Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy Anna Cicconi przyjeżdża do małej miejscowości w Hamptons, chce zacząć swoje życie od nowa. Pomóc jej w tym ma wakacyjna praca jako au pair. Szybko odkrywa, że w miasteczku wszyscy żyją zniknięciem Zoe Spanos. Anna jest niesamowicie podobna do Zoe, przez co jej obecność wzbudza mieszane uczucia mieszkańców.
W miarę jak Anna poznaje życie Zoe, nabiera przekonania, że ona i Zoe są ze sobą powiązane i że wie, co się z nią stało. Czy Anna naprawdę zabiła Zoe? A jeśli nie, czy Martina, nastolatka, która prowadzi podcast: Zaginiona Zoe, odkryje prawdę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 434
Niniejsza książka jest dziełem fikcji. Wszelkie odniesienia do wydarzeń historycznych, prawdziwych osób lub miejsc są fikcyjne. Pozostałe imiona, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki, a wszelkie podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń, miejsc lub osób, żywych lub martwych, jest całkowicie przypadkowe.
Copyright © 2020 by Kristin S. Frick. Published by agreement with Folio Literary
Management, LLC and Graal Sp. z o.o.
Tytuł oryginału: I killed Zoe Spanos
© Copyright for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie. HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.
Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Adaptacja okładki: GJ-studio Grażyna Janecka
Tłumaczenie: Anna Hikiert-Bereza
Redaktor prowadzący: Katarzyna Kępka
Redakcja: Magdalena Adamska
Korekta: Paulina Potrykus-Woźniak, Małgorzata Merkel-Massé
Wydawca: Katarzyna Moga
Koordynacja produkcji: Jolanta Powierża
HarperYA jest imprintem młodzieżowym HarperCollins Polska.
www.HarperYA.pl
HarperCollins Polska sp. z o.o.
ul. Domaniewska 34a
02-672 Warszawa
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-276-9699-1
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Dla Osvaldo. Ostatniej nocy śniło mi się,
że wróciliśmy do Manderley.
Miasteczko
Bardzo trudno jest utrzymać granicę między przeszłością a teraźniejszością.
Wiesz, co mam na myśli?
Edith „Little Edie” Bouvier Beale, Szare ogrody
TERAZ
Sierpień
Komisariat policji w Herron Mills, Long Island w stanie Nowy Jork
– ANNO? NAGRYWAMY.
Obiektyw kamery przesuwa się z długiej szczeliny w podłodze z linoleum na skuloną postać. Dziewczyna siedzi na brzeżku chybotliwego, metalowego krzesła – tak blisko jego krawędzi, że jej obszarpane dżinsowe szorty ledwie dotykają niegdyś błękitnej wyściółki siedzenia. Jej czerwona koszulka na ramiączkach jest jedyną plamą żywego koloru w tym bezbarwnym pokoju. Otacza się ramionami, jakby próbowała stać się jak najmniejsza lub zasłonić krwistą czerwień bladą skórą. Z pochyloną głową, wbija wzrok w swoje buty, a gęsta kurtyna splątanych czarnych włosów opada jej na twarz.
– Słyszysz mnie, Anno? Kamera jest włączona.
Biała sygnatura czasu w lewym dolnym rogu ekranu wskazuje, że jest 5 sierpnia, godzina 21.02.
– Tak.
– W porządku. – Dochodzący zza kamery kobiecy głos jest zimny: nie ma w nim śladu uprzejmości, opiekuńczości ani żadnej z tych cech, które przypisuje się automatycznie kobietom, jakby w ich przypadku były czymś nieodzownym – lub firmową etykietką. Brzmienie głosu detektyw Holloway jest ostre, jak wyciosane z kamienia, surowe, jakby sam kontakt z nim mógł ranić. Staje przed obiektywem i podaje datę oraz godzinę, informując, że jest to rozmowa z Anną Cicconi, nieletnią, która nie ma w tej chwili statusu aresztowanej. Następnie zwraca się do Anny: – Śmiało. Powtórz to, co właśnie powiedziałaś detektywowi asystentowi Masseyowi i mnie.
Trzecią osobę w pokoju ledwo widać w kadrze. Detektyw asystent Massey ma pod trzydziestkę i nie jest przyzwyczajony do siedzenia przez tak wiele godzin. Wierci się w fotelu na kółkach za małym biurkiem, usadowiony naprzeciwko Anny, pozwalając, aby inicjatywę przejęła jego starsza partnerka. W ciągu ostatnich sześciu godzin trzymał się głównie na uboczu, od czasu do czasu biegając do automatu po napoje gazowane i lekko stęchłe chipsy kukurydziane. Obserwując. Robiąc notatki.
Nie ma tu rodziców ani prawników. Ojciec dziewczyny jest nieosiągalny – nieuchwytny od lat. Ktoś zadzwonił do matki, ale dopiero po tym, jak Anna przyznała się, że była w miejscu, w którym znaleziono ciało. Gloria Cicconi jest teraz w drodze, ale podróż przez Long Island zajmie jej ponad dwie godziny; wcześniej musiała przekonać sąsiada, żeby pożyczył jej samochód. Zapewnili dziewczynę, że zadzwonią od razu, ale nikt tego nie zrobił. Może to był błąd, zwykłe nieporozumienie. A może zrobili to celowo? Może dziewczyna powinna była odmówić rozmowy z detektywami, dopóki nie przyjedzie jej matka. Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby Gloria tu była. Ale tak się nie stało.
Anna jest przyzwyczajona do radzenia sobie samodzielnie. Nauczyła się nie polegać na dorosłych, którzy tylko zlecali jej zadania albo przeganiali ją, gdy coś spartaczyła. Co zdarzało jej się dość często. Przyzwyczaiła się do beznamiętnego braku zainteresowania jej porażkami ze strony matki. Dlaczego miałaby oczekiwać, że tym razem będzie inaczej?
Detektyw wychodzi zza kamery, zadowolona z siebie, i zajmuje puste krzesło obok Anny. Na podglądzie widać, że siedzi blisko. Zbyt blisko, aby dziewczyna czuła się komfortowo – widać, jak Anna przesuwa się lekko w prawo.
– Dalej, śmiało – zachęca policjantka. – Powtórz to, co właśnie nam powiedziałaś.
– O Zoe? – Anna podnosi głowę; kurtyna włosów rozsuwa się, odsłaniając spierzchnięte usta i bystre niebieskozielone oczy okolone ciemnymi obwódkami; jej i tak już blada twarz jest niemal upiornie sina w białych światłach LED, zamontowanych podczas jednej z ostatnich modernizacji posterunku policji w Herron Mills.
– Może zaczęłabyś od początku? – To tak naprawdę nie jest pytanie. Detektyw Holloway wyciąga rękę w kierunku Anny, ale po namyśle opuszcza ją na metalowy podłokietnik jej krzesła. – Od tego, co wydarzyło się w sylwestra.
– Dobrze. – Głos Anny jest lekko schrypnięty. Na nagraniu brzmi, jakby była przeziębiona, ale tak naprawdę to dlatego, że rozmawiała z policją już od wielu godzin, zanim ktokolwiek wpadł na pomysł, żeby nagrywać.
Ona i detektyw Holloway przeszły przez naprawdę męczącą przeprawę. Było popołudnie, kiedy Anna tu dotarła, roztrzęsiona, ale i pełna determinacji, która szybko się rozmyła w kamiennych murach komisariatu. Gdyby w pomieszczeniu były okna, wiedziałaby, że na zewnątrz jest ciemno już od ponad godziny.
– Zaczęłyśmy ten wieczór u Kaylee. Wcześnie, o wpół do siódmej. Mieszka pięć przecznic od domu mojej mamy, w Bay Ridge.
– To na Brooklynie?
– Tak. Zgadza się. Na Brooklynie. My… od jakiegoś czasu często spędzałyśmy wieczory u Kaylee. Ona również nie ma ojca, a jej mama pracuje na nocki. Zwykle piłyśmy tam przez kilka godzin, a potem wychodziłyśmy. Spotykałyśmy się ze Starr i resztą. W okolicy jest kilka barów, w których nas znają. Albo wsiadałyśmy w pociąg i jechałyśmy na Coney Island. Szłyśmy potańczyć.
– I właśnie tak spędzałyście sylwestra? Na Coney Island?
Jak na kobietę po czterdziestce detektyw Holloway wciąż ma zaskakująco gładką twarz. Ale tusz do rzęs zaczyna zbrylać się już w grudki w kącikach jej oczu, a język i zęby pokrywa warstewka nieświeżego osadu. Wałkują ten temat od trzeciej, a ona chciałaby mieć to już za sobą. Aresztować dziewczynę i to zakończyć.
– Tak, ale nie na tańcach. Tego wieczoru nie wyszłam z innymi od Starr. Jest starsza, ma jakieś… dwadzieścia dwa lata? Wzięła mnie i Kaylee pod swoje skrzydła w zeszłym roku i trzymałyśmy się razem, dopóki nie przeprowadziła się do Orlando.
– To znaczy kiedy dokładnie?
– Wkrótce po Nowym Roku. Dostała pracę w jednym z parków.
– W porządku. Ale tamtej nocy w jej mieszkaniu na Coney Island byłyście: ty, Kaylee i Starr.
– I kilka innych osób. Chłopak Kaylee, Ian. I ten Mike z okolicy.
– Z okolicy?
– Z Brooklynu. Nie ze szkoły. – Anna szarpie za nitkę wystającą z jej dżinsowych szortów i ją odrywa.
– Rozumiem. O której godzinie wyszłaś z mieszkania Starr?
Przez chwilę Anna milczy. Pochyla się do przodu, wciska łokcie w gołe kolana, włosy opadają jej znowu na oczy. Wygląda młodziej niż na swoje siedemnaście lat, pomniejszona przez chciwe oko kamery i przytłaczającą obecność dorosłych w mundurach.
– Musiała być jakaś dziewiąta… może wpół do dziesiątej.
– Musiała być czy była? – pyta detektyw Holloway ostrym tonem.
Gdy Anna się odzywa, jej głos brzmi z kolei jak ciche mamrotanie, stłumione przez zasłonę włosów:
– Nie bardzo pamiętam. Ale jeśli pojechałam pociągiem do Herron Mills i dotarłam tam przed północą, to musiałam wyjechać mniej więcej o tej porze. Albo nawet wcześniej.
Detektyw wypuszcza z cichym sykiem powietrze z płuc.
– W porządku. No to… co pamiętasz? – Opada na oparcie krzesła, ale wciąż trzyma dłoń na podłokietniku Anny.
– My… byłyśmy na balkonie w Windermere. Tym długim, który biegnie wzdłuż frontu domu, na drugim piętrze.
– Wy, to znaczy kto, Anno?
– Ja i Kaylee. I Zoe.
– Tylko wasza trójka?
– Tylko my trzy.
– A gdzie byli wtedy Talbotowie?
– Chyba w miasteczku, u przyjaciółki, Doreen. Tak sądzę. Nie było ich w domu.
Detektyw Holloway przez chwilę wpatruje się w Annę, która wytrzymuje jej spojrzenie.
– W porządku, kontynuuj – mówi wreszcie funkcjonariuszka.
– Piłyśmy whiskey. Glenlivet, naprawdę dobrą. Lepszą niż cokolwiek, na co Kaylee i ja mogłyśmy pozwolić sobie w domu. – Gdy wypowiada kolejne słowa, w jej głosie pobrzmiewają jakieś ledwie słyszalne gorzkie nuty. – Caden zawsze trzymał butelkę w nieużywanym boksie w stajni Windermere. Chyba to stamtąd ją wzięłyśmy.
– Zgadujesz czy wiesz?
– Zgaduję. Pamiętam tylko, że podawałyśmy sobie butelkę na balkonie.
– A która z was piła piwo? – pyta detektyw.
– Słucham? – Anna podrywa głowę; zasłona włosów ponownie się rozchyla, odsłaniając jej twarz. Przez krótką chwilę patrzy kobiecie w oczy, a potem znów wbija wzrok w swoje blade kolana.
– Wcześniej twierdziłaś, że piłyście whiskey i piwo.
– Naprawdę? – Na nagraniu widać, jak Anna przygryza usta. Potem oblizuje spierzchnięte wargi. – Chyba tak – mówi po chwili. Piłam od wielu godzin. Nie pamiętam wszystkiego zbyt dobrze. Chyba faktycznie było też piwo.
– Opowiedz mi o tym, jak Zoe spadła – prosi detektyw Holloway. Zabiera rękę z podłokietnika i kładzie ją delikatnie na ramieniu Anny, która wydaje się jednak tego nie zauważać, nie reaguje. Spojrzenie ma nieostre, ale kiedy zaczyna mówić ponownie, jej głos brzmi wyraźniej niż kiedykolwiek od początku tej rozmowy.
– Barierka jest dość nisko. Sięga… mniej więcej do uda? Wygłupiałyśmy się we trzy. Pamiętam, jak Kaylee mnie szczypała, jakby próbowała mnie ocucić. Chyba nie byłam do końca przytomna. I pamiętam, jak Zoe się śmiała. Miała taki zaraźliwy śmiech – dźwięczny, beztroski. Sprawiał, że człowiekowi robiło się ciepło na sercu.
– A jak doszło do tego, że ona spadła, Anno? – Detektyw Holloway zaciska palce na ramieniu dziewczyny, niezbyt delikatnie.
– Och. – Dziewczyna patrzy przez chwilę przed siebie, nie na policjantkę, ale prosto w obiektyw kamery. Jakby dopiero do niej dotarło, gdzie właściwie jest. Po co tu przyszła. – Kaylee weszła do środka. Chyba miała przynieść coś do jedzenia. Zoe i ja zostałyśmy na balkonie same. Pamiętam, jak kręciłyśmy się w kółko, trzymając się za ręce. Kręciłyśmy się i śmiałyśmy, i było fajnie, dopóki nie zrobiło mi się niedobrze. Chyba… wydaje mi się, że puściłam jej dłonie.
– Wydaje ci się? Musisz być ze mną szczera, Anno. – Słowa funkcjonariuszki przeszywają powietrze, ostre niczym nóż, i Anna wzdryga się lekko.
– Pamiętam, że uderzyła o barierkę balkonu. Tę niską. Ugięły się pod nią kolana, a potem… jakby poszybowała…
– Daruj sobie ten poetycki język – wchodzi jej w słowo detektyw Holloway. – Po prostu powiedz, co się wydarzyło.
– Poleciała w tył, na trawnik. – W oczach Anny zapala się na chwilę coś dzikiego, ale równie szybko gaśnie, a jej źrenice ponownie zmieniają się w bezdenne, ciemne studnie znużenia. Przez chwilę w pomieszczeniu panuje kompletna cisza. Anna splata dłonie na podołku. – Gdy dotarłam na dół… tak naprawdę nie pamiętam widoku ciała. Pamiętam tylko, jak uderzył mnie ten zimny, paraliżujący strach. Że ona naprawdę nie żyje i że to moja wina. I nie mogłam znaleźć jej torby. Zniknęła. Nie wiem, dlaczego wydało mi się to ważne.
Młodszy detektyw, Massey, wstaje tak raptownie, że jego fotel uderza z hukiem w ścianę. Anna i detektyw Holloway podrywają na niego wzrok, jakby dopiero przypomniały sobie o jego obecności.
– Popchnęłaś ją? – pyta piskliwie, ale głośno.
Anna zaczerpuje gwałtownie tchu.
– Nie.
– Zapytam cię jeszcze raz. – Mężczyzna robi trzy kroki, zmniejszając dystans między nimi. Staje nad Anną, górując nad nią złowieszczo: szczupły i umięśniony, w swoich za krótkich i zbyt szerokich w biodrach spodniach. Kamera rejestruje jego obraz od ramion w dół: bezgłowe zagrożenie. – Pytam. Czy. Ją. Popchnęłaś?
– N-nie. – Po raz pierwszy Anna się zająkuje. – Kręciłyśmy się. Puściłam jej dłonie…
Detektyw Holloway patrzy ostro na swojego młodszego partnera, który pod wpływem jej spojrzenia cofa się o krok.
– Co wydarzyło się później, Anno? – pyta kobieta.
– Chyba zawiozłam ją nad jezioro.
– Zawiozłaś Zoe. Sama.
– Tak.
– Jakim samochodem?
Anna wpatruje się w swoje dłonie, jakby mogła z nich wyczytać odpowiedź na pytanie.
– Nie pamiętam. Może autem Zoe? A może wozem z posiadłości Windermere. Wszyscy mają tu samochody. A pani Talbot nie zamyka niczego na klucz.
Detektyw Holloway wydaje z siebie odgłos będący na wpół chrząknięciem, na wpół westchnieniem.
– A co pamiętasz, Anno?
Pytana bierze głęboki oddech.
– Pamiętam… wodę. Szarą i matową, jak spłowiały lakier na starym samochodzie. Pamiętam, jak klęczałam na brzegu, wpatrując się w powierzchnię wody po tym, jak się nad nią zamknęła. Pamiętam, jak zimno było tej nocy. Jak ostry i mokry wiatr smagał moje policzki. Najlepiej pamiętam jednak poczucie winy. Tak silne, że wypychało mi powietrze z płuc.
Detektyw milczy przez chwilę, przetrawiając słowa Anny.
– Cofnijmy się trochę – proponuje w końcu. – Jak zatopiłaś jej ciało w motorówce?
Anna przygryzła dolną wargę.
– Nie pamiętam tej części.
– Zastanów się. – W głosie detektyw Holloway znów pobrzmiewają ostre nuty.
– Wlewając do niej wodę?
– A poza tym?
Dziewczyna milczy przez chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– I wrzucając kamienie?
Detektywi wymieniają spojrzenia.
– W porządku. Jakie kamienie?
Anna znów na moment milknie. Obgryza skórkę z wargi i zgryza ją zębami.
– Chyba z Windermere. Może znalazłam jakieś duże kamienie na terenie posiadłości i włożyłam je do bagażnika? – Wierci się na swoim krześle, zwijając między kciukiem a palcem wskazującym kolejną nitkę z nogawki swoich szortów, podczas gdy detektyw asystent Massey zapisuje coś w leżącym przed nim notesie.
Detektyw Holloway odchrząkuje i wstaje.
– Opowiedz mi więcej o swoich relacjach z Zoe – prosi, zmieniając temat. Jej głos jest teraz łagodniejszy, przymilny. – Skąd ją znałaś?
– Byłyśmy przyjaciółkami – odpowiada bezradnie Anna. Znów mamrocze, jakby coś ukrywała.
Detektyw Holloway splata ręce za plecami, siląc się na cierpliwość.
– Jak długo się znałyście?
Pytanie jest takie proste! Ale Anna nie chce na nie odpowiedzieć – albo nie wie jak.
– W takim razie sformułuję to inaczej – wzdycha kobieta. – Jak ty i Zoe się poznałyście?
– Myślę, że… – Anna urywa. – Najprościej będzie, jak wam pokażę. Na moim telefonie.
To coś nowego. Oczy detektyw Holloway rozbłyskują. Kiwa głową swojemu partnerowi, który wyjmuje telefon Anny z małego plastikowego koszyka stojącego na biurku.
– Czego mam szukać? – pyta.
– W Messengerze. Na dole pierwszego ekranu? Taka mała błyskawica…
Detektyw asystent Massey odchrząkuje i otwiera aplikację, a potem przykuca obok Anny, trzymając jej telefon między nimi.
– Proszę przewinąć trochę w dół – mówi Anna. – Może byłoby łatwiej, gdybym… – Spogląda na detektyw Holloway, prosząc o pozwolenie.
Na jej znak ostrożnie bierze swój telefon z rąk młodszego detektywa, a następnie zaczyna przewijać liczne czaty.
– Tutaj. – Wskazuje palcem na rozmowę z grudnia: dwie wiadomości od Zoe Spanos z dziesiątego i dwudziestego ósmego ostatniego miesiąca roku.
Przez chwilę w pokoju panuje całkowita cisza, podczas gdy detektywi przeglądają wiadomości od zmarłej dziewczyny. Anna ledwo śmie oddychać.
Jej telefon zostaje zabrany, wiadomości dokładnie przeanalizowane, a następnie włączone do materiału dowodowego; Annie udaje się odetchnąć swobodniej, dopiero gdy detektyw asystent Massey wraca na swoje miejsce za biurkiem, a jej ponownie towarzyszy jedynie funkcjonariuszka Holloway.
– Czy jest coś jeszcze, co chciałabyś nam powiedzieć? – pyta kobieta.
Anna milczy przez chwilę, a potem odwraca się, żeby spojrzeć jej w oczy.
– Obie uwielbiałyśmy ten wiersz Tennysona. Zna go pani? Pani z Shalott?
Na skraju kadru widać, jak asystent detektyw Massey powoli wstaje. Jego starsza partnerka rzuca mu ostrzegawcze spojrzenie, które mówi: „czekaj”.
– Opowiedz mi o tym wierszu, Anno – prosi.
– Opowiada o kobiecie, która mieszka w zamku na wyspie, niedaleko Camelotu. W obawie przed klątwą siedzi przy krośnie i tka tylko to, co widzi w lustrze, które jest czymś w rodzaju okna na otaczający ją świat. – Urywa na chwilę. – Nie umiem tego dobrze wyjaśnić…
– Świetnie ci idzie – zachęca ją detektyw Holloway. – Kontynuuj.
– No więc… – podejmuje Anna – kobieta obserwuje w lustrze parę nowożeńców i pragnie tego, co mają. Oni są prawdziwi; ona żyje tylko cieniem życia. A potem widzi sir Lancelota, odwraca się i wygląda przez okno, co ściąga na nią klątwę. Jest skazana na zagładę, ale opuszcza swój zamek, znajduje łódź i płynie do Camelotu, mimo iż wie, że umrze, zanim tam dotrze. Łódź staje się jej grobem.
Przez tak długi czas, że można by pomyśleć, iż coś się zepsuło, jedynym dźwiękiem na nagraniu jest szelest munduru detektywa asystenta Masseya, gdy ten wierci się w ciszy na swoim fotelu.
– A więc znalazłaś łódź dla Zoe? – podsuwa w końcu detektyw Holloway. Jej głos jest teraz dziwnie łagodny, wszelkie ostre nuty zniknęły bez śladu.
– Może pomyślałam, że właśnie tego by chciała? – mamrocze Anna. – Może próbowałam… wszystko naprawić.
– Naprawić? – powtarza jej słowa starsza detektyw.
– Chociaż w ten sposób. Po tym, co zrobiłam. To był wypadek, ale… zabiłam Zoe Spanos.
WTEDY
Czerwiec
Dwa miesiące wcześniej… Stacja Bridgehampton, Long Island w stanie Nowy Jork
NIE WIEM, DLACZEGO spodziewałam się, że stacja będzie tuż nad oceanem. Że gdy drzwi pociągu się otworzą, do środka wedrą się piskliwe krzyki mew i słona mgiełka. Piasek wzbijany przez morską bryzę kąsający moją skórę… Nadmorskie powitanie.
Rzeczywistość wygląda jednak zgoła inaczej. Kiedy wysiadam na peron w Bridgehampton, a drzwi pociągu zamykają się za mną, podeszwy moich klapek uderzają z głuchym stukotem o pas brudnego betonu. Przede mną znajduje się budynek stacji wyglądający jak powiększone pudełko zapałek. Przez okna widzę kilka ławek i samotny automat biletowy. Wzdłuż peronu na wiele metrów w obu kierunkach ciągnie się pomalowana na zielono barierka, a za nią jest parking, nie ocean.
Zsuwam okulary na grzbiet nosa i mrużę oczy w świetle wiszącego nisko na niebie słońca. Wokół mnie strumień pasażerów sunie w stronę zejścia na parking; ludzie wsiadają do czekających samochodów, taksówek i busów. Jest poniedziałek. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak to miejsce wygląda w piątek, gdy turyści i letnicy przyjeżdżają tu, aby zawładnąć Hamptons na czas weekendu.
Nie przyjechałam tu na wakacje. Tylko do pracy. Spotkałam Emilię i Paisley Bellamy tylko raz i nagle nie jestem pewna, czy je rozpoznam. Otacza mnie mały tłumek elegancko ubranych matek z równie wystrojonymi dziećmi, przemieszanych z parami, biznesmenami i grupkami przyjaciół. Szukam rzadkich blond włosów Paisley, rozglądam się, lustrując dziecięce twarze w poszukiwaniu delikatnych linii jej nosa i podbródka. Kasztanowego boba jej matki, jej sylwetki tenisistki. To mój pierwszy dzień w pracy, a ja już się miotam; znajomy strach przed tym, że zjawię się na zajęcia na czas, ale nieprzygotowana, osiada na dnie mojego żołądka jak kamień.
Gdzieś z głębi mojego plecaka dobiega brzęczenie telefonu i zaczynam już żałować, że moja prosta, ale gustowna letnia sukienka nie ma kieszeni. Powiedziano mi, że będę musiała ubierać się „umiarkowanie szykownie”, ale mam nadzieję, że mój zwykły letni strój, składający się z szortów i podkoszulka, będzie dopuszczalny w miasteczku. W przeciwnym razie będę chodzić w kółko w czterech tych samych sukienkach, dopóki nie dostanę pierwszej wypłaty.
Ciągnę za sobą moją nieporęczną fioletową walizkę i opieram ją o barierkę peronu, a potem zsuwam plecak z ramienia i szperam w nim w poszukiwaniu telefonu. Jest nowy – to prezent od mamy z okazji ukończenia szkoły; złota obudowa wciąż błyszczy, a ekran nie jest jeszcze porysowany. Powinnam o niego dbać – to najładniejsza rzecz, jaką posiadam – ale jest duże ryzyko, że nic z tego nie wyjdzie.
Wiadomości nie są od Emilii Bellamy ani Toma, jej męża, którego jeszcze nie poznałam. Tylko od Kaylee.
Nie mogę uwierzyć, że mnie porzuciłaś!
Rany, mam wrażenie, że dopiero co skończyłyśmy szkołę!
Co ja mam ze sobą zrobić przez całe lato?
Anno, jesteś tam?
Poczucie winy dławiące mnie w gardle mówi mi, że powinnam była uprzedzić Kaylee o moich wakacyjnych planach, ale wiedziałam, że tak zareaguje. Zamykam wiadomości i upewniam się, że głośność dzwonka jest ustawiona na maksa, na wypadek gdyby dzwonili państwo Bellamy. Tymczasem peron już opustoszał, podobnie jak większość parkingu. Mam nadzieję, że jestem we właściwym miejscu. Że nie pomyliłam godziny spotkania. To byłoby w moim stylu, gdybym to wszystko spieprzyła, a ja w sumie właśnie dlatego tu jestem. Żeby uciec z Bay Ridge. Z dala od Kaylee. Z dala od siebie samej. Za dwa miesiące będę studentką pierwszego roku na uniwersytecie SUNY w New Paltz, podczas gdy Kaylee rozpocznie naukę w college’u na Brooklynie. Obie zaczniemy nowe życie – a przynajmniej ja mam taki plan. Ale nie mogę czekać kolejnych dwóch miesięcy. Muszę rozpocząć ten nowy rozdział już teraz.
Zastanawiam się właśnie, czy nie zadzwonić do Emilii, gdy na parking podjeżdża lśniący czarny SUV lexus. Przez okno widzę opalone ramię i twarz mężczyzny, który patrzy na mnie i pyta:
– Anna Cicconi?
Jest przystojny w pewien ojcowski sposób – a przynajmniej tak wyobrażam sobie młodego, odnoszącego sukcesy ojca. Takiego, jak kiedyś mój. Kiedy byłam dzieckiem, wiecznie pracował. Teraz ledwo pamiętam jego twarz.
Macham do niego niepewnie, czując się zdecydowanie niezręcznie.
– Pan Bellamy?
– Mów mi Tom – prosi, gestem zapraszając mnie, żebym wsiadła do auta. Idę w jego stronę z plecakiem na ramieniu, ciągnąc za sobą moje fioletowe monstrum na kółkach.
Podróż ze stacji kolejowej do Herron Mills, jednego z wielu nadoceanicznych miasteczek rozsianych po południowo-wschodnim wybrzeżu Long Island niczym klejnoty w piaszczystej koronie, trwa zaledwie dziesięć minut. Ku mojemu zaskoczeniu, podczas jazdy w kierunku wybrzeża mijamy tyle samo pól uprawnych, co galerii sztuki i prywatnych domów. Pomarańczowe słońce za linią drzew oblewa wszystko jasnym, gorącym blaskiem. Mrużę oczy, próbując rejestrować szczegóły otoczenia. Nie widziałam jeszcze wody, ale to zdecydowanie nie jest Brooklyn.
– Pierwszy raz w Hamptons? – zagaja Tom.
Odwracam głowę w jego stronę, odrywając spojrzenie od żywopłotów i bram wjazdowych, które chronią przed wścibskim wzrokiem zapewne oszałamiające rezydencje.
– Tak. Tak sądzę. To znaczy, tak mi się wydaje.
Moja rozmowa kwalifikacyjna na stanowisko opiekunki odbyła się w zeszłym miesiącu na Manhattanie. Spotkałam się z Emilią i Paisley w kawiarni na tarasie Muzeum Sztuki Nowoczesnej i spędziłyśmy razem popołudnie. Emilia zapłaciła za moją mrożoną herbatę, ale nie za bilet do muzeum. Pewnie mają karty stałego wstępu. Domyślam się, że gdy masz kupę forsy, nie przejmujesz się takimi drobiazgami jak bilety studenckie za czternaście dolców. Nerwowo zaciskam i rozluźniam spoczywające na kolanach dłonie.
– W takim razie pozwól, że co nieco ci opowiem – mówi Tom. Jego idealnie równe zęby błyskają olśniewającą bielą na tle opalonej skóry. Cieplej zrobiło się dopiero w zeszłym tygodniu i zastanawiam się, jak udało mu się już spędzić tyle czasu na słońcu. – Hamptons rozciąga się wzdłuż wschodniego krańca Long Island. W sumie około dwudziestu miasteczek i wiosek. Jesteśmy na South Fork, odnodze półwyspu, który leży nad Atlantykiem. Na północy znajduje się zatoka, a dalej North Fork.
– Rozumiem. – Wcześniej sprawdziłam wszystko na Google Maps. Co prawda dopiero rano, gdy się pakowałam, ale jednak. W duchu liczę na to, że dowiem się nieco więcej o lokalnej historii, a nie geografii, ale nie chcę być nieuprzejma.
– Herron Mills to jedna z najstarszych miejscowości, więc zobaczysz prawdziwą mieszankę architektury: od holenderskiego kolonializmu aż po bardzo nowoczesną. I wszystko odrestaurowane. Clovelly Cottage to tradycyjny angielski dom wiejski, więc wtapia się w starszą architekturę na Linden Lane, ale został zbudowany w dwa tysiące jedenastym. Przez lata dokonaliśmy kilku modernizacji, ale kupiliśmy go w stanie pod klucz, ponieważ Emilia musiała mieć spokój przed przyjściem Paisley na świat. Ledwo zdążyliśmy – wprowadziliśmy się pod koniec lutego, a ona urodziła trzy tygodnie później.
Kiwam głową i udaję, że dociera do mnie więcej niż co drugie słowo padające z jego ust. Dom Bellamych, jak dowiedziałam się z rozmowy z Emilią, zwie się Clovelly Cottage. Bo oczywiście mam do czynienia z rodzajem ludzi, którzy nadają swoim domom nazwy. Skoro wprowadzili się w roku narodzin Paisley, mieszkają tu od ośmiu lat. Reszty dowiem się na miejscu.
– Skąd się przeprowadziliście? – pytam.
– Upper West. Świetny dojazd, ale Emilia nie chciała zakładać rodziny w mieście. – Wzrusza ramionami. – Wszystko sprowadza się do kompromisów.
Gdy skręcamy w Main Street, Tom zwalnia. Otaczają nas butiki Tory Burch i Ralpha Laurena oraz coś, co wygląda jak mały dom przekształcony w sklep pop-up linii lifestyle’owej Gwyneth Paltrow. Jakby wzięli kawałek Piątej Alei i przenieśli go na osobliwą, obsadzoną drzewami wiejską ulicę, z wyłożonymi cegłą chodnikami, mnóstwem ławek i parkingiem.
– To nie jest najkrótsza droga do nas, ale chciałam, żebyś zobaczyła centrum, zanim się ściemni. Jestem pewien, że Paisley zaciągnie cię jutro do miasteczka. Albo na plażę.
Zamykam na chwilę oczy i modlę się w duchu, żeby wybrała plażę. Słyszę, jak mój telefon znowu brzęczy, z pewnością sygnalizując kolejną serię wiadomości z pretensjami od Kaylee, i sięgam do plecaka, aby wyłączyć dzwonek.
Skręcamy jeszcze kilka razy, zostawiając Main Street w tyle, a potem Tom wjeżdża w Linden Lane. Znowu zwalnia.
– Pierwszy dom to Seacrest. Należy do Fulton-Barrsów, naszych najnowszych sąsiadów. Jeffrey i Arvin zlecili jego zaprojektowanie Michaelowi Kentowi, co widać w ostrych kątach i zastosowaniu szkła.
Wyciągam szyję, żeby wyjrzeć przez okno. Domiszcze stoi w głębi posesji i jest częściowo zasłonięte żywopłotem. Z drogi widać tylko piętro – czy może raczej to, co nim jest, jak zakładam, ponieważ Seacrest to rozległe szklane okna i ostre kąty, które nie mają dla mnie zbyt wiele sensu w ujęciu konstrukcyjnym. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy budynek jest faktycznie futurystyczny, czy bardziej przypomina wizję przyszłości w wykonaniu architekta z lat siedemdziesiątych.
– Ohydny, prawda? – Tom się śmieje, a ja czuję ulgę i też parskam śmiechem. – Siedem milionów i dwieście tysięcy dolców. To coś, co nazywamy tutaj „domem startowym”.
Przełykam ślinę, starając się nie rozdziawiać ust. Dom… startowy?
– Ten następny to Magnolia House. Budowla z tysiąc dziewięćset dwudziestego, wciąż w świetnym stanie. Kyra i Jacques naprawdę o niego dbają. Z drogi nie widać zbyt wiele, ale to największa posiadłość w okolicy, ponad dwa hektary. Prawdziwe cudo. A to – Tom zwalnia, niemal zatrzymując wóz, a ja wyciągam szyję, żeby dobrze się przyjrzeć – to Windermere. Jest własnością rodziny Talbotów od czasu wybudowania posiadłości w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym czwartym roku. Naprawdę szkoda, że w ciągu ostatnich kilku lat pozwolili temu miejscu popaść w taką ruinę.
To, co dawniej było żywopłotem zapewniającym prywatność, zmieniło się w wybujałe i nieokiełznane kępy krzewów ciągnących się wzdłuż pobocza. Przez prześwity, w których zarośla są rzadsze, niedomagając w swoim uporczywym trudzie sięgnięcia nieba, dostrzegam kamienny podjazd prowadzący do dużego, krytego gontem domu z białymi kolumnami porośniętego pnączami. Ma dwa piętra plus coś, co wygląda na strych. Wzdłuż drugiego piętra ciągnie się długi taras, a na ganku od frontu stoi nieużywana najwyraźniej huśtawka i kilka bujanych foteli. Dom jest piękny i przerażający jednocześnie. Ma w sobie coś gotyckiego. Wydaje mi się, że przez gęste listowie widzę otwarte drzwi frontowe i wychodzącą na ganek wysoką postać. Ale zanim zdołam lepiej się jej przyjrzeć, ruszamy dalej, a Windermere ponownie przesłania kurtyna zieleni.
– Kto tam mieszka? – pytam.
– Meredith Talbot jest teraz jedyną właścicielką; jej mąż zmarł jakieś czternaście lat temu. Ich syn Caden wrócił tego lata z Yale i wszystkiego dogląda.
Unoszę brwi. Yale, jakże by inaczej. Miło jest mieć świadomość, że w pobliżu będzie ktoś mniej więcej w moim wieku, ale jestem pewna, że cały ten Caden ma ważniejsze rzeczy do roboty niż zaprzyjaźnianie się z nianią z sąsiedztwa. Zanim jednak zdążę zastanowić się nad tym głębiej, zajeżdżamy przed dom, który musi być Clovelly Cottage, a Tom naciska pilota, aby otworzyć bramę wjazdową. Dwa skrzydła z litego drewna osadzone na kamiennych filarach rozchylają się bezgłośnie na swoich zawiasach i wjeżdżamy na teren posiadłości.
Przez chwilę widzę tylko bujne zielone drzewa po mojej prawej stronie, po lewej zaś długi szpaler krzewów obsypanych pudroworóżowymi kwiatami, a za nimi jeszcze więcej drzew. Gdy skręcamy na końcu długiego żwirowego podjazdu, naszym oczom powoli ukazuje się budynek.
– Tutaj spędzisz lato – mówi Tom. – Witamy w Clovelly Cottage.
To, co widzę, trudno nazwać domkiem. To nawet nie jest dom. Clovelly Cottage to po prostu rezydencja. Od razu rozumiem, co Tom miał na myśli, mówiąc, że budynek wtapia się w starszą architekturę okolicy. Posiadłość jest w idealnym stanie, ale nie wygląda, jakby powstała w 2011 roku. W przeciwieństwie do dziwnie kanciastej konstrukcji Seacrest, którą mijaliśmy, Clovelly Cottage jest idealnie symetryczny i bardzo okazały. Front domu tworzą dwa wyraźnie odrębne skrzydła połączone ze sobą prostokątną częścią środkową z owalnym wejściem. Cały budynek jest pomalowany na przytłumiony róż, o odcień ciemniejszy od kwiatów krzewów, które mijaliśmy podczas jazdy. Wygląda jak żywcem przeniesiony tu z angielskiej wsi, ze smaganych wiatrami wrzosowisk, które przemierzają konne powozy – i mam wrażenie, że taki właśnie był zamysł architekta. Tom wspomniał, że jest utrzymany w stylu angielskiej wsi.
Objeżdżamy kamienną fontannę, wystarczająco dużą, aby można się w niej pluskać, i gospodarz parkuje samochód na podjeździe opasującym wejście okręgiem. Teraz gdy dom mam po prawej stronie, widzę, że za fontanną drzewa i kwitnące krzewy ustępują miejsca prywatnemu kortowi tenisowemu, którego idealnie przystrzyżona murawa i siatka są całkowicie zasłonięte od strony drogi. Dłonie nagle mi wilgotnieją i znów żałuję, że nie mam kieszeni, do których mogłabym je schować.
– Grasz w tenisa? – pyta Tom, gdy widzi, że patrzę na kort.
Kręcę głową. Włosy opadają mi na twarz i sięgam do nich, żeby je ujarzmić, wdzięczna, że mogę coś zrobić z rękami. Myślałam o ścięciu włosów po zakończeniu szkoły – o nowym wyglądzie, który pasowałby do nowej Anny – ale za bardzo je kocham, żeby je obcinać. To najlepsza część mnie.
– Cóż, może połkniesz bakcyla. Mamy mnóstwo zapasowych rakiet. Jestem pewien, że Paisley byłaby zachwycona, mogąc się zmierzyć z nowym przeciwnikiem.
Kiwam głową i zastanawiam się, czy zdążę poćwiczyć, zanim ośmiolatka skopie mi tyłek. Postanawiam nie zdradzać Tomowi, że nigdy w życiu nie trzymałam w ręku rakiety do tenisa.
– Chodź – mówi, otwierając drzwi auta i wysiadając na podjazd. – Paisley nie mogła się doczekać, aż przyjedziesz. Papla o tym bez przerwy od samego rana. To jeden z wielu powodów, dla których nie przepadam za pracą z domu.
Tom informuje mnie, że w tygodniu nie będziemy się raczej widywali zbyt często: od poniedziałku do czwartku mieszka w apartamencie w dzielnicy finansowej. Dziś został w domu specjalnie, aby mnie odebrać, ale jutro wyjedzie do miasta, zanim wstanę.
Ja również otwieram drzwi auta i biorę z podłogi mój plecak, podczas gdy Tom otwiera bagażnik i bez wysiłku wyciąga stamtąd mojego fioletowego potwora. Słońce skryło się już za domem i nasuwam okulary przeciwsłoneczne na głowę, aby lepiej przyjrzeć się domowi. Jest okazały. To chyba właściwe słowo. Jest ucieleśnieniem mieszanki klasycznego piękna i luksusu, w którym pławią się Bellamy.
– Emilia miała rację – mówi Tom, pojawiając się nagle obok mnie. – Naprawdę jesteś do niej podobna.
Zanim zdążę zapytać, kim jest „ona”, drzwi frontowe otwierają się z hukiem i Paisley z rozwianymi jasnymi włosami, furkocząc sukienką w orientalny wzór łezek, zbiega po trzech kamiennych schodkach na podjazd. Emilia stoi w otwartych drzwiach. Ma na sobie wyprasowane w kant lniane spodnie, jasnoniebieską bluzkę i pasującą do spodni lnianą marynarkę. Uśmiecha się do mnie i przyjaźnie macha. Paisley zatrzymuje się nagle przed swoim ojcem i mną, wyraźnie będąc w kropce: nie wie, kogo najpierw objąć.
– Cześć, aniołku – mówi Tom, przykucając, aby szybko przytulić córkę, a następnie obracając ją przodem do mnie. – Pamiętasz Annę, prawda?
– Hej, Paisley! – Ja również kucam i wyciągam rękę.
Mała ujmuje ją uroczyście i mocno ściska.
– Miło cię widzieć, Anno – mówi cienkim, śpiewnym głosikiem, zdecydowanie niepasującym do formalnej powagi jej słów.
Moje usta rozciągają się w uśmiechu. Jest tak samo nadmiernie dojrzała i urocza, jaką ją zapamiętałam. Zamierzam być najlepszą wersją siebie dla tej małej dziewczynki – przez całe lato. To obietnica, którą złożyłam, kiedy zgodziłam się na tę pracę. Bellamym, ale przede wszystkim sobie samej. To nowa ja. Ustawiłam sobie poprzeczkę wysoko i zamierzam zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby nie zawieść.
– Cóż, ciebie też miło widzieć. – Ściskam jej dłoń i wstaję. – Oprowadzisz mnie?
Pół godziny później już niemal zakończyłyśmy zwiedzanie Clovelly Cottage, chociaż Paisley ciągnie mnie od pokoju do pokoju tak szybko, że nie jestem pewna, czy zdążyłam cokolwiek zarejestrować. Emilia próbuje uzupełniać komentarze Paisley: „to jest najlepszy pokój do zabawy w udawanie; to okno, przez które raz widziała trzy małe króliczki”, okraszając wszystko litanią dotyczącą szczegółów realizacji projektu, ale nim udaje jej się skończyć zdanie, Paisley niecierpliwi się i ciągnie mnie w kierunku następnego przystanku naszej szalonej wycieczki.
Dowiaduję się między innymi, że blat kuchenny jest wykonany z granatowego steatytu pochodzącego z lokalnego zakładu kamieniarskiego, tak aby pasował do granatowego sufitu, pomalowanego farbą o wysokim połysku, którą Emilia nazywa „genialną” – podkreśla ona dodatki ze stali nierdzewnej i granatowe detale w całym wnętrzu. Moje spojrzenie zatrzymuje się odrobinę zbyt długo na przeszklonej szafce z imponującą kolekcją trunków z najwyższej półki. Na policzki występuje mi rumieniec i odrywam od niej wzrok, zanim Tom lub Emilia przyłapią mnie na gapieniu się na alkohole. Mam nadzieję, że tego nie zauważyli.
Salon ma tak zwaną podwójną wysokość, co oznacza, że jego sufit jest na poziomie pułapu piętra. Pokój rodzinny, w którym znajduje się kompletna kolekcja DVD Paisley z księżniczkami Disneya, jest wyłożony dywanem z naturalnego włókna w kolorze lnianych spodni i marynarki Emilii. Sprzęty z postarzonego dębu w całym wnętrzu nawiązują do stylu z przełomu wieków. Gdy wspinamy się schodami na piętro, Tom wskazuje na niedoskonałości na podłodze w korytarzu, zauważając, że zostały celowo zachowane, aby nadać parkietom wygląd wiekowego. Chryste. Przywileje elity w najlepszym wydaniu.
Dom ma sześć sypialni i cztery w pełni wyposażone łazienki na piętrze, a także kompletnie wykończony dolny poziom z pokojem gier i piwniczką na wino ze ścianami wyłożonymi białą, glazurowaną cegłą, jakie widuje się we francuskich bistrach.
Na zewnątrz, na terenie, który Tom nazywa „skromnym” hektarem ziemi, a który na mnie robi wrażenie olbrzymiej przestrzeni, znajduje się kort tenisowy, który widzieliśmy wcześniej, i wolnostojący garaż z boku domu. Na tyłach posiadłości jest zaś najpiękniejszy basen, jaki kiedykolwiek widziałam w życiu. Zgaduję, że Paisley nie musi zadowalać się chlapaniem w fontannie. Kraniec od strony linii drzew jest zamaskowany, dając wrażenie wody ciągnącej się w nieskończoność. Z jednej strony znajduje się jacuzzi, a na drugim końcu domek, który, jak wyjaśnia Emilia, jest w pełni wyposażonym domkiem dla gości, z sypialnią, łazienką i kuchnią – i będzie moim domem na lato.
– Oczywiście możesz zamiast tego zająć jedną z sypialni dla gości – proponuje. – Jeśli wolisz mieszkać z nami, decyzja należy do ciebie. Pomyśleliśmy jednak, że przyda ci się odrobina prywatności.
– Odpoczynek od pracy, przynajmniej w nocy – dodaje Tom. – Wiemy, że może być trochę…
– …absorbująca – kończy za niego Emilia. – Lindsay, nasza ostatnia au pair, była z nami przez cztery lata. Uwielbiała tę pracę, ale zawsze doceniała to, że ma do dyspozycji własną przestrzeń.
Paisley ściska moją dłoń, a ja przygryzam wargę, gdy Emilia używa określenia au pair. Tak określają tę pracę, jak napomknęła podczas naszej rozmowy kwalifikacyjnej. Sprawdziłam ten termin – teoretycznie au pair jest się tylko wtedy, gdy przyjeżdża się do pracy z innego kraju, w ramach specjalnej umowy dotyczącej wymiany kulturowej. Ale Brooklyn równie dobrze mógłby być innym krajem. W Nowym Jorku ludzie mają mnóstwo pieniędzy, ale to życie zupełnie inne niż tutaj. Ciągnące się bez końca zielone przestrzenie. Cisza. Gwiazdy, które właśnie zaczynają rozbłyskiwać na niebie jak małe żarówki. Wszystko wręcz cuchnie obrzydliwym bogactwem, ale pod tym wszystkim jest coś niezaprzeczalnie spokojnego. Tutaj mogę być nową sobą. Odpowiedzialną, lepszą. Czuję to.
– Będzie idealnie – zapewniam ją. – Dziękuję.
Paisley wskazuje w górę, a ja podążam za jej wzrokiem.
– To Ursa Major, Wielka Niedźwiedzica – mówi, śledząc kształt konstelacji palcem. – I Ursa Minor, Mała.
– Interesujesz się astronomią?
Kiwa głową.
– Uczę się wszystkich konstelacji. Ale łatwiej jest ćwiczyć zimą, kiedy wcześnie robi się ciemno.
Jak na zawołanie wokół basenu zapalają się jasne światła, a woda mieni się i faluje w ich żółtym blasku. Jest kwadrans po ósmej i właśnie zaczyna się zmierzchać.
– Może zostawisz swoje rzeczy, a potem coś zjemy? – proponuje Emilia. – Zwykle siadamy do kolacji dużo wcześniej, ale dziś chcieliśmy zaczekać na ciebie. Mary przygotowuje łososia z młodymi ziemniaczkami.
Na wzmiankę o jedzeniu mój żołądek reaguje entuzjastycznym burczeniem. Byłam zbyt zdenerwowana, żeby zjeść lunch, a paczki chipsów i połówki pokruszonego granolowego batonika, które zjadłam w pociągu, raczej nie można nazwać pełnowartościowym posiłkiem.
– Brzmi świetnie.
– To super – mówi Paisley, puszczając moją dłoń, po raz pierwszy odkąd wyszłyśmy na zewnątrz i zadzierając głowę, żeby spojrzeć mi w oczy. – Bo już prawie pora spać, a ja umieram z głodu.
Uśmiecham się do niej i wiem, że dokonałam słusznego wyboru tego lata, pomimo słabych protestów mojej matki, że potrzebuje mnie w domu z powodów, których nie potrafiła zdefiniować, i pomimo wyrzutów Kaylee, że ją porzucam. Jeśli już koniecznie chce zadręczać kogoś pretensjami, to powinna je raczej kierować do Starr. Wyjechała do Orlando kilka miesięcy temu, a bez jedynej osoby, która mogłaby dorównać mojej najlepszej przyjaciółce w bezustannej pogoni za kolejną imprezą, hajem i przygodą, cała presja, aby nadążyć za Kaylee, spadła na mnie. W te wieczory, kiedy nie piłyśmy, sięgałam po tabletki wykradzione ze skrytki mojej mamy lub wapowałam z Mikiem i Ianem. Zanim Starr wyjechała, zamykałam się w domu i ładowałam akumulatory na kilka dni. Ale kiedy jesteśmy tylko ja i Kay, w powietrzu unosi się coś szalonego, jakby przesycały je miniaturowe wyładowania elektryczne, gotowe lada chwila zainicjować jakiś gwałtowny wybuch. Miesiące kończące nasz ostatni rok w szkole były jak zamglony, podsycany podekscytowaniem żar – ale były też wyczerpujące.
Teraz kiedy tu jestem, niemal nie tęsknię za Bay Ridge. Wbijam paznokcie we wnętrza dłoni i staram się nie myśleć o nieotwartej butelce tequili Roca Patron, którą widziałam w kuchni Bellamych. Będę najlepszą nianią – au pair – jaką Paisley kiedykolwiek miała. Stara skóra, której nie mogłam zrzucić wcześniej, teraz zniknęła bez śladu, porzucona niczym sterta brudnych ciuchów przed centrum handlowym Atlantic Terminal na Brooklynie. Ta dziewczyna nie znajdzie mnie tu i nie dopadnie; już jestem inna.
WTEDY
Czerwiec
Herron Mills w stanie Nowy Jork
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji