Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli pantofelek nie pasuje, czas zaprojektować własny.
Cindy uwielbia buty. Podziwiać, nosić i… projektować. Nic nie wyraża jej osobowości lepiej niż perfekcyjna kokardka na stylowym czółenku. Moda fascynuje ją od lat, ale jako dziewczyna w rozmiarze XXL nie może liczyć na kreacje znanych projektantów, w których wyglądałaby korzystnie. Buty to zupełnie co innego.
Ze świeżutkim dyplomem szkoły mody w kieszeni, ale bez ciekawych perspektyw zawodowych, Cindy wraca do domu i zostaje nianią przyrodniego rodzeństwa u swojej macochy Eriki Tremaine, producentki programu „Zanim wybije północ”, popularnego randkowego reality show. W programie, w którym biorą udział dwadzieścia cztery kobiety i jeden kawaler do wzięcia, niespodziewanie zwalnia się miejsce, a Cindy postanawia wykorzystać swoje pięć minut. Chce zaprezentować milionom widzów swoją oszałamiającą kolekcję butów. Może dzięki temu jej kariera ruszy z miejsca, a Cindy będzie miała szansę wybrać się na kilka randek z tajemniczym nieznajomym…
Żeby dotrwać do wielkiego finału w gąszczu nieszczerych komplementów, gierek producentów i nie zawsze uczciwych manewrów innych uczestniczek, Cindy musi zrobić wielki krok w nieznane i liczyć na to, że wyjedzie z tej przygody najwyżej ze złamanym obcasem, a nie sercem. Jako pierwsza i jedyna uczestniczka plus size szybko robi furorę. Widzowie ją kochają. A co jeszcze bardziej zaskakujące: w blasku reflektorów rodzi się prawdziwe uczucie…
Romantyczna opowieść Julie Murphy, autorki bestsellerowych hitów, to zabawna, optymistyczna i wzruszająca historia o miłości, akceptacji i wierze, że każdy zasługuje na szczęście.
Ta książka ma w sobie wszystko, co uwielbiam w komediach romantycznych. Wzrusza, poprawia humor i bawi. Kolejny przebój Julie Murphy!
Colleen Hoover, autorka Hopeless, bestselleru „New York Timesa”
To coś znacznie więcej niż współczesna wersja klasycznej baśni. To zachwycający romans pełen humoru i optymizmu.
Farrah Rochon, autorka The Boyfriend Project, bestselleru „USA Today”
Zapomnijcie o dawnym Kopciuszku! Julie Murphy nadaje tej dobrze znanej opowieści świeżą perspektywę, pełną uroku i blasku.
Katharine McGee, autorka American Royals, bestselleru „New York Timesa”
JULIE MURPHY to autorka bestsellerów „New York Timesa”, w tym powieści "Kluseczka", na podstawie której powstał film z Jennifer Aniston w jednej z głównych ról. Mieszka w Teksasie wraz z mężem, psem i kotami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 373
Dawno, dawno temu… – mówiła Cindy, pulchna i rumiana dziesięciolatka ze złotymi włosami związanymi w kucyk, czekając na werandzie. Brodę wspierała na kolanie opatrzonym plastrem z emoji w kształcie uśmiechniętej kupy, który zakrywał wyjątkowo paskudny strupek. – …pewna dziewczyna czekała na swego księcia z bajki, który niósł jej bezcenny skarb. Wciąż się nie pojawiał, a jedyną pociechą Cindy była myśl, że jeśli luby się spóźni, ona dostanie za darmo pizzę zgodnie ze złotą zasadą restauracji Marco: Na czas albo nie płacisz.
Cindy miała wiele marzeń, a na szczycie tej listy plasowała się nadzieja, że pewnego dnia ta magiczna zasada w końcu się ziści i los obdarzy ją darmową pizzą. Już parę razy była bliska triumfu, ale jak dotąd zawsze musiała obejść się smakiem.
Biała toyota yaris oblepiona naklejkami głoszącymi takie hasła jak JEZUS NADCHODZI (WYGLĄDAJ, JAKBYŚ COŚ ROBIŁ) i MOJA DRUGA FURA TO TARDIS zatrzymał się gwałtownie z jękiem hamulców, a ze środka wyskoczył szczupły nastolatek w wyblakłej koszulce z logiem restauracji Marco i pudełkiem z pizzą w dłoni.
– No, nareszcie! – rzuciła Cindy, zrywając się na nogi. – Mało zabrakło, żebyś wisiał mi darmową pizzę, Blake!
Na dźwięk swojego imienia chłopak potknął się o kamień i omal nie upuścił pudełka.
Cindy aż się wzdrygnęła na myśl o swojej pizzy plaskającej na chodnik sosem do dołu.
– Zdążyłem? – zipnął Blake.
Cindy zerknęła na komórkę i podniosła ją tak, żeby pokazać mu ekran.
– Ledwo – odparła, przekazując mu nowiutką dwudziestodolarówkę od taty.
Blake pokręcił głową.
– Któregoś dnia dostaniesz swoją darmową pizzę, Cindy.
Policzki dziewczynki oblały się rumieńcem. Zapamiętał jej imię. Przystojny, sporo starszy chłopak znał jej imię. A darmowa pizza? Cóż, kiedyś się doczeka. To przeznaczenie. Dobrą pizzę miała zapisaną w gwiazdach.
Stała tak z ciepłym pudełkiem w dłoniach, odprowadzając wzrokiem auto Blake’a, aż zniknęło za zamglonym horyzontem Burbank, dzielnicy Los Angeles. Pobiegła do domu.
– Tato! Pizza!
W tym domu wyznawano tylko jedną religię: Pizzowe Czwartki. Cindy i jej tata jedli teraz w salonie prosto z pudełka. Ich trzynastoletni szpic miniaturowy Mac dreptał wokół stolika kawowego, posapując z nadzieją, że skapnie mu kawałek pepperoni.
Mac był o trzy lata starszy od Cindy i jakimś cudem przeżył każde możliwe psie schorzenie, aż jej ojciec Simon zaczął żartować, że ten pies przeżyje i jego. Mac był prezentem na zgodę, który tata Cindy podarował jej mamie po kłótni na temat posiadania dzieci. Ilene, mama dziewczynki, była na nie gotowa, a tata wręcz przeciwnie. Ale pies, jak się okazało, wcale nie był najlepszym prezentem dla żony, której zaczął właśnie tykać zegar biologiczny. Simon odkrył swój błąd, gdy pewnego dnia Mac pożarł jego ulubione buty, a potem wymagał kosztownego zabiegu usunięcia ich przeżutych kawałków z jelit. Dziecko przynajmniej było mniej łase na buty.
Dwa poronienia i trzy lata prób, aż w końcu doczekali się swojego cudu. Cindy Eleanor Woods. Nawet Jego Wysokość Mac powitał ją z otwartymi łapami. To było nam pisane, stwierdził Simon, gdy Ilene po raz pierwszy wzięła córeczkę w ramiona. I mimo długich lat pełnych rozczarowań i bólu żona musiała przyznać mu rację.
Cindy uwielbiała tę historię. Wiedziała, że dla ojca wspomnienia o matce były z wielu względów bolesne, lecz sama kochała słuchać o mamie wszystkich opowieści, które nie należały do niej, czy to dlatego, że wydarzyły się, kiedy była za mała, aby je pamiętać, czy też dlatego, że w ogóle nie było jej jeszcze na świecie. Takie historie były jak skarby, które czekały na odkrycie. Dawały poczucie, jakby jej mama wciąż żyła w jakiejś rzeczywistości, w której tworzyła nowe bezcenne wspomnienia.
– Cindy, słonko – odezwał się tata, podając jej serwetkę. – Chciałbym porozmawiać o czymś ważnym.
– Okej – odpowiedziała niepewnie. Kiedy dorośli tak mówili, zawsze mieli na myśli coś smutnego.
– Po pierwsze, chcę, żebyś wiedziała, że bardzo cię kocham. – Simon pokręcił głową i zaśmiał się pod nosem. – Gdyby twoja mama tutaj była, powiedziałaby, że gadam, jakbym się urwałz Ulicy Sezamkowej.
Cindy zaczęła wiercić się niespokojnie i posłała mu markotny, ale zachęcający uśmiech, którym prosiła go, żeby wreszcie to z siebie wyrzucił.
– Kocham nas – ciągnął. – Kocham życie, które sobie zbudowaliśmy, nawet jeśli nie wygląda tak, jak kiedyś je sobie wyobrażałem. I nie chcę, żebyś pomyślała, że w ten sposób próbuję zastąpić jakoś nasze życie… albo mamę. Nikt nie mógłby jej zastąpić. Wiem to aż za dobrze.
– Tato, po prostu to powiedz. Już dobrze. Powiedz, błagam – poprosiła, przypominając sobie strach, który czuła, gdy doszczętnie zdruzgotany nie mógł zebrać się, by powiedzieć jej o śmierci mamy. Wiedziała, że mamy już nie było, i chciała, aby ta wiadomość spadła na nią jak najszybciej. Chciała ją zerwać jak plaster.
– Spotkałem kogoś. Kogoś, kogo bardzo lubię.
Cindy pokiwała głową, podsuwając Macowi ogryziony brzeg pizzy, ale pies natychmiast go wypluł, gdy zorientował się, że to nie pepperoni.
– Co to znaczy spotkałeś? Że tak w sklepie?
– Nie… Umawiam się z kimś. Chodzimy ze sobą. Na poważnie. – Simon zaśmiał się, czym zaskoczył nawet siebie. – Ona ma dwie córki mniej więcej w twoim wieku. Wydaje mi się, że naprawdę się polubicie. Jeśli… Jeśli wszystko potoczy się jak trzeba, będziesz miała siostry, o których marzyłaś.
W brzuchu Cindy pęczniała niepewność. Rzeczywiście, od zawsze marzyła o siostrze lub dwóch, ale to było dawniej, gdy żyła mama i marzenie dało się spełnić.
– Pomyślałem, że moglibyśmy niedługo zjeść razem obiad, żeby się poznać – powiedział tata.
– Tutaj? – spytała Cindy, zerkając w stronę kuchni, wciąż pełnej wspomnień o rodzicach, gdy razem gotowali, kłócili się, tańczyli i robili te wszystkie rzeczy, które czynią z domu prawdziwy dom.
– No, nie – odparł, podążając za jej spojrzeniem. – Nie, jeśli tego nie chcesz. Możemy zacząć od bardziej neutralnego miejsca. Może ten lokal z minigolfem i foodtruckiem, w którym serwują pyszne tacosy?
Cindy skinęła głową. Te wszystkie straszne doświadczenia sprawiły, że tata stał się dla niej oparciem. Zawsze mogła na niego liczyć. Wiedziała, że on też zasługiwał, by mieć kogoś, na kim mógłby się oprzeć, ale myśl, że miałby zacząć być z kimś innym… przytulać, całować, śmiać się, iść dalej… Wszystko to oznaczało jedno: jej mamy naprawdę już nie było.
– Zaczniemy powoli – obiecał, z jej zmarszczonych brwi wyczytując wahanie i niepokój. – I niezależnie od wszystkiego zawsze będziemy mieć siebie nawzajem. Wszyscy inni, którzy pojawią się w naszym życiu, to tylko wisienka na torcie.
Cindy się uśmiechnęła.
– To fajne. Wisienka na torcie. – Mimowolnie zaczęła wyobrażać sobie swoje nowe potencjalne siostry. Czy były ładne? Mądre? Szczupłe? Zabawne? Złośliwe? Cindy zerknęła na swój wystający brzuch i piżamę z niedopasowaną do spodni górą. Czy ją polubią? Prowadziła raczej samotnicze życie. Miała to zapisane w swoich genach jedynaczki.
Simon rozsiadł się w fotelu z wyświechtaną książką w cienkiej okładce i Makiem na kolanach, zostawiając Cindy pilot od telewizora. Skakała po kanałach, aż jej uwagę przykuł tłumek pięknych kobiet. Program przypominał konkurs piękności, ale kobiety nie stały na scenie. Znajdowały się przed ogromną posiadłością, która przypominała bardziej pałac niż dom. Zachwycające szerokie schody prowadziły do imponujących drzwi wejściowych z wieżyczkami po obu stronach.
Każda z kandydatek miała na sobie oszałamiającą suknię wieczorową i idealnie dopasowane szpilki, w których ich nogi wyglądały, jakby nie miały końca. Wśród falban błyszczały buty wysadzane kryształkami – niektóre wiązane paskami, które wiły się wokół kostek jak w baletkach, a inne stonowane i eleganckie niczym sportowe auta.
Mężczyzna o kręconych czarnych włosach, ubrany w elegancki garnitur stanął naprzeciwko kobiet i zwrócił się do kamery.
– Dobry wieczór. Przed państwem wielka premiera „Zanim wybije północ”. Jestem Chad Winkle, gospodarz programu. Mam zaszczyt przedstawić wam rewolucyjny eksperyment społeczny pomysłu awangardowej producentki Eriki Tremaine.
Simon podniósł wzrok na telewizor.
– Dwadzieścia cztery kobiety i jeden kawaler do wzięcia – ciągnął Chad. – Czy odnajdą miłość, zanim zegar wybije północ? Zostańcie z nami.
Znowu ujęcie na lśniącą tęczę kreacji i butów, a Cindy aż sapnęła, oczarowana tym widokiem.
– Rany, te wszystkie buty…
Simon z zakłopotaną miną odłożył książkę.
– Jak one w nich chodzą? Niektóre wyglądają, jakby przywiązały sobie noże do stóp.
– Są piękne.
Simon zachichotał.
– Nie tak piękne, jak ty.
Cindy wykrzywiła usta z teatralną odrazą, ale jej zaczerwienione policzki zdradzały prawdę.
– Fuj, tato. Chodziło mi o buty.
– Kiedy poznałem twoją mamę, miała szafę pełną butów, w których w ogóle nie chodziła – powiedział. – Po prostu lubiła je mieć.
– Co? – zdziwiła się Cindy. – O czym ty mówisz? Jedyne eleganckie buty, które miała mama, to niebieskie trzewiczki z waszego wesela.
Miała na myśli satynowe buty na obcasach z ostrymi noskami. Mama na ślub zafarbowała je na prześliczny odcień głębokiego lazuru, który po paru latach wypłowiał do bladego błękitu. Cindy trzymała je pod łóżkiem w oryginalnym pudełku razem z sekretnikiem mamy dla bezpieczeństwa ukrytym w jednym z nosków.
– Miała je na sobie w drodze do ołtarza, ale wyskoczyła z nich, gdy tylko rozpoczęła się ceremonia. – Simon uśmiechnął się szeroko. – Twoja babcia była bardzo niezadowolona.
Cindy niewiele wiedziała o swoich dziadkach prócz tego, że ci od strony mamy byli nadęci i uważali, że Simon pozbawił ich córkę szans na wygodne i dostatnie życie, na które zasługiwała.
– Ale miała też sporo eleganckich butów do pracy, pochowanych w różnych zakamarkach.
Cindy ponownie odwróciła się do telewizora.
– Gdyby wolno mi było chodzić na obcasach, wkładałabym je codziennie, nawet gdybym miała je nosić na rękach.
Simon parsknął śmiechem.
– W takim razie dobrze, że ci nie wolno.
– Któregoś dnia… – mruknęła Cindy wpatrzona we wdzięczące się z ekranu zachwycające kobiety. – Któregoś dnia.
Dobra, czekaj – mówię. – Tym razem ja usiądę na walizce, a ty spróbujesz ją zamknąć. W końcu jestem od ciebie znacznie cięższa.
Sierra, cała zasapana, wyciąga do mnie rękę, a ja pomagam jej wstać.
– Cin, już trzy razy dygałyśmy na pocztę, żeby odesłać twoje buty do domu. Nie bij posłańca, ale… może powinnaś się z częścią…
– Cii! Nie wypowiadaj tego na głos! – Siadam na walizce, wydymając usta z żalu. – Czy to zbrodnia mieć fioła na punkcie butów? – pytam.
Zdaję sobie sprawę, że mówię jak niepoprawna materialistka, ale każda para łączy się z konkretnym wspomnieniem. Para, na którą tyle oszczędzałam. Para, którą kupiłam na randkę. Na wesele. Na pogrzeb… I kilka par, które sama zaprojektowałam. Buty to dla mnie coś więcej niż obsesja. To sens mojego zawodowego życia. A przynajmniej tak sądziłam do niedawna.
Sierra przykuca, żeby pomajstrować przy klamrach, po czym spogląda na mnie spod zmarszczonych gęstych brwi.
– Jaka diagnoza, pani doktor? – pytam.
– Trzy pary – odpowiada. – Jeśli pożegnasz się z trzema parami, możesz jeszcze zdążyć na samolot. I zanim piśniesz mi tu o kolejnym locie, zaznaczę, że nie stać cię na opłatę za zmianę biletu.
Na słowa „stać cię” i „opłata” prostuję się jak struna.
– No dobra, już dobra.
Wstaję i otwieram walizkę, czule muskając palcami wszystkie szpilki, trampki i koturny. Każdy pasek, wstążkę, ćwiek i kamyk. W każdym z tych butów kryje się jakaś historia. W końcu nie wparadowałam tak po prostu do Saksa1 i nie kupiłam pierwszej pary od Manolo Blahnika w regularnej cenie.
Lata zajęło mi przeczesywania piwnic, eBaya, Poshmarka, a nawet craigslist w poszukiwaniu wszystkiego od Steve’a Maddena, przez LuMac po Gucciego. A niektóre pary są nawet cenniejsze. Niektóre są absolutnie niepowtarzalne. Oryginalne Cindy Woodsy.
Podaję Sierrze czerwone lakierowane szpilki w kotki od Kate Spade.
– Zawsze podobały ci się najbardziej – mówię. – A mnie i tak przydałyby się pół rozmiaru większe.
Przytula je do piersi, a w jej oczach pojawia się błysk.
– Och, nie mogłabym – wzdycha. – Ale i tak je wezmę.
Parskam śmiechem, ale pod powiekami pieką mnie łzy. Tata zmarł, gdy byłam w ostatniej klasie liceum, a ja nie potrafiłam sobie wtedy wyobrazić, jak mogłaby wyglądać moja przyszłość ani czy w ogóle czekała mnie jakaś przyszłość, którą warto było sobie wyobrażać. Niemal zrezygnowałam z przeprowadzki do Nowego Jorku i planowałam złapać jakieś zajęcia w państwowym college’u w oczekiwaniu, aż wymyślę, co dalej. Chciałam zostać w znajomym otoczeniu, w miejscu, które przypominało mi tatę, ale w rodzinnym mieście została mi tylko macocha i przyszywane siostry. Wtedy poznałam Sierrę, tę niesamowitą dziewczynę z wrodzonym urokiem osobistym, która pochodzi z wielgachnej greckiej rodziny i dogada się absolutnie z każdym. Gdyby nie Sierra, nie poradziłabym sobie w NYC. Nie wierzę w przeznaczenie, ale gdybym wierzyła, fakt, że to Sierra była moją współlokatorką na pierwszym roku, byłby najbardziej niezbitym dowodem na jego istnienie, jaki mogę sobie wyobrazić. Teraz, tydzień po zakończeniu studiów, Sierra jest dla mnie jak siostra, i to siostra, którą sama sobie wybrałam. Tata mówił, że rodzina, którą się wybiera, jest równie ważna jak ta, w której się rodzisz. Gdyby po czterech latach w Parsons School of Design uważała, że poza spotkaniem Sierry nic dobrego mnie tam nie spotkało (a po koszmarze, jakim był mój ostatni semestr, to nie jest dalekie od prawdy), i tak zdecydowałabym się na te studia jeszcze raz.
Wciskam klapki Balenciagi i ulubione loafersy z Targetu2 (no hej, nie trzymam się tylko najwyższej półki) do torby podręcznej i zamykam walizkę.
Mój telefon wibruje, gdy nadchodzi powiadomienie.
– Przyjechał mój Lyft. – Biorę głęboki oddech, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy. – No dobrze, nadszedł ten moment – mówię do Sierry.
Przyciągam ją do siebie i mocno przytulam.
– Kocham cię, kocham cię, kocham cię – powtarzamy obie raz za razem.
– FaceTime codziennie – mówi.
– Dwa razy dziennie – obiecuję.
– I to nie jest na zawsze, prawda? – rzuca Sierra desperacko.
Sierra zostaje w Nowym Jorku. Jej staż przerodził się z fuchę na pół etatu. Pracuje jako asystentka asystentki buyerki damskiej odzieży sportowej w Macy’s. A poza godzinami odbębnia dodatkowe zmiany jako baristka, żeby jakoś związać koniec z końcem. Może szału nie ma, ale to i tak znacznie więcej, niż ja zdołałam ogarnąć, kiedy wszystko nagle mi się rozleciało i ledwo zaliczyłam ostatni rok.
W milczeniu kiwam głową wtuloną w jej ramię, wiedząc, że jeśli coś powiem, nie zdołam powstrzymać płaczu.
– Potrzebujemy tylko chwili, by zaplanować nasze kolejne kroki. Pamiętaj, niańczenie to krótki przystanek, żebyś odsapnęła i stanęła na nogi. Tylko na jakiś czas.
– Na jakiś czas.
Pakuję do samochodu moje trzy walizki i torbę podręczną, wymieniamy ostatnie płaczliwe pożegnanie. Wsiadam.
– Lotnisko JFK? – upewnia się kierowca, stukając w ekran jednego telefonu, a drugi przyciskając ramieniem do policzka.
Unoszę kciuk do góry i ruszamy. Mam ochotę poprosić go, żeby zwolnił i pozwolił mi porządnie pożegnać się z tym miastem i wszystkimi moimi miejscówkami.
Stacja pierwszej linii metra na Dwudziestej Ósmej ulicy. Mój spożywczak. Kot rezydent w spożywczaku. Moja ulubiona knajpa z peruwiańskim kurczakiem. Wiecznie migoczący telebim przed Madison Square Garden. Mój ukochany koreański salon urody z najlepszymi na świecie maseczkami. Ale wszystko to przemija rozmazaną smugą, podobnie jak ostatnie cztery lata, i zanim zdążę się obejrzeć, z półgodzinnym zapasem docieram na lotnisko.
Biegnę jeszcze do kiosku, żeby kupić parę czasopism, ale w ofercie są tylko przeróżne Kardashianki i Sabrina Parker, więc decyduję się jedynie na małe kule śnieżne dla trojaczków i butelkę wody. Przed wyjściem kręci się już stadko mężczyzn w luźnych spodniach i sportowych kurtkach, jakby ktoś miał zwędzić im sprzed nosa miejsca w klasie biznes, jeśli nie dopadną ich pierwsi.
Erica, moja macocha, wysłała mi wystarczającą sumę, żebym mogła sama załapać się na pierwszą klasę. To miał być prezent na zakończenie studiów, ale wykorzystałam te pieniądze na przewiezienie większości mojej obuwniczej kolekcji na drugi koniec kraju. Erica pewnie zapłaciłaby i za to, ale nie ma żadnego podręcznika, który wyłuszczałby tajniki pielęgnacji relacji z macochą i strategie proszenia o pieniądze po nagłej śmierci ojca.
Kiedy zmarł, sześć miesięcy mieszkałam z macochą i przyszywanymi siostrami. Chociaż wprowadziliśmy się do niej, gdy pobrali się latem przed moją dziewiątą klasą, przez pół roku po jego śmierci miałam poczucie, jakby ktoś nagle wrzucił mnie w cudze życie. Erica i jej córki Anna i Drew wiedziały, jak żyć bez taty. Ale ja… nie. Po tym, jak wyjechałam na studia, Erica kupiła dom i rozpoczęła gruntowny remont, który wreszcie ukończyła w zeszłym roku. Jedynym miejscem, które stanowiło dla mnie namiastkę domu, było mieszkanie, z którego właśnie się wyprowadziłam.
Dzwoni telefon, a ja spodziewam się, że to Sierra już sprawdza, jak sobie radzę. Ale to nie ona.
– Hej – mówię.
– Kochanie – odzywa się Erica czule. – Żadnych przygód przy kontroli bezpieczeństwa? Zarejestrowałyśmy cię do przepustki CLEAR. Ostatnio kolejka do wstępnej kontroli TSA jest niemal zawsze dłuższa od kolejki do kontroli bezpieczeństwa.
– Ale ja przecież naprawdę rzadko latam – mówię.
– Trojaczki zaraz wyjdą ze skóry, tak nie mogą się ciebie doczekać. Uwierzysz, że latem skończą cztery lata? Poślę mojego kierowcę, żeby cię odebrał.
– Mogę zamówić sobie Lyfta – protestuję, przedzierając się przez gromadę nastolatków na szkolnej wycieczce. – Przepra… – Potykam się nagle i chwytam najbliższego podłokietnika.
Czyjaś dłoń łapie mnie za przedramię, pozwalając mi złapać równowagę, a gdy podnoszę wzrok, niemal siedzę na kolanach gościa, który mógłby być dublerem księcia z bajki. Ciemne włosy i ciemnobrązowe oczy z plamkami bursztynu. Oliwkowa cera. Nasze spojrzenia spotykają się, zastygają na chwilę.
– Lyfta! – prycha Erica ze zgrozą. – Nowy parking dla taksówek na LAX to prawdziwy horror. Nalegam…
– Słuchaj, Erica, wybacz, muszę kończyć.
Kiedy wstaję, policzki mi płoną i jestem czerwona jak burak.
– Strasznie przepraszam – zwracam się do Księcia z Bajki.
Uśmiecha się szeroko, a jego zęby są tak białe, że przysięgłabym, że to zasługa Photoshopa, gdybym zobaczyła je na zdjęciu.
– Aaaa! – wydaje z siebie teatralny okrzyk. – Nie wchodź na lawę!
Marszczę czoło, próbując zrozumieć, o czym mówi.
Jego śnieżnobiały uśmiech blednie.
– No wiesz, lawa? Z dzieciństwa? Podłoga to lawa! Skacz z poduszki na poduszkę!
– Aaaaa! No tak, racja… W dzieciństwie chyba za dużo czasu spędziłam z nosem w książkach.
– Ja też czytam – zarzeka się on natychmiast.
– Absolutnie nie zamierzałam sugerować, że nie czytasz – zapewniam, próbując ratować sytuację.
– Zapraszamy na pokład grupę A! – Przez trzask głośników przebija się głos pracownika lotniska.
Książę z Bajki wstaje i tak, oczywiście, do tego wszystkiego jest jeszcze wysoki.
– To ja. Eee, przepraszam.
Odwracam się.
– Nie wdepnij w lawę! – wołam za nim, gdy wymija rząd siedzeń, przy których zbierają się inni pasażerowie pierwszej klasy.
– Nie wdepnij w lawę? – powtarzam pod nosem.
Siedząca obok grupa nastolatków zaczyna chichotać.
– Niezła gadka – odzywa się białoskóra dziewczyna z gęstymi kasztanowymi lokami związanymi w gładki kucyk.
– Daruj sobie, dobra? – odgryzam się, przepychając się alejką, żeby poczekać na moją grupę. Natychmiast żałuję swojej reakcji. Jak zgorzkniała stara panna! Złośliwe nastolatki i niezręczne spotkania z Księciem z Bajki. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają.
Ledwo wchodzę na pokład samolotu, zaczynam żałować, że zrezygnowałam z klasy biznes. Przesuwam się, kołysząc z boku na bok, żeby biodrami przypadkiem nie zahaczyć o któregoś ze szczęśliwców w pierwszej klasie delektujących się już mimozami i krwawymi mary. Docieram do mojego rzędu, a drobna starsza kobieta podnosi się z fotela przy przejściu, gdy z cichym stęknięciem ładuję torbę na półkę.
Na moim miejscu przy oknie siedzi król wszystkich ziomali – biały typek w koszulce polo z postawionym kołnierzem i odblaskowymi okularami przeciwsłonecznymi, z których teraz spogląda z nich na mnie własna zawiedziona twarz. Po prostu cudownie.
– Przepraszam – mówię do Króla Elo – ale to moje miejsce. – Pokazuję mu ekran telefonu, a na nim elektroniczny bilet.
Nawet nie drgnie.
– Nie szkodzi, słonko, i tak wszyscy lecimy w tym samym kierunku.
Czuję, jak zebrany za mną tłumek zaczyna tracić cierpliwość, podobnie jak ja.
– Zgadza się – odpowiadam powoli i wyraźnie, jak pani przedszkolanka. – Każdy na przypisanym sobie miejscu.
Gość burczy pod nosem, nerwowym ruchem podbija podłokietnik i opada na właściwe miejsce pośrodku. Muszę przecisnąć się przed nim, co jest nie lada wyczynem dla każdego, a tym bardziej dla dziewczyny plus size podróżującej puszką sardynek.
Siadam i modlę się, żeby pas bezpieczeństwa był wystarczająco długi. Z samolotami to zawsze loteria. Czasem pasy są zupełnie w porządku, a innym razem mogłabym przysiąc, że ich projektanci brali pod uwagę wyłącznie dzieci. Na szczęście tym razem mogę przypiąć się bezpiecznie bez proszenia załogi o przedłużacz.
Zamykam oczy i wciskam ciało w ścianę samolotu. Kolejne sześć godzin albo prześpię, albo udam, że to robię, bo nie zamierzam rozmawiać z tym męskim rozkrokiem dłużej niż to konieczne.
Nie wiem, czy to za sprawą wyczerpania, czy determinacji, ale udaje mi się przekimać pierwsze dwie godziny, a gdy w końcu wyglądam przez okno, pod nami rozciągają się bezkresne równiny Środkowego Zachodu. Obudził mnie Król Elo podnoszący się, żeby pójść do toalety.
Kobieta siedząca od przejścia zerka na mnie, gdy się nad nią przeciska. Wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia.
Wykorzystuję chwilę wolności, by sięgnąć do mojej torby po słuchawki i sprawdzić ofertę multimedialną linii lotniczej.
– Hej! Przepraszam? – odzywa się znajomy głos.
Podnoszę wzrok, który ląduje na Księciu z Bajki wyciągającym do mnie jeden z moich klapków Balenciagi. Zerka na kobietę siedzącą przy przejściu.
– Przepraszam, że tak wiszę – mówi, po czym znów zwraca się do mnie: – Zdaje się, że zgubiłaś to podczas naszej… małej kraksy.
Nie udaje mi się powstrzymać parsknięcia.
– Tak byś to nazwał?
Uśmiecha się.
– Oglądam dużo Masterpiece Theater, dobra?
– Och, serio? A preferujesz Downton Abbey czy też może Poldarka?
– Skoro pytasz, to dałbym się pociąć za Śmierć w Pemberley.
– Aha, czyli stara ciotka z ciebie.
Kobieta od przejścia posyła mi urażone spojrzenie.
– I nic w tym złego! – dodaję zbyt głośno i dziękuję losowi za nagły ryk silników.
W tym momencie wraca Król Elo. Łypie na Księcia z Bajki, instynktownie prostując ramiona i nadymając nozdrza. Faceci tacy jak on to gatunek, z którym nie mam najmniejszej ochoty zapoznawać się bliżej.
– Hej – mówi Książę.
Król wystawia brodę do przodu.
– Siema.
Książę wskazuje jego miejsce.
– Ty tu siedzisz?
Król odpowiada skinieniem głowy, a ja dziwię się, że nie wali się pięściami w pierś, żeby oznaczyć swój teren.
– Byłbyś skłonny się zamienić? – Książę z Bajki pokazuje fotel kilka rzędów dalej. – Tam od strony przejścia, dodatkowe miejsce na nogi.
Królu patrzy na mnie.
– Ten koleś cię niepokoi?
– Eee, nie – zapewniam, nie mogąc powstrzymać cichego prychnięcia.
Król znów łypie na Księcia.
A ten odpowiada rozbrajającym uśmiechem, który działa na absolutnie każdą żywą istotę.
– Chciałbym tylko pogadać ze starą przyjaciółką. Wieki się nie widzieliśmy.
Król parska śmiechem.
– No jak tak, to się wie, byczku! Psze… aszam – dodaje, przewieszając się nad kobietą od przejścia. Rzuca mi ostatnie spojrzenie. – Wybacz, mała, dodatkowe miejsce na nogi, sama rozumiesz!
No, tym „byczkiem” prawie mnie urzekł, ale musiał oczywiście wszystko spaprać „małą”.
Po szybkiej wymianie bagaży Książę siada koło mnie, a ja zamartwiam się tym, że moje szerokie biodra naruszają jego osobistą przestrzeń.
– Mogę opuścić mój podłokietnik, jeśli chcesz – proponuję, już wyobrażając sobie siniak, jaki zostawi na moim udzie.
– Nie ma potrzeby, dziękuję. – Książę z zamyśloną miną sięga między własne nogi i zaczyna macać pod fotelem.
– Wszystko w porządku tam w dole? – pytam.
Na jego twarzy pojawia się przelotny grymas skrępowania.
– Eee… Sprawdzałem, czy mam kamizelkę ratunkową.
Nachylam się do niego.
– Ale wiesz, że lecimy wyłącznie nad lądem, co nie? – szepczę.
– Moglibyśmy rozbić się na jeziorze – odpowiada z powagą. – Albo rzece. Wyjątkowo szerokiej rzece. Nigdy nie wiadomo.
Unoszę ręce pojednawczo.
– Absolutna racja.
– To wcale nie takie neurotyczne – rzuca defensywnie. – Chcę być tylko przygotowany.
Szybko sprawdzam pod własnym fotelem.
– Zwarta i gotowa.
– Aha, jeśli myślisz, że odstawiam teatrzyk, to powinnaś zobaczyć mnie w helikopterze. Wolałbym leżeć na golasa w dole pełnym skorpionów.
– To… Interesująca wizja – przyznaję, nie mogąc zignorować ciepłych rumieńców na policzkach, gdy myślę o tym, jak wyglądałby na golasa.
– Kto w ogóle z własnej woli lata helikopterami? Jeśli zepsuje się śmigło, to mogiła.
– Są jak motocykle przestworzy – rzucam lekko żartobliwie.
– No właśnie! Dziękuję. Cóż, skoro już znasz mój największy lęk, wierzę, że gdy przyjdzie czas, pomożesz mi z maską wypadającą z panelu nad głową.
– Uroczyście przysięgam: upewnię się, że moja jest prawidłowo założona, zanim pomogę w jej założeniu wszystkim siedzącym w pobliżu dzieciom, w tym tobie.
– Dzięki. – Błyska zębami w uśmiechu.
Czuję w piersi to radosne drżenie, które pojawia się wtedy, gdy spotykamy kogoś o podobnym poczuciu humoru. To jak skakanie po stacjach radiowych. Szum, szum, szum i nagle… klik! Ktoś nadaje na tych samych falach.
Siedzimy tak przez kilka chwil w kompletnej ciszy, wpatrując się tępo w ekrany w zagłówkach. W końcu kobieta przy przejściu prycha, po czym ponownie wkłada słuchawki i wraca do swojej krzyżówki.
– Dodatkowe miejsce na nogi? Tylko tyle? – zagaduję. – Wyglądasz mi na gościa z pierwszej klasy. – I mówię to szczerze. Przeciągam wzrokiem po jego bielutkiej koszulce, dopasowanych ciemnych jeansach, oliwkowej bomberce i trampkach małej australijskiej marki, która na dniach podbije świat.
– No, skoro pytasz, miałem bilet na pierwszą, ale przegapiłem lot i musiałem brać, co zostało.
Wydaję pełen współczucia jęk.
– No, przegapiony lot to koszmar.
Wzrusza ramionami.
– Nie jest tak źle.
Muszę zacisnąć usta, żeby powstrzymać je od wygięcia się w głupawym uśmieszku.
– To co się stało? Korki? Kręcili ci serial pod domem? Jazda na JFK to heroiczna przeprawa.
Parska śmiechem.
– Miałem wątpliwości co do samej podróży. Zastanawiałem się, czy jej nie odłożyć albo w ogóle odwołać.
Wzdycham, opadając na oparcie fotela.
– Też wcale nie chciałam wyjeżdżać, ale na tę chwilę nie miałam innej opcji.
Stuka w ekran w roztargnieniu, aż w końcu pokazuje logo „Zanim wybije północ”.
– Widziałaś to kiedyś?
– Raz czy dwa mi się zdarzyło – kłamię bezczelnie.
– Wiesz, słyszałem, że ci faceci przechodzą bardziej rygorystyczną kontrolę przeszłości niż kandydaci na wiceprezydenta. – Przewija kilka sezonów, aż trafia na ten z Tylerem Buchananem. – I wiem na sto procent, że typ zostawił dziewczynę, którą wybrał, dla jednej z producentek programu.
Muszę zacisnąć zęby, by nie powtórzyć jak papuga tego, co odpowiedziałaby na to Erica: „Nie potwierdzam i nie zaprzeczam”. Książę z Bajki zna część prawdy. Tylerowi skradł serce producent, a nie producentka.
– Poważnie? – mówię zamiast tego. – W sumie zastanawiam się, kto może liczyć na to, że znajdzie prawdziwą miłość w takim programie, ale przynajmniej głupota ich wszystkich dostarcza nam, widzom, sporo rozrywki.
Uśmiecha się sztywno i wzdycha.
– Przynajmniej na coś się przydaje.
Głośny klekot oznajmia przybycie stewardessy pchającej wózek z napojami, a Książę zamawia sobie whiskey.
– I to, co ona sobie zażyczy – dodaje.
Stewardessa praktycznie się do niego mizdrzy.
Unoszę pospiesznie rękę.
– Poproszę tylko piwo imbirowe.
– No co ty – obrusza się Książę.
– Hm, no dobra, to może szampana.
Stewardessa wypełnia mój plastikowy kubeczek po same brzegi. Szampan jest wątpliwej jakości, ale przynajmniej go nie żałują. Stewardessa przesuwa się do kolejnego rzędu, a mój Książę z Bajki unosi swój kubek.
– Za przegapione loty i transkontynentalne podróże, których możemy wkrótce pożałować!
Śmieję się i stukam kubkiem w jego kubek.
– Za… to właśnie!
Przez resztę lotu siedzimy z słuchawkami na uszach. Ja decyduję się na jakieś stare odcinki Biura, a on ogląda Terminatora 2. (To nie stalking, jeśli siedzi się z kimś tyłek w tyłek w klasie ekonomicznej, dobra?).
Po wylądowaniu niemal wszyscy zrywają się w momencie, gdy gaśnie sygnał zapiąć pasy.
– Na świecie są dwa rodzaje ludzi – mówi Książę, chowając słuchawki do torby. – Tacy, którzy wstają od razu, niezależnie od tego, jak daleko mają do wyjścia, i tacy, którzy czekają w swoim fotelu jak cywilizowani ludzie.
– O to, to! – wtóruję mu. – Nic mnie tak nie wkurza.
Zerkam przed siebie i dostrzegam Króla Elo przepychającego się do przejścia.
– Chyba odkryliśmy, którym typem jest twój stary kumpel – odzywa się Książę.
Gdy nadchodzi nasza kolej, podnosi się i pomaga wyjąć z półki bagaże wszystkim, którzy tego potrzebują. Wystarcza mu jedno spojrzenie na etykietę pasażerską w kształcie buta na wysokim obcasie, by wydedukować:
– To musi być twoje.
Śmieję się.
– No tak, kręcą mnie buty.
Ruszam przejściem do wyjścia, a gdy odwracam się, by sprawdzić, czy mój kolega z bajki idzie za mną, widzę, że utknął i wciąż pomaga innym z bagażami. Z jednej strony bardzo mnie to ujmuje, ale z drugiej mimowolnie zaczynam się zastanawiać, jak radzi sobie z wytyczaniem granic w codziennym życiu.
Wychodzę na rękaw i rzucam się pędem do toalety, bo szampan nieubłaganie dociera do końca swojej podróży przez moje ciało.
Po wyjściu z łazienki czekam kilka minut w nadziei, że jeszcze go złapię. Nawet nie zapytałam go o imię. W końcu się poddaję i truchtam do odbioru bagażu, gdzie rządek kierowców w garniturach stoi z iPadami wyświetlającymi nazwiska ich pasażerów.
Wśród nich czeka na mnie wysoki łysy białoskóry mężczyzna w czarnym garniturze i okularach przeciwsłonecznych. Na jego ekranie wyświetla się napis: TREMAINE.
Jestem już bardzo blisko, gdy w końcu zwraca na mnie uwagę.
– Tremaine? – zagaduję.
– Aha, tak. Pani Tremaine? – upewnia się.
– Właściwie to Woods, ale może być Cindy – odpowiadam. – A pan to…?
– Bruce Anthony Colombo trzeci, ale może być Bruce.
– Miło cię poznać, Bruce. Nowy w zespole Eriki?
– Nowy to może nie. Ale świeżo na wyłączność.
W ciągu ostatnich czterech lat kariera Eriki wystrzeliła w kosmos, więc nic dziwnego, że ma teraz własnego szofera.
– Mam wózek na walizki. – Bruce gestem pokazuje na taśmę bagażową. – Możemy?
– Mogą nam się przydać takie dwa – rzucam skrępowana.
Stoimy i czekamy całe wieki. (Wskazówka dla nowicjuszy na LAX: Nigdy, ale to przenigdy nie nadawajcie bagażu. Ja niestety nie miałam wyboru).
– Utknęłaś w bagażowym piekle, co?
Odwracam się i staję twarzą w twarz z Księciem z Bajki, nieco wymiętym po długim locie i z włosami zmierzwionymi od ciągłego przeczesywania ich palcami.
– Ty też? – pytam.
Pokazuje na swój bagaż podręczny.
– Czekam tylko na mojego kierowcę.
– Przepraszam – wtrąca Bruce. – Pani Cindy, wygląda na to, że jedna z pani walizek została uszkodzona w podróży. Jest cała poklejona taśmą i wydaje mi się, że powinniśmy pomówić z linią lotniczą. Wszędzie tacy sami partacze. Nawet bagażu nie dowiozą na miejsce w jednym kawałku.
Cholera! Modlę się, by wszystkie buty były na swoim miejscu. Nie ma nic gorszego od wybrakowanej pary.
– Och, no dobrze, tak. Zaraz się tym zajmę.
Książę chichocze.
– Czyli tak masz na imię. Cindy.
– Miałam zamiar się przedstawić – zapewniam.
– W każdym razie ja jestem Henry – odpowiada.
Bruce odchrząkuje.
– Wygląda na to, że kolejna walizka…
– Lepiej się tym zajmij – mówi Henry.
Kiwam głową.
– Tak, no to… miło było cię poznać, Ksią… Henry. Dzięki za uratowanie mnie od lawy i najgorszego współpasażera świata.
Jego kolej na kiwnięcie głową.
– Nie wspominając o usłudze lokalizacji i dostawy zgubionych klapków.
– Nigdy ci tego nie zapomnę! – wołam przez ramię, ruszając za Bruce’em do stanowiska obsługi klienta.
W tym mieście Ericę Tremaine kojarzy każdy. Gdy byłam w dziesiątej klasie, magazyn „Hollywood Reporter” nazwał ją nową królową reality show. Jej specjalnością (i prawdziwą kopalnią złota) są programy randkowe. Pierwsze kroki stawiała na początku lat dziewięćdziesiątych w programie randkowym na MTV, gdzie jedna osoba jeździła taksówką po dużym mieście, jednocześnie odbywając ekspresowe randki z pasażerami, których wiozła. Główni bohaterowie odbierali i podwozili kilkoro kandydatów, a na koniec wybierali osobę, którą chcieliby poznać bliżej. Kariera Eriki nabrała rumieńców, gdy byłam w gimnazjum. To wtedy przedstawiła pomysł na pogram pod tytułem „Zanim wybije północ”. Teraz prowadzi całą franczyzę, w której poza jej złotym dzieckiem jest też mnóstwo przeróżnych odszczepek.
Nie nazwałabym jej ciepłą ani nawet matczyną, ale mój tata szczerze kochał ją i jej córki Drew i Annę, więc ja także je kocham. Nie za naszą relację, bo na wiele sposobów wciąż są dla mnie trochę obce, ale za to, co ta relacja symbolizuje – ostatnią żywą więź, która łączy mnie z tatą.
Bruce parkuje na półokrągłym podjeździe rozległej i całkowicie odnowionej posiadłości w stylu mid-century modern w dzielnicy Silverlake, a ja natychmiast dostrzegam jedno z trojaczków, które zerka na mnie zza zasłony przez wielkie okno panoramiczne, zanim ktoś odciąga je w głąb salonu.
– Eee, jedną chwileczkę… – mruczy Bruce, niezgrabnie sięgając po telefon.
Zaglądam mu przez ramię i widzę, jak wystukuje wielkimi literami: PTAK JEST W GNIEŹDZIE.
W końcu dodaję dwa do dwóch, a w oczach kręcą mi się łzy. Tak, jest mi potwornie smutno, że musiałam zostawić Nowy Jork i moją wybraną rodzinę, ale powrót do domu mimo wszystko trochę mnie wzrusza, nawet jeśli domem jest teraz pokój gościnny w nowej wypasionej chacie Eriki, gdzie spędziłam dotąd tylko kilka dni podczas przerwy świątecznej.
Bruce łapie moje spojrzenie w lusterku wewnętrznym.
– Pani Cindy, eee, wniosę pani walizki, jeśli chce pani już wejść.
Biorę moją torbę podręczną i zostawiam mu resztę bagaży. (Nie chciałabym zepsuć wszystkim niespodzianki, którą dla mnie przygotowali, ani kazać im czekać dłużej, niż to konieczne).
Przekręcam gałkę i odkrywam, że drzwi są otwarte.
– Hej, hej?! – wołam, a mój głos niesie się echem aż do salonu. – Jest tu kto?
Zza jednego z foteli rozlega się cichutki chichot.
– Halooooooooo? – wołam dalej, wczuwając się w rolę.
– Niespodzianka! – wykrzykują trojaczki, wyskakując zza mebli z ręcznie wykonanymi tabliczkami w małych rączkach.
– Cindy! – piszczą chórem Drew i Anna. Obie paradują korytarzem w najbardziej stylowych strojach do jogi, jakie widziałam. Drew ma na sobie śnieżnobiały komplet z siateczkową aplikacją wzdłuż nogawek, a Anna paseczkowy zestaw w kolorze taupe tylko odrobinę ciemniejszy od odcienia jej skóry. Obie są jak gazele, ich idealne jasnobrązowe włosy mienią się złocistym połyskiem, a zwykle alabastrowa cera jest ciemniejsza o kilka tonów dzięki samoopalaczowi, którego działanie prezentowały w kręconym właśnie domowym filmiku instruktażowym.
– Ale szałowe wdzianka! – komplementuję, gdy przytulają mnie z obu stron, a trojaczki atakują moje kolana.
– Podoba się? – pyta Drew.
– Dzięki, kochana – mówi Anna. – Kręciłyśmy dziś materiał na post sponsorowany.
– Możemy na luzie załatwić ci taki komplet.
Anna teatralnie wciąga powietrze.
– O rany, totalnie powinnyśmy ogarnąć jakiś kolab we trzy. Ach! Jak dobrze mieć cię w domu.
Gdyby Instagram był żywą istotą (a czasem mam wrażenie, że może tak być), byłby Drew i Anną. Często są brane za bliźniaczki, ale w rzeczywistości dzieli je dziewięć miesięcy. Serio, jedynymi cechami, po których da się je odróżnić, są pieprzyk na ramieniu Anny i pełniejsze usta Drew. (Chociaż przed ostatnimi świętami Anna wstrzyknęła sobie wypełniacze, po czym nawet Erica myliła ją z Drew). Obie skończyły liceum rok przede mną. Potem przez pierwsze kilka miesięcy próbowały ze studiami i dorywczymi pracami, aż w końcu założyły kanał na YouTubie, który nazwały PrawieJakBliźniaczki, i od tamtego czasu zostały influencerkami na pełen etat.
– Jak minął lot? – dopytuje Drew. – Orzeszki były na ciepło czy w temperaturze pokojowej?
– Poprosiłaś pilota o przypinkę ze skrzydłami? – pyta Gus, z rękoma oplecionymi wokół mojej nogi i cienką otoczką z czekolady wokół ust.
– Ojej, kompletnie zapomniałam – odpowiadam.
– Przywiozłaś nam pamiątki z Nowego Jorku? – pyta przesłodka mała Mary.
– Tak się składa, że mogę mieć w torbie małą niespodziankę albo dwie – mówię, dziękując sobie w duchu, że pomyślałam o kupieniu tych trzech śnieżnych kul w kiosku przed wejściem do samolotu.
Jack odstawia triumfalny taniec i wymachuje piąstkami w powietrzu.
– Tak!
Moje serce drży, gdy oglądam ich radosne poruszenie. Trojaczki urodziła matka zastępcza, którą Erica i tata wybrali wspólnie przed jego nagłą śmiercią. Po długich namysłach Erica mimo wszystko zdecydowała się na tę ciążę, a ja początkowo byłam na nią wściekła… Ale potem się urodziły, a ja miałam poczucie, jakbym odzyskała trzy okruszki taty. Jakbyśmy wszystkie je odzyskały.
– Nie, słuchaj… – Erica wychodzi z kuchni z telefonem przyszpilonym między uchem a ramieniem. Moja macocha wyglądałaby jak żyleta nawet w wyciągniętych dresach, ale zazwyczaj wybiera garnitury z szerokimi nogawkami. Siwe włosy nosi przycięte w kanciastego, geometrycznego boba, który idealnie podkreśla jej ostre kości policzkowe. Gdyby Anna Wintour i Katherine Hepburn miały dziecko, nazywałoby się Erica Tremaine. – Kurka! Przegapiłam niespodziankę? – Wzdycha i rzuca do telefonu: – Wróćmy do tego później.
– Nic nie szkodzi! – zapewniam. Naprawdę nie oczekiwałam niczego specjalnego.
Przywołuje mnie obiema rękoma, a ja kuśtykam do niej z Gusem wciąż owiniętym wokół nogi.
– Moja kochana! – mówi, przytulając mnie mocno. Bardzo łatwo jest poddać się jej czułości, więc pozwalam ciału do niej przylgnąć. – Nałożyłaś maseczkę na ostatnie pół godziny przed lądowaniem, jak ci radziłam? Powietrze w samolocie zawsze rujnuje mi cerę.
– Nie, ale porządnie nakremuję się dziś przed snem – obiecuję.
Puszcza mnie i robi krok do tyłu, by mi się przyjrzeć, a ja widzę, że jej oczy lśnią od łez. Wiem, czemu. To samo widzę, kiedy patrzę w lustro: tata. Jego szczęka. Jego nos. Jego oczy. Ponoć mama mu zazdrościła, że tak bardzo go przypominam, a jej wcale.
– Bardzo się cieszę, że wróciłaś do domu – szepcze w końcu Erica. – No dobrze, zamówimy sobie sushi na wieczór! Anna? Drew? Lepiej, żebyście nie miały dziś żadnych planów. Ogłaszam wieczór w gronie rodzinnym.
Anna coś stęka pod nosem, a ja mam wrażenie, że słyszę słowo „randka”, ale Drew kopie ją w kostkę.
Przywykłam do odwiedzin trwających tylko kilka dni z okazji różnych świąt, więc nie wiem, czego spodziewać się po wspólnym codziennym życiu. Czy rodzinne wieczory to teraz stały punkt programu? Nie było ich, gdy wszystkie chodziłyśmy do liceum. Co więcej, pamiętam wiele sytuacji, gdy tata gotował dla nas trzech, a talerz dla Eriki zostawiał w lodówce. Nigdy nie narzekał z tego powodu. Wiedział, w co się pakuje, żeniąc się z Ericą – nie miał co liczyć na częste rodzinne wieczory.
Bruce wtaszcza ostatnią walizkę, a Erica musi lecieć na spotkanie, ale wcześniej wmanewrowuje Annę i Drew w pilnowanie trojaczków, a mnie każe wziąć prysznic i uciąć sobie drzemkę.
Ku mojemu zaskoczeniu instaluje mnie w małym domku gościnnym przy basenie na tyłach posiadłości. Twierdzi, że potrzebuję własnej przestrzeni (przyznaję jej rację, choć w Nowym Jorku o takiej przestrzeni mogłam tylko pomarzyć), a to przynajmniej zmotywowało ją, żeby wyremontować ten domek wcześniej niż później.
To zdecydowany skok na kolejny poziom po gościnnym pokoju obok sypialni trojaczków.
Po długim gorącym prysznicu padam na łóżko, żeby zadzwonić do Sierry. Telefon dzwoni i dzwoni i już mam się poddać, gdy na ekranie w końcu pojawia się jej twarz. Wydaje się prawie niemożliwe, że jeszcze tego samego dnia widziałam ją na żywo. Tamten moment wydaje się odległy o lata świetlne. Różnica czasu między NYC i LA rozciągnęła mój dzień o dodatkowe trzy godziny.
– C! – woła, przekrzykując dudniący house’owy kawałek. – Jesteśmy u Grahama! Brakuje tu ciebie!
– Mnie też się tam brakuje – odpowiadam.
– Co? – Głośnik trzeszczy. – Nie słyszę!
– Napisz później! – wrzeszczę na cały głos w moim cichym pokoju.
– Sierra! Wracaj tu! – woła ktoś za jej plecami.
– Nic nie słyszę, ale kocham cię! Cieszę się, że bezpiecznie dotarłaś do celu. Napiszę później!
Kiwam głową i macham. Ekran telefonu gaśnie, a ja odkładam go na nocny stolik i zwijam się w kłębek. To miał być mój wielki rok. Miałam skończyć studia z wyczesanym portfolio i zgarnąć kilka niesamowitych ofert pracy. Ale nie tak potoczyło się moje ostatnie dwanaście miesięcy w Parsons.
Zamiast fali sukcesów jak tsunami spadła na mnie żałoba po tacie, którą do tej pory ignorowałam i wypierałam. Tata umarł. Erica mimo to zdecydowała się na jego dziecko. A ja wyjechałam do Nowego Jorku, żeby uciec od uczuć, jakie to we mnie wywoływało. Dawałam sobie radę. Ludzie byli zaskoczeni, jak dobrze radziłam sobie w tak trudnej sytuacji. Do czasu, kiedy Erica poprzedniego lata w końcu przeniosła się do nowego domu, a ja wróciłam na Święto Pracy, żeby spakować klamoty z mojego pokoju i przejrzeć parę rzeczy taty, które Erica dla mnie odłożyła. Wtedy wszystko znów we mnie uderzyło, ale tym razem dołożyły się do tego trzy lata zaczopowanego bólu, który czekał przyczajony. Świeża fala żałoby nie tylko po tacie, ale i po mamie, bo wśród tych rzeczy było też kilka pamiątek po niej. Drobna biżuteria, którą zachował na moje specjalne okazje takie jak zakończenie szkoły czy ślub. Przygniotła mnie lawina życiowych kamieni milowych, których nie dane mi było z nimi przeżyć.
I od tamtego czasu ledwo mogę się zmusić do rysowania. Cała radość tworzenia prysła. Nie znajduję już w tym ucieczki, ponieważ od takiej żałoby nie da się uciec. Ale może któregoś dnia żal ucichnie na tyle, żebym mogła wrócić do projektowania. Może… Moje myśli zwalniają, pozwalając mi w końcu odpłynąć w sen.
Anna piszczy z ekscytacji, kiedy rozpakowuje kolację, a Drew i ja pomagamy trojaczkom nakryć do stołu.
– Ale pysznie pachnie – jęczy Drew.
– Widelec po lewej, Jackie – przypominam, stając mu za plecami. – Mary, przyniesiesz serwetki?
– A ja co mam robić? – pyta Gus, a z nosa zjeżdżają mu okrągłe okularki.
– Może zbierzesz zamówienia na napoje?
Kiwa głową z zapałem i zaczyna od Anny.
Erica wyłania się ze swojego gabinetu. Bierze głęboki wdech.
– Potrzebuję ginu z tonikiem.
– Gus, słyszałeś? – pytam.
Gus studiuje notatniczek, w którym zaczął zapisywać życzenia.
– Jak to się pisze?
Drew i ja parskamy śmiechem.
– Lepiej mu pomogę – mówię.
Przejmuję przygotowanie dorosłych napojów, a Gus zbiera kartony z sokami dla siebie, Mary i Jacka.
Po kilku wstrząśniętych i mieszanych próbach i błędach (w zakresie koktajli daleko mi do ekspertki), nasza siódemka w końcu sadowi przy długim stole Eriki.
Pani domu zasiada u szczytu, a ja obok niej. Erica wyjmuje z uszu bezprzewodowe słuchawki i kładzie je na stole.
– Koniec z telefonami przy stole – mówi do mnie.
– Brawo! – odpowiadam. – Ogromny postęp.
Erica śmieje się głucho.
– Codzienna walka. Ale moja ekspertka od coachingu rodzinnego powiedziała, że to kluczowe.
– Coaching rodzinny? – pytam.
– Tak – wtrąca Drew. – Nasza droga matka zatrudniła sobie guru od rodzicielstwa, żeby potowarzyszyła jej w przeprawie przez trudy wychowywania potomstwa.
– Gdzie była ta guru, kiedy byłyśmy małe? – pyta Anna z udawanym wyrzutem.
Erica uśmiecha się i przewraca oczami.
– Może wasze dzieciństwo było chaotyczne, ale ten chaos połączył nas żelazną więzią. Ile kobiet może powiedzieć, że wychowało się w przyczepie produkcyjnej?
Drew wzrusza ramionami.
– Pewnie coś koło jednej trzeciej Los Angeles – mówi i zwraca się do mnie: – Ta ekspertka zabroniła Erice przerywać posiłki ze względu na pracę, przepisała rodzinne wieczory co drugi tydzień i, uwaga, koniec z pracą na planie. Przekazała pałeczkę.
– Brawo! – powtarzam.
Ta wersja Eriki, a nawet sam fakt, że jest tutaj, a nie w pracy, jest dla mnie nowy i zaskakujący.
Erica wzdycha.
– To prawda. Ujarzmili mnie. Brakuje mi adrenaliny z planu, ale przynajmniej w końcu odkryłam luksus wysypiania się. – Odchrząkuje. – Dobra, dzieciarnia, słuchajcie.
Otaczające mnie przyrodnie i przybrane rodzeństwo wznosi szklanki i kartony z sokiem.
Cała uwaga skupia się na Erice, a ona uśmiecha się promiennie.
– Nasza najdroższa Cindy w końcu do nas wróciła. Cindy, skarbie, kochamy cię. Wiem, że potrzebujesz czasu, żeby podjąć decyzję o dalszych życiowych krokach, ale cokolwiek postanowisz, bez wątpienia czeka cię wspaniała przyszłość.
– Zdrowie Cindy! – woła Anna i stukamy się szklankami.
– Ach wy! – mówię wzruszona.
Wprawdzie to nie jest dzika noc na mieście w towarzystwie Sierry, ale może jakiś czas z rodziną… powiedzmy kwartał… nie będzie znów taki zły.
Wychylam się nad stołem i wznoszę toast, po czym stukamy się kieliszkami i kartonowymi kubeczkami.
Trojaczki zabierają się do pałaszowania smażonego ryżu, a Anna, Drew, Erica i ja rzucamy się na sushi.
Po zwyczajowej ciszy, która zapada przy smacznym posiłku, Eryka zwraca się do Anny:
– Victor dzisiaj wpadnie?
– Zerwali – oznajmia Drew, zanim siostra zdąży odpowiedzieć.
– Drew! – woła Anna.
– Skoro mama już wie, trudniej ci będzie przyjąć go z powrotem, gdy się będzie płaszczył.
– Uf, walisz prosto z mostu – wtrącam.
Erica nachyla się do Drew i bierze Annę za rękę.
– Przykro mi kochanie, ale na pewno znajdziesz sobie kogoś, kto naprawdę na ciebie zasługuje. On nie potrafi zagrzać długo miejsca w żadnej pracy.
Anna prycha.
– Victor ma pracę.
– Kiepskie zarządzanie twoją szafą na Poshmarku się nie liczy – stwierdza Drew.
– Auć. – Wsysam powietrze przez zęby. – Lepiej ci bez niego, Anno.
Naprawdę nie mieści mi się w głowie, jak Anna i Drew mogły się w ogóle zadawać z takim przegrywem jak Victor.
Telefon Eriki odzywa się z jej kieszeni i wszyscy teraz patrzymy na nią.
– Mamo – odzywa się Anna – możesz odebrać. Niczego nie udowadniasz, olewając telefony. Naprawdę, to żaden kłopot.
– Żaden kłopot! – piszczy Mary, a za nią Jack i Gus.
Erica wyciąga telefon i zamiast odebrać, dzielnie wysyła wiadomość głosową.
– Cokolwiek to jest, poczeka, aż skończę obiad – mówi, jakby próbowała przekonać samą siebie. – No dobrze, Cindy, opowiadaj o swoim końcowym projekcie.
Otwieram usta, żeby powiedzieć, jak to promotor zlitował się i pozwolił mi wystawić moje własnoręcznie zaprojektowane i wykonane buty z zagranicznej wymiany na trzecim roku, że tak naprawdę przez ostatnie dziewięć miesięcy zdołałam się zmusić tylko do zupełnego minimum i że to w ogóle cud, że pozwolili mi skończyć studia. Ale ubiega mnie Drew.
– Był absolutnie zajefajny! – woła/
– Zajefajny! – wrzeszczy Jack.
Drew zagryza wargę.
– Wybacz – szepcze.
– Jackie – mówi Erica – to nie jest słowo, którego używamy poza domem, jasne?
Jack salutuje sprężyście.
– Zajejasne!
Erica przewraca oczami.
– Będę musiała się z tego wytłumaczyć Genevie na kolejnej sesji coachingowej. Cin, tak mi szkoda, że nie byłam na twoim pokazie końcowym i wręczeniu dyplomów.
– Ale wysłałaś godne zastępstwo – zapewniam ją.
Erica nie mogła przylecieć do mnie z drugiego końca kontynentu – to był najgorętszy okres castingu do kolejnego sezonu „Zanim wybije północ”, a poza tym musiałaby przytargać ze sobą trojaczki. Posłała Annę i Drew. Dziewczyny zjawiły się na graduacji z krowimi dzwonkami i gdy weszłam na scenę po swój dyplom, narobiły takiego rabanu, że niemal dorównały siedzącej za nami włoskiej rodzinie.
– A potem… o matko – mówi Anna. – Cindy zabrała nas na epicką imprezę graduacyjną, którą rodzice jej znajomych z roku urządzili na dachu Radiator Building, i przysięgam, był taki moment, że pomyślałam: Hej, w sumie mogłabym się odnaleźć w tym Nowym Jorku.
Drew parska śmiechem.
– Ale szybko ci przeszło.
– Uczucie było przelotne, ale szczere. – Anna kładzie mi głowę na ramieniu. – Cindy by mnie przeszkoliła, co, Cin?
– Anno, moja droga, słodka siostrzyczko – mówię, a to słowo nawet po tylu latach dziwnie brzmi w moich ustach – nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale nie wydaje mi się, żebyś była stworzona do jeżdżenia komunikacją miejską.
Erica wybucha śmiechem, a trojaczki wymieniają zdezorientowane spojrzenia.
– Dorosłe żarty – kwituje Gus, wzdychając z politowaniem.
Telefon Eriki znów się odzywa, zagłuszając nasz śmiech. Erica zerka, żeby sprawdzić kto to.
– Och, kurczaki – mówi. – To mi zajmie sekundkę. – Przekręca się na swoim krześle i zaczyna mówić do bezprzewodowej słuchawki.
– Powiem na ciebie! – oświadcza Mary śpiewnie.
Erica wzdycha ciężko i posyła Mary wymowne spojrzenie.
– Beck, masz dziesięć sekund – mówi do słuchawki. – Jestem w trakcie rodzinnej kolacji.
Wszyscy patrzymy, jak przysłuchuje się z uwagą.
– Tutaj? Przed domem? – Erica ponownie wzdycha i zwraca się do nas: – Dostawicie jeszcze jeden talerz?
– Robi się – melduje Drew.
Erica wstaje i rusza do drzwi.
– Dobra, zaraz cię wpuszczę.
Chwilę później wraca w towarzystwie tęgiej białej kobiety z podgolonymi czarnymi włosami, ubranej w glany, podwinięte jeansy, białą koszulkę i czerwone szelki, które w jej przypadku wyglądają na niezbędny element stroju, a nie modny dodatek.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Saks Fifth Avenue – amerykańska sieć luksusowych domów towarowych. [wróć]
2. Target – amerykańska sieć dyskontów. [wróć]