ter­miny „czarny”, sto­so­wany zarówno rze­czow­ni­kowo, jak i przy­miot­ni­kowo, oraz rzadko „Murzyn” i „murzyń­ski”. Okre­śle­nia te bywają uży­wane pejo­ra­tyw­nie, ale prze­cież nie rezy­gnu­jemy w pol­sz­czyź­nie cho­ciażby z ter­minu „Żyd” (i pokrew­nych) tylko dla­tego, że nie­któ­rzy sto­sują go jako okre­śle­nie obraź­liwe.

A wresz­cie sprawa tech­niczna. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych iden­tyczne nazwy insty­tu­cji poli­tycz­nych wystę­pują zarówno na pozio­mie fede­ral­nym, jak i na pozio­mie sta­no­wym. Dla unik­nię­cia nie­po­ro­zu­mień okre­śle­nia takie w odnie­sie­niu do insty­tu­cji fede­ral­nych są poda­wane wielką literą (Kon­sty­tu­cja, Sąd Naj­wyż­szy), nato­miast ich sta­nowe odpo­wied­niki małą literą (kon­sty­tu­cja, sąd naj­wyż­szy).

Wszyst­kie odwo­ła­nia do źró­deł inter­ne­to­wych zostały spraw­dzone 1 lipca 2024 r., co eli­mi­nuje potrzebę poda­wa­nia w każ­dym przy­padku daty odczy­ta­nia strony WWW.

Obory, 10 sierp­nia 2024 r.

I. Osady i kolonie (1607‒1750)

Jest wiele momen­tów, od któ­rych można roz­po­cząć histo­rię Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Może to być powsta­nie osady Caho­kia na pogra­ni­czu dzi­siej­szych sta­nów Illi­nois i Mis­so­uri. Opusz­czono ją jed­nak mię­dzy X a XIII wie­kiem i dziś pozo­stały po niej tylko ogromne kon­struk­cje ziemne, a kul­tura Caho­kii w żad­nej mie­rze nie wzbo­ga­ciła ufor­mo­wa­nych znacz­nie póź­niej Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Inni auto­rzy roz­po­czy­nają histo­rię pań­stwa od wyprawy Kolumba z 1492 r., choć i on nie zapo­cząt­ko­wał pro­cesu two­rze­nia nowej struk­tury poli­tyczno-spo­łecz­nej. Nie miały na to wpływu także coroczne wyprawy rybac­kie z Europy, które korzy­stały z obfi­to­ści dor­sza u wybrzeży Ame­ryki Pół­noc­nej i cza­sami musiały zimo­wać na tym kon­ty­nen­cie. Podob­nie poza bie­giem głów­nych wyda­rzeń należy umie­ścić wyprawę Juana Ponce de Leóna w 1513 r., guber­na­tora Kuby Her­nando de Soto w 1539 r., czy Fran­ci­sco Vásqueza de Coro­nado, który poszu­ku­jąc złota, w latach 1540–1542 prze­mie­rzył na czele ponad 300 conqu­ista­do­res obszar dzi­siej­szych sta­nów: Tek­sas, Okla­homa, Ari­zona, Nowy Mek­syk i Kan­sas. Hisz­pa­nie zało­żyli też w 1565 r. osadę St. Augu­stine na Flo­ry­dzie, pierw­sze, a dzi­siaj naj­star­sze mia­sto w Ame­ryce Pół­noc­nej. Z kolei Fran­cuzi już w I poło­wie XVI w. zakła­dali fak­to­rie na obsza­rze Kanady w celu pozy­ski­wa­nia od Indian skór i futer dzi­kich zwie­rząt, odsprze­da­wa­nych następ­nie w Euro­pie z wiel­kim zyskiem. Żadne z tych zda­rzeń nie wzbo­ga­ciło jed­nak histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Także epi­zody z wcze­snej fazy eks­pan­sji angiel­skiej miały cha­rak­ter aneg­do­tyczny. Do pierw­szych celo­wych wypraw doszło za pano­wa­nia Elż­biety I. Zor­ga­ni­zo­wał je w 1584 i 1585 r. sir Wal­ter Rale­igh (Ralegh), kie­ru­jąc statki na obszar nazwany Vir­gi­nia, co wów­czas odno­siło się do całej Ame­ryki Pół­noc­nej. Powstała wów­czas osada Roanoke. Zało­żyło ją w 1587 r. 117 męż­czyzn, kobiet i dzieci na wyspie w pobliżu dzi­siej­szej Karo­liny Pół­noc­nej. Bez­sku­tecz­nie ocze­ki­wali oni jed­nak na dostar­cze­nie kolej­nej tran­szy nie­zbęd­nego zaopa­trze­nia gdyż Korona zajęta była wojną z Hisz­pa­nią. Gdy statki angiel­skie przy­były osta­tecz­nie do Ame­ryki w 1590 r., kolo­ni­stów na wyspie nie było i nie wia­domo, co się z nimi stało. Co pewien czas kolejny badacz odkrywa w jed­nym z języ­ków indiań­skich słowo, które może mieć angiel­ską ety­mo­lo­gię i buduje na tej pod­sta­wie teo­rię o porwa­niu osad­ni­ków z Roanoke i zin­te­gro­wa­niu się ich z takim czy innym ple­mie­niem indiań­skim. Jak­kol­wiek sprawy się miały, w chwili śmierci Elż­biety w 1603 r. w Ame­ryce Pół­noc­nej nie było ani jed­nego kolo­ni­sty angiel­skiego.

W 1605 r. król Jakub I utwo­rzył przed­się­wzię­cie akcyjne Vir­gi­nia Com­pany, podzie­lone na dwie czę­ści nazwane Lon­don Com­pany i Ply­mo­uth Com­pany, któ­rych zada­niem było two­rze­nie osad w Ame­ryce Pół­noc­nej w celu poszu­ki­wa­nia złota i zwięk­sza­nia w ten spo­sób potęgi pań­stwa. Pod­stawą obo­wią­zu­ją­cej wów­czas kon­cep­cji mer­kan­ty­li­zmu było bowiem prze­ko­na­nie, że miarą siły pań­stwa jest ilość złota w skarbcu.

6 maja 1607 r. do Wir­gi­nii przy­była na pokła­dzie trzech stat­ków pierw­sza wyprawa zor­ga­ni­zo­wana przez Vir­gi­nia Com­pany. Zało­żona wów­czas osada Jame­stown nie była jed­nak przed­się­wzię­ciem migra­cyj­nym, a przy­by­sze z Anglii najęli się jedy­nie do poszu­ki­wa­nia złota. Nie było go i nie ma na wybrzeżu atlan­tyc­kim, a Anglicy nie mieli poję­cia o upra­wie roli ani o poło­wie ryb. Skłó­cili się też z miej­sco­wymi India­nami i zmu­szeni do prze­by­wa­nia na ogro­dzo­nym tere­nie cier­pieli głód tak dotkliwy, że tylko 38 ze 104 przy­by­łych prze­żyło pierw­szą zimę, a doszło też do przy­pad­ków kani­ba­li­zmu.

Nie­wiele pomo­gły wysiłki nad wyraz barw­nej postaci, kapi­tana Johna Smi­tha, spraw­nego i rzut­kiego przy­wódcy osady, który nie mógł jed­nak prze­zwy­cię­żyć mara­zmu swo­ich ziom­ków. Nawią­zał dobre rela­cje z India­nami, choć nie spo­sób dać wiary kol­por­to­wa­nej prze­zeń opo­wie­ści, jakoby współ­pracę zapo­cząt­ko­wało oca­le­nie go przez Poca­hon­tas, mło­dziutką córkę wodza indiań­skiego. Nie­mniej opo­wieść stała się istot­nym ele­men­tem legendy wcze­snej Ame­ryki, a sam Smith zde­cy­do­wał się w 1609 r. na powrót do Anglii.

Losy Jame­stown odmie­niły się dia­me­tral­nie, gdy John Rolfe, skąd­inąd mąż Poca­hon­tas, sku­tecz­nie skrzy­żo­wał różne szczepy tyto­niu. Otrzy­many pro­dukt zaczął w 1617 r. eks­por­to­wać do Anglii, odno­sząc wielki suk­ces komer­cyjny. Tyto­niowi przy­pi­sy­wano wów­czas nie­zwy­kłe wła­sno­ści lecz­ni­cze: „Pomaga na tra­wie­nie, poda­grę, ból zębów, chroni przed zaka­że­niem opa­rami, leczy zazię­bie­nia i nad­mierne poce­nie się, syci głód, oży­wia ducha, czy­ści żołą­dek, zabija wszy i pchły”. Inni kolo­ni­ści pod­chwy­cili pomysł i ska­zana na nie­byt osada Jame­stown roz­wi­nęła się w kolo­nię Wir­gi­nia1. O ile w 1619 r. do Anglii sprze­da­wano 20 tys. fun­tów tyto­niu po trzy szy­lingi za funt, to dwa­dzie­ścia lat póź­niej było to już pół­tora miliona fun­tów, choć w dwu­na­sto­krot­nie niż­szej cenie trzech pen­sów za funt.

Uprawą tyto­niu zaj­mo­wali się przede wszyst­kim przy­by­wa­jący z Anglii przy­pi­sani słu­żący, inden­tu­red servants. Był to sys­tem wzo­ro­wany na cze­lad­nic­twie, ale zara­zem bli­ski nie­wol­nic­twu. Koszty podróży takich słu­żą­cych pokry­wali kolo­ni­ści, a przy­byli musieli w zamian pra­co­wać u nich przez okre­ślony czas, po czym uzy­ski­wali wol­ność. Wśród przy­by­łych w ten spo­sób znaj­do­wali się zarówno ochot­nicy, jak i skie­ro­wani przez sądy ska­zańcy, a także osoby porwane w mia­stach por­to­wych w celu prze­wie­zie­nia ich do Ame­ryki.

W 1634 r. po sąsiedzku z Wir­gi­nią powstała nad Zatoką Che­sa­pe­ake kolo­nia Mary­land. Została tak nazwana ta cześć angiel­skiej kró­lo­wej Hen­rietty Marii, choć wielu koja­rzyło nazwę ze świętą Marią, gdyż w kolo­nii tej, jako jedy­nej, tole­ro­wano kato­li­ków, prze­śla­do­wa­nych zarówno w Anglii, jak i w pozo­sta­łych kolo­niach. Ogó­łem mię­dzy 1607 r. a dekadą lat 60. XVII w. do Wir­gi­nii przy­było ok. 14 tys. angiel­skich kolo­ni­stów.

Póź­niej­sze poko­le­nia Ame­ry­ka­nów nie były jed­nak skłonne akcep­to­wać wer­sji, według któ­rej histo­ria ich pań­stwa roz­po­czyna się od pro­stac­kich poszu­ki­wa­czy nie­ist­nie­ją­cego kruszcu, dopusz­cza­ją­cych się roz­ma­itych występ­ków. I z tego mię­dzy innymi powodu za pra­po­czą­tek histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych uznaje się czę­sto rok 1620, gdy do wybrzeży dzi­siej­szego stanu Mas­sa­chu­setts dopły­nął sta­tek May­flo­wer ze 102 pasa­że­rami na pokła­dzie. Także i w tym przy­padku część z nich była poszu­ki­wa­czami przy­gód, ale o spe­cy­fice wyprawy sta­no­wiła licząca 50 osób grupa dysy­den­tów reli­gij­nych. Byli człon­kami nie­wiel­kiej sekty sepa­ra­ty­stów i dążyli do „oczysz­cze­nia” chrze­ści­jań­stwa z ele­men­tów nie­znaj­du­ją­cych opar­cia w Biblii. Pra­gnęli powrotu do ery apo­stol­skiej i odrzu­cali wszyst­kie póź­niej­sze nale­cia­ło­ści, wsku­tek czego róż­nice dzie­lące ich od ofi­cjal­nego Kościoła były nie do prze­zwy­cię­że­nia i konieczna była sepa­ra­cja. W latach 1607–1608 sepa­ra­ty­ści wyemi­gro­wali do Holan­dii, gdzie spę­dzili następne dwa­na­ście lat. W efek­cie kolej­nych spo­rów dok­try­nal­nych i utrud­nień, jakich dozna­wali ze strony miej­sco­wej lud­no­ści, część z nich pod­jęła w 1620 r. rady­kalną decy­zję roz­po­czę­cia nowej egzy­sten­cji w Ame­ryce.

Lon­don Com­pany uzy­skała zgodę króla na osie­dle­nie się sepa­ra­ty­stów na jej tere­nie i utwo­rzyła celową spółkę akcyjną. Koszty zwią­zane z zało­że­niem osady ponie­śli inwe­sto­rzy, a każdy z nie­ma­jęt­nych człon­ków wyprawy otrzy­mał jedną akcję, do spła­ce­nia sied­mioma latami pracy. Podróż na pokła­dzie, a wła­ści­wie pod pokła­dem, statku May­flo­wer trwała ponad dwa mie­siące, a jej szcze­góły, a także opis początku pobytu sepa­ra­ty­stów w Ame­ryce znamy dzięki Wil­lia­mowi Brad­for­dowi (1590‒1657) i jego histo­rii zaty­tu­ło­wa­nej Of Ply­mo­uth Plan­ta­tion (O osa­dzie Ply­mo­uth), uwa­ża­nej za moż­li­wie wier­nie odda­jącą prze­bieg wyda­rzeń. Wszy­scy pasa­że­ro­wie May­flo­wer znani są jako Pil­grim Fathers, Ojco­wie-Wędrowcy, a posia­da­nie któ­re­goś z nich wśród przod­ków uwa­żane jest za nobi­li­tu­jące i pozwala zali­czyć się do grona „naj­praw­dziw­szych Ame­ry­ka­nów”.

Wędrowcy mieli przy­bić do brzegu na wyspie Man­hat­tan, ale 11 listo­pada 1620 r. zeszli na ląd znacz­nie bar­dziej na pół­noc, bo w oko­li­cach dzi­siej­szego Bostonu. Tere­nem tym zarzą­dzała jed­nak Vir­gi­nia Com­pany, z którą nie wią­zało ich żadne poro­zu­mie­nie. W efek­cie po wyj­ściu na brzeg przy­by­szów nie obo­wią­zy­wa­łyby żadne prze­pisy regu­lu­jące tryb admi­ni­stro­wa­nia zakła­daną osadą. By zapo­biec cha­osowi, Wędrowcy stwo­rzyli i pod­pi­sali doku­ment okre­śla­jący zasad­ni­cze reguły postę­po­wa­nia, czyli May­flo­wer Com­pact, Umowę z May­flo­wer. Liczy ona 199 słów i okre­śla, że celem nad­rzęd­nym jest zało­że­nie „oby­wa­tel­skiego orga­ni­zmu poli­tycz­nego” (civil body poli­tick), zaś two­rzące go osoby będą uchwa­lać prze­pisy i reguły, któ­rym wszy­scy się pod­po­rząd­kują.

Doku­ment ten bywa nazy­wany pierw­szą kon­sty­tu­cją ame­ry­kań­ską, ale poję­cia tego nie należy rozu­mieć dosłow­nie. May­flo­wer Com­pact była jedy­nie zobo­wią­za­niem do prze­strze­ga­nia wspól­nie przy­ję­tych praw, co czyni ją nie tyle kon­sty­tu­cją, ile rodza­jem umowy zaak­cep­to­wa­nej przez two­rzącą się spo­łecz­ność, w któ­rej usta­no­wiono dwie pod­sta­wowe zasady do dziś uwa­żane za fun­da­ment ustroju ame­ry­kań­skiego: że rządy będą oparte na zgo­dzie rzą­dzo­nych, oraz że wszy­scy będą równi wobec prawa. Nato­miast do rangi sym­bolu ura­sta fakt, iż histo­ria pań­stwa ame­ry­kań­skiego roz­po­czyna się od doku­mentu.

Egzy­sten­cja nie­wiel­kiej osady nazwa­nej Ply­mo­uth Plan­ta­tion długo stała pod zna­kiem zapy­ta­nia. Osad­nicy nie umieli polo­wać ani łowić ryb, nie znali się na upra­wie zboża i było ich nie­wielu, gdyż pod­czas pierw­szej zimy zmarła pra­wie połowa z przy­by­łych. W chwili naj­więk­szego kry­zysu, w marcu 1621 r. do ich osady przy­szedł jed­nak mówiący po angiel­sku India­nin o imie­niu Squ­anto. Naj­praw­do­po­dob­niej kil­ka­na­ście lat wcze­śniej został upro­wa­dzony do Anglii przez ryba­ków i powró­cił w 1619 r. Wędru­jąc samot­nie wzdłuż wybrzeża, natknął się na angiel­skich osad­ni­ków, dla któ­rych sta­no­wił, jak pisze Brad­ford, „spe­cjalny instru­ment zesłany od Boga ponad ich spo­dzie­wa­nie”. Nauczył Wędrow­ców zdo­by­wać poży­wie­nie, a także dopro­wa­dził do zawar­cia wie­lo­let­niego poro­zu­mie­nia z oko­licz­nymi ple­mio­nami indiań­skimi.

Przy­by­cie Wędrow­ców miało cha­rak­ter per­ma­nent­nego pobytu, a nie krót­ko­trwa­łej wyprawy komer­cyj­nej. Naj­wy­raź­niej świad­czy o tym pod­ję­cie przez nich trudu przy­sto­so­wy­wa­nia ziemi do uprawy, czego nie czy­nili wcze­śniej ani najem­nicy w Jame­stown, ani Hisz­pa­nie czy Fran­cuzi. Jak pisze histo­ryk, „Złoto, han­del i uprawa roli to trzy etapy histo­rii, a naj­więk­szy z nich sta­nowi uprawa roli, bo zasad­ni­czo ozna­cza trwa­łość”2.

Miesz­kań­ców Ply­mo­uth w żad­nym momen­cie nie było wię­cej niż sie­dem tysięcy i Wędrowcy zapewne popa­dliby w zapo­mnie­nie, gdyby nie wielka imi­gra­cja pury­tań­ska, która roz­po­częła się w 1630 r. Bez­po­śred­nim impul­sem do niej były angiel­skie spory reli­gijne. Pury­ta­nie byli prze­ko­nani, że Refor­ma­cja nie została prze­pro­wa­dzona wystar­cza­jąco kon­se­kwent­nie i, podob­nie jak sepa­ra­ty­ści, dążyli do oczysz­cze­nia chrze­ści­jań­stwa z nie­bi­blij­nych nale­cia­ło­ści, ale w prze­ci­wień­stwie do nich nie dążyli do sepa­ra­cji od Kościoła Anglii, lecz do zre­for­mo­wa­nia go. Z tego powodu wła­dze odbie­rały ich dzia­łal­ność w kate­go­riach poli­tycz­nych, co skut­ko­wało prze­śla­do­wa­niami pury­ta­nów, a w kon­se­kwen­cji pod­ję­ciem przez nich decy­zji o opusz­cze­niu wyspy.

Pury­ta­nie sta­no­wili naj­licz­niej­szą, naj­le­piej wykształ­coną i naj­wszech­stron­niej przy­go­to­waną grupę migra­cyjną całego okresu kolo­nial­nego. Przed ich przy­by­ciem do Ame­ryki dotarły statki z pio­nie­rami, któ­rzy przy­wieźli zwie­rzęta hodow­lane, zasiali kuku­ry­dzę i wybu­do­wali pierw­sze domo­stwa. Następ­nie w marcu 1630 r., wypły­nęła z Anglii wyprawa, na którą skła­dało się pięt­na­ście stat­ków z ponad tysią­cem pury­ta­nów, któ­rzy zało­żyli kolo­nię Zatoki Mas­sa­chu­setts, Mas­sa­chu­setts Bay Colony. W trak­cie rejsu przy­wódca wyprawy John Win­th­rop wygło­sił fun­da­men­talne kaza­nie A Modell of Chri­stian Cha­rity, które wyra­ziło i utrwa­liło duchowe prze­sła­nie powsta­ją­cej w Ame­ryce Nowej Anglii.

Ogó­łem w trak­cie Wiel­kiej Migra­cji z lat 1630–1643 do Nowej Anglii udało się ok. 20 tys. pury­ta­nów. Wśród kolo­ni­stów pury­tań­skich znaj­do­wało się ponad stu absol­wen­tów Oks­fordu i Cam­bridge, w tym pięć­dzie­się­ciu dok­to­rów i sze­ściu wykła­dow­ców, któ­rzy doce­niali zna­cze­nie zarówno samej wie­dzy, jak i instruk­tażu reli­gij­nego. W efek­cie już w 1636 r. powstał New Col­lege, prze­mia­no­wany dwa lata póź­niej na Harvard Col­lege w uzna­niu zasług Johna Harvarda (1607‒1638), który prze­ka­zał nowej insty­tu­cji połowę swego znacz­nego majątku i biblio­tekę. W pierw­szym roku ist­nie­nia uczel­nia miała tylko jed­nego wykła­dowcę i dzie­wię­ciu stu­den­tów, ale szybko się roz­wi­jała, a warun­kiem przy­ję­cia na stu­dia była umie­jęt­ność posłu­gi­wa­nia się łaciną w piśmie i mowie, a także zna­jo­mość gra­ma­tyki grec­kiej. Nato­miast nazwa Harvard Uni­ver­sity poja­wiła się dopiero w 1780 r., gdyż w Wiel­kiej Bry­ta­nii okre­śle­nie takie było wów­czas zare­zer­wo­wane dla Oks­fordu i Cam­bridge.

Pury­ta­nie przy­by­wali do Ame­ryki z celem stwo­rze­nia ide­al­nej spo­łecz­no­ści reli­gij­nej, goto­wej na przy­ję­cie Syna Bożego, gdy ten ponow­nie zstąpi na Zie­mię. Zara­zem jed­nak Ame­ryka ofe­ro­wała wiele moż­li­wo­ści wzbo­ga­ca­nia się, a suk­ces finan­sowy trak­to­wano jako prze­jaw łaski Boga. W rezul­ta­cie, wbrew nadzie­jom pierw­szego poko­le­nia kolo­ni­stów, reli­gij­ność ich potom­ków szybko malała, nawet jeśli prze­strze­gali pod­sta­wo­wych naka­zów wiary. Coraz mniej miesz­kań­ców kolo­nii wypeł­niało powin­ność dozna­nia doj­ścia do Chry­stusa, co okre­ślano mia­nem kon­wer­sji i co było wymo­giem uzy­ska­nia peł­nego człon­ko­stwa Kościoła oraz dopusz­cze­nia do komu­nii. Coraz wię­cej kolo­ni­stów chciało nato­miast „jedy­nie łowić ryby”, czyli zająć się osią­ga­niem dobro­bytu.

Zacho­wy­wano jed­nak sztywne normy zewnętrzne. W nie­dzielę nie wolno było podró­żo­wać, cho­dzić po ulicy bez waż­nego powodu ani nawet goto­wać, sprzą­tać czy słać łóżek, a doko­nany w nie­dzielę rabu­nek karano dodat­kowo odcię­ciem ucha. Nato­miast współ­cze­sne wyobra­że­nie o życiu w kolo­nii pury­tań­skiej zostało w dużej mie­rze ukształ­to­wane przez powieść Szkar­łatna litera Natha­niela Haw­thorne’a (1804‒1864) z 1850 r. Pisarz nie miał jed­nak dostępu do wielu mate­ria­łów z epoki i jego opisy tylko w czę­ści odpo­wia­dają temu, co obec­nie wiemy o spo­łecz­no­ści pury­tań­skiej.

Rów­no­le­gle z nor­mami reli­gij­nymi zaczęły się poja­wiać pod­sta­wowe normy prawne. W stycz­niu 1639 r. osada Con­nec­ti­cut przy­jęła Fun­da­men­tal Orders (Roz­po­rzą­dze­nia pod­sta­wowe), powszech­nie uwa­żane za pierw­szy na kon­ty­nen­cie ame­ry­kań­skim doku­ment mający cechy kon­sty­tu­cji. Składa się on z jede­na­stu roz­dzia­łów, okre­śla­ją­cych funk­cjo­no­wa­nie władz kolo­nii, w tym spo­sób ich wyboru, a także reguły nakła­da­nia podatku. Pół roku póź­niej bar­dzo zbli­żony doku­ment został przy­jęty przez osadę New Haven jako Fun­da­men­tal Agre­ement, a kolejne ure­gu­lo­wa­nie kon­sty­tu­cyjne, Body of Liber­ties (Zwód swo­bód), przy­jęła w 1641 r. kolo­nia Mas­sa­chu­setts. Doku­menty takie powsta­wały stop­niowo i w kolej­nych kolo­niach, przy czym nie­mal wszyst­kie z nich okre­ślały też reli­gię obo­wią­zu­jącą na danym obsza­rze.

Choć z obu stron docho­dziło do poje­dyn­czych aktów agre­sji, rela­cje pierw­szych osad­ni­ków z India­nami ukła­dały się dobrze, przy­naj­mniej do lat 70. XVII w., gdy doszło do wojny króla Filipa. Pod­sta­wo­wym pro­ble­mem we wza­jem­nych rela­cjach był sto­su­nek do ziemi. India­nie nie znali poję­cia wła­sno­ści indy­wi­du­al­nej, a ple­miona uzgad­niały upraw­nie­nia do polo­wa­nia na okre­ślo­nym obsza­rze. India­nie rów­nież rozu­mieli poro­zu­mie­nia zawie­rane z bia­łymi jako uzna­nie ich prawa do korzy­sta­nia z ziemi. Osad­nicy nato­miast przy­wieźli ze sobą normy euro­pej­skie i w prze­ko­na­niu, że kupują prawo wła­sno­ści do ziemi, gro­dzili pozy­skane tereny i zaka­zy­wali innym wstępu na nie, co pro­wa­dziło do kon­flik­tów. Biali nie chcieli też rozu­mieć, że myśliwy potrze­bo­wał śred­nio dwa­dzie­ścia razy więk­szego obszaru niż rol­nik i nie akcep­to­wali pozo­sta­wia­nia dużych tere­nów w wła­da­niu Indian.

W inny spo­sób powstała nato­miast kolejna kolo­nia, Pen­syl­wa­nia. Jej zało­ży­cie­lem był Wil­liam Penn (1644‒1718), któ­rego karierę w Anglii zatrzy­mało przy­łą­cze­nie się do Reli­gij­nego Towa­rzy­stwa Przy­ja­ciół, czyli kwa­krów. Była to powstała w poło­wie XVII w. sekta pro­te­stancka, która cha­rak­te­ry­zo­wała się pełną tole­ran­cją, uzna­wała rów­no­upraw­nie­nie wszyst­kich wyznaw­ców bez względu na płeć i nie akcep­to­wała form wywyż­sza­ją­cych kogo­kol­wiek. Kwa­krzy odma­wiali posłu­gi­wa­nia się wyma­ga­nymi for­mami zwra­ca­nia się do króla czy ary­sto­kra­tów, uży­wali jedy­nie zwrotu „przy­ja­cielu” i nie uzna­wali hie­rar­chii kościel­nej. Nie było też kazno­dzie­jów, gdyż każdy, i każda, jest „oświe­cany świę­tym Świa­tłem Chry­stusa” i może zabie­rać głos w trak­cie spo­tkań reli­gij­nych. Z powodu takich prze­ko­nań byli prze­śla­do­wani zarówno przez wła­dze świec­kie, jak i duchowne, a wię­ziono ich także za odmowę nosze­nia broni.

Król Karol II nadał Pen­nowi ogromny obszar w Ame­ryce Pół­noc­nej jako zwrot długu zacią­gnię­tego wcze­śniej przez Koronę, co ten wyko­rzy­stał w 1682 r. dla zało­że­nie kolo­nii nazwa­nej Pen­n­sy­lva­nia, las Penna. Miała ona sta­no­wić „święty eks­pe­ry­ment”, w któ­rym dopusz­cza się pełną tole­ran­cję reli­gijną i prak­ty­kuje rów­ność wszyst­kich ludzi. Do Pen­syl­wa­nii zaczęli przy­by­wać nie tylko kwa­krzy z Anglii, lecz także prze­śla­do­wani człon­ko­wie grup reli­gij­nych z obsza­rów nie­miec­ko­ję­zycz­nych, w tym ist­nie­jący po dziś dzień ami­sze i men­no­nici.

Poza gwa­ran­cją wol­no­ści wyzna­nia dodat­ko­wym argu­men­tem prze­ma­wia­ją­cym za osie­dla­niem się w Pen­syl­wa­nii była dostęp­ność bar­dzo żyznej i taniej ziemi, dzięki któ­rej kolo­nia stała się zbo­żo­wym zagłę­biem Ame­ryki, eks­por­tu­ją­cym znaczne nad­wyżki plo­nów do Europy. Kolo­nia nie miała nato­miast dostępu do morza i chcąc wysy­łać plony, musiała korzy­stać z por­tów leżą­cych na tere­nie kolo­nii Dela­ware, a także kolo­nii Nowa Nider­lan­dia, powsta­łej wokół poło­żo­nej na wyspie Man­hat­tan osady Nowy Amster­dam. Jego zało­ży­cie­lem i pierw­szym wła­ści­cie­lem była Holen­der­ska Kom­pa­nia Zachod­nio­in­dyj­ska. Holen­drzy usta­no­wili na połu­dniu Man­hat­tanu fort obronny, a bieg ota­cza­ją­cej go pali­sady prze­trwał w postaci pół­ko­li­stej ulicy Wall Street. Nato­miast w 1664 r. Karol II wysłał cztery fre­gaty i Anglicy bez walki ode­brali Holen­drom Nową Nider­lan­dię. Król prze­ka­zał te zie­mie swemu bratu, czyli księ­ciu Yorku, po czym zarówno mia­sto, jak i cała kolo­nia zostały prze­mia­no­wane na New York.

Bar­dziej na połu­dnie powstała kolo­nia Caro­line, z któ­rej wykształ­ciły się Karo­lina Pół­nocna i Karo­lina Połu­dniowa. Na uwagę zasłu­guje też tryb powsta­nia kolo­nii Geo­r­gia w 1732 r. Sta­no­wiła ona przed­się­wzię­cie dobro­czynne, finan­so­wane przez rząd bry­tyj­ski z zamia­rem prze­wie­zie­nia do Ame­ryki moż­li­wie wielu lon­dyń­skich bie­da­ków i żebra­ków. Część kolo­ni­stów sta­no­wili też dłuż­nicy, ofiary obo­wią­zu­ją­cego wów­czas sys­temu wię­zie­nia za długi, któ­rzy mieli zaro­bio­nymi kwo­tami spła­cać długi. W Anglii tego okresu ska­zany dłuż­nik tra­fiał do aresztu, w któ­rym musiał prze­by­wać do spłaty zadłu­że­nia, co jed­nak było nie­mal nie­moż­liwe przy pozba­wie­niu go wol­no­ści.

W latach 30. XVIII w. na wybrzeżu Atlan­tyku funk­cjo­no­wało wszyst­kie trzy­na­ście kolo­nii, które utwo­rzyły póź­niej Stany Zjed­no­czone. Nato­miast w całej Ame­ryce Pół­noc­nej ist­niało łącz­nie ponad 20 bry­tyj­skich osad i kolo­nii kon­ty­nen­tal­nych, z któ­rych kilka weszło następ­nie w skład Kanady, oraz kil­ka­na­ście kolo­nii poło­żo­nych na wyspach Morza Kara­ib­skiego. Miesz­kańcy wszyst­kich kolo­nii byli jak na ówcze­sne sto­sunki dobrze sytu­owani. Na euro­pej­skich podróż­ni­kach szcze­gólne wra­że­nie czy­nił fakt codzien­nego poda­wa­nia do stołu róż­nych gatun­ków mięsa, co wyni­kało z dużej liczby zwie­rzyny żyją­cej w prze­past­nych lasach ówcze­snej Ame­ryki.

Gospo­darka poszcze­gól­nych kolo­nii oparta była na okre­ślo­nym pro­duk­cie. Naj­bar­dziej na pół­noc leżały kolo­nie Nowej Anglii czyli: Mas­sa­chu­setts, Con­nec­ti­cut, New Hamp­shire, Rhode Island wraz z Pro­vi­dence oraz Ply­mo­uth do czasu wchło­nię­cia jej przez Mas­sa­chu­setts w 1691 r. Głów­nym źró­dłem utrzy­ma­nia tam były przede wszyst­kim połów i eks­port dor­sza oraz dostar­cza­nie drewna do budowy stat­ków. Leżące na połu­dnie od niej tzw. kolo­nie środ­kowe, czyli Pen­syl­wa­nia wraz quasi-auto­no­micz­nym Dela­ware, Nowy Jork oraz New Jer­sey utrzy­my­wały się z uprawy psze­nicy oraz innych zbóż. Dalej na połu­dnie ulo­ko­wały się kolo­nie: Zatoki Che­sa­pe­ake, Wir­gi­nia i Mary­land, któ­rych funk­cjo­no­wa­nie opie­rało się na upra­wie i eks­por­cie tyto­niu. Nato­miast tzw. kolo­nie połu­dniowe, czyli Karo­lina Pół­nocna i Karo­lina Połu­dniowa oraz Geo­r­gia dość długo poszu­ki­wały swo­jej bazy eko­no­micz­nej, aż wresz­cie stał się nią ryż, nie mniej pożą­dany przy zaopa­try­wa­niu okrę­tów euro­pej­skich niż dorsz.

Przy­by­sze otrzy­my­wali nadział 20 ha ziemi, headri­ght, ale osad­nik, który otrzy­my­wał prawo do ziemi, musiał sam zna­leźć odpo­wia­da­jący mu teren, a następ­nie zago­spo­da­ro­wać go, co obej­mo­wało zarówno wykar­czo­wa­nie potęż­nych na ogół drzew, jak i zbu­do­wa­nie przy­naj­mniej domu z bier­wion. Konieczne było posia­da­nie takich umie­jęt­no­ści jak polo­wa­nie, łowie­nie ryb, sto­larka i wszel­kie prace w gospo­dar­stwie. Poszcze­gólne gospo­dar­stwa dzie­liła od sie­bie duża odle­głość i wszyst­kie prace trzeba było wyko­ny­wać samemu, z pomocą jedy­nie człon­ków wła­snej rodziny. Nie wszy­scy odnie­śli suk­ces, ale ci, któ­rzy prze­trwali, dali począ­tek pod­sta­wo­wej kon­cep­cji ame­ry­kań­skiego indy­wi­du­ali­zmu.

W odróż­nie­niu od sto­sun­ków ziem­skich w Euro­pie, wcho­dząc w posia­da­nie ziemi kolo­ni­sta sta­wał się jej peł­no­praw­nym wła­ści­cie­lem bez jakich­kol­wiek ogra­ni­czeń. Taka for­muła, okre­ślana ter­mi­nem fee sim­ple, sta­no­wiła pod­stawę wyjąt­kowo szyb­kiego roz­woju gospo­dar­czego Ame­ryki. Kolo­ni­sta otrzy­my­wał mają­tek, któ­rym mógł swo­bod­nie dys­po­no­wać, na przy­kład sprze­da­jąc zie­mię i inwe­stu­jąc środki w inne przed­się­wzię­cia. Pod­czas gdy w Euro­pie władca jedy­nie udo­stęp­niał teren wybra­nym pod­da­nym, a ci pusz­czali go w dzier­żawę, w Ame­ryce upra­wia­jący zie­mię był jej wła­ści­cie­lem, a jego praw nikt i nic nie ogra­ni­czało.

Stop­niowo wykształ­cał się też sys­tem zarzą­dza­nia kolo­nią, nie­mal iden­tyczny we wszyst­kich z nich. Kolo­nia mogła być wła­sno­ścią Korony albo spółki akcyj­nej lub kon­kret­nego ary­sto­kraty będą­cego bene­fi­cjen­tem nada­nia kró­lew­skiego. W każ­dym z tych przy­pad­ków w prak­tyce zarzą­dzał nią mia­no­wany przez wła­ści­ciela guber­na­tor, gdyż on sam nie widział powodu, by opusz­czać cywi­li­zo­wany Lon­dyn na rzecz dzi­kiej Ame­ryki. Obok guber­na­tora funk­cjo­no­wała też dwu­izbowa z reguły legi­sla­tura. Jej wyż­szą izbę, czyli Radę, powo­ły­wał guber­na­tor, nato­miast izba niż­sza, zwana naj­czę­ściej Zgro­ma­dze­niem, była wybie­rana przez kolo­ni­stów o okre­ślo­nym sta­tu­sie mająt­ko­wym, przy czym czynne prawo wybor­cze posia­dało od 50% do 80% bia­łych męż­czyzn, a na nie­któ­rych obsza­rach prak­tycz­nie wszy­scy. Dla porów­na­nia, w Wiel­kiej Bry­ta­nii odse­tek ten w poło­wie XVIII w. wyno­sił około 2%, a w żad­nym momen­cie nie prze­kro­czył 10%. Nie było odręb­nej wła­dzy sądow­ni­czej, a w poszcze­gól­nych kolo­niach ist­niały różne ciała wyda­jące orze­cze­nia w spra­wach kar­nych i cywil­nych, pod­le­ga­jące osta­tecz­nej decy­zji guber­na­tora.

Kolo­ni­ści, podob­nie jak wszy­scy w tym cza­sie, wie­rzyli w Boga i nie wyobra­żali sobie innej moż­li­wo­ści, ale w więk­szo­ści przy­pad­ków była to wiara powierz­chowna. Ide­ały pury­tań­skich osad­ni­ków odcho­dziły w nie­pa­mięć, choć pro­ces ten pró­bo­wał jesz­cze w latach 40. i 50. XVIII w. powstrzy­mać ruch ewan­ge­li­za­cyjny zwany Great Awa­ke­ning, Wiel­kim Prze­bu­dze­niem. Jego naj­bar­dziej zna­nymi posta­ciami byli Geo­rge Whi­te­field (1714‒1770) oraz Jona­than Edwards (1703‒1758).

Już jako mło­dzie­niec Edwards prze­ja­wiał wyjąt­kowe zdol­no­ści i z cza­sem zasłu­żył na miano „naj­wy­bit­niej­szego umy­słu, jaki naro­dził się w Ame­ryce”. Kwe­stią teo­lo­giczną, którą zain­te­re­so­wał się bar­dzo wcze­śnie, była kon­cep­cja pre­de­sty­na­cji, fun­da­men­talna dla kal­wi­ni­zmu, w tym i dla pury­ta­ni­zmu. Gło­siła ona, że Bóg zde­cy­do­wał o zba­wie­niu lub potę­pie­niu kon­kret­nego czło­wieka „na początku czasu”, a ludz­kie postę­po­wa­nie nie jest w sta­nie spo­wo­do­wać odmiany Boskiego wer­dyktu. Choć cno­tliwe życie nie zapew­niało samo z sie­bie zba­wie­nia, to mogło sta­no­wić znak Boskiej decy­zji, gdyż „święci”, czyli ci, któ­rych cze­kało zba­wie­nie, byli nie­zdolni do pro­wa­dze­nia grzesz­nego życia. W ten spo­sób czło­wiek sta­wał się sędzią wła­snego postę­po­wa­nia, ze stra­chem oce­nia­jąc naturę swo­ich uczyn­ków.

Nato­miast Edwards, Whi­te­field i zwią­zani z nimi kazno­dzieje pod­jęli sta­ra­nia o odro­dze­nie reli­gijne Ame­ryki, opie­ra­jąc się na zmo­dy­fi­ko­wa­nej kon­cep­cji pre­de­sty­na­cji. Według niej Bóg stwa­rza jedy­nie moż­li­wość doj­ścia do Niego, czyli kon­wer­sji, od czło­wieka zależy nato­miast, czy tę moż­li­wość zre­ali­zuje poprzez aktywną reli­gij­ność. Gdyby zaś czło­wiek pozo­stał na dro­dze grze­chu, wów­czas, jak gło­sił Edwards w swym naj­słyn­niej­szym kaza­niu Sin­ners in the hands of an angry God, „On zmiaż­dży was bez­li­to­śnie pod sto­pami; wyci­śnie waszą krew i sprawi, że się roz­pry­śnie i skropi jego szaty, bru­dząc je”. Efekty takich kazań gło­szo­nych w nie­wiel­kich pomiesz­cze­niach zbo­rów były osza­ła­mia­jące. Mno­żyły się przy­padki zbio­ro­wej histe­rii, a ofiarą roz­bu­dzo­nych emo­cji padł mię­dzy innymi wuj Edwardsa, powszech­nie sza­no­wany oby­wa­tel, który tar­gany oba­wami o stan wła­snej duszy pod­ciął sobie gar­dło. Osta­tecz­nie jed­nak zain­te­re­so­wa­nie ruchem Wiel­kiego Prze­bu­dze­nia prze­mi­nęło.

Oso­bi­sto­ścią współ­cze­sną Edward­sowi był Ben­ja­min Fran­klin (1706‒1790), naj­wszech­stron­niej­sza postać okresu kolo­nial­nej Ame­ryki i gło­si­ciel war­to­ści Oświe­ce­nia. O ile za Edward­sem szli przede wszyst­kim nie­wy­kształ­ceni kolo­ni­ści, o tyle Fran­klin fascy­no­wał elitę inte­lek­tu­alną kolo­nii, choć popu­lar­ność zyskał przede wszyst­kim za sprawą „Alma­na­chu pro­stego Ryszarda” (Poor Richard’s Alma­nack). Była to wyda­wana od 1732 r. w nakła­dzie ponad 10 tys. egzem­pla­rzy coroczna publi­ka­cja kalen­da­rzowa będąca zara­zem kom­pen­dium uży­tecz­nej wie­dzy, od kalen­da­rium faz Księ­życa po odle­gło­ści dro­gowe i zestaw porad medycz­nych.

Zdo­byta w ten spo­sób for­tuna pozwo­liła Fran­kli­nowi zająć się dzia­łal­no­ścią spo­łecz­nie uży­teczną (zre­for­mo­wał sys­tem pocz­towy kolo­nii i utwo­rzył stałą straż pożarną) i wyna­laz­kami (pio­ru­no­chron, instru­ment muzyczny znany jako har­mo­nijka wodna, wyjąt­kowo efek­tywny piec grzew­czy), a wresz­cie dzia­łal­no­ścią poli­tyczną, dzięki czemu ode­grał klu­czową rolę w pro­ce­sie powsta­wa­nia pań­stwa ame­ry­kań­skiego. Był zara­zem kla­sycz­nym przy­kła­dem self-made mana, osoby, która „sama sie­bie stwo­rzyła”, doszła do wszyst­kiego wła­snymi siłami, na wła­snym przy­kła­dzie uka­zu­jąc nie­ogra­ni­czone moż­li­wo­ści czło­wieka, któ­remu pozwala się na roz­wój.

II. Niezależność (1754–1783)

Kolo­nie sta­no­wiły w takiej czy innej for­mie wła­sność potęż­nej Wiel­kiej Bry­ta­nii, dzięki czemu ich miesz­kańcy nie czuli się zagro­żeni sąsiedz­twem Fran­cu­zów i Hisz­pa­nów, a tym bar­dziej ple­mion indiań­skich. Przy­wódcy rozu­mieli jed­nak, że żadna z kolo­nii nie będzie w sta­nie samo­dziel­nie osią­gnąć gospo­dar­czego ani mili­tar­nego poziomu nawet śred­niej wiel­ko­ści pań­stwa euro­pej­skiego. Poja­wiły się dąże­nia do zawar­cia ści­ślej­szej unii wszyst­kich kolo­nii, lub przy­naj­mniej więk­szo­ści z nich. Kon­cep­cje takie wspie­rała rów­nież Korona, w prze­ko­na­niu że po ewen­tu­al­nym połą­cze­niu łatwiej będzie zarzą­dzać posia­dło­ściami na kon­ty­nen­cie pół­noc­no­ame­ry­kań­skim.

Ideę taką wyra­ził gra­ficz­nie Ben­ja­min Fran­klin, publi­ku­jąc 9 maja 1754 r. w wyda­wa­nej przez sie­bie „Pen­n­sy­lva­nia Gazette” pierw­szy ame­ry­kań­ski rysu­nek poli­tyczny. Przed­sta­wiał węża pocię­tego na czę­ści opi­sane nazwami poszcze­gól­nych kolo­nii, a pod­pis gło­sił: „Połącz się lub giń”. Publi­ka­cja wią­zała się z zapla­no­wa­nym przez wła­dze bry­tyj­skie na czer­wiec tego samego roku spo­tka­niem w Albany przed­sta­wi­cieli kolo­nii oraz dele­ga­tów indiań­skiej kon­fe­de­ra­cji iro­ke­skiej. Dekla­ro­wa­nym celem obrad było wypra­co­wa­nie reguł współ­pracy w kon­tek­ście spo­dzie­wa­nej wojny z Fran­cją.

Na kon­gres przy­byli osta­tecz­nie repre­zen­tanci sied­miu kolo­nii, któ­rzy zawarli ugodę z obec­nymi w Albany India­nami, choć ta nie oka­zała się trwała. Dla Fran­klina kwe­stią naj­istot­niej­szą była nato­miast debata nad przed­sta­wio­nym prze­zeń pla­nem Unii. W jej skład miało wejść jede­na­ście kolo­nii (poza zagro­żoną sąsiedz­twem Hisz­pa­nii Geo­r­gią i nie w pełni nie­za­leż­nym Dela­ware), a admi­ni­stro­wać nią miałby mia­no­wany przez Koronę pre­zy­dent wraz z utwo­rzoną przez kolo­nie radą, któ­rej decy­zje musia­łyby zapa­dać jed­no­gło­śnie. Po dłu­giej dys­ku­sji dele­gaci na kon­gres zaapro­bo­wali plan Fran­klina, ale nie zaak­cep­to­wała go żadna z kolo­nii.

Przy­naj­mniej część z nich była już w tym cza­sie uwi­kłana w roz­po­czy­na­jącą się wojnę lat 1754–1763, okre­ślaną ter­mi­nem wojny z Fran­cją i India­nami, a sta­no­wiącą pół­noc­no­ame­ry­kań­ski odpo­wied­nik nieco krót­szej wojny sied­mio­let­niej na kon­ty­nen­cie euro­pej­skim. Wielka Bry­ta­nia nie dążyła do wojny z Fran­cją w Ame­ryce, ale nie chciała zaak­cep­to­wać fran­cu­skiej obec­no­ści w doli­nie klu­czo­wej rzeki Ohio. Przy­słany z Lon­dynu gene­rał Edward Brad­dock otrzy­mał zada­nie opa­no­wa­nia spor­nego Fortu Duqu­esne, poło­żo­nego w miej­scu, gdzie rzeki Alle­gheny i Monon­ga­hela zle­wają się, two­rząc rzekę Ohio. Fort został wznie­siony przez Fran­cu­zów, ale leżał na tery­to­rium, które Bry­tyj­czycy uzna­wali za swoje.

Brad­dock posu­wał się po dro­dze, którą w gęstwi­nie leśnej wyrą­by­wało trzy­stu idą­cych przo­dem drwali i 9 lipca 1755 r. pod­od­dział liczący bli­sko 1 500 żoł­nie­rzy zbli­żył się na 15 km do fortu. Jego fran­cu­ski dowódca nie cze­kał jed­nak bier­nie na podej­ście znacz­nie licz­niej­szych wojsk bry­tyj­skich. Pole­cił stu żoł­nie­rzom i ponad sze­ściu­set India­nom, by zajęli pozy­cje po oby­dwu stro­nach wąskiej z koniecz­no­ści drogi i roz­po­częli ostrzał masze­ru­ją­cego prze­ciw­nika. Bry­tyj­czycy nosili wów­czas jaskra­wo­czer­wone mun­dury, odstra­sza­jące prze­ciw­nika w otwar­tej bitwie, ale w lesie sta­no­wiące łatwy cel dla kul i strzał. Żoł­nie­rze bry­tyj­scy roz­po­częli odwrót, ale sły­sząc odgłosy walki, Brad­dock wysłał do przodu wspar­cie. Koli­zja na wąskiej leśnej dro­dze dała oczy­wi­ste efekty. W star­ciu zgi­nęło ponad 500 Bry­tyj­czy­ków, pod­czas gdy straty po stro­nie fran­cu­skiej wynio­sły tylko 28 zabi­tych. Zmar­łego z powodu odnie­sio­nych ran Brad­docka żoł­nie­rze pocho­wali na środku leśnej drogi.

Wkrótce po klę­sce Brad­docka Wielka Bry­ta­nia wypo­wie­działa wojnę Fran­cji i w 1756 r. roz­po­częła się zasad­ni­cza wojna sied­mio­let­nia. Toczyła się na czte­rech kon­ty­nen­tach oraz trzech oce­anach i była w pew­nym sen­sie pierw­szą wojną świa­tową. Przez pierw­sze dwa lata nie przy­no­siła Bry­tyj­czy­kom suk­cesu w Ame­ryce, ale osta­tecz­nie Lon­dyn zmo­bi­li­zo­wał liczący ok. 4 000 żoł­nie­rzy kor­pus inter­wen­cyjny, dowo­dzony przez gene­rała Jamesa Wolfe’a. Bry­tyj­czycy dopły­nęli rzeką Świę­tego Waw­rzyńca do Quebecu i we wrze­śniu 1759 r. prze­pro­wa­dzili bra­wu­rowy desant na fran­cu­ski fort poło­żony na nad­rzecz­nym skal­nym wznie­sie­niu. Dowódca gar­ni­zonu nie zde­cy­do­wał się na sto­sun­kowo bez­pieczne trwa­nie w for­cie, lecz przy­jął otwartą bitwę na leżą­cej u stóp fortu Rów­ni­nie Abra­hama. Bry­tyj­czycy odnie­śli w niej wyraźne zwy­cię­stwo, choć, podob­nie jak Fran­cuzi, stra­cili w wal­kach dowódcę.

Bitwa dała począ­tek nie­prze­rwa­nej ofen­sy­wie bry­tyj­skiej w Ame­ryce, a wojna sied­mio­let­nia nie przy­nio­sła wpraw­dzie zmian tery­to­rial­nych w Euro­pie, ale na kon­ty­nen­cie ame­ry­kań­skim były one poważne. W koń­czą­cym wojnę pokoju pary­skim z 15 lutego 1763 r. Fran­cja prze­ka­zała Wiel­kiej Bry­ta­nii liczące nie­mal 2 mln km2 tery­to­rium mię­dzy Appa­la­chami na wscho­dzie i rzeką Mis­si­sipi na zacho­dzie, a także fran­cu­ską Kanadę. Wbrew pozo­rom trak­tat nie był jed­nak nie­ko­rzystny dla Fran­cji. Utra­cony obszar zda­wał się nie przed­sta­wiać więk­szej war­to­ści, do Fran­cji powró­ciły nato­miast przej­ściowo utra­cone w trak­cie dzia­łań wojen­nych cenne wyspy cukrowe Indii Zachod­nich: Gwa­de­lupa i Mar­ty­nika, a także wysepki St. Pierre i Miche­lon.

Kolo­ni­ści bry­tyj­scy, w tym Geo­rge Washing­ton (1732‒1799), dekla­ro­wali w tym cza­sie dumę z przy­na­leż­no­ści do naj­po­tęż­niej­szego pań­stwa globu, choć zara­zem nie­któ­rzy z nich zaczęli okre­ślać się jako Ame­ry­ka­nie. Zasługę pierw­szego zade­kla­ro­wa­nia toż­sa­mo­ści ame­ry­kań­skiej przy­pi­suje się ogni­stemu mówcy Patric­kowi Henry’emu (1736‒1799), który miał stwier­dzić: „Nie ma już róż­nic mię­dzy miesz­kań­cami Wir­gi­nii, Pen­syl­wa­nii, Nowego Jorku i Nowej Anglii. Nie jestem Wir­giń­czy­kiem, lecz Ame­ry­ka­ni­nem”3. Nato­miast cha­rak­ter nowej nacji sta­rał się uchwy­cić Michel Guil­laume Jean de Crevecœur, fran­cu­sko-ame­ry­kań­ski autor zbioru ese­jów zaty­tu­ło­wa­nego „Listy ame­ry­kań­skiego far­mera”. Zadał w nich klu­czowe pyta­nie: „Kim zatem jest Ame­ry­ka­nin, ten nowy czło­wiek?”, a jego odpo­wiedź brzmiała: „Wszy­scy jeste­śmy oży­wieni duchem przed­się­bior­czo­ści, która jest nie­ogra­ni­czona i nie­skrę­po­wana, ponie­waż każdy pra­cuje dla sie­bie… Ame­ry­ka­nin to nowy czło­wiek, który działa na nowych zasa­dach; musi zatem akcep­to­wać nowe idee i for­mu­ło­wać nowe opi­nie”4.

Po zakoń­cze­niu wojny miesz­kańcy trzy­na­stu kolo­nii mieli przed sobą per­spek­tywę zalud­nia­nia tere­nów zdo­by­tych na Fran­cji, a nie­mal wszy­scy prze­ja­wiali nie­po­ha­mo­wany eks­pan­sjo­nizm. To z kolei spra­wiało, że kon­flikt z India­nami nasi­lał się, gdyż kolo­ni­ści bry­tyj­scy stop­niowo prze­su­wali na zachód gra­nicę zaję­tego przez sie­bie tery­to­rium. Walki bywały bru­talne, i to nie tylko ze strony bia­łych. India­nie wie­lo­krot­nie zatrzy­my­wali, tor­tu­ro­wali, a wresz­cie zabi­jali i skal­po­wali emi­sa­riu­szy czy pod­da­ją­cych się żoł­nie­rzy.

Wła­dze w Lon­dy­nie były świa­dome, że dal­szym kon­flik­tom może zapo­biec jedy­nie oddzie­le­nie kolo­ni­stów od Indian i król Jerzy III usta­no­wił gra­niczną Linię Pro­kla­ma­cyjną, któ­rej nie­na­ru­sza­nia mieli dopil­no­wać urzęd­nicy kró­lew­scy. Prze­bie­gała ona wzdłuż szczy­tów Appa­la­chów, co zna­czyło, że zdo­byte na Fran­cji tery­to­rium mię­dzy Appa­la­chami i rzeką Mis­si­sipi miało pozo­stać w rękach indiań­skich. Była to decy­zja roz­sądna i została zaak­cep­to­wana przez zgro­ma­dze­nia kolo­nialne, ale nie przez wszyst­kich kolo­ni­stów. Nie rozu­mieli, dla­czego po wyczer­pu­ją­cej woj­nie z Fran­cją mieli zostać pozba­wieni dostępu do owo­ców zwy­cię­stwa. Decy­zję króla ode­brali jako kolejny dowód, że metro­po­lia lek­ce­waży ich aspi­ra­cje.

Lon­dyn chciał zara­zem, by kolo­ni­ści par­ty­cy­po­wali w spła­cie dłu­gów zacią­gnię­tych pod­czas wojny sied­mio­let­niej oraz pono­sili koszty zwią­zane z poby­tem w Ame­ryce 10 tys. żoł­nie­rzy bry­tyj­skich przy­sła­nych dla dopil­no­wa­nia pokoju mię­dzy kolo­ni­stami a India­nami. W rezul­ta­cie wydatki na utrzy­ma­nie żoł­nie­rzy wzro­sły z 70 tys. fun­tów rocz­nie w 1750 r. do 350 tys. fun­tów w 1763 r., a Korona nie bez pod­staw uwa­żała, że koszty obrony kolo­nii powinny obcią­żać tych, na rzecz któ­rych są pono­szone. Źró­dłem dodat­ko­wych fun­du­szy mogły być jedy­nie podatki, które w kolo­niach pozo­sta­wały na mini­mal­nym pozio­mie. W tym okre­sie Bry­tyj­czyk pła­cił prze­cięt­nie poda­tek 25 szy­lin­gów rocz­nie, pod­czas gdy śred­nie obcią­że­nie kolo­ni­sty wyno­siło nie wię­cej niż 1 szy­ling i sta­no­wiło mniej niż 1% przy­cho­dów. Wyłącz­ność na nakła­da­nie podat­ków miały jed­nak zgro­ma­dze­nia kolo­nii, które nie akcep­to­wały argu­men­tów Lon­dynu.

Kon­flikt nara­stał, do czego przy­czy­niały się kolejne akty prawne Korony. W kwiet­niu 1764 r. par­la­ment bry­tyj­ski uchwa­lił ustawę o docho­dach, Reve­nue Act, lepiej znaną jako Sugar Act, ustawę o cukrze, która zmie­niała Ustawę o mela­sie z 1733 r. Melasa powsta­wała przy rafi­na­cji cukru i wyko­rzy­sty­wano ją do pro­duk­cji rumu, sta­no­wią­cego pod­sta­wowy towar bar­te­rowy w kolo­niach kon­ty­nen­tal­nych. Była tania, gdyż chcąc chro­nić wytwór­ców brandy, Fran­cuzi nie zezwa­lali na eks­por­to­wa­nie jej z wysp cukro­wych do metro­po­lii, podob­nie jak Holen­drzy, któ­rzy chro­nili gin i sprze­da­wali kolo­ni­stom melasę za bez­cen. Ustawa o mela­sie miała chro­nić inte­resy plan­ta­to­rów bry­tyj­skich, gdyż usta­na­wiała cło w wyso­ko­ści dzie­wię­ciu pen­sów za galon na melasę pocho­dzącą z wysp cukro­wych innych niż bry­tyj­skie. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak melasa była nie­mal w cało­ści przy­wo­żona na kon­ty­nent na pod­sta­wie fał­szy­wych doku­men­tów o jej pocho­dze­niu, naby­wa­nych od cel­ni­ków z bry­tyj­skiej Jamajki po umow­nej cenie jed­nego pensa za każdy wyka­zy­wany w cer­ty­fi­ka­cie galon.

Ustawa o cukrze obni­żała cło na melasę z dzie­wię­ciu na trzy pensy za galon i kolo­ni­ści nie mogli wno­sić zastrze­żeń do zmniej­sze­nia obcią­że­nia. Ponie­waż jed­nak jed­no­cze­śnie naka­zano Mary­narce Kró­lew­skiej likwi­da­cję prze­mytu, nowa opłata nie ozna­czała w rze­czy­wi­sto­ści obni­że­nia cła z dzie­wię­ciu do trzech pen­sów, lecz jego pod­wyż­sze­nie z jed­nego do trzech pen­sów za galon. To z kolei pod­no­siło cenę wytwa­rza­nego z melasy rumu, co zmie­niało jego war­tość jako pro­duktu bar­te­ro­wego, nie wspo­mi­na­jąc już o kosz­tach kon­sump­cji. Nie­mniej nawet naj­bar­dziej kon­fron­ta­cyj­nie nasta­wieni kolo­ni­ści nie mogli zbu­do­wać opo­zy­cji wobec Lon­dynu na pro­te­ście prze­ciwko prze­pi­som obni­ża­ją­cym cło. By powa­żyć się na rewoltę prze­ciw metro­po­lii, potrzebne były moc­niej­sze impulsy, konieczni byli orga­ni­zu­jący bunt przy­wódcy i nie­zbędne było hasło, które jed­no­czy­łoby nie­za­do­wo­lo­nych. Bez tych ele­men­tów kolo­nie długo jesz­cze nie powsta­łyby prze­ciw Koro­nie.

Hasło, pod któ­rym zjed­no­czyli się nie­za­do­wo­leni kolo­ni­ści, brzmiało: No taxa­tion without repre­sen­ta­tion, „Nie ma opo­dat­ko­wa­nia bez repre­zen­to­wa­nia”. Wyra­żano w ten spo­sób pogląd, że skoro kolo­ni­ści nie mają swo­ich przed­sta­wi­cieli w Izbie Gmin, to nie ma ona prawa nakła­dać podat­ków na kolo­nie. Gdy jed­nak poja­wiły się pro­po­zy­cje, by kolo­nie miały repre­zen­ta­cję w par­la­men­cie bry­tyj­skim, te nie wyra­ziły na to zgody, słusz­nie wska­zu­jąc, że ich przed­sta­wi­ciele pozo­sta­wa­liby w zni­ko­mej mniej­szo­ści, swoją obec­no­ścią legi­ty­mi­zu­jąc jedy­nie nie­ko­rzystne dla kolo­nii decy­zje. Nato­miast samo hasło przyj­mo­wano począt­kowo w Lon­dy­nie z życz­liwą obo­jęt­no­ścią i dopiero kolejne decy­zje par­la­mentu spra­wiły, że nabrało ono mocy.

22 marca 1765 r. Izba Gmin uchwa­liła Stamp Act, ustawę o znacz­kach skar­bo­wych, która wpro­wa­dziła obo­wią­zek wno­sze­nia opłat skar­bo­wych od wszel­kiego typu przed­mio­tów papie­ro­wych, w tym perio­dy­ków i bro­szur, a także od wysta­wia­nia doku­men­tów. Dopiero ta regu­la­cja dopro­wa­dziła do skry­sta­li­zo­wa­nia się nara­sta­ją­cego w kolo­niach nie­za­do­wo­le­nia i jego prze­miany w otwarty bunt. O ile bowiem ustawa o cukrze godziła przede wszyst­kim w kup­ców, to kon­se­kwen­cje ustawy o znacz­kach doty­kały wszyst­kich kolo­ni­stów.

W rze­czy­wi­sto­ści wpro­wa­dze­nie znacz­ków skar­bo­wych nie sta­no­wiło dys­kry­mi­no­wa­nia kolo­nii. W metro­po­lii obo­wią­zy­wały już ustawy tego typu, a podobne opłaty pobie­rało wiele państw euro­pej­skich. Nie­mniej ustawa o cukrze, acz dokucz­liwa, mogła zostać uchwa­lona w Lon­dy­nie, gdyż doty­czyła prze­pi­sów o han­dlu, nato­miast ustawa o znacz­kach doty­czyła podat­ków, czyli kwe­stii pozo­sta­ją­cej w gestii legi­sla­tur kolo­nii. W odpo­wie­dzi na jej uchwa­le­nie w paź­dzier­niku 1765 r. w Nowym Jorku zebrał się Stamp Act Con­gress, w któ­rym wzięli udział przed­sta­wi­ciele dzie­wię­ciu kolo­nii kon­ty­nen­tal­nych. Przy­jęte w trak­cie obrad posta­no­wie­nia nie miały istot­nego zna­cze­nia, nato­miast główną war­to­ścią kon­gresu było stwo­rze­nie moż­li­wo­ści wza­jem­nego pozna­nia się akty­wi­stów z poszcze­gól­nych kolo­nii, a opór prze­ciwko usta­wie sta­no­wił wstęp do Rewo­lu­cji Ame­ry­kań­skiej.

Osta­tecz­nie 18 marca 1766 r. par­la­ment bry­tyj­ski uchy­lił ustawę o znacz­kach, ale wła­dze bry­tyj­skie na­dal pro­wo­ko­wały kolo­ni­stów. Taki sku­tek miało wpro­wa­dze­nie w latach 1767–1768 pię­ciu tzw. ustaw Town­shenda. Usta­na­wiano w nich poda­tek od dóbr impor­to­wa­nych do kolo­nii, co nie wzbu­dzało oporu w Ame­ryce, ele­men­tem kon­tro­wer­syj­nym było nato­miast prze­zna­cze­nie tak zebra­nych fun­du­szy. Otóż Par­la­ment zade­kre­to­wał, że uzy­skane środki będą skie­ro­wane na pokry­cie kosz­tów upo­sa­że­nia guber­na­to­rów i innych urzęd­ni­ków kró­lew­skich w kolo­niach. Jedyną formą kon­troli guber­na­tora przez Zgro­ma­dze­nie było jed­nak, że to ono wyzna­czało mu i wypła­cało upo­sa­że­nie. Próba zmiany tak istot­nego ele­mentu rów­no­wagi poli­tycz­nej spra­wiła, że ustawy Town­shenda wywo­łały znacz­nie wię­cej kon­tro­wer­sji, niż gdyby ogra­ni­czyły się do kwe­stii cła. Osta­tecz­nie w maju 1769 r. także i one zostały anu­lo­wane przy pozo­sta­wie­niu jedy­nie cła na her­batę.

Kolejny ele­ment zapalny był efek­tem wkro­cze­nia do Bostonu w paź­dzier­niku 1768 r. 4 tys. żoł­nie­rzy bry­tyj­skich. Kolo­ni­ści nie akcep­to­wali decy­zji Lon­dynu i uwa­żali Bry­tyj­czy­ków za armię oku­pa­cyjną. Znany z wybu­cho­wego tem­pe­ra­mentu Samuel Adams (1722‒1803) nie omiesz­kał nawet bez jakich­kol­wiek pod­staw oskar­żyć żoł­nie­rzy o „znę­ca­nie się nad małymi chłop­cami i gwał­ce­nie kobiet”. Przy­by­cie Bry­tyj­czy­ków miało też nie­ko­rzystne kon­se­kwen­cje dla mniej wykwa­li­fi­ko­wa­nych kolo­ni­stów. Żoł­nie­rze byli słabo opła­cani i poza godzi­nami służby imali się roz­ma­itych prac fizycz­nych, kon­ku­ru­jąc na tym polu z miej­sco­wymi wyko­naw­cami. Mając jed­nak zapew­nione zakwa­te­ro­wa­nie i pod­stawowy wikt, mogli sie godzić na niż­sze stawki, co pro­wa­dziło do kon­flik­tów. Naj­waż­niej­sze takie wyda­rze­nie miało miej­sce 5 marca 1770 r., kiedy to grupa żoł­nie­rzy została oto­czona przez 30 lub 40 awan­tur­ni­ków, któ­rzy rzu­cali w nich roz­ma­itymi przed­mio­tami, w tym kulami śnież­nymi z ukry­tymi w środku kamie­niami. Ata­ku­jący wie­dzieli, że żoł­nie­rzom nie wolno było użyć broni w gra­ni­cach mia­sta. Gdy jed­nak jeden z nich został ugo­dzony kamie­niem i upadł, jego musz­kiet wypa­lił. Myśląc, że jest to sygnał, kilku innych żoł­nie­rzy wystrze­liło do ota­cza­ją­cego ich tłumu, wsku­tek czego trzy osoby zgi­nęły na miej­scu, a dwie zmarły póź­niej.

Zna­jąc prze­bieg wyda­rzeń i wie­dząc, że żoł­nie­rze bry­tyj­scy zostali spro­wo­ko­wani przez miej­sco­wych awan­tur­ni­ków, bostoń­czycy zacho­wali spo­kój. Ale Samuel Adams rozu­miał, że tra­fiła się zna­ko­mita oka­zja pro­pa­gan­dowa. Paul Revere (1734‒1818), miej­scowy rze­mieśl­nik i akty­wi­sta, wyko­nał mie­dzio­ryt, przed­sta­wia­jący rze­komy prze­bieg kon­fron­ta­cji. Według tego powszech­nie zna­nego rysunku żoł­nie­rze bry­tyj­scy, sto­jąc w linii, strze­lali w biały dzień do dwu­dziestki nie­uzbro­jo­nych i nie­win­nie wyglą­da­ją­cych kolo­ni­stów. Revere nazwał swoje dzieło: „Masa­kra na King Street” i pod takim tytu­łem zostało ono roz­pro­pa­go­wane w całym Mas­sa­chu­setts, zaś do innych kolo­nii tra­fiło pod nazwą „Masa­kra w Bosto­nie”. Gdy jed­nak żoł­nie­rze bry­tyj­scy sta­nęli przed sądem, dowódca pod­od­działu i sze­ściu żoł­nie­rzy zostało unie­win­nio­nych, a tylko dwóch uznano za win­nych, ale nie mor­der­stwa, lecz zabój­stwa.

Po chwi­lo­wym wzbu­rze­niu nastał okres spo­koju i wyda­wało się, że nastrój rewo­lu­cyjny się ulot­nił. Ni­gdy zresztą nie podzie­lała go wię­cej jedna trze­cia kolo­ni­stów, nazy­wa­nych loja­li­stami lub tory­sami, a podobna liczba patrio­tów, zwa­nych też wigami, chciała unie­za­leż­nie­nia się od Lon­dynu, nato­miast pozo­stali wyzna­wali biblijną mak­symę – „plaga na oby­dwa wasze domy”. Zresztą nawet wśród patrio­tów pano­wała wpraw­dzie zgoda na opór prze­ciw gwał­ce­niu przez Lon­dyn praw kolo­ni­stów, ale już nie­ko­niecz­nie na walkę o nie­za­leż­ność od metro­po­lii. Nie była to też walka pod­bi­tego narodu z najeźdźcą, gdyż kolo­ni­ści sami byli nie­mal wyłącz­nie Bry­tyj­czy­kami.

Do rewolty zapewne nie doszłoby bez dzia­łań podej­mo­wa­nych przez grono zróż­ni­co­wa­nych postaci: spraw­nych orga­ni­za­to­rów, bez­względ­nych pod­że­ga­czy, nar­cy­stycz­nych mów­ców i wiel­kich wizjo­ne­rów. Przy­wódcy rebe­lii pocho­dzili z róż­nych śro­do­wisk spo­łecz­nych i czę­sto nie darzyli się sym­pa­tią. I tak Samuel Adams doce­niał zna­cze­nie fun­du­szy, jakimi dys­po­no­wał bogaty kupiec John Han­cock (1737‒1793), ale nie ufał mu ani go nie sza­no­wał. John Adams (1736‒1826) także uwa­żał Han­cocka za „pustą beczkę”, a James Madi­son (1751‒1836) za „sła­bego, zja­da­nego ambi­cją dwo­raka, posłu­gu­ją­cego się niskimi intry­gami”. John Adams uwa­żał też, że Tho­mas Jef­fer­son (1743‒1826) ma „umysł prze­żarty ambi­cją i jest źle poin­for­mo­wa­nym igno­ran­tem”, a ten rewan­żo­wał mu się prze­ko­na­niem o jego zaro­zu­mial­stwie i próż­no­ści. Samuel Adams uwa­żał z kolei Ale­xan­dra Hamil­tona (1757‒1804) za roz­pust­nika i twier­dził, że „albo on osza­lał, albo ja”, w zamian zaś cie­szył się u Hamil­tona opi­nią próż­nego, zazdro­snego ego­ty­sty. Jef­fer­son miał Hamil­tona za nie­wdzięcz­nika, Hamil­ton Jef­fer­sona za intry­ganta. Nawet Fran­klin nie uszedł kry­tyce i zda­niem Johna Adamsa był nie­przy­zwo­ity, miał fatalne maniery i ni­gdy nie powi­nien się był odda­wać służ­bie publicz­nej.

Po trzech latach od star­cia w 1770 r. w Bosto­nie ponow­nie poja­wiły się nastroje bun­tow­ni­cze. Były one zwią­zane z wyda­rze­niem zna­nym jako „her­batka bostoń­ska” i przed­sta­wia­nym w kate­go­riach patrio­tycz­nych, co tylko czę­ściowo odpo­wiada praw­dzie. Wsku­tek na­dal obo­wią­zu­ją­cego cła na her­batę napój ten był sze­roko boj­ko­to­wany przez kolo­ni­stów, co wraz z prze­my­tem z Holan­dii i Fran­cji spra­wiło, że sprze­daż her­baty bry­tyj­skiej w kolo­niach prak­tycz­nie zamarła. Po czę­ści z tego powodu bry­tyj­skiej East India Com­pany zagra­żało ban­kruc­two. Jej udzia­łow­cami było jed­nak wielu człon­ków esta­bli­sh­mentu bry­tyj­skiego, któ­rzy w 1773 r. dopro­wa­dzili do uchwa­le­nia ustawy o her­ba­cie. Dała ona kom­pa­nii mono­pol na sprze­daż her­baty w Ame­ryce Pół­noc­nej, zwol­niła ją z opłat cel­nych i zezwo­liła jej na sprze­daż deta­liczną her­baty z pomi­nię­ciem pośred­ni­ków. W rezul­ta­cie East India Com­pany mogła sprze­da­wać swój pro­dukt nawet poni­żej ceny her­baty z prze­mytu. Lon­dyn był prze­ko­nany, że kolo­ni­ści zaak­cep­tują tak dogodne zmiany. Jego dzia­ła­nia zagro­ziły jed­nak inte­re­som hur­tow­ni­ków i prze­myt­ni­ków, wśród któ­rych byli rów­nież przy­wódcy rewo­lu­cji.

Gdy statki z her­batą zawi­nęły w listo­pa­dzie 1773 r. do portu bostoń­skiego, Samuel Adams zro­zu­miał, że nada­rzyła się oka­zja do odzy­ska­nia ini­cja­tywy. Wbrew zgo­dzie władz na roz­ła­du­nek towaru, na znak Adamsa grupa bostoń­czy­ków udała się 16 grud­nia do portu w sym­bo­licz­nym prze­bra­niu Indian Mohaw­ków i wysy­pała do wody wszyst­kie 342 skrzy­nie z her­batą. Było to naj­po­waż­niej­sze wyzwa­nie rzu­cone Lon­dy­nowi w okre­sie poprze­dza­ją­cym Rewo­lu­cję, gdyż nie tylko znisz­czono wła­sność pry­watną znacz­nej war­to­ści lecz także zlek­ce­wa­żono decy­zję guber­na­tora.

W odpo­wie­dzi Par­la­ment bry­tyj­ski przy­jął serię aktów praw­nych, zna­nych jako ustawy repre­syjne, Coer­cive Acts, lub ustawy karne, Puni­tive Acts. W kolo­niach z kolei okre­ślano je jako ustawy nie­ak­cep­to­wane, Into­le­ra­ble Acts. Pierw­sza z nich, przy­jęta w marcu 1774 r. ustawa o por­cie bostoń­skim, była ze strony Korony poka­zem siły. Zawie­rała posta­no­wie­nie o zamknię­ciu portu w Bosto­nie do czasu, aż zosta­nie wnie­sione odszko­do­wa­nie za znisz­czony towar. Ocze­ki­wa­nie rekom­pen­saty wyda­wało się roz­sądne, zwłasz­cza że wielu kolo­ni­stów nie popie­rało braku posza­no­wa­nia dla cudzej wła­sno­ści. Jed­nak zamy­ka­nie jed­nego z naj­waż­niej­szych por­tów pół­noc­no­ame­ry­kań­skich sta­no­wiło oczy­wi­stą repre­sję, która zjed­no­czyła kolo­nie, czego uprzed­nio nie uda­wało się osią­gnąć.

Ustawy zmu­siły kolo­ni­stów do pod­ję­cia fun­da­men­tal­nej decy­zji, czy pod­dać się Lon­dy­nowi czy też przejść do otwar­tej rewolty. Racjo­nalne myśle­nie naka­zy­wało pod­po­rząd­ko­wa­nie się metro­po­lii. XVIII-wieczna Wielka Bry­ta­nia była mocar­stwem gospo­dar­czym, poli­tycz­nym i mili­tar­nym, a więk­szo­ści kolo­ni­stów nie było spieszno do kon­fliktu z „praw­dziwą ojczy­zną” w cza­sie gdy o wyjaz­dach z Ame­ryki do Lon­dynu mówiono jako o podró­żach „do domu”. Wobec nara­sta­ją­cych wąt­pli­wo­ści poja­wiła się ini­cja­tywa kolej­nego spo­tka­nia dele­ga­tów, które stało się znane jako Pierw­szy Kon­gres Kon­ty­nen­talny. Obra­do­wał on od 5 wrze­śnia do 26 paź­dzier­nika 1774 r. w Fila­del­fii i wzięli w nim udział przed­sta­wi­ciele dwu­na­stu kolo­nii (bez Geo­r­gii, która potrze­bo­wała ochrony Korony przed hisz­pań­ską Flo­rydą). Kon­gres zakoń­czył się uchwa­le­niem boj­kotu han­dlo­wego wobec Wiel­kiej Bry­ta­nii, a w celu reali­za­cji tego posta­no­wie­nia kolo­nie zawią­zały Sto­wa­rzy­sze­nie Kon­ty­nen­talne. Ze swej strony Korona zare­ago­wała na to posta­no­wie­nie zaka­zem kon­tak­tów han­dlo­wych kolo­nii z kim­kol­wiek poza metro­po­lią.

Decy­du­jące wyda­rze­nia po raz kolejny roze­grały się w Mas­sa­chu­setts. Gdy par­la­ment bry­tyj­ski roz­wią­zał Zgro­ma­dze­nie tej kolo­nii, jego człon­ko­wie prze­nie­śli się do poło­żo­nej pod Bosto­nem nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści Con­cord, gdzie 7 paź­dzier­nika 1774 r. ukon­sty­tu­owali się ponow­nie. 18 kwiet­nia 1775 r. w kie­runku Con­cord wyru­szył oddział około 700 żoł­nie­rzy bry­tyj­skich z zamia­rem zaaresz­to­wa­nia przy­wód­ców buntu oraz zare­kwi­ro­wa­nia zapa­sów broni. Opu­ścili Boston nocą, aby zacho­wać akcję w tajem­nicy, ale patrioci obser­wo­wali koszary. Trzech kurie­rów wyru­szyło natych­miast w drogę, a do histo­rii prze­szedł Paul Revere, sławny już autor mie­dzio­rytu uka­zu­ją­cego „masa­krę bostoń­ską”, który jako jedyny z nich zdo­łał ostrzec miesz­kań­ców o zbli­ża­ją­cych się żoł­nier­zach.

Do pierw­szej kon­fron­ta­cji doszło 19 kwiet­nia w Lexing­ton, osa­dzie poło­żo­nej na dro­dze do Con­cord. Naprze­ciw 700 Bry­tyj­czy­ków sta­nęło tam 70 kolo­ni­stów, ktoś oddał spon­ta­nicz­nie strzał, a od salwy bry­tyj­skiej zgi­nęło ośmiu kolo­ni­stów. Pozo­stali się roz­pierz­chli, a żoł­nie­rze poma­sze­ro­wali do Con­cord. Potyczka w tej miej­sco­wo­ści miała bar­dziej wyrów­nany prze­bieg, gdyż wzięło w niej udział znacz­nie wię­cej kolo­ni­stów. Osta­tecz­nie żoł­nie­rze znisz­czyli część zgro­ma­dzo­nej broni, po czym dowódca wydał roz­kaz powrotu do Bostonu. Do mia­sta wio­dła jed­nak tylko jedna droga, wzdłuż któ­rej roz­lo­ko­wali się kolo­ni­ści i z ukry­cia ostrze­li­wali Bry­tyj­czy­ków. Żoł­nie­rzom zaczy­nało bra­ko­wać amu­ni­cji i byli bli­scy pod­da­nia się, czemu zapo­bie­gła dopiero przy­była z Bostonu odsiecz.

Szczę­ściem dla Bry­tyj­czy­ków kolo­ni­ści byli nie­po­rad­nymi strzel­cami, a ówcze­sna broń palna była dość pry­mi­tywna. Oce­nia się, że oddano łącz­nie 75 tys. strza­łów ale tylko nie­całe 0,4% z nich było cel­nych. Nie­mniej zgi­nęło 73 żoł­nie­rzy bry­tyj­skich, a 200 zostało ran­nych, nato­miast ofiar śmier­tel­nych wśród patrio­tów było 49. Osta­tecz­nie oddział bry­tyj­ski schro­nił się w poło­żo­nym na pół­wy­spie Bosto­nie, a kolo­ni­ści roz­po­częli oblę­że­nie mia­sta jako Armia Obser­wa­cyjna.

W Lon­dy­nie ście­rały się w tym cza­sie dwie opcje roz­wią­za­nia coraz ostrzej­szego kon­fliktu. Część poli­ty­ków, w tym pre­mier Wil­liam Pitt Star­szy, pro­po­no­wała, by prze­mia­no­wać Kon­gres Kon­ty­nen­talny na Par­la­ment Ame­ry­kań­ski, odwo­łać wszyst­kie ustawy, któ­rym kolo­nie były nie­chętne, ale jed­no­cze­śnie powia­do­mić je, iż same muszą zadbać o środki na utrzy­ma­nie sys­temu admi­ni­stra­cyj­nego i na obronę przed zagro­że­niem zewnętrz­nym. Więk­szość człon­ków Par­la­mentu była jed­nak prze­ko­nana, że kolo­ni­stów powstrzy­mają tylko zde­cy­do­wane groźby i nie chciała przy­jąć argu­mentu, iż 10 tys. żoł­nie­rzy nie będzie się w sta­nie prze­ciw­sta­wić 1,5 mln kolo­ni­stów.

10 maja 1775 r. w Fila­del­fii zebrał się Drugi Kon­gres Kon­ty­nen­talny, w któ­rym wzięli udział wszy­scy prak­tycz­nie przy­wódcy rewo­lu­cji ame­ry­kań­skiej, stop­niowo prze­ista­cza­ją­cej się w fazę dzia­łań mili­tar­nych okre­ślaną mia­nem wojny o nie­pod­le­głość. Kon­gres obra­do­wał z prze­rwami i w róż­nych loka­li­za­cjach przez sześć lat, a z cza­sem zaczął być nazy­wany po pro­stu Kon­gresem Kon­ty­nen­talnym. Podob­nie jak poprzed­nik, nie miał on żad­nych pod­staw praw­nych do podej­mo­wa­nia decy­zji admi­ni­stra­cyj­nych czy poli­tycz­nych. Mimo to dzia­łał jako rząd czasu wojny, choć Zgro­ma­dze­nia poszcze­gól­nych kolo­nii mogły jego posta­no­wie­nia wcie­lić w życie, mody­fi­ko­wać lub odrzu­cić.

14 czerwca powo­łano do życia Armię Kon­ty­nen­talną, prze­mia­no­wu­jąc tym samym Armię Obser­wa­cyjną. Jej liczeb­ność wraz z lokal­nymi mili­cjami, jak nazy­wano siły pospo­li­tego rusze­nia, prze­kra­czała 15 tysięcy. Człon­ko­wie mili­cji byli jed­nak nie­sub­or­dy­no­wani i w dowol­nym momen­cie odcho­dzili do domów. Szcze­gól­nego zna­cze­nia nabrało w tej sytu­acji powo­ła­nie 19 czerwca 1775 r. na naczel­nego dowódcę Geo­rge’a Washing­tona. Bez­zwłocz­nie udał się on pod Boston, gdzie 3 lipca prze­jął dowo­dze­nie. Histo­rycy nie mają wąt­pli­wo­ści, że bez Washing­tona słabe i źle zor­ga­ni­zo­wane oddziały kolo­ni­stów nie poko­na­łyby nie­po­rów­na­nie lepiej przy­go­to­wa­nych bry­tyj­skich sił eks­pe­dy­cyj­nych.

8 lipca 1775 r. Kon­gres Kon­ty­nen­talny przy­jął Olive Branch Peti­tion, pety­cję gałązki oliw­nej. Wysłano ją do króla wraz z dekla­ra­cją powo­dów się­gnię­cia po broń, ale monar­cha nie przy­jął żad­nego z tych doku­men­tów i 25 sierp­nia ogło­sił pro­kla­ma­cję o bun­cie. Nato­miast w Kon­gre­sie na­dal nie było zgody co do dal­szego postę­po­wa­nia. Oddzie­le­nie się od Wiel­kiej Bry­ta­nii mogło gro­zić poważ­nymi kon­se­kwen­cjami gospo­dar­czymi, przede wszyst­kim jed­nak wzdra­gano się przed odrzu­ce­niem wła­dzy króla, który nie pocho­dził z wyboru, jak Par­la­ment, lecz był poma­zań­cem Bożym. Zmianę nasta­wie­nia oby­wa­teli przy­nio­sła dopiero opu­bli­ko­wana w stycz­niu 1776 r. pięć­dzie­się­cio­stro­ni­cowa bro­szura autor­stwa Tho­masa Paine’a (1737‒1809), zaty­tu­ło­wana Com­mon Sense (Zdrowy roz­są­dek).

W Ame­ryce rocz­nie uka­zy­wało się co naj­mniej 200 bro­szur poli­tycz­nych, poprzez które pro­wa­dzono pole­miki na istotne tematy, z zasady jed­nak czy­telne tylko dla odpo­wied­nio przy­go­to­wa­nych odbior­ców. Paine nato­miast chciał tra­fić do wszyst­kich, bez upięk­szeń i pro­stym języ­kiem: „Przed­sta­wiam jedy­nie pro­ste fakty, jasne argu­menty i zdrowy roz­są­dek”. Prze­ko­ny­wał, że Wielka Bry­ta­nia pomniej­sza należne kolo­ni­stom zyski z han­dlu, a mała wyspa nie może rzą­dzić kon­ty­nen­tem. Przede wszyst­kim zaś nie wahał się stwier­dzić, że król nie­sza­nu­jący pod­wład­nych nie zasłu­guje na posłuch. Paine prze­ła­mał swoim tek­stem obo­wią­zu­jącą do tego czasu zasadę, zgod­nie z którą kolo­ni­ści ata­ko­wali Par­la­ment bry­tyj­ski, ale nie króla. Kon­klu­zją sta­wia­nej przez autora tezy, że to król winien jest wszel­kim nie­go­dzi­wo­ściom popeł­nia­nym wobec kolo­ni­stów, mogło być tylko wska­za­nie koniecz­no­ści prze­cię­cia swo­istej pępo­winy ubez­wła­sno­wol­nia­ją­cej dotąd Ame­ry­ka­nów. Klu­czowy frag­ment eseju Paine’a brzmiał: „Wszystko, co prawe i roz­sądne, domaga się sepa­ra­cji. Krew zabi­tych, szloch natury wołają: CZAS SIĘ ROZ­DZIE­LIĆ”.

Wyra­fi­no­wani przy­wódcy rebe­lii potę­piali język i płyt­kość argu­men­tów Paine’a, elity uznały Zdrowy roz­są­dek za dzieło igno­ranta, ale bro­szura tra­fiała do sze­re­go­wych kolo­ni­stów. Było ich wów­czas około 1,5 mln, a łączny nakład bro­szury wyno­sił aż 150 tys. egzem­pla­rzy. Jak pisał w jed­nym z listów Geo­rge Washing­ton: „Zauwa­żam, że Zdrowy roz­są­dek doko­nuje potęż­nej zmiany w umy­słach wielu ludzi”5.

Osta­tecz­nie o losie kolo­nii i kolo­ni­stów zade­cy­do­wali dele­gaci do Kon­gresu Kon­ty­nen­tal­nego. 11 czerwca 1776 r. powo­łano komi­sję mającą przy­go­to­wać tekst doku­mentu ogła­sza­ją­cego nie­za­leż­ność kolo­nii, a następ­nego dnia kolejną komi­sję, któ­rej powie­rzono opra­co­wa­nie doku­mentu kon­sty­tu­cyj­nego. Dzia­ła­nia te wska­zy­wały na chęć stwo­rze­nia jed­nego pań­stwa, co nie od razu było oczy­wi­ste. W grę wcho­dziła też suwe­ren­ność poszcze­gól­nych kolo­nii, a także utwo­rze­nie kilku mniej­szych fede­ra­cji na poszcze­gól­nych obsza­rach. Prze­wa­żyły jed­nak argu­menty prze­ciw takim roz­wią­za­niom, gdyż ato­mi­za­cja mogłaby dopro­wa­dzić do spo­rów czy nawet walk, a nie­wiel­kie związki byłyby nara­żone na zakusy mocarstw euro­pej­skich. Poza jedną Unią zrze­sza­jącą kolo­nie bry­tyj­skie na kon­ty­nen­cie pół­noc­no­ame­ry­kań­skim pozo­stała tylko Kanada, którą zresztą przez długi czas usi­ło­wano dołą­czyć do nowego pań­stwa.

Pro­jekt Dekla­ra­cji Nie­pod­le­gło­ści gotowy był już po nie­ca­łych czte­rech tygo­dniach, głów­nie dzięki pracy Tho­masa Jef­fer­sona. 2 lipca Kon­gres pod­jął jed­no­myślną decy­zję o unie­za­leż­nie­niu się od Wiel­kiej Bry­ta­nii. Zgro­ma­dzeni mieli zara­zem prze­ko­na­nie, że krok taki należy wytłu­ma­czyć przed świa­tem i dwa dni póź­niej zaak­cep­to­wano tekst dekla­ra­cji, doku­mentu sku­tecz­nie łączą­cego pro­pa­gandę z argu­men­ta­cją poli­tyczną. W ciągu następ­nych tygo­dni pod ory­gi­na­łem dekla­ra­cji pod­pi­sało się 56 człon­ków Kon­gresu, a zło­że­nia pod­pisu odmó­wił tylko jeden z nich.

John Adams pisał do żony: „Drugi dzień lipca 1776 roku będzie naj­bar­dziej pamiętną epoką [!] w histo­rii Ame­ryki. Jestem skłonny sądzić, że będzie obcho­dzony przez kolejne poko­le­nia jako wiel­kie święto rocz­ni­cowe… Powi­nien być uro­czy­ście obcho­dzony z pompą i para­dami, z poka­zami, grami, ze spor­tami, z dzwo­nami, ogni­skami i ilu­mi­na­cjami”6. Ale w 1777 r. przy­po­mniano sobie o rocz­nicy dopiero 3 lipca i nie można już było upa­mięt­nić daty pod­ję­cia decy­zji, a jedy­nie dzień ogło­sze­nia dekla­ra­cji. W efek­cie to 4 lipca jest nazy­wany Inde­pen­dence Day i ten dzień stał się ame­ry­kań­skim świę­tem naro­do­wym, choć w isto­cie upa­mięt­nia nie klu­czową decy­zję, lecz przy­ję­cie wyja­śnia­ją­cego ją doku­mentu.

Dekla­ra­cja zawiera nader istotne sfor­mu­ło­wa­nie: „Zjed­no­czone kolo­nie są, i zgod­nie z pra­wem powinny pozo­stać, wol­nymi i nie­za­leż­nymi pań­stwami [sta­tes]”. Tym samym dekla­ra­cja oznaj­miała utwo­rze­nie w Ame­ryce w miej­sce trzy­na­stu kolo­nii bry­tyj­skich, trzy­na­stu państw, sta­tes. Dekla­ra­cja nie jest rady­kalna. Jej zasad­ni­cza prze­słanka brzmi: „Uwa­żamy nastę­pu­jące prawdy za oczy­wi­ste same przez się: że wszy­scy ludzie stwo­rzeni są jako równi i że Stwórca wypo­sa­żył ich w pewne nie­zby­walne prawa, wśród któ­rych znaj­dują się: Życie, Wol­ność i Dąże­nie do Szczę­ścia”. Jest to echo kon­cep­cji dobrze zna­nego kolo­ni­stom angiel­skiego filo­zofa Johna Locke’a, który jed­nak mówił o pra­wie do „życia, wol­no­ści i wła­sno­ści”. Twórcy pań­stwa ame­ry­kań­skiego uznali dostęp­ność szczę­ścia za wła­ściwy cel dobrego rządz­twa, pod­sta­wowe prawo ludz­kie. Zgod­nie nato­miast z ówcze­snym myśle­niem pas­sus o rów­no­ści ozna­czał odrzu­ce­nie kon­cep­cji boskiej natury władcy i uprzy­wi­le­jo­wa­nia ary­sto­kra­cji, ale nie sta­no­wił postu­latu zrów­na­nia w pra­wach bia­łych męż­czyzn z kobie­tami czy nie­wol­ni­kami.

Zasad­ni­czą część dekla­ra­cji sta­nowi lista uchy­bień i zanie­dbań Jerzego III, które zmu­szają kolo­ni­stów do wypo­wie­dze­nia mu posłu­szeń­stwa. Zaj­muje ona około trzech czwar­tych całego tek­stu i składa się z mniej lub bar­dziej uza­sad­nio­nych zarzu­tów wobec monar­chy, który „nie nadaje się na władcę wol­nych ludzi”. Dopiero na końcu doku­mentu poja­wia się wła­ściwa dekla­ra­cja nie­za­leż­no­ści: „Dla­tego my, przed­sta­wi­ciele Zjed­no­czo­nych Państw Ame­ryki, zebrani na Gene­ral­nym Kon­gre­sie, pro­sząc Naj­wyż­szego Sędziego świata o rze­telny osąd naszych inten­cji, i dzia­ła­jąc z upo­waż­nie­nia dobrych ludzi zamiesz­ku­ją­cych te kolo­nie, uro­czy­ście dekla­ru­jemy i ogła­szamy, że Zjed­no­czone Kolo­nie są, i słusz­nie być powinny, Wol­nymi i Nie­za­leż­nymi Pań­stwami”.

Znacz­nie dłu­żej trwały prace nad kon­sty­tu­ują­cymi Unię Arty­ku­łami Kon­fe­de­ra­cji. Kon­gres musiał się zmie­rzyć z nową dla sie­bie kon­cep­cją fede­ra­cji, czyli jed­no­cze­snego funk­cjo­no­wa­nia dwóch porząd­ków rządz­twa, władz poszcze­gól­nych sta­nów i wła­dzy cen­tral­nej oraz pogo­dzić wymóg zacho­wa­nia suwe­ren­no­ści poszcze­gól­nych sta­nów/państw z wymo­giem suwe­ren­no­ści nowej Unii. W lutym 1777 r. w obra­dach Kon­gresu uczest­ni­czyło już tylko 22 dele­ga­tów, a tekst arty­ku­łów uzgod­niono dopiero 15 listo­pada 1777 r. Kolejne trzy lata, do marca 1781 r., trwała pro­ce­dura raty­fi­ka­cyjna, opóź­niana przez sta­no­wi­sko Mary­landu w spra­wie okre­śle­nia jego zachod­niej gra­nicy.

Cha­rak­ter Arty­ku­łów Kon­fe­de­ra­cji okre­śla już sama nazwa doku­mentu, gdyż kon­fe­de­ra­cja jest naj­luź­niej­szą formą związku państw. Zakłada auto­no­mię wszyst­kich stron, które we wspól­nym inte­re­sie czę­ściowo z niej rezy­gnują. Arty­kuły umoż­li­wiały współ­pracę two­rzą­cych kon­fe­de­ra­cję trzy­na­stu państw, ale nie zawie­rały zwar­tego kor­pusu prze­my­śleń poli­tycz­nych. Kon­gres pozo­sta­wał naj­wyż­szą wła­dzą połą­czo­nych państw, ale nie otrzy­mał żad­nych istot­nych upraw­nień, nie miał rze­czy­wi­stej wła­dzy i bywał okre­ślany mia­nem „kon­gresu pro­szal­nego”. Każdy stan/pań­stwo, bez względu na wiel­kość, dys­po­no­wał w nim jed­nym gło­sem, przy czym w kwe­stiach, takich jak trak­taty, emi­sja pie­nię­dzy czy usta­la­nie kon­tyn­gen­tów mili­tar­nych wyma­gana była decy­zja jed­no­myślna, zaś w spra­wach mniej­szej wagi więk­szość kwa­li­fi­ko­wana dwóch trze­cich. Nie zapro­po­no­wano żad­nej wła­dzy wyko­naw­czej ani wspól­nego sys­temu sądow­ni­czego. Po wej­ściu w życie arty­ku­łów Kon­gres zaczął być okre­ślany jako Kon­gres Kon­fe­de­ra­cyjny, choć wielu na­dal uży­wało nazwy Kon­gres Kon­ty­nen­talny.

W trak­cie prac nad arty­ku­łami Kon­fe­de­ra­cji Kon­gres uchwa­lił 14 czerwca 1777 r. wzór flagi Unii. Miała się ona skła­dać z trzy­na­stu naprze­mien­nych pasów czer­wo­nych i bia­łych dla upa­mięt­nie­nia zało­ży­cieli kon­fe­de­ra­cji. Nato­miast w kan­to­nie miało się znaj­do­wać trzy­na­ście bia­łych gwiazd na nie­bie­skim tle, które repre­zen­tują pań­stwa/stany kon­sty­tu­ujące Unię, w związku z czym ich obecna liczba wynosi 50. Znacz­nie dłu­żej trwały nato­miast prace nad Wielką Pie­czę­cią. Kon­gres przy­jął osta­teczny wzór dopiero 20 czerwca 1782 r. Pozo­stał on zasad­ni­czo nie­zmie­niony po dziś dzień, choć wpro­wa­dzono doń drobne poprawki gra­ficzne. Na pie­częci znaj­duje się mak­syma: E plu­ri­bus unum, „Z wie­lo­ści jedno”, która została uznana za ofi­cjalne motto Sta­nów Zjed­no­czo­nych i pozo­sta­wała nim aż do 1956 r., gdy zastą­piono ją frazą: In God We Trust, „Bogu ufamy”.

Rów­no­le­gle z pra­cami Kon­gresu roz­wi­jały się dzia­ła­nia zbrojne okre­ślane mia­nem wojny o nie­pod­le­głość. Można je podzie­lić na trzy fazy. Pierw­sza obej­mo­wała okres, w któ­rym prze­ciw woj­skom bry­tyj­skim wal­czyli sami kolo­ni­ści, a dzia­ła­nia wojenne toczyły się w Nowej Anglii, New Jer­sey i Pen­syl­wa­nii. W dru­gim okre­sie, czyli od 1778 r., do kolo­ni­stów dołą­czyła Fran­cja, a cię­żar walk prze­niósł się na Połu­dnie. Ta faza zakoń­czyła się bitwą pod York­town w 1781 r. Wresz­cie trze­cia faza to okres schył­kowy kon­fliktu, gdy trwały już roz­mowy poko­jowe, a dzia­ła­nia mili­tarne ogra­ni­czały się do spo­ra­dycz­nych utar­czek.

W wyniku poro­zu­mie­nia zawar­tego pod Bosto­nem przez Washing­tona i dowódcę wojsk bry­tyj­skich, gene­ra­łem Wil­lia­mem Howe 17 marca 1776 r. żoł­nie­rze bry­tyj­scy wraz z około tysią­cem tory­sów opu­ścili mia­sto. Washing­ton nato­miast udał się do Nowego Jorku, gdyż mia­stu zagra­żał atak bry­tyj­ski. Kon­gres uznał, że należy pod­jąć próbę jego obrony, a Washing­ton zgo­dził się z tym poglą­dem i okre­ślił zbli­ża­jącą się bitwę mia­nem „dnia próby”. 27 sierp­nia 1776 r. około 9 tys. ochot­ni­ków i świe­żych rekru­tów dowo­dzo­nych przez Washing­tona sta­nęło na Long Island naprze­ciw dowo­dzo­nych przez Wil­liama Howe’a 15 tys. żoł­nie­rzy bry­tyj­skich i najem­ni­ków z ziem nie­miec­kich, któ­rych nazy­wano zbior­czo Hesami.

Żoł­nie­rze ame­ry­kań­scy po raz pierw­szy wzięli udział w bitwie prze­ciw nie­przy­ja­cie­lowi wyszko­lo­nemu do walki na otwar­tym tere­nie i ponie­śli klę­skę. Zgi­nęło ich lub zostało poważ­nie ran­nych pra­wie tysiąc, a dru­gie tyle tra­fiło do nie­woli przy stra­tach bry­tyj­skich wyno­szą­cych nie­wiele ponad 300 zabi­tych i ran­nych. Bar­dziej istotny od samego wyniku bitwy był jej prze­bieg, wyka­zu­jący groźny brak pro­fe­sjo­na­li­zmu ofi­ce­rów ame­ry­kań­skich, w tym także Washing­tona, który ni­gdy wcze­śniej nie dowo­dził więk­szym oddzia­łem woj­ska ani nie kie­ro­wał arty­le­rią. Siły ame­ry­kań­skie były bez­radne wobec manewru wyraź­nie nie­zna­nego Washing­to­nowi, czyli pozo­ro­wa­nego ataku fron­tal­nego, po któ­rym nastę­po­wały obej­ście i zasad­ni­czy atak z flanki. Inna sprawa, że, jak pisze histo­ryk, „jeśli prze­gry­wać bitwę, to bez porów­na­nia lepiej wsku­tek głu­poty czy nie­do­świad­cze­nia gene­ra­łów niż przez tchó­rzo­stwo lub nie­zdy­scy­pli­no­wa­nie zwy­kłych żoł­nie­rzy”7.

Na dobrą sprawę wojna mogła się w tym momen­cie zakoń­czyć. Wil­liam Howe nie pono­wił jed­nak ataku na roz­bite siły Washing­tona, który wydał roz­kaz noc­nej prze­prawy na Man­hat­tan. Woj­sko musiało poko­nać sze­roką w tym miej­scu na milę East River, na któ­rej znaj­do­wała się flota admi­rała Richarda Howe’a, ten zaś nie unie­moż­li­wił manewru. Wydaje się, że brak sku­tecz­nych dzia­łań ze strony braci Howe’ów wyni­kał z faktu, iż Bry­tyj­czycy wal­cząc z bry­tyj­skimi kolo­ni­stami, nie dążyli do ich uni­ce­stwie­nia. Atak na obóz nie­do­bit­ków wojsk Washing­tona albo na łodzie, któ­rymi prze­pra­wiali się przez rzekę, musiałby się zakoń­czyć masa­krą, a celem dzia­łań bry­tyj­skich było odzy­ska­nie lojal­no­ści kolo­ni­stów, a nie ich śmierć. Gene­rał Howe miał pod­stawy sądzić, że woj­ska Washing­tona i oddane pod jego komendę siły mili­cji, ści­gane i wycień­czone, ule­gną dez­in­te­gra­cji, co pozwoli zakoń­czyć rebe­lię przy mini­mal­nej licz­bie ofiar.

Siły pospo­li­tego rusze­nia istot­nie nie mogły mie­rzyć się z zawo­do­wymi żoł­nie­rzami i mię­dzy paź­dzier­ni­kiem a grud­niem 1776 r. woj­ska Washing­tona znaj­do­wały się w cią­głym odwro­cie. Wyda­wało się, że przy­jęta przez Howe’a tak­tyka przy­nosi rezul­taty. Washing­ton nie otrzy­my­wał żad­nego nie­mal wspar­cia ze strony miej­sco­wej lud­no­ści i ledwo nadą­żał sie wyco­fy­wać przed ści­ga­ją­cymi go woj­skami bry­tyj­skimi. Jego Armia Kon­ty­nen­talna top­niała zarówno wsku­tek dezer­cji, jak i upływu ści­śle okre­ślo­nego czasu rocz­nej służby. Żoł­nie­rze mieli też pro­blem z prze­ko­na­niem far­me­rów, by ci odda­wali inwen­tarz w zamian za bez­war­to­ściowe, jak się wyda­wało, pokwi­to­wa­nia wysta­wiane przez Kon­gres Kon­ty­nen­talny. 18 grud­nia Washing­ton pisał do brata: „Myślę, że nikt wcze­śniej nie stał wobec tylu prze­ciw­no­ści, mając do swej dys­po­zy­cji tak nie­wiele środ­ków”8. A mimo to tydzień póź­niej Washing­ton odniósł zwy­cię­stwo, które nie zachwiało wpraw­dzie armią bry­tyj­ską, ale w istotny spo­sób pod­nio­sło morale jego żoł­nie­rzy i pozwo­liło mu prze­dłu­żać walkę.

W grud­niu Bry­tyj­czycy odstą­pili od pościgu i kon­ty­nu­owali go tylko najemni Heso­wie w sile 1 500 żoł­nie­rzy. Zale­gli oni na zimę w mia­steczku Tren­ton, a ich dowódca tak dalece lek­ce­wa­żył prze­ciw­nika, że nie wzniósł umoc­nień obron­nych i wsku­tek panu­ją­cego mrozu wyco­fał straże. Washing­ton rozu­miał, że atak na Tren­ton sta­nowi jego ostat­nią szansę, gdyż 1 stycz­nia kolejni żoł­nie­rze mieli odejść za służby i zosta­łoby ich nie­całe dwa tysiące. Prze­pra­wił się przez rzekę Dela­ware i po for­sow­nym, pięt­na­sto­ki­lo­me­tro­wym noc­nym mar­szu w zamieci śnież­nej 26 grud­nia o świ­cie zaata­ko­wał Tren­ton. Słusz­nie prze­wi­dy­wał, że najem­nicy nie­mieccy będą odpo­czy­wali po hucz­nych obcho­dach Bożego Naro­dze­nia. W krót­kim star­ciu zgi­nęło lub tra­fiło do nie­woli ok. 1 000 żoł­nie­rzy heskich, a wielu odnio­sło rany, nato­miast straty Armii Kon­ty­nen­tal­nej spro­wa­dziły się do dwóch żoł­nie­rzy, któ­rzy zamar­zli pod­czas mar­szu, oraz czte­rech ran­nych. Washing­ton odniósł zwy­cię­stwo, które nie tylko skło­niło wielu żoł­nie­rzy do prze­dłu­że­nia służby, lecz także przy­cią­gnęło nowych ochot­ni­ków. Co wię­cej, po tej nie­wiel­kiej ale zwy­cię­skiej potyczce Fran­cja zaczęła po raz pierw­szy poważ­nie roz­pa­try­wać moż­li­wość włą­cze­nia się do wojny prze­ciw Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Tym­cza­sem Lon­dyn zaak­cep­to­wał plan gene­rała Johna Bur­goyne’a ude­rze­nia od pół­nocy siłą trzech zgru­po­wań w kie­runku stanu Nowy Jork i oddzie­le­nia w ten spo­sób Mas­sa­chu­setts od pozo­sta­łych kolo­nii. Bur­goyne miał się połą­czyć pod Albany z idą­cym od zachodu puł­kow­ni­kiem Bar­ri­mo­rem St. Lege­rem oraz podą­ża­ją­cym od Nowego Jorku gene­ra­łem Howe’em. Ale St. Leger nie dołą­czył do Bur­goyne’a z powodu buntu pod­od­dzia­łów indiań­skich, a Howe nie został for­mal­nie powia­do­miony o pla­nie i ruszył w prze­ciw­nym kie­runku z zamia­rem zaję­cia Fila­del­fii.

Bur­goyne wyru­szył z Kanady w końcu czerwca 1777 r. Miał pod swoją komendą około 7 700 ofi­ce­rów i żoł­nie­rzy, ale jego posu­wa­jące się na połu­dnie woj­sko było nie­ustan­nie ata­ko­wane przez sto­su­ją­cych tak­tykę pod­jaz­dową patrio­tów i usta­wicz­nie pono­siło straty. Osta­tecz­nie 19 wrze­śnia i 7 paź­dzier­nika 1777 r. Bur­goyne został zmu­szony samo­dziel­nie przy­jąć dwie bitwy pod Sara­togą, po któ­rych pod­dał się, tra­cąc: 6 gene­ra­łów, 300 ofi­ce­rów i ponad 5 600 żoł­nie­rzy oraz sprzęt i uzbro­je­nie. Porażki pod Sara­togą unie­moż­li­wiły Bry­tyj­czy­kom roz­dzie­le­nie kolo­nii, a zara­zem wyka­zały, że siły lokalne są w sta­nie sku­tecz­nie sta­wić czoła prze­ciw­ni­kowi.

Nato­miast oddziały Washing­tona zale­gły na zimę z 1777 na 1778 r. w pobliżu miej­sco­wo­ści Val­ley Forge w sta­nie Pen­syl­wa­nia. To, co się wów­czas wyda­rzyło, stało się jed­nym z naj­waż­niej­szych ele­men­tów zarówno samych dzia­łań wojen­nych, jak i legendy two­rze­nia się ame­ry­kań­skiej nie­za­leż­no­ści. Woj­sko, które udało się do Val­ley Forge, było zmę­czone, wygło­dzone i prze­mar­z­nięte, a obraz obozu nie róż­nił się w grun­cie rze­czy od obrazu wymie­ra­ją­cej z głodu i cho­rób kolo­nii Jame­stown albo losu Ojców-Wędrow­ców w Ply­mo­uth, zmu­szo­nych do zado­wa­la­nia się kil­koma ziar­nami kuku­ry­dzy dzien­nie. Jed­nak Jame­stown prze­trwało i dało począ­tek boga­tej kolo­nii Wir­gi­nia, Ply­mo­uth stało się kolebką ame­ry­kań­sko­ści, a w Val­ley Forge Unia wykuła decy­du­jącą wik­to­rię.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Ter­min „kolo­nia”, colony, w odnie­sie­niu do Ame­ryki Pół­noc­nej odnosi się do roz­ro­śnię­tej tery­to­rial­nie osady, a jej zało­ży­ciele czy miesz­kańcy nie byli kolo­ni­za­to­rami, lecz kolo­ni­stami lub osad­ni­kami. [wróć]

2. Char­les M. Andrews, The Colo­nial Period of Ame­ri­can History, Yale Uni­ver­sity Press, New Haven 1954, s. 49. [wróć]

3. https://ame­ri­can­fo­un­ding.org/entries/act-i-tues­day-sep­tem­ber-6-1774/. [wróć]

4. https://ava­lon.law.yale.edu/18th_century/letter_03.asp. [wróć]

5. https://foun­ders.archi­ves.gov/docu­ments/Washing­ton/03-04-02-0009. [wróć]

6. Za: Samuel Wil­lard Cromp­ton, John Adams, Chel­sea House, Phi­la­del­phia 2006, s. 53. [wróć]

7. Page Smith, A New Age Now Begins, McGraw-Hill, New York 1976, s. 745. [wróć]

8. https://foun­ders.archi­ves.gov/docu­ments/Washing­ton/03-07-02-0299. [wróć]