Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Elitarna szkoła magii, zakazana moc i mroczna miłość w znakomitej, chwytającej za serce serii fantasy YA.
Czternaście szkół. Dwanaście lat. Dziewięć miast.
17-letnia Quell Janae Marionne uciekała przez całe życie. Ona i jej matka przenosiły się z miejsca na miejsce, aby ukryć przed światem mroczną magię, płynącą w żyłach dziewczyny. Ktoś jednak odkrył ich sekret, a one znów muszą uciekać, bo jeśli Quell zostanie złapana, zginie.
Aby ukryć się przed polującymi na nią mordercami, dziewczyna decyduje się zamieszkać w domu babki. A właściwie w szkole magii, którą rodzina Marionne prowadzi do pokoleń. Babka stawia tylko jeden warunek: Quell ma zostać debiutantką, uczennicą akademii, a potem wstąpić do Zakonu. Zakonu, który tropi i zabija właśnie takich jak ona – władających magią ciemności.
Sprawy nie ułatwia też Jordan. Arogancki, bardzo podejrzliwy chłopak, szkolący się w Marionne na zabójcę, nie odstępuje dziewczyny na krok. Jest niczym cień, przed którym nie można uciec.
Jednak największym niebezpieczeństwem dla Quell może okazać się ona sama. Bo magia w jej żyłach wzbiera niczym rzeka i domaga się ujścia.
Powieść nominowana do nagrody Goodreads Choice Award w kategorii Best Young Adult Fantasy & Science-Fiction.
"Historia zakazanej miłości, która przeszła moje najśmielsze oczekiwania!"
Ali Hazelwood, autorka bestsellerów, m.in. „The Love Hypothesis”i „Love on The Brain”
"Olśniewająca i zwodnicza. Idealna, by się w niej zatracić!"
Stephanie Garber, autorka bestselerowej serii „Caraval”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 543
Tytuł oryginału: House od Marionne
Redakcja: Katarzyna Szajowska
Redaktorka prowadząca: Agata Then
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Maria Śleszyńska, Monika Łobodzińska-Pietruś
Jacket art by Elena Masci
Jacket design by Theresa Evangelista
Grafiki w tekście: AdobeStock
© 2023 by J. Elle
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Katarzyna Bieńkowska
Drogi Czytelniku/Droga Czytelniczko!
Ta książka porusza tematy i zawiera zachowania, które mogą urazić odbiorców bądź wywołać niepokój, zalecamy ostrożność podczas czytania.
Wszystkie wydarzenia i postaci przedstawione w książce są fikcyjne.
Ostrzeżenie dotyczące treści: przemoc, śmierć.
ISBN 978-83-287-3070-0
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Dla pierwszych swego imienia dziedziczek niczego, innych i osobnych
Od autorki
Fikcyjne miejsca i zdarzenia w House of Marionne. Zakonie tajemnic są inspirowane różnymi częściami świata. Żadne z nich z założenia nie ma być wiernym odzwierciedleniem jakichkolwiek wydarzeń, kultur czy osób z jakiegokolwiek okresu historycznego.
Sanguis electorum dives est
Yagrin przciągnął palcem po ostrzu sztyletu i wziął głęboki oddech. Nienawidził tej części zadania. Doleciał go smród gnijących śmieci z kontenera i Yagrin ciaśniej otulił się płaszczem. Wystawił głowę spomiędzy sklepiku z bibelotami i ciastkarni, gdzie się czaił.
– Memento sumptus – wyrecytował pod nosem, jakby w ten sposób mógł zgładzić to coś w swoim brzuchu, co przypominało wijące się węgorze. Przyglądał się ulicznemu ruchowi.
I zobaczył ją.
Miała na głowie różową czapeczkę, spod której wymykały się niesforne loczki. Była w dżinsach rurkach i jaskrawozielonym swetrze z szerokimi rękawami. Ze zdenerwowania ściskało go w gardle. Nie mógł przestać postukiwać nogą.
Ale jego palce zacisnęły się na sztylecie, który ukrywał w kieszeni.
To była poręczna broń, bogato zdobiona rękojeść została tak wyrzeźbiona, by wygodnie mieściła mu się w dłoni. Poczuł wilgoć na czubku palca. Wytarł krew w podszewkę spodni, czekając, aż Różowa Czapeczka go minie, żeby móc wmieszać się w idący za nią tłum. Musi być cierpliwy. Ostrożny. Dlatego właśnie odkładał tę robotę tygodniami. Musi być podstępny. W końcu działa w imieniu domu. Nie może przynieść mu ujmy.
Najpierw musi zwabić ją w ustronne miejsce. Samą.
Nie jesteś zabójcą, Yagrin, protestował głos w jego głowie, poskromił go jednak sentencjami wyrytymi w jego sercu. Secretum. Różowa Czapeczka stanowiła bezpośrednie zagrożenie dla ich stylu życia, czy o tym wiedziała, czy nie. Dlatego musi umrzeć.
Przeszła obok. Przejrzał się w szybie, po czym wyskoczył z ocienionego zaułka tętniącej życiem handlowej dzielnicy, żeby ją śledzić. Ułatwiała mu to jej kolorowa czapeczka, dobrze widoczna w tłumie przechodniów. Przyciskała do ucha telefon. Nie mógł dostrzec wyrazu jej twarzy, ale kroczyła powoli i swobodnie, pozdrawiając każdego, kto nawiązał z nią kontakt wzrokowy.
Palce mu drgały, kiedy odtwarzał w głowie swój plan. Z czarodziejskim sztyletem robota będzie czystsza. Dyskretniejsza. Wyjął z kieszeni monetę i podrzucił ją w powietrzu. Reszka. Psiakrew, niech wypadnie reszka. Nie powinien być przesądny; przesądy to udawana magia, a on nie musi udawać. Dysponuje prawdziwą magią. Moneta zamigotała w słońcu i wylądowała na jego dłoni awersem do góry.
– A niech to – mruknął. Wszystkie jego dzisiejsze działania się powiodą.
Jeśli on tego nie dokona, zrobi to któryś z jego braci dragonów, powiedział sobie. Bebechy mu się przewracały. Zacisnął dłoń na monecie. Pot rosił mu czoło, na skrzyżowaniu odsunął się na bok, żeby przepuścić wyprowadzacza psów, dzierżącego w dłoni pęk splątanych smyczy. Różowa Czapeczka zatrzymała się na kawę, więc on też przystanął, pilnując, żeby go nie zauważyła.
Gdy ona siedziała na krześle, sącząc cappuccino, on wyjął telefon i wyprostował plecy, jakby ta chwila łaskawości mogła w jakikolwiek sposób polepszyć sytuację. Uczynić lepszym jego. Odkupić to niecne życie, które go wybrało. Lubiła kawę z cynamonem i dodatkową porcją bitej śmietany. Uwielbiała też czekać, aż całkiem wystygnie.
Zawiesił palec nad „matką” na swojej liście kontaktów, ale nie tą, która go urodziła, lecz tą, której przysiągł posłuszeństwo. Przełknął ślinę, wybrał połączenie i odczekał chwilę, słuchając sygnału. Zaraz jednak się rozłączył, bo dobrze wiedział, co ona powie. Obowiązek to zaszczyt dla gorliwych.
Rozejrzał się, czy w okolicy nie ma świadków, omiótł wzrokiem tłumy wchodzące do sklepików oraz kafejek i z nich wychodzące. Dwoje zakochanych oplatało się ramionami i jadło wspólną babeczkę. Piegowata dziewczyna z kędzierzawymi włosami siedziała na przystanku i bawiła się breloczkiem do kluczy.
Przeszedł go dreszcz. Dziś nie był dzień na zabijanie.
Tuż obok przydreptała mała dziewczynka, zmagająca się z trzema kulkami lodów prawie tak dużymi jak ona sama. Wafelek przechylił się w jej paluszkach, a on wyciągnął rękę, żeby przytrzymać jej dłoń. Uśmiechnęła się do niego w podziękowaniu, a jego usta też rozchyliły się w uśmiechu. Zaraz jednak starł go z twarzy. Nie zasługiwał na radość, jaką mu sprawił.
Przełknął ślinę i zacisnął pięść. Im częściej będzie to robić, tym łatwiejsze to się stanie. Ale dla niego to nigdy nie było łatwe. Nie wtedy, kiedy przyjął powierzone mu zadanie. Ani wtedy, kiedy został wprowadzony do zakonu. Wtedy dał sobie radę dzięki udawaniu. Zachowywał wszystkie pozory, włożył smoking podszyty jedwabiem, przywdział maskę, ujął sztylet i przyłożył go sobie do serca. Może nie był odważny. Za do sprytny – zawsze.
Doprowadził do perfekcji zgrzyt sztyletu przebijającego kość. Złudzenie słuchowe, przeobrażenie dźwięku, gdy ten poruszał się w powietrzu, przyszło mu z łatwością. Sprawienie, żeby matka i cała reszta uznała, że dźgnął się sztyletem, było proste. Skoro to brzmiało jak trzeba i wyglądało jak trzeba, wszyscy sądzili, że przeszedł trzeci rytuał. Nikt nie musiał wiedzieć, że tak naprawdę był tchórzem.
Dziś jednak udawanie na nic się nie zda. Musi zabić tę dziewczynę.
A potem kolejną i jeszcze kolejną. Najwyższy czas, żeby się przyzwyczaił do tej roboty. Poszukał wzrokiem Różowej Czapeczki, spostrzegł jednak, że jej stolik jest pusty, jeśli nie liczyć filiżanki.
Serce podskoczyło mu w piersi i omiótł spojrzeniem tłum pogrążonych w rozmowach ludzi. Większość z nich trzymała aktówki między nogami.
– Dopiero co tu była – mruknął do siebie.
Kręcąc się przy żywopłocie okalającym patio kawiarni, poczuł jej zapach, nim jeszcze ją zobaczył. Wanilia i cynamon, jaśminowy ogród. Maleńki kleks bitej śmietany na jej górnej wardze.
– Przepraszam, chciałam właśnie… – Przestąpiła z nogi na nogę, próbując go wyminąć. Jej oczy były ciemne jak heban, a jednocześnie bił od nich słoneczny blask.
– Nie, to ja przepraszam.
– Czy my już kiedyś… – Uśmiechnęła się, zakładając włosy za ucho. – Wydajesz się znajomy – powiedziała, w końcu przechodząc obok niego.
Zrównał z nią krok, rękę trzymał w kieszeni, mocno ściskając metalową rękojeść.
– Tak? – Odwzajemnił uśmiech. – To znaczy… chciałbym wierzyć, że już się spotkaliśmy… a w każdym razie, że mieliśmy się spotkać.
Zarumieniła się, co poruszyło go bardziej, niż powinno. Miał jednak zadanie do wykonania, więc trzymał się planu: Zdobądź jej zaufanie. Gdy tak szli obok siebie, spijał jej słowa z ust, a swoje odpowiedzi okraszał uśmiechami i kiwnięciami głową. Trajkotała z prędkością tysiąca kilometrów na minutę, rozkręcając się szybko. Wtrącał drobiazgi, o których wiedział, że je lubi… takie jak pieski małych ras, swetry robione ściegiem warkoczowym, cokolwiek o jabłkowym smaku. Każda kolejna wzmianka pogłębiała zmarszczki uśmiechu w kącikach jej oczu.
– Mam poczucie, że los mi cię zesłał – powiedziała.
– Z pewnością tak było. – Zrobiło mu się niedobrze. – Masz chwilkę?
– Na co?
Powściągnął wewnętrzny dygot i pozwolił, żeby potwór, na którego został wychowany, przejął nad nim kontrolę.
– Kawałek dalej w tamtą stronę jest naprawdę klimatyczna kafejka, gdzie podają najlepsze racuszki, jakie kiedykolwiek jadłem. – Wskazał pobliską uliczkę z dala od tłumów i miejskiego zgiełku. – Może tam wstąpimy?
Zawahała się, spojrzała na wyświetlacz swojego telefonu. Spraw, żeby się rozluźniła, Yagrin. Zmusił swoje wargi do miłego uśmiechu, upewnił się, że odsłonił zęby, uniósł mięśnie policzków tak, żeby w kącikach oczu pojawiły się zmarszczki.
– Są naprawdę pyszne.
Ściągnęła z namysłem wargi. Błysk w jej oku zmienił się z zaciekawienia w łakomą ekscytację.
– Dobrze, na chwilkę. Jasne.
Skupiony niczym laser wyprowadził ją w boczną uliczkę z tłumu zmierzających na lunch zaaferowanych ludzi.
– To dosłownie parę kroków stąd.
Kiwnęła głową. Im głębiej zanurzali się w uliczkę, tym mroczniejsze stawały się cienie.
– Daleko jeszcze? – zapytała, obejmując się ramionami.
Słyszał, że serce bije jej coraz szybciej.
– Jeszcze kawałeczek. O tam.
Wyciągnęła szyję, żeby zobaczyć. Yagrin poczuł znajome, buzujące w żyłach ziarniste ciepło: to jego magia się rozgrzewała. Zdążył już znienawidzić to uczucie. Teraz jednak ten żar dodawał mu odwagi, której mu brakowało, i przypominał, kim jest. Dwunasty z rodu, a więc obdarzony magią silniejszą niż jego ojciec i dziadek. Dwanaście pokoleń, sami dragoni. Odetchnął głęboko i pozwolił, żeby pamięć mięśniowa przejęła kontrolę, tak jak go wyszkolono. A potem rozwarł dłoń i uchwycił lodowaty powiew. Znieruchomiał, a chłód przeniknął w jego dłoń i rozpełzł się po całym ciele. Yagrin zadrżał od targającej nim magii, przemienił się w siebie i zniknął w chmurze czarnego dymu.
Dziewczyna wciągnęła gwałtownie powietrze.
Pod powiekami ujrzał herb swojego domu i przełknął resztki żalu. Natarł na nią. Wrzasnęła. Natężył się i zaczerpnął słonecznego pyłu krążącego mu w żyłach, równocześnie szarpiąc niewidzialne struny. Jej krzyki przerażenia przemieniły się w śmiech, ciepło jego magii rzucało czar na dźwięki, nuta po nucie. Dzięki temu wszystko stało się jakieś słodsze. Zamknął oczy i wyobraził sobie jej uśmiech, jej zapach.
– Przykro mi – mruknął do bezwładnego ciała, które trzymał w ramionach. I naprawdę było mu przykro.
Ale obowiązek to zabójca wolności.
Kiedyś sądziłam, że magia to wymyślne, pełne blichtru udawanie.
A potem uświadomiłam sobie, że magia naprawdę jest.
Tyle że mroczna i niszcząca.
A jedynym sposobem, by się przed nią ukryć,
Było wcale nie istnieć.
Quell, czy ty mnie słuchasz? – Mama ściska moją dłoń, a nasz samochód zatrzymuje się z szarpnięciem przed francuskim targiem na North Peters.
– Tak, odbieram swoją tygodniówkę, wchodzę i wychodzę.
– Dzielna dziewczynka. To leć prędziutko. Będę jeździć w kółko. – Odgarnia mi z policzka moje niesforne loki i uśmiecha się ostrożnie, a ja wysiadam z naszej hondy civic, rocznik ’99. To znalezisko ze szrotu, przerdzewiałe, z łuszczącą się niebieską farbą. Wcześniej jeździłyśmy starą żółtą furgonetką. A jeszcze wcześniej wszędzie przemieszczałyśmy się autobusami. Mamie jednak nie podobało się, że nie możemy w każdej chwili zerwać się i ruszyć w drogę, czyliuciekać. Tak więc doszła do wprawy w naprawianiu starych gruchotów.
I w ukrywaniu mnie.
Czternaście szkół. Dwanaście lat. Dziewięć miast.
Każde miejsce jest takie samo: stanowi tło, z którym się zlewam. Za każdym razem, kiedy mama nabiera podejrzeń, że ktoś mógłby się czegoś dowiedzieć o truciźnie, która płynie w moich żyłach, ładuje cały nasz dobytek do małej żółtej walizki o twardej obudowie. Nie do wiary, że całe moje życie da się upchnąć w czymś tak małym i wrzucić do bagażnika samochodu. Z początku pakowałam wszystko, co tylko zdołałam, do swojego plecaka. Teraz chwytam tylko adidasy, ładowarkę do telefonu i mój breloczek na szczęście. Niezliczone miejsca, do których się przeprowadzałyśmy, i mgliste twarze, które muszę pożegnać, stanowią pustą przestrzeń pomiędzy wspomnieniami, elipsy rozciągające się pomiędzy niedokończonymi zdaniami. Już dawno przestałam pytać, dokąd jedziemy.
Bo ucieczka stała się celem samym w sobie.
Wilgotne z powodu ryczącej w pobliżu Missisipi powietrze atakuje mnie i przywiera do mojej lepkiej skóry. Tylne światła naszego przerdzewiałego hatchbacka rozbłyskują na czerwono, po czym znikają za rogiem. Zostały mi tylko dwa tygodnie do ukończenia liceum i staram się jak najwięcej pracować, żeby odłożyć wystarczająco dużo pieniędzy na nasze wielkie plany, które snujemy z mamą.
Żeby wreszcie zamieszkać gdzieś na stałe.
Jeśli ptak zamknięty w klatce śpiewa o wolności, a śpiew może być niemym, bezgłośnym pragnieniem, palącą potrzebą, to ja śpiewam o słonym powietrzu i piasku między palcami stóp. O domu, który nie jest ruchomym celem. Kiedy skończę szkołę, zamierzamy znaleźć jakieś małe miasteczko nad morzem – z prawdziwą piaszczystą plażą, a nie błotem nad mętną wodą, jak w Nowym Orleanie, gdzie spędziłyśmy ostatnie pół roku – i wylegiwać się na słońcu.
Jeszcze tylko kilka tygodni.
Wślizguję się w popołudniowy tumult zadaszonego targowiska, tak jakbym wsuwała stopy w znoszone buty. Znikam w tłumie kupujących, którzy tłoczą się przy straganach, przyciskam podbródek do klatki piersiowej, ręce trzymam w kieszeniach.
Nie rzucaj się w oczy.
Pani Broussard powinna mieć dla mnie pieniądze za moje dyżury z ubiegłego tygodnia. Jej rodzina działa w branży cukierniczej i produkuje pralinki od początku ich istnienia. Rozedrgana energia targowiska sprawia, że zwalniam kroku. Zbyt wielu ludzi. Miejsce, w którym pani Broussard zwykle rozstawia swój stragan ze smakołykami, jest zajęte przez osobę, która handluje różnymi rodzajami pikantnych sosów. Mój puls przyśpiesza w obliczu tej komplikacji.
Przeciskam się w tłumie, starając się unikać ciekawskich spojrzeń, i wypatruję chustki zakrywającej siwy koczek. Czuję w palcach lodowate mrowienie, znajomy znak, że klątwa w moich żyłach – tkliwia – się budzi. Przełykam ślinę i próbuję ją stłamsić siłą woli, błagam, żeby się uspokoiła. Bezpieczniej jest być niewidzialną, bezpieczniej jest być nikim.
– Quell?
Wzdrygam się na dźwięk swojego imienia.
– To ty, dziewczyno? – Pani Broussard przywołuje mnie machnięciem ręki i wijąca się przy jej stoisku kolejka się rozstępuje. Skóra mnie pali od spojrzeń klientów. Żadnego kontaktu wzrokowego. – Tante Alice dotarła tu dziś przede mną, tak? Musiałam rozstawić cały kram tutaj. Ona dobrze wie, że to moje miejsce, tak? Ale zjawia się i próbuje podebrać mi klientów. – Opiera rękę na biodrze. – Przyszłaś po zapłatę?
Kiwam głową i pani Broussard wyciąga kopertę z kieszeni fartucha. To pierwsza praca, jaką mama w ogóle pozwoliła mi podjąć, ponieważ potrzebujemy pieniędzy, a pani Broussard nie zadaje zbędnych pytań. Płaci mi gotówką i tylko raz zapytała, jak mam na imię.
– Weźmiesz dodatkowe godziny w przyszłym tygodniu?
– Dopiero po zakończeniu roku szkolnego.
– Dobrze. Nie kręć się tu za długo, tak? Wracaj do domu, zanim zrobi się ciemno, słyszysz?
Gruba koperta w moich dłoniach koi mi nerwy. Przeliczam pieniądze. Dwukrotnie. Moje wargi rozciągają się w uśmiechu, kiedy dziękuję pani Broussard i odwracam się, by odejść. Tłum zgęstniał niczym zasmażka. Bądź nieprzewidywalna. Bramę targowiska blokuje grupka turystów, rozglądam się więc za innym wyjściem. Z dala od sprzedawców, koło porzuconego namiotu pełnego ozdobnych świeczników jest strzałka do toalet. Obok widnieje czerwony znak wskazujący wyjście, kieruję się zatem w tamtą stronę. Mama zacznie się niepokoić, jeśli zostanę tu zbyt długo.
Alejka prowadząca do toalet zakręca, a świetlówki pod dachem migoczą. Małe strzałki wskazujące wyjście lśnią na czerwono, prowadząc mnie dalej. Spodziewam się, że zaraz zobaczę toalety, ale ciągle jeszcze ich nie widzę. Targowisko jest zadaszone, jednak z brzegu mimo wszystko do środka powinno wpadać światło dnia. Świetlówki znów migają, a ja zwalniam kroku. Coś jest nie tak. Zaczynam panikować i wracam tą samą drogą, którą tu przyszłam.
Ale tam jest mur.
Na jego tynkowanej powierzchni, zapewne pod wpływem gry światła i cienia, pojawia się kształt przypominający lilię. Mrugam i kwiat znika. Moje serce zamiera, a tkliwia rozpościera się w moich kościach, tańcząc w rytm mojej paniki i ostrzegając mnie, że już wkrótce może całkiem wymknąć się spod kontroli.
Rozglądam się, ale ze wszystkich stron otacza mnie mur. I nie ma już nigdzie strzałek prowadzących do toalet ani tych podświetlonych na czerwono wskazujących wyjście.
– Memento sumptus – mówi ktoś. Głos dochodzi zza wąskich drzwi, które gładko zlewają się z murem. Rozwaga pociąga mnie do tyłu niczym postronek. Ostrożnie przywieram do drzwi i nasłuchuję, na wszelki wypadek splatając dłonie za plecami. Pełne napięcia szepty nakładają się na siebie w jakimś chyba sporze. Wydaje się, że za drzwiami jest dwóch mężczyzn. Nasłuchuję znowu i słyszę jeszcze kilka głosów. Wspinam się na palce i leciuteńko napieram na drzwi, żeby uchylić je odrobinkę.
W środku mężczyźni w czarnych strojach otaczają innego, przywiązanego do krzesła. Wokół nich stoją szeregi beczek ustawionych jedna na drugiej i oznaczonych rysunkiem ciernistej gałązki, która oplata czarne słońce, i napisem w nieznanym mi języku.
– Dalej, Sand – mówi jeden z mężczyzn, napełniając beczkę jakąś jasną cieczą. – My potem posprzątamy.
Jasnowłosy mężczyzna wyrzuca rękę w górę i wprawia w drżenie kilkanaście beczek. Pomieszczenie wypełnia mgła, która wije się jak deszcz spływający po szybie. Kiedy mgła całkiem opada, mężczyzna znów macha ręką i tym razem beczki znikają. Mrużę oczy, a serce podchodzi mi do gardła.
Z zakłopotaniem spoglądam na swoje dłonie, wciąż mając w pamięci smugi czerni sączące się z czubków moich palców, kiedy tkliwia się objawia i niszczy wszystko, czegokolwiek dotknę. Kiedy byłam mała, nazywałam to „tym czarnym”. Później, kiedy już poznałam jej prawdziwą naturę – „klątwą”. Kilka lat temu mama wreszcie dokonała sprostowania, kiedy ktoś usłyszał, jak narzekam na tę moją przypadłość. To się nazywa „tkliwia”. I jest jakimś zaburzeniem genetycznym, jak wyraziła się mama. Ale to nieprawda. Mama czasem kłamie. Słyszałam, jak mamrocze coś sama do siebie o truciźnie, która płynie w moich żyłach.
Nazwała ją magią.
Ale to, co robią ci mężczyźni, wydaje się czymś zupełnie innym. Wbijam paznokcie we framugę drzwi i zaglądam głębiej do skąpo oświetlonego pomieszczenia. Nigdy jeszcze nie miałam do czynienia z magią, która nie jest moja.
– Jaki był rozkaz, Charlie? – pyta Sand. Inni obecni w pomieszczeniu przyglądają im się z cienia.
– Żadnych jeńców. Nie dziś. – Charlie opiera dłonie na kolanach i schyla się, żeby spojrzeć w oczy pojmanemu mężczyźnie. – Niech Sola Sfenti osądzi cię sprawiedliwie.
– Pieprzcie się z tą waszą boginią słońca – warczy związany mężczyzna, a Charlie zaciąga się grubym cygarem. Wydmuchuje dym w twarz jeńca. A potem wykonuje jakiś ruch palcami, zbyt szybko i zbyt daleko ode mnie, żebym mogła zobaczyć dokładnie. Związany odchyla głowę do tyłu, dławi się i wije z bólu, nadgarstki i kostki nóg pod więzami robią się czerwone. Dym z cygara Charliego unosi się niczym obłok nad jego twarzą, wyraźnie go dusząc. Jeniec próbuje złapać oddech, a po chwili przestaje się szarpać. Głowa opada mu bezwładnie do tyłu, a ja cofam się, splatam palce i próbuję uspokoić łomot serca. On… nie żyje. Ten człowiek, oni…
– Fratis fortuna – rozlega się głos za moimi plecami. Odwracam się i widzę mężczyznę w ciemnym garniturze, takim samym, jakie mieli na sobie mężczyźni, których przed chwilą widziałam. Jednak w przeciwieństwie do tamtych ten ma na twarzy lśniącą ciemną maskę, która zasłania mu oczy i nos, a jej kunsztowne zdobienia sięgają wydatnych kości policzkowych. Mężczyzna wbija we mnie surowe spojrzenie.
Robię krok do tyłu i uderzam plecami o mur. Nie mam gdzie się ukryć. Mężczyzna ściąga brwi zaintrygowany, a moje serce bije coraz szybciej. Ból tkliwii nasila się, dłonie robią mi się coraz zimniejsze. Zostało mi zaledwie kilka minut, dopóki magia nie wystrzeli gniewnie z moich palców niczym z pękniętej rury. Czuję w piersi narastające napięcie. Uciekaj. Robię krok do boku. Jego dłoń zaciska się na moim nadgarstku, ale ja mam wrażenie, że dusi mnie za gardło.
– Co ty tu robisz?
Koperta z pieniędzmi wysuwa się z mojej dłoni, schylam się, żeby ją podnieść, ale on mnie przytrzymuje.
– Hej, hej. Stój spokojnie. – Długą marynarkę ma zapiętą aż pod samą szyję, gdzie połyskuje srebrzyście jakaś odznaka.
Wyryto na niej symbol, kolumnę w rzymskim stylu, pękniętą jakby na dwoje. Mrużę oczy, starając się sobie przypomnieć, czy gdzieś już widziałam coś podobnego. On jednak wciąż przeszywa mnie ocienionym gęstymi brwiami spojrzeniem.
– Odpowiedz na moje pytanie.
– Zabłądziłam, szukając wyjścia. Wydawało mi się, że jest koło toalet. – Wykręcam rękę, próbując wyzwolić się z jego uścisku, ale on mnie nie puszcza. Zerka obok mnie, tam gdzie kiedyś znajdowała się brama, ale teraz wznosi się gruby kamienny mur. Serce podchodzi mi do gardła. – Nie… Nie weszłam tam, jeśli o to panu chodzi.
– Nie weszłaś… gdzie?
– Tam były drzwi, ale zorientowałam się, że nie prowadzą do toalety, więc się wycofałam. Przysięgam! – Kłamstwo jest zbyt ryzykowne. Ludzie znacznie chętniej wierzą w półprawdy.
– Jak się nazywasz?
– Ja…
Odpowiedź więźnie mi w gardle, a magia trzepocze wokół mnie niby ćma, która szuka miejsca, gdzie mogłaby przysiąść. Mama zmienia mi nazwisko za każdym razem, kiedy się przeprowadzamy, wybierając je na przemian spośród trzech czy czterech. Jestem Quell Jewel. Nie Quell Marionne. Mieszkam przy Liberty Street 711. Urodziłam się w małym miasteczku pod Nowym Orleanem. Nie znam jeszcze zbyt dobrze okolicy. Tata ma taką pracę, która wymaga częstych podróży. Dwoje rodziców oznacza mniej pytań. Mam na końcu języka to wszystko, co mama wbija mi do głowy rok po roku. Same kłamstwa doprawione odrobiną prawdy, wypowiadane z odpowiednią intonacją i szczerym, serdecznym uśmiechem, żeby brzmiały wiarygodnie. Żeby fasada tego życia, które jest naszym – moim – życiem, odkąd pamiętam, wydawała się rzeczywista.
– Jestem Quell.
Jego usta wykrzywia podejrzliwy grymas.
Palce mnie bolą, bo moja tkliwia ziewa i przeciąga się jak kot, który budzi się z drzemki. Jej pazurki drapią mnie pod skórą, lodowate macki oplatają moje kości. Oddycham coraz szybciej. Maska na jego twarzy zlewa się ze skórą, wnika w jej pory niczym woda, wsiąkająca powoli w suchą glebę. Mrugam, zduszam okrzyk przerażenia. On jednak nawet nie mrugnie.
– Serce ci wali. Masz rozszerzone źrenice. A jeśli się ruszysz, ta żółć z twojego żołądka może podejść ci do gardła. Coś się stało? – Wbija we mnie wzrok, jakby chciał wyczytać odpowiedź z mojej twarzy, po chwili jednak bruzda między jego brwiami znika.
– Nie, nic się nie stało. Mogę iść?
Puszcza mnie.
– Najlepiej, jeśli ściągnę retentora, żeby się temu przyjrzał – mamrocze pod nosem, po czym uśmiecha się do mnie. – Najmocniej przepraszam. Wydawało mi się, że skądś cię znam. Wyjście jest tam, za tobą.
Odwracam się i oczywiście, jak można się było spodziewać, tuż za mną, tam gdzie przedtem wznosił się kamienny mur, widnieje sklepione przejście, prowadzące na ulicę. Jeszcze przed chwilą go tu nie było.
– No tak. Dzięki.
Uśmiecha się i odwraca, a ja wychodzę na ulicę, wdzięczna, że mogę zostawić za sobą to, cokolwiek to było. Nagle jednak łapię gwałtownie oddech.
Moja koperta.
Odwracam się, ale w miejscu bramy znowu wyrósł kamienny mur. Targa mną mieszanina złości i żalu. Te pieniądze miały wyżywić nas przez tydzień!
– Hej, może pan wpuścić mnie z powrotem? Proszę… – Walę w mur, a lodowaty ziąb mojej tkliwii, już i tak intensywny po całej tej tyradzie, przenika moje kości z wściekłością i bucha prosto w moją zaciśniętą pięść, zanim zdążę ją cofnąć. Wydaję zduszony jęk, bo skóra tak mnie pali, jakby ktoś dźgał mnie sztyletem. Kamień czernieje pod wpływem mojego dotyku, powierzchnia muru niszczeje i kruszy się centymetr po centymetrze, aż stoję przed zrujnowaną budowlą, która wygląda na osmaloną. Co ja zrobiłam? Co ja najlepszego zrobiłam?
Pamięć mięśniowa popycha mnie do biegu. Więc biegnę. Ursulines Avenue aż do North Peters Street. Niebieska… honda… Rozlega się dźwięk klaksonu i mama macha do mnie zza kierownicy. Jej widok uspokaja moją tkliwię. Ziąb w moich kościach ustępuje, kiedy kluczę między samochodami, szarpnięciem otwieram drzwi od strony pasażera i wskakuję do środka.
– Jedź!
– Dostałaś pieniądze?
– Jedź, mamo, po prostu jedź!
Mama wciska gaz do dechy i francuskie targowisko zostaje daleko w tyle.
Wciąż próbuję złapać oddech, a mama rzuca mi jeden z tych tanich jednorazowych ogrzewaczy do rąk i mój woreczek z ryżem. Trzymamy jeden w samochodzie i dwa w motelu. Moja tkliwia się uspokoiła, ale pulsujący ból, który pojawia się przed jej przebudzeniem i po nim, wciąż się utrzymuje. Ci ludzie. Oni używali magii. Zabili człowieka!
– Co się stało? – Mama ogląda się na swoją torbę podróżną, leżącą na tylnym siedzeniu, i tak mocno ściska kierownicę, że aż bieleją jej knykcie. W kącikach jej oczu pojawiają się zmarszczki. Jej zaczesane do tyłu włosy siwieją miejscami, co wygląda jak srebrne smugi w korcu czarnej pszenicy. W zmarszczkach na jej twarzy ukryte są wspomnienia, tajemnice, za których przeniknięcie oddałabym wszystko. Na przykład dlaczego ja jestem obdarzona magią, a ona nie? Przed kim uciekamy? Jednak grymas jej ust, gdy włączamy się do ruchu na głównej ulicy, mówi mi wyraźnie, czym mama teraz się martwi – czy pora znów ruszyć w drogę.
Przygryzam wargę i szukam za szybą samochodu czegoś, na czym mogłabym zawiesić wzrok, żeby mama nie dostrzegła frustracji na mojej twarzy. Już tak niewiele brakuje mi do ukończenia szkoły, co oznaczałoby jakąś namiastkę wolności. Koniec z nieusprawiedliwionymi nieobecnościami. Koniec z nauczycielami patrzącymi mi na ręce. Już za dwa krótkie tygodnie będziemy mogły z mamą po prostu być i ukrywać się na widoku ze znacznie większą łatwością.
– No więc?
– Nic takiego. – Ci mężczyźni na targu nie widzieli, że ich obserwuję. A ten, który mnie złapał, puścił mnie. Nie widział, że moja tkliwia zburzyła ten mur. Nie zamierzam dolewać oliwy do ognia.
– Nie okłamuj mnie. – Jej spojrzenie przeszywa mnie na wylot.
Przechodzi mnie dreszcz. Jestem tak strasznie zmęczona uciekaniem. Mama wzdycha, wyjmuje z torebki paczkę papierosów i zapala jednego, a za oknem przelatują rozmazane plamy muzeów, które mijamy w pędzie i które znam tylko z zewnątrz.
– Wiesz, że robię to wszystko, żeby cię chronić? – Wyraz jej twarzy łagodnieje. – Może nie mamy zbyt wiele, ale mamy siebie nawzajem.
Odwracam wzrok. W mojej pamięci rozbłyska dom pochłonięty przez płomienie. Wciąż czuję smak tamtego dymu. Opuściłyśmy nasze ostatnie schronienie po tym, jak dom tamtego chłopaka został spalony dlatego, że spotykaliśmy się po szkole. Nawet wtedy mama nie udzieliła mi żadnego wyjaśnienia. Wiem, że mnie kocha. Ale to nie to samo co zrozumienie. Mogłam tam zginąć. Gdybym wiedziała więcej, mogłabym być sprytniejsza. Gdybym wiedziała więcej, mogłybyśmy być bezpieczniejsze. Może mama sądzi, że jestem za młoda, żeby to zrozumieć. Wyciąga rękę, żeby pogłaskać mnie po ramieniu, a ja mam ochotę się odsunąć. Ale nie robię tego. Siedzę nieruchomo i się uśmiecham, żeby mama miała poczucie, że wystarczająco się stara.
Resztę drogi jedziemy w milczeniu, a ja próbuję zatracić się w jednej z książek z biblioteki, które mam w plecaku. Ale samochód zatrzymuje się z szarpnięciem na parkingu przed motelem, ostatnim lokum, które mamie udało się dla nas znaleźć, a ja wysiadam pośpiesznie.
Kiedy zamykamy za sobą drzwi naszego pokoju, nie mogę już dłużej wytrzymać.
– Mamo, chcę zrozumieć swoją magię. Chcę zrozumieć, dlaczego robimy to wszystko.
Mama zdejmuje buty, a przedtem kładzie swoją torbę tuż obok siebie i przez chwilę się zastanawiam, czy w ogóle słyszała, co mówię.
– Quell. – Bierze głęboki oddech i znużenie widoczne na jej twarzy jeszcze się pogłębia. – Nawet nie wiem, od czego zacząć, jak…
– Po prostu powiedz mi prawdę. Dam radę ją znieść.
– Tak ci się tylko zdaje.
– Wiem, że dam radę. Mam siedemnaście lat, nie jestem już dzieckiem. – W moim głosie pobrzmiewa irytacja. – Proszę – dodaję łagodniej.
Mama nieruchomieje i znowu wzdycha. Na chwilę zapada cisza. A ja czekam, bo czuję, że tym razem odpowiedzią na moje pytania będzie coś więcej niż tylko milczenie.
– Twoja babcia jest bardzo wpływową i potężną kobietą, Quell, w całkowicie innym świecie niż ten, w którym teraz żyjemy.
Czuję ukłucie ekscytacji, kiedy mama wspomina babcię. Nie myślałam o niej – ani jej nie widziałam – odkąd byłam małą dziewczynką. Wzbiera we mnie nadzieja, że wreszcie uzyskam jakieś odpowiedzi.
– Ona też posiada magię, tak jak ja? – Ta moja musiała skądś się wziąć. Może pojawia się co drugie pokolenie.
– Kiedy dorastałam, nasz dom był centrum szkoleniowym tajnego stowarzyszenia magicznego. – Mama przykrywa się kocem i znów odkrywa. – Zakonu. – Wymieniamy leciutkie uśmiechy. – A życie w Château Soleil nawet poza sezonem było…
– Château Soleil?
– To rezydencja babci.
– Rezydencja? Jak duży musi być dom, żeby zyskać takie miano?
Mieszkałyśmy u babci do mojego piątego roku życia. Nie pamiętam tego tak naprawdę ani nie potrafię sobie wyobrazić. Moja pamięć jest zasnuta pajęczynami. Byłam mała. Babcia sadzała mnie sobie na kolanach. Pachniała brzozą i jałowcem. Pokój tonął w słonecznym blasku i wszystko zdawało się lśnić. Dała mi jakąś zabawkę. Czułam się bezpiecznie. Ale mama wpadła jak burza do pokoju, wyrwała mi zabawkę z rąk i zdjęła mnie z kolan babci. Reszta ginie we mgle.
– Ich magia jest inna od twojej, Quell. Oni poruszają się w świecie w sposób, który tobie nigdy nie będzie dany z powodu twojej tkliwii.
Zwieszam ramiona.
– Nie wszystko złoto, kochanie…
– Co się świeci. Wiem. – Nasuwa mi się kolejne pytanie. – Czy babcia wie o mojej tkliwii?
– Nie.
– To dlaczego…
W oddali rozbrzmiewa cichy grzmot i światła w pokoju migoczą. To jest tak niespodziewane, że obie milkniemy. Mama marszczy czoło, jakby ze wszystkich sił starała się na czymś skupić. Znam ten wyraz jej oczu. Tę iskrę, która już nie zgaśnie.
– Pakuj swoje rzeczy.
– Mamo?
– Musisz mi natychmiast powiedzieć wszystko, co tam zaszło na rynku, Quell. Proszę.
Sięga po swoją torbę, a we mnie coś pęka.
Opowiadam mamie wszystko: o tym, jak zabłądziłam przy wyjściu i zobaczyłam, jak zabijają tamtego człowieka, i że wpadłam na faceta w masce, która zlewała się z jego skórą. O tym, jak upuściłam kopertę, a moja tkliwia wyżarła dziurę w kamiennym murze, gdy próbowałam ją odzyskać. Im dłużej mówię, tym mocniej mama ściska swoją torbę.
W oddali znów przetacza się grzmot i mama pochmurnieje. Upycha w torbie swoje nieliczne ubrania, a moja determinacja słabnie.
– Mamo, proszę. – Oczy pieką mnie od łez.
Nie mogę. Nie znowu. Jesteśmy już tak blisko. Dwa tygodnie.
Mama podaje mi niebieski słoik z oszczędnościami, które zaczęłyśmy do niego wrzucać sześć lat temu, kiedy powstał nasz plan zamieszkania przy plaży. Oczami wyobraźni widzę dom, który wybudowałam dla nas w marzeniach. Piętrowy, prosty, na planie kwadratu, przytulny dzięki okiennicom. Przez otwarte okno wpada słony powiew.
– Jeszcze jeden raz, przykro mi. – Mama wkłada kurtkę.
Zawsze jest jeszcze jeden raz.
– Nie wierzę ci! – Nienawidzę tego. Tak bardzo tego nienawidzę. Jak mam ją przekonać, że na targu byłam ostrożna? Udało mi się uciec. Damy sobie radę, tak jak zawsze, jeszcze przez kilka tygodni. Zaciskam kolana i staram się odezwać mocnym głosem. – Nie.
– Co ty powiedziałaś? – Ton mamy jest ostry, ale sposób, w jaki ściska ramę łóżka, mówi wyraźnie, że napięcie w jej głosie to strach, nie złość.
– Powiedziałam: „nie”, mamo. – Tym razem mówię to dobitniej, wzbiera we mnie moja pieśń. Od magii mrowią mnie koniuszki palców, chowam je, żeby je rozgrzać, niepewna, co może z tego wyniknąć. Nigdy nie pozwalam magii wybuchać, kiedy jestem taka wzburzona. Gniew mamy dogasa i przemienia się w coś innego, oczy ma czerwone od łez. Gasi papierosa i nachyla się tak blisko, że czuję jego smak w jej oddechu.
– Chcesz znać prawdę? To nie był piorun. To magia.
Serce we mnie zamiera.
– Nie rozumiem.
Łza spływa jej po policzku. Ociera ją tak szybko, że prawie umknęła mojej uwadze.
– Ci dragoni, których widziałaś…
– Dragoni?
– Zabójcy z zakonu. Ich zadaniem jest zgładzenie wszystkich z tkliwią. – Paznokcie mamy wbijają mi się w ramię. – Jeśli ktoś odkryje twój sekret, oni cię zabiją, Quell!
Jej słowa sprawiają, że zapiera mi dech. Muszę przytrzymać się ściany, bo cały świat się chwieje.
Ktoś mógłby mnie zabić z powodu magii, której wcale nie chcę ani nie używam.
– A jeśli ktoś widział cię tam na targu? – Mama kręci głową. – Nie możemy ryzykować. Jeszcze jeden raz, Quell, proszę! – Zaciska palce na mojej dłoni, jakby trzymanie mnie za rękę gwarantowało porządek jej świata. Wiem, co muszę zrobić, ale to bynajmniej nie ułatwia sprawy. Jeśli mama ma rację, jeśli tym razem ten tak zwany zakon rzeczywiście nas znalazł, nie mam wyboru. Wysypuję nasze plażowe fundusze ze słoika na łóżko, a to, co jeszcze pozostało we mnie w jednym kawałku, rozsypuje się w proch.
– Dobra – szepczę, biorąc na siebie jarzmo jej udręki i mruganiem odpędzając swoją własną. Jeszcze jeden raz. – Skoczę do spożywczaka i kupię najpotrzebniejsze rzeczy. Daj mi pięć minut.
– Dzielna dziewczynka. I, Quell… – Mama zadziera spódnicę. Do uda ma przypięty sztylet ze złotą rękojeścią, bogato zdobioną i wysadzaną klejnotami. Wciska mi go do ręki. – Na wszelki wypadek.
Mrugam z niedowierzaniem. Metalowe ostrze jest dwa razy dłuższe od rękojeści, a przecież wydaje się lekkie jak piórko. Kunsztowne zdobienia lśnią złotem i mienią się klejnotami. Nie miałam pojęcia, że mama w ogóle ma broń, a co dopiero taką… wspaniałą.
– Jeśli mam rację i jeden z dragonów nas znalazł, może być ich więcej.
Wpatruję się w sztylet, który trzymam w dłoni. Jest zimny, tak jak słowa mamy. To bez wątpienia najpiękniejsza i najbardziej niebezpieczna rzecz, jaką w życiu widziałam. Napotykam spojrzenie mamy i wreszcie w jakimś stopniu rozumiem ciężar, jaki skrywa od lat.
– Pięć minut – przypomina. – Nie więcej.
Chowam sztylet i pędzę do drzwi.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz