Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wojtek Miłoszewski
Inwazja
Wczoraj wszystko było jak zawsze. A dzisiaj jest wojna.
Porucznik Roman Gurski się zakochał. Nieszczęśliwie. Czuje, że nie ma już po co żyć. Zupełnie inaczej niż historyk Michał Barański. Mąż i ojciec dwójki dzieci ma dla kogo żyć. Tylko za co? By utrzymać rodzinę, pracuje w call center. Danuta Wojnarowicz, trzydziestoletnia singielka, panicznie boi się ojca, bezwzględnego biznesmena, i robi tylko to, czego on od niej oczekuje. Zwykłe ludzkie sprawy. Przynajmniej tak było. Teraz ulice ich miasta opanowały wojska wroga. W obliczu śmiertelnego zagrożenia nic już nie jest takie samo. Ludzie też. Kto okaże się szują, a kto bohaterem?
Wojtek Miłoszewski wiedział pierwszy, że Putinowi nie wolno ufać. Inwazja to powieść o wielkiej podłości, niewyobrażalnym okrucieństwie, ale i o niezwyciężonej sile miłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 575
Katowice z tej wysokości i o tej porze wyglądają naprawdę nieźle, pomyślał, patrząc na rozświetlone w dole rondo i charakterystyczną sylwetkę Spodka. Z baru na dwudziestym siódmym piętrze rozciągała się nocna panorama śląskiego miasta, którą oboje się delektowali, siedząc przy stoliku przy samej szybie. Wrócił myślami do rzeczywistości.
– Więc jeśli chodzi o miłość, można ją mieć w dwóch odsłonach – mówiła spokojnie, ale jej twarz otoczona burzą loków podskakiwała energicznie. – Albo na początku jest wielki wybuch, który gaśnie równie gwałtownie, jak się pojawił, albo mały, delikatnie żarzący się węgielek. Gdy jednak w miarę trwania kolejnych lat zadbać o ten drugi, to można rozniecić silny płomień, który będzie się palił całymi latami.
Nie miał żadnych wątpliwości, co chciała mu w ten sposób przekazać. Ten wybuch, który gwałtownie zniknął, to miał być on, a silny płomień z małego węgla to nikt inny jak jej mąż, z którym ma dwójkę dzieci. Najchętniej spytałby ją, co w takim razie tutaj robi, ale wtedy wszystko by zepsuł.
– Napijemy się jeszcze wina?
– Chętnie – uśmiechnęła się, patrząc mu w oczy.
Godnie porzucili temat i rozpoczęli zwyczajną rozmowę, jaką miliony par prowadzą podczas wspólnych kolacji. On opowiadał anegdoty, próbował ją rozśmieszyć, a ona przy tych słabszych wyginała usta w uśmiechu, aby nie sprawić mu przykrości. Wszystko składało się niemal idealnie. On nazajutrz wylatywał, ale na tę noc miał pokój w hotelu, który znajdował się w tym samym budynku. Ona z kolei miała wolne, bo jej mąż pojechał na weekend do wujka, który mieszkał pod Warszawą i jako stary kawaler wprost przepadał za ich dziećmi. Wyjątkowo udany zbieg okoliczności! A może nie?
Kilka godzin później siedział nago na brzegu łóżka i zdyszany wpatrywał się w panoramę za oknem, którą rozświetlało wschodzące słońce. Mimo że spędzili w pokoju hotelowym ponad pięć godzin, nie zmrużyli oka. Odwrócił się i spojrzał na nią. Leżała na plecach, a na jej skórze lśniły krople potu. Przeciągnęła się i nakryła prześcieradłem. Dobiegała czterdziestki, ale miała bardzo seksowne ciało i uważał, że niejedna młoda miss mogłaby jej pozazdrościć. Wprost tryskała seksapilem, zwłaszcza teraz, po długich i wyczerpujących zapasach w łóżku.
– Wyglądasz fantastycznie.
– Jasne – parsknęła. – Z czterdziestką na karku i po dwóch porodach. Ale dziękuję, to miłe. Zawsze byłeś dżentelmenem.
– No, nie zawsze – mrugnął do niej szelmowsko.
– To było po alkoholu, dawno ci wybaczyłam – uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
– Tak się tłumaczą pijacy. Dzisiaj takie seksowne kobiety jak ty określa się mianem MILF.
– Co? – spytała i roześmiała się perliście, kiedy wytłumaczył jej angielski skrót.
Wpatrywali się w milczeniu w miejską panoramę, nad którą wychynął pomarańczowy okrąg. W końcu odezwała się smutno:
– Boję się. Czuję, że to wszystko może się źle skończyć.
– Przestań.
– Dwa dni temu obudziłam się, bo ktoś stał przy moim łóżku – zaczęła. – Zapaliłam światło i zobaczyłam młodszego. Pytam się go: „Synek, co się dzieje?”. A on zaczął płakać i mówi, że się boi, bo będzie wojna.
– Nie będzie żadnej wojny – machnął ręką, trochę bez przekonania.
– A to, co zrobili w Ukrainie?
– Ukraina nie jest w NATO, to mogli robić, co chcieli.
Wyszedł do łazienki, a gdy wrócił i stanął przed nią, pijąc wodę z butelki, powiedziała:
– Przysięgnij, że to jest nasze ostatnie spotkanie. To dla mnie bardzo trudne i ważne.
Dlaczego to tak musi wyglądać?, pomyślał z żalem. Dlaczego to wszystko musi być zawsze takie popieprzone? Czy ja nie mogę mieć normalnego życia?
Doskonale znał odpowiedź i poczuł, jak zalewa go fala zazdrości o gościa, który zabrał dwójkę swoich dzieci do jakiegoś wujka. Zamiast tego wyrecytował teatralnie:
Precz z moich oczu!… posłucham od razu,
Precz z mego serca!… i serce posłucha,
Precz z mej pamięci!… nie… tego rozkazu
Moja i twoja pamięć nie posłucha.1
Popatrzyła na niego zaskoczona i roześmiała się, zakrywając dłonią usta.
– Może i wojny nie będzie – odparła, ciągle chichocząc. – Ale koniec świata nadchodzi wielkimi krokami, skoro były komandos cytuje poezję. Wiesz chociaż, czyje to?
– Niejaki Adam Mickiewicz, madame – powiedział z uśmiechem i usiadł obok niej na łóżku, podając jej butelkę z wodą.
Gdy tylko upiła łyk, zobaczyła, że na etykiecie znanego producenta wody wydrukowano dużymi literami: „WSPIERAMY POWIATOWE BIBLIOTEKI PUBLICZNE”, a pod spodem widniała pierwsza zwrotka wiersza narodowego wieszcza.
– Możesz być spokojna, koniec świata odwołany.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Przysięgnij, że to ostatni raz.
– Przysięgam – jego głos brzmiał matowo.
– Masz jeszcze to zdjęcie? Pamiętasz, w tej ramce?
– Mam – kiwnął głową.
– Wyrzuć je. Zniszcz. Proszę cię.
– Nie – powiedział i delikatnie ściągnął z niej prześcieradło.
Nie protestowała.
Rosyjski transporter opancerzony zakołysał się gwałtownie na większej nierówności. Siedzący na dachu masywnego pojazdu major Bykow złapał się mocniej uchwytu, aby nie spaść na ziemię. Zadowolony, że wreszcie wszystko się skończyło, analizował kampanię, która okazała się niezbyt trudna. Ponad dwadzieścia lat rycia rosyjskiej agentury osłabiło Ukrainę na tyle, że nie była w stanie wystawić przeciw wrogowi skutecznej armii. Kilku jego kolegów poległo, byli rzecz jasna i ranni, ale mimo wszystko Bykow stwierdził, że nie mogło się to równać z piekłem pierwszej i drugiej wojny czeczeńskiej.
– Dawajcie następny! – krzyknął, gdy zatrzymali się przy kolejnym słupku.
Major zeskoczył na ziemię, a z górnych włazów transportera wypełzli kolejni żołnierze. Ten odcinek granicy między Polską a dawną Ukrainą przebiegał w bieszczadzkich lasach. Linię graniczną oznaczały wbite w ziemię kamienie, tak zwane monolity. W odległości dwóch i pół metra od nich zarówno po stronie polskiej, jak i ukraińskiej stały słupki. Po zachodniej biało-czerwone, a te po wschodniej w barwach niebiesko-żółtych. Monolity zostały ustawione nieregularnie, według zasady, że stojąc przy jednym granicznym słupku, trzeba było widzieć z nim sąsiadujące, co ułatwiało pracę pograniczników.
Akurat te znajdowały się na szczycie niewielkiego pagórka. Rozpościerał się z niego malowniczy widok na pasmo Bieszczad, którego lasy połyskiwały w późnym sierpniowym słońcu.
Szeregowy Gawriłow wyciągnął z transportera stalową linkę i wsunął pętlę na szczyt ukraińskiego słupka granicznego. Drugi koniec przyczepił do haka holowniczego samochodu. Walnął pięścią w tył pojazdu, wydech plunął spalinami i rosyjski BTR ruszył powoli, wyciągając z łatwością pal wraz z betonowym fundamentem, który obrastała niewysoka trawa.
Gdy szeregowy zaczął sprawnie ściągać linkę, po drugiej stronie zobaczyli dwóch polskich pograniczników. Stali ledwie metr od swojego słupka, znajdowali się więc na terytorium Polski, ale od rosyjskich żołnierzy dzieliło ich niecałe dziesięć metrów.
– Czołem, chłopaki! – wydarł się szeregowy Gawriłow. – Na wasze słupki też przyjdzie czas! Najlepiej będzie, jak sami je usuniecie! Mniej roboty dla nas!
Major od razu wyczuł ostrą woń alkoholu i skrzywił się. Miał nadzieję, że może Polacy nie znają rosyjskiego, ale… W odpowiedzi jeden z pograniczników, blondyn o miłej aparycji, uśmiechnął się szeroko i krzyknął nienaganną ruszczyzną:
– Zapraszamy! Tylko onuce sobie wypierz, bo smród taki, że nawet z tej odległości w oczy szczypie!
Szeregowy Gawriłow zawył i nim major zdążył cokolwiek powiedzieć, ściągnął swojego kałasznikowa, odbezpieczył i celując w górę, zaczął strzelać ciągłą serią. Zarówno Polacy, jak i Rosjanie, zdezorientowani sytuacją, padli na ziemię. Jedynymi stojącymi byli strzelający szeregowy i major Bykow, który odczekał cierpliwie, aż żołnierzowi skończy się amunicja. Wtedy podszedł do niego i zwalczył przemożną chęć strzelenia tamtemu w mordę, w końcu nie wypadało mu jako majorowi. Dlatego skinął na sierżanta, który zerwał się na równe nogi i podbiegł.
– Gawriłow! – wydarł się podoficer i zdzielił szeregowego pięścią w twarz.
Żołnierz zatoczył się, stracił równowagę i klapnął boleśnie tyłkiem na obalony ukraiński słupek.
– Jak jeszcze raz zobaczę, że marnujesz amunicję – wycedził major – to dostaniesz tydzień katałażki. Zrozumiano?!
– Tak jest!
Szeregowy dźwignął się, wycierając usta z krwi. Polscy strażnicy graniczni ruszyli w dół zboczem, a uprzejmy blondyn nie odmówił sobie użycia na odchodnym środkowego palca, wystawionego w międzynarodowym geście.
– Pan major wybaczy – powiedział szeregowy, obserwując Polaków. – Ale ja bym się nie zatrzymywał. Od razu z rozpędu i tę pieprzoną Polskę bym zrównał z ziemią.
Major w milczeniu obserwował, jak z transportera opancerzonego dwóch żołnierzy wyciąga wysoki, zielono-czerwony słupek zakończony dwugłowym orłem, godłem Rosji. Podeszli do wyrwy w ziemi, która została po ukraińskim słupku, i w tym miejscu położyli rosyjski obelisk. Miał tu przeleżeć kilka godzin, dopóki idące za nimi wojska inżynieryjne nie osadzą go w betonie.
– Uważajcie, o czym marzycie, szeregowy – mruknął major Bykow ponuro. – Bo jeszcze się spełni.
Z okien gabinetu w północno-zachodnim skrzydle kremlowskiego Pałacu Senackiego można było podziwiać plac Czerwony i widniejący w oddali charakterystyczny budynek Państwowego Muzeum Historycznego. Przywódca Rosji westchnął i odwrócił twarz od okna.
Założę się, że jego skarpetki są więcej warte niż mój kostium z amerykańskiej sieciówki, pomyślała siedząca naprzeciwko prezydenta Rosji kanclerz, taksując wzrokiem strój mężczyzny.
– Uważam, że to było zbyt radykalne – przerwał panującą ciszę prezydent Francji.
Choć mało kto o tym wiedział, cała trójka mogła darować sobie obecność tłumacza, ponieważ przywódca Rosji doskonale znał angielski, co jednak skrzętnie ukrywał pod płaszczykiem niechęci do amerykańskich „imperialistów”.
– Ale co takiego? – zapytał.
– Przesadziłeś – odpowiedział Francuz. – Ukraina nie należy do ciebie. To jest – szukał przez chwilę odpowiedniego słowa – niepodległe państwo.
Prezydent Rosji uśmiechnął się zimno, gasząc zapędy łysiejącego mężczyzny. Popatrzył uważnie na prezydenta Francji, który pierwszy nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Po chwili sam mu zawtórował, a potem również kanclerz Niemiec, znana ze swej powściągliwości, zaczęła się śmiać, po dziewczęcemu zakrywając usta dłonią.
– Masz ze mną źle? – odezwał się w końcu. – To moi chłopcy polegli, aby zakończyć to gówno w Syrii i zatrzymać pochód tego brudu, który zasyfił waszą wspaniałą Europę Zachodnią. Żaden żołnierz francuski nie stracił życia!
Mężczyzna milczał, najwyraźniej nie mając dobrej odpowiedzi na wywód Rosjanina, który zwrócił się do kanclerz Niemiec:
– A co było, kiedy chcieliście odesłać przeszło pół miliona nielegalnych imigrantów z Niemiec? Kto pomógł i wziął całą winę na siebie?
Kobieta spuściła głowę, zagłębiając się w myślach. Kiedy Niemcy chcieli wywieźć nielegalnych imigrantów pociągami z Europy, w świecie rozległ się wrzask, że Szwaby już raz wozili ludzi pociągami. Wtedy prezydent Rosji namówił Węgry, aby wzięły na siebie odpowiedzialność za imigrantów, jako że ci najpierw trafili na terytorium Unii właśnie do kraju Ferenca Molnára. Stamtąd rosyjskie wojska ewakuowały ich do Afryki. Rzecz jasna cała międzynarodowa światła opinia publiczna jeszcze raz podniosła larum, że ludzi uciekających przed wojną i prześladowaniami odsyła się tam, gdzie znów będą cierpieć biedę. Jednak te protesty spotkały się z niewielkim poparciem ludzi Zachodu, zmęczonych tematem uchodźców. Oczywiście wszyscy obarczali winą prezydenta Rosji. Niemcy wyszły z całej sytuacji obronną ręką. On też czasem myślał o uchodźcach, którzy tłumnie przybywali do Europy, wywołując duże zamieszanie. To właśnie na rozkaz prezydenta dowódcy rosyjskich służb specjalnych uknuli perfekcyjny plan, którego pierwszym punktem miało być rozpętanie „arabskiej wiosny”. Za każdym razem, gdy zachodnie media mówiły o „spontanicznym buncie, wywołanym przez egipskich generałów”, prezydent Rosji wprost pękał ze śmiechu. Druga część planu zakładała wywołanie w Syrii długiego i wyniszczającego konfliktu, który spowodował, że miliony osób szukały schronienia w Europie. Następnie agenci Kremla ofiarowali szefom pograniczników z Grecji i Włoch gigantyczne łapówki po to, aby rzeka przerażonych ludzi z Bliskiego Wschodu mogła bez przeszkód rozlać się na całą Europę Zachodnią. Ostatni punkt to także pieniądze, błaha rzecz, pomyślał mężczyzna. Szeroki ich strumień skierował ku francuskiej prawicy, a następnie do tego karierowicza z Anglii, który doprowadził do brexitu, i już, chaos w Unii gotowy!
Niegdyś prezydent Rosji podziwiał Niccola Machiavellego. Teraz już nie. Teraz uważał, że jest od florenckiego dyplomaty znacznie lepszy. Westchnął, sięgnął do niewielkiej szafki stojącej koło biurka. Wyciągnął karafkę i trzy kieliszki. Rozlał w milczeniu wódkę i wzniósł swój kieliszek. Przywódcy Niemiec i Francji zrobili to samo i wszyscy wypili.
– Nie możemy mówić tego co zawsze? – zapytał, zamykając drzwi eleganckiego mebla. – W Ukrainie nie ma żadnych wojsk rosyjskich. To oddziały Ukraińców, którzy nie chcą ze swojego kraju zrobić amerykańskiego laboratorium. Chcą niepodległej Ukrainy. A ja, jako prezydent sąsiedniego, bratniego narodu, szanuję ich dążenia.
– No błagam. Wiesz, który mamy rok? – prezydent Francji zdjął na chwilę okulary, aby je przetrzeć. – Każdy ma w telefonie aparat. W internecie jest pełno zdjęć waszego wojska.
– Panie prezydencie – odezwała się kanclerz Niemiec. – Musimy coś powiedzieć ludziom, żeby zadbać o poparcie dla nas. Ja nie decyduję o wynikach wyborów do Reichstagu.
– Wielka szkoda. Może mi pani wierzyć, że to wiele ułatwia – Władimir roześmiał się cicho. – Rosja to kraj, który najbardziej na świecie miłuje pokój. Ale jeśli zostaniemy sprowokowani…
Przywódcy Francji i Niemiec patrzyli wyczekująco na prezydenta Rosji, ale zorientowali się, że ten nie ma już nic więcej do powiedzenia. Francuz westchnął ciężko i spojrzał na panią kanclerz, która zrozumiała, że spotkanie właśnie dobiegło końca, a oni nic nie zyskali. Verdammt!, zaklęła w duchu przywódczyni Niemiec. Zmarnowaliśmy tyle czasu i niczego nie zyskaliśmy.
Airbus A330 sunął po zalanym deszczem pasie startowym moskiewskiego lotniska Wnukowo. Po osiągnięciu prędkości startowej lotki statecznika poziomego zmieniły położenie i samolot oderwał się od ziemi.
Gdy tylko kanclerz poczuła, że odrzutowiec znalazł się w powietrzu, i usłyszała wibrujący dźwięk chowanego podwozia, odetchnęła z ulgą. Nie cierpiała startów i lądowań na rosyjskich lotniskach. Lęk ten towarzyszył jej od czasu, kiedy kilka lat temu, ze względu na opóźnienia, jako VIP-a poprowadzono ją przez zaplecze moskiewskiego lotniska. Do końca życia nie zapomni widoku pijanego pracownika obsługi naziemnej, który ledwie trzymał się słupa i wymiotował na walizki przesuwające się po taśmie.
Dodatkowo miała jeszcze świeżo w pamięci tragiczny wypadek prezesa francuskiego koncernu naftowego Total. Christophe de Margerie, znany w świecie rusofil, gorący orędownik oraz zwolennik prezydenta Rosji, zginął w jednej sekundzie, kiedy jego odrzutowiec zderzył się na pasie startowym z pługiem śnieżnym. Zdarzyło się to 20 października, w Dzień Kontrolera Lotów, kiedy to trzy czwarte lotniskowej obsługi było kompletnie nawalone.
Samolot w barwach Republiki Francji wzniósł się na wysokość przelotową i stewardesa przyniosła do stolika sztućce oraz świeże pieczywo. Kanclerz skorzystała z uprzejmości przywódcy Francji i polecieli jego samolotem, który miał mieć międzylądowanie w Berlinie. Mężczyzna wziął jedną z bułeczek, rozkroił pieczywo, uwalniając ze środka kłęby pary, posmarował masłem czosnkowym i odezwał się z pełnymi ustami:
– Co myślisz?
– Myślę, że facet naprawdę zrobił się niebezpieczny – odpowiedziała.
– Nie przesadzasz? – prezydent pochłonął szybko drugą połówkę bułki.
– Pytasz mnie o to, wiedząc, że facet właśnie dokonał aneksji czterdziestopięciomilionowego kraju w środku Europy?
– To nie środek Europy, raczej przedmieścia – skrzywił się lider Francji. – Coś jak nasze Saint-Denis.
Stewardesa podeszła i postawiła przed nimi talerze z wykwintnym mięsem polanym sosem, z dodatkiem sałatki i podsmażonych ziemniaków pokrojonych w kostkę.
– Wspaniale! – nachylił się nad talerzem, wdychając aromat potrawy. – Policzki cielęce w sosie śmietanowym z szałwią. Musisz spróbować! – Kanclerz pokręciła niechętnie głową, po wizycie w Pałacu Senackim nie miała apetytu. Po chwili stewardesa przyniosła butelkę wina i rozlała do kieliszków.
– Obawiam się, że ta nasza dzisiejsza wizyta to za mało – powiedziała pani kanclerz.
– Przecież wymusiliśmy na nim deklarację – odparł prezydent Francji, sięgając po kieliszek.
– Co takiego?
– Powiedział, że nic nie zrobi, dopóki nikt ich nie będzie prowokował.
Pani kanclerz przez chwilę obserwowała, jak prezydent Francji łapczywie zajada się cielęciną. Przypomniała sobie swojego sąsiada z Templina, brandenburskiego miasteczka, gdzie spędziła całe dzieciństwo. Sąsiad nazywał się Klaus Bodner i często opowiadał o wojnie, zwłaszcza o operacji Fall Gelb, w której brał udział, służąc w armii pod dowództwem generała von Rundstedta. Wspominał, jak bardzo byli wycieńczeni podczas inwazji na Francję, kiedy to próbowali dogonić wycofujące się francuskie wojska.
Wyjrzała przez okno. Chmury mocno się przerzedziły, zostawili za sobą posępną moskiewską pogodę. Zamigotały wody Morza Bałtyckiego, jak na dłoni były widoczne terytoria Polski, nad którą właśnie przelatywali.
– A Polska? – spytała kanclerz Niemiec.
– Polska jak Polska – odpowiedział Francuz. – To nasza strefa buforowa. Jeśli Rosja tam wejdzie, to mamy przesrane i dopiero wtedy będziemy się martwić.
Jacht motorowy ciął jasnobłękitne wody Morza Czerwonego. Stojący na pomoście nawigacyjnym Roman Gurski wykonał łagodny skręt w lewo i zerknął na umieszczony w desce rozdzielczej wskaźnik temperatury, którego wskazówka minęła czterdziestkę. Poprawił przyciemniane okulary, lustrując fale. Przed nim rozpościerała się Zatoka Sueska, a w odległości około dziesięciu kilometrów po prawej stronie majaczyło zachodnie wybrzeże Półwyspu Synajskiego.
Roman miał trzydzieści dwa lata, był ubrany tylko w jaskrawoczerwone szorty do pływania. Krótko ostrzyżone włosy oraz wyrzeźbiona i gibka sylwetka z wyraźnie zarysowanymi mięśniami ramion i brzucha budowały surowy obraz twardziela. Mógł pić wódkę zmieszaną z whisky do trzeciej nad ranem, o czwartej wdać się w bójkę z bandą hałaśliwych Angoli przed dyskoteką Pacha w Szarm el-Szejk, a i tak punktualnie o piątej trzydzieści zjawiał się na plaży i przebiegał piętnaście kilometrów, by w ciągu dnia poprawić to półtoragodzinnym treningiem na siłowni. Jednym słowem był w formie.
Gdy pojawił się gigantycznych rozmiarów cień, Roman zmniejszył obroty silnika. Jacht zbliżał się do wraku SS Thistlegorm. Długi na ponad sto dwadzieścia metrów transportowiec, przewożący zaopatrzenie dla armii brytyjskiej, zakończył tutaj swój rejs pewnej październikowej nocy 1941 roku, kiedy został zaatakowany przez dwa niemieckie bombowce. Atak był na tyle skuteczny, że statek poszedł na dno, ale jednak nie dość, aby zniszczyć cały przewożony ładunek, i dlatego teraz SS Thistlegorm był mekką dla nurków wrakowych. Na pokładzie statku i w jego najbliższym otoczeniu można było podziwiać wojskowe motocykle, ciężarówki, a nawet dwie lokomotywy.
Roman zwolnił do dryfu, z zadowoleniem stwierdzając, że dzisiaj na wraku panuje mały ruch, co i tak oznaczało przeszło dziesięć łodzi cumujących nad zatopionym kolosem. W okolicy rufy wraku jacht wytracił prędkość do zera i Roman wcisnął przełącznik zwalniający mechanizm kotwicy dziobowej. Zerknął do tyłu, na dolny pokład i patrzył, jak jego pracownik, Ahmed, zrzuca kotwicę rufową, a na odległość trzech metrów od burty boję z liną, po której mieli się spuszczać nurkowie. Roman wyłączył silnik i zszedł na dół po wąskich stopniach.
Na rufie, na szerokich kanapach obleczonych beżową skórą siedzieli ludzie, którzy wynajęli go na dziś, aby ponurkować na SS Thistlegorm. Obaj mężczyźni dyskretnie spoglądali w prawą stronę, w głąb kabiny, na dziewczynę Romana, Nadię. Jeśli o samym Romanie można było powiedzieć, że jest w formie, to Nadia prezentowała hiperformę. Co prawda dziewczyna miała dopiero dwadzieścia lat, ale i tak nie można było jej odmówić podręcznikowego wprost piękna. Idealna opalenizna, zgrabna, smukła figura, pełne piersi oraz brązowe włosy i takie same oczy.
– Dobra, zaczynajmy – powiedział Roman.
Dwóch gości z żonami było typowymi przedstawicielami polskiej klasy średniej, czyli osiągali zarobki na poziomie dworcowych sprzątaczy któregoś z państw Europy Zachodniej. Ostatni, grubas, nalegający, aby mówić do niego „po prostu Wiesiek”, grał zdecydowanie w innej lidze. Na czarnych slipkach, znikających pod pokaźnym brzuchem, miał wyszyte insygnia Giorgia Armaniego, przewieszona przez ramię saszetka pochodziła z kolekcji Louisa Vuittona, a na klapkach widniało dumne logo Burberry. Wszystko to pasuje do jego wyglądu jak pięść do nosa, pomyślał Roman, pomagając mężczyźnie wcisnąć się w piankę.
– Wie pan, takie geny – powiedział Wiesiek przepraszająco. – U nas w rodzinie wszyscy byli potężni. Pan, widzę, bardziej szczupły, może się do woli objadać i nic nie robić, co?
Roman uśmiechnął się, kiwając głową, zadowolony, że udało się już naciągnąć kombinezon na gigantyczne nogi Wieśka. Mocując się z ręką mężczyzny, zauważył tatuaż na jego torsie i w pierwszej chwili uznał, że facet wytatuował sobie logo jakiejś firmy. Dopiero po chwili dostrzegł, że to kotwica Polski Walczącej, a poniżej, zaraz nad sutkiem, widnieje napis: „Pamiętamy”.
Grubas zauważył, że Roman patrzy na rysunek, i dumnie wypiął obwisłą klatkę.
– Szacunek, co? Co roku spotykam się ze znajomymi i robimy rekonstrukcje historyczne powstania warszawskiego.
Roman znowu się uśmiechnął i dopiął kombinezon Wieśka, wściekły na siebie, że tylko szczerzy zęby, zamiast powiedzieć mu, co o tym myśli. Wychował się w Warszawie i miał wyrobione zdanie o tej całej maskaradzie związanej z powstaniem. Ciotka, która przeżyła walki w 1944 roku jako cywilna mieszkanka stolicy, nie mówiła o powstańcach inaczej jak „te skurwysyny”, natomiast największym orędownikiem warszawskiej rebelii był wujek, który przyjechał do stolicy z Białegostoku i powstanie oglądał jedynie na zdjęciach. Roman zawsze miał serdecznie dosyć corocznej kłótni o to, czy powstanie warszawskie było słuszne, czy nie. Stało się i już.
Po dłuższej chwili i dzięki pomocy Ahmeda oraz Nadii, która, ku głębokiemu rozczarowaniu mężczyzn, asystowała przy wkładaniu kombinezonów tylko paniom, wszyscy byli gotowi do zejścia pod wodę. Teraz obie pary i Wiesiek siedzieli na brzegu tylnej platformy z butlami na plecach i nogami zanurzonymi w morzu, podczas gdy Ahmed przedstawiał im plan nurkowania.
Roman wszedł do wnętrza jachtu, gdzie w niewielkim kambuzie wciśniętym pomiędzy kanapę i urządzenia sterowe uwijała się Nadia, krojąc warzywa na sałatkę. Po wyglądzie modelki Victoria’s Secret to był jej kolejny atut – umiała świetnie gotować. Roman podszedł do niej, odgarnął jej długie włosy i pocałował delikatnie za uchem.
– Roman, daj spokój – powiedziała z uśmiechem. – Moje włosy wylądują w sałatce.
– Spokojnie, sałatka schodzi zawsze na końcu. Wszyscy się nawalą i nic nie zauważą.
Obowiązkowym punktem programu wypadów nurkowych był „rejs o zachodzie słońca z poczęstunkiem”, co oznaczało popijawę na całego i rzyganie za burtę. Roman za każdym razem za sukces uważał odstawienie do portu dokładnie tylu adeptów nurkowania, ilu rano zabrał na pokład.
– Długo wam to zajmie? – zapytała dziewczyna.
– Jakieś czterdzieści pięć minut posiedzimy pod wodą, potem niech się jeszcze nacieszą i obejrzą wrak z góry. Trochę snorkelingu każdemu dobrze zrobi.
Roman szybko wciągnął na siebie piankę, upewnił się, że zajęta szykowaniem posiłku Nadia go nie widzi, i wyciągnął z szafki małą fotografię w srebrnej owalnej ramce, którą schował do wewnętrznej kieszeni kombinezonu. Ciągle pamiętał dzień, kiedy oprawili to zdjęcie. Byli w Barcelonie i zapuścili się w wąskie uliczki dzielnicy Gótico. Tam przypadkowo natknęli się na malutką manufakturę. I osiemdziesięcioletni właściciel, i jego siedziba wyglądali jak niemal żywcem wyjęci z jednej z tolkienowskich powieści. Absolutnie wszystko, łącznie z powietrzem, było w tamtym momencie przesycone romantyzmem.
Ależ to było dawno, pomyślał rozgoryczony Roman. Potem zapiął piankę, wziął do ręki pas balastowy i rzucił do Nadii:
– Na razie.
Dziewczyna odwróciła się, podeszła do niego i pocałowała namiętnie.
– Kocham cię.
Roman uśmiechnął się, skinął głową i ruszył w stronę otwartego pokładu.
– A ty? Kochasz mnie? – Nadia zatrzymała go pytaniem.
– Oczywiście, że cię kocham. Nad życie – odpowiedział i poszedł na rufę.
Stanął na tylnej platformie i zaczął zakładać kamizelkę nurkową z przymocowaną butlą, dziwiąc się sobie, jak dużo kiedyś znaczyło dla niego takie wyznanie, a teraz powiedział to tak, jakby mówił o pogodzie.
Kurwa, zaklął w myślach, jeszcze to „nad życie”. Jak mogłem coś takiego palnąć? I przede wszystkim po co?
Po krótkiej chwili wszyscy weszli do wody, napełniwszy kamizelki powietrzem na tyle, aby unosić się na powierzchni, i podpłynęli do boi z liną opustową. Ahmed udzielił ostatnich instrukcji, spojrzał na Romana, który skinął przyzwalająco, po czym wszyscy naciągnęli na twarz maski, wzięli do ust automaty oddechowe i powoli zaczęli schodzić na dół.
Kiedy tylko Roman znalazł się pod powierzchnią, poczuł jak zawsze błogi spokój. To Morze Czerwone powinno być jednym z siedmiu cudów świata, a nie jakieś posągi i latarnie morskie. Nawet tutaj, w okolicy wraku, gdzie rafa koralowa nie była szczególnie bogata, i tak robiła bajeczne wrażenie. Feeria barw egzotycznych ryb oraz fantastyczne formacje koralowca były widokiem, który nigdy się nie nudził.
Po zejściu na dół, jakieś cztery metry od dna, Ahmed dał znak i wszyscy wyrównali poziom powietrza w kamizelkach na tyle, aby utrzymywać się na pożądanej głębokości. Ahmed poprowadził grupę w kierunku wraku, a Roman został przy linie opustowej zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Co prawda w tym miejscu ataki rekinów zdarzały się niezwykle rzadko, ale na wszelki wypadek obserwował grupę, dopóki nie dotarli do wraku i nie stracił ich z oczu.
Rzucenie kotwicy przy rufie SS Thistlegorm miało jeszcze jedną zaletę. Rzadko tu cumowano i w okolicy nie było innych ekip nurkowych. Na wszelki wypadek Roman rozejrzał się, ale nikogo nie dostrzegł. Potem zerknął na komputer nurkowy umocowany do przegubu dłoni i stwierdził, że do powrotu ekipy ma jakieś pół godziny. Powinno wystarczyć, pomyślał.
Wypuścił całe powietrze z kamizelki, ciężar butli i pasa balastowego pociągnął go gwałtownie w dół i po czterech metrach Roman uderzył w dno, wzbijając tumany mułu i strasząc ryby, które czmychnęły na boki. Wymacał zgrubienie pod pianką, jeszcze raz dotykając krawędzi fotografii, którą włożył wcześniej do kieszonki. Potem wyciągnął zza pasa nóż i jednym ruchem przeciął rurkę automatu oddechowego. Z rozciętego przewodu momentalnie wystrzelił gwałtowny strumień pęcherzyków powietrza. Powietrze z butli zaczęło uchodzić w zastraszającym tempie. Roman wypluł ustnik i cały automat oddechowy, pozbawiony połączenia z butlą, opadł na muliste dno.
Płuca Romana po latach treningów wytrzymałościowych miały dużą pojemność, jednak już po trzech minutach przed oczami pokazały mu się różnokolorowe plamy, a klatka piersiowa zaczęła palić żywym ogniem. Roman nie poruszył się, nie wykonał żadnego gestu, który mógłby go unieść ku powierzchni. Umierał.
Danuta Wojnarowicz siedziała w samochodzie z włączonym silnikiem, pozwalając ogrzewaniu chronić ją przed październikową słotą. Patrzyła przez przednią szybę na budynek Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Roślin i Nasiennictwa w podwarszawskiej Zielonce. Był to typowy, brzydki urzędniczy kloc z dziwną konstrukcją okien, pokryty żółtą farbą z zielonymi zaciekami. Że też naprawdę trzeba jeździć na to zadupie i załatwiać wszystko osobiście, normalnie Trzeci Świat, pomyślała.
Kątem oka zauważyła, jak ktoś parkuje kilka miejsc dalej. Odwróciła się w tamtym kierunku i obserwowała, jak z zielonej dziesięcioletniej skody wysiada starszy pan w tandetnym garniturze. Mężczyzna od razu ruszył w kierunku budynku, trzymając w dłoni wytartą teczkę. To musi być on, pomyślała Danuta. Wygląda jak urzędnik, zero klasy, zero stylu. Rozejrzała się po wnętrzu swojego wozu. Wprost uwielbiała porsche cayenne, lubiła luksus i uważała, że status materialny świadczy o wartości danego człowieka. Ten urzędas na pewno gówno znaczył i dlatego jeździł gównianym autem. No cóż, a teraz trzeba będzie go ładnie prosić, co za kurewski system, pomyślała Danuta.
– Czas coś zrobić, żeby trochę zarobić – mruknęła do siebie, zagryzła wargi, wyłączyła silnik i wysiadła z samochodu.
Weszła do budynku, a ponieważ była tu godzinę temu, bez przeszkód znalazła drogę do sekretariatu. Kiedy tylko otworzyła drzwi, sekretarka omiotła ją tym samym pogardliwym spojrzeniem co wcześniej. Właściwie to nie było to samo spojrzenie, teraz cechowało je więcej nienawiści, bo sekretarka już przedtem zdążyła się przyjrzeć petentce. Jak zauważyła Danuta, która niedawno obchodziła trzydzieste piąte urodziny, obie były w mniej więcej tym samym wieku. Obie miały pospolite, typowo polskie twarze, pozbawione jakichkolwiek charakterystycznych rysów.
„Pług nie tylko na ziemi odciska swoje piętno”, jak mawiała świętej pamięci ciotka Danuty, komentując chłopskie pochodzenie Polaków. Ale poza tym ją i sekretarkę różniło wszystko. Dieta, ćwiczenia, elegancja za grube tysiące, gustownie ułożona fryzura, makijaż i kremy za pięćset złotych. Oczywiście samym kremom również trzeba pomóc i Danuta przeszła drobną korektę nosa, tym samym trochę oszukując ciotkowy pług. To dlatego sekretarka od razu zapałała do niej niechęcią i jak tylko Danuta zapytała o kierownika, oznajmiła, że „wyszedł, a jak wróci, to będzie, trzeba se poczekać”.
– Czy pan kierownik może już wrócił? – zapytała Danuta z lekkim uśmiechem.
– Wrócił, ale tak z marszu pani nie przyjmie. To nie fabryka gwoździ – burknęła sekretarka.
Oczywiście, że to nie fabryka gwoździ, ty mała suko, pomyślała Danuta. Gdyby to był interes prywatny, to robota aż by furczała, a tak kasę wypłaca wam budżetówka, więc możecie się do woli opierdalać, mieszając kawę od rana do wieczora.
– To ja już pozwolę sobie tutaj poczekać – zaszczebiotała, siadając na krześle pod ścianą.
Po długiej chwili, którą Danuta wykorzystała na sprawdzenie poczty w telefonie, sekretarka w końcu z sapnięciem sięgnęła po słuchawkę.
– Panie kierowniku, jest ta pani.
„Ta” nie zostało wymówione, ale wręcz wyplute na blat biurka. Sekretarka wysłuchała odpowiedzi i odłożyła słuchawkę, po czym bez słowa wskazała drzwi niedbałym skinieniem głowy. Danuta wstała i weszła do gabinetu.
Siedzący za biurkiem kierownik od razu podniósł się na jej widok. Pomieszczenie miało równie podły charakter co sekretarka. Dwa przepełnione segregatorami oszklone regały, biurko udające antyk, a w kącie uschnięty filodendron. W oknie firanka pożółkła od papierosowego dymu. Starszy pan pracował kiedyś z jej ojcem w Państwowym Gospodarstwie Rolnym w Mysiadle. Kierownik potem poszedł na swoje i chciał rozkręcić własny biznes z kwiatami, ale gówno z tego wyszło. Dlatego teraz jeździ gównianym samochodem, pomyślała Danuta. Z uśmiechem wyciągnęła rękę i przybrała swój najbardziej uwodzicielski wyraz twarzy.
– Danuta Wojnarowicz, miło mi.
– Przemysław Fornalski, bardzo mi przyjemnie – mężczyzna ucałował szarmancko rękę Danuty. – Proszę bardzo. Proszę siadać.
Zajęli miejsca naprzeciw siebie, a Fornalski przywołał na twarz jowialny, radosny uśmiech. Danuta mogła mu się teraz przyjrzeć z bliska. Mógł mieć około sześćdziesięciu pięciu lat, więc niedługo czekała go emerytura. Miał znaczną nadwagę, obwisłe policzki były poszatkowane drobną siecią fioletowych żyłek, co zdradzało skłonności do picia.
– Jak mogę pani pomóc? – zapytał, splatając palce dłoni na brzuchu.
– Panie kierowniku, przede wszystkim dziękuję za poświęcony mi czas. Naprawdę na gwałt potrzebujemy tego świadectwa fitosanitarnego.
Fornalski zmarszczył krzaczaste brwi, co przydało jego twarzy wyjątkowo komicznego wyrazu, i wstał zza biurka zaaferowany.
– Ależ oczywiście, już. Jak nazwa firmy?
Podszedł do regałów i odwrócił się pytająco do Danuty, która od razu odpowiedziała:
– Wojnarowicz Flowers.
Fornalski zaczął gmerać wśród segregatorów, a Danuta zamknęła oczy i zacisnęła zęby w niemej wściekłości. Ten pieprzony stary dziad dobrze wie, jaka jest nazwa firmy, pomyślała. Wiedziała też, że musi to wszystko wytrzymać, bo los transportu, który właśnie zmierzał do zachodniej granicy, był w rękach tego zasranego urzędniczyny w znoszonych łachach. Fornalski przedłużał, jak mógł, wrócił do biurka po okulary, zdjął dwa segregatory, które okazały się niewłaściwe, by w końcu po kilku minutach położyć na biurku właściwy i odszukać odpowiedni wpis.
– Mam – powiedział tryumfalnie. – Ale świadectwo zostało wydane, wszystko tu jest. Transport kwiatów do Rosji. Więc o jaki dokument pani chodzi?
– Dobrze pan wie, że ostatnio Rosjanie zabronili wwozu naszych kwiatów i teraz ten transport jedzie do Holandii, ale jeśli nie będę miała tego kwitka, to mogą go zawrócić na granicy. Przecież wymieniłam na ten temat z pańskim urzędem tonę maili!
Fornalski usiadł ciężko, zatrzasnął segregator i spojrzał Danucie prosto w oczy.
– Zawsze może pani złożyć skargę. Rozpatrzymy ją w przeciągu miesiąca. A nowe świadectwo jak najbardziej wydamy, ale wedle przepisów mamy na to siedem dni roboczych od czasu złożenia podania.
Danuta ciągle uśmiechała się promiennie, mając nadzieję, że wyraz jej twarzy jest odbierany jako szczery. Kierownik dobrze wiedział, że nie ma czasu, kwiaty bez dokumentów nie zostaną przepuszczone na granicy i zgniją.
– Panie kierowniku, ja tak bardzo pana proszę. – Jej uśmiech teatralnie zbladł. – Może jednak dałoby się coś zrobić? To wszystko wynikło tak nagle. Ja kompletnie nie wiem, co mam zrobić.
Danuta grała koncertowo, naprawdę czasem żałowała, że nie poszła na aktorstwo, mogłaby zrobić wspaniałą karierę. Po jej policzku stoczyła się łza, którą natychmiast otarła. Odwróciła głowę w bok.
– Niechże pani nie płacze – westchnął Fornalski. – Ja naprawdę nie mogę patrzeć na łzy pięknej kobiety.
Ponownie otworzył segregator i założył okulary.
– Zobaczmy… Piętnaście ciężarówek, w każdej pięćdziesiąt tysięcy róż. Łącznie zadeklarowaliście, że towar wart jest przeszło dwieście tysięcy euro.
– Tak, zgadza się. Sam pan rozumie, jak trudna jest sytuacja.
Fornalski zdjął okulary, wstał, założył ręce do tyłu i zaczął chodzić niespokojnie po gabinecie, nad czymś myśląc. W pewnym momencie stanął, spojrzał na Danutę i powiedział z fałszywą trwogą:
– Mój Boże, znam się trochę na kwiatach. Pewnie wcześniej były w chłodniach i jechały do Rosji?
– Tak – potwierdziła Danuta.
– Więc jeśli ciężarówki zostaną zawrócone z granicy, to kwiaty zgniją. A jeśli nawet dojadą do Holandii, to oni ich nie wezmą, bo nie będzie świadectwa. Boże kochany, tyle pieniędzy może iść na zmarnowanie – zajęczał kierownik teatralnie.
– Dlatego potrzebuję tego świadectwa. Teraz. Zaraz.
– Tylko co ja mogę tak na szybko? – Fornalski zasępił się, patrząc w sufit. – Ale może jednak coś by się dało zrobić.
Nachylił się nad segregatorem i odczytał coś, mrużąc oczy.
– Wojnarowicz… Czy pani jest może spokrewniona z Henrykiem Wojnarowiczem?
– Tak, to mój ojciec.
– Doprawdy? Wspaniale!
Fornalski rozpromienił się, obszedł biurko i stanął przy Danucie, opierając się o blat. Danuta miała teraz przed sobą jego wylewające się ze spodni brzuszysko. Kiedy zadarła głowę i spojrzała mu w twarz, zobaczyła, że oprócz krzaczastych brwi kierownik ma równie krzaczaste włosy w nosie oraz zęby w kolorze gabinetowej firanki.
– Ojciec opowiadał może o mnie?
– Nie. Nie miałam pojęcia, że panowie się znają.
Owszem, opowiadał, co prawda tylko tyle, że się kiedyś znali i żeby broń Boże nie powoływać się na tę znajomość, ale teraz Danuta rozpaczliwie chwytała się wszystkiego, byle tylko załatwić ten cholerny kwitek.
– Ciężka sprawa.
Fornalski westchnął i Danuta poprzysięgła sobie, że jeśli facet jeszcze raz to zrobi, to naprawdę go zabije. Kierownik jakby czytał jej w myślach, bo spojrzał Danucie prosto w oczy i rzucił:
– Dodatkowo ja wiem, że te ciężarówki są w drodze. Będę musiał zawiadomić izbę celną. Sama pani rozumie, w końcu jestem urzędnikiem, uczciwym człowiekiem.
– Proszę pana, naprawdę bardzo mi zależy. Zrobię wszystko, żeby jeszcze dziś mieć ten dokument. Rozumie pan?
– Wszystko? – Kierownik zamyślił się na chwilę, po czym sięgnął pod swój obwisły brzuch i zaczął rozpinać rozporek. Danuta zaskowyczała w myślach i z obrzydzeniem odwróciła głowę, patrząc w bok. W odbiciu szyby regału zobaczyła, jak Fornalski jedną ręką wyjmuje ze spodni obwisły członek. W tym momencie się wyłączyła. Dobrze wiedziała, że nie ma wyjścia, było po prostu za mało czasu, żeby załatwić to inaczej. Chwyciła penis kierownika w dłoń i wykonała kilka posuwistych ruchów. Potem zamknęła oczy, odwróciła głowę i objęła członek ustami.
Michał Barański obserwował przez szybę, jak po przeciwnej stronie ulicy kilku robotników wiesza reklamową szmatę na fasadzie Galerii Skarbek, która kiedyś nie była galerią, tylko największym domem handlowym w Katowicach. Na banerze widniała szczęśliwa marketingowa rodzina dwa plus dwa, czyli rodzice i parka roześmianych dzieci. Siedzieli w ogrodzie na różowym kocu położonym na jaskrawożółtej trawie. W tle było widać szeregówkę, a napis nad tym wszystkim brzmiał: „Dom to szczęście. Szczęście to kredyt. Kredyt weź u nas!”. Całość była okraszona dużym logo składającym się z dwóch skrzyżowanych młotów i nazwą instytucji: „Niemiecki Bank Podróżny Reise”.
Co za bzdura, pomyślał Michał i wrócił wzrokiem do pomieszczenia, w którym siedział. Kolorystyka wnętrza banku idealnie odpowiadała tej z reklamy. Patrzył, jak po drugiej stronie jaskrawożółtego blatu młody człowiek zapamiętale stuka w klawiaturę. Młody, na oko dwudziestoparoletni chłopak, którego w myślach nazwał Esesmanem, miał nienaganną, przedwojenną blond fryzurę z włosami zaczesanymi na bok, wypielęgnowane paznokcie i zacięty wyraz twarzy. Skrojony na miarę garnitur i spinki do mankietów wywoływały w Michale poczucie absurdu. Gościu musi tu zarabiać gówniane pieniądze, a jest wystrojony niczym makler z Wall Street, pomyślał kwaśno.
Michałowi jak zwykle ze zdenerwowania pociły się ręce, więc pod blatem nerwowo wycierał je w spodnie, dopóki w odbiciu lustra ponad ramieniem Esesmana nie zauważył, że wygląda to tak, jakby masturbował się pod biurkiem. Parsknął cicho śmiechem na tę myśl, a wtedy chłopak przerwał na chwilę katowanie klawiatury i spojrzał na Michała, marszcząc brwi, jakby ten co najmniej pierdnął podczas przyjmowania świętego sakramentu. Michał przeprosił skinieniem głowy, na co tamten bez słowa wrócił do pracy, by po chwili zawiesić rękę nad klawiaturą.
– Miejsce zatrudnienia? Zmieniło się? – zapytał.
– Tak, wcześniej byłem nauczycielem historii. To znaczy w sumie jestem przez cały czas. Wie pan, nauczycielem jest się przez całe życie…
– Miejsce zatrudnienia – przerwał mu Esesman tonem pytającego o nielegalną radiostację.
– Call center.
– Umowa o pracę?
– Skąd. Jestem na śmieciówce. Wie pan, w dzisiejszych czasach…
– Zarobki?
Michał na chwilę wciągnął powietrze. Nie wiedział, co powiedzieć, na szczęście kasę za pracę przelewali mu na konto w innym banku, więc niczego nie mogli sprawdzić. Chciał odrzec, że bardzo małe, żeby wszystko się jakoś udało, ale bał się przesadzić, bo wtedy mogli zażądać od niego dodatkowego zabezpieczenia na hipotekę, a to by go dobiło.
– Trzy tysiące.
– Netto?
– Tak.
Chłopak westchnął i znowu zaczął walić w klawisze. Co on tam wypisuje?, pomyślał Michał, siedzimy tu już piętnaście minut. To ma być jakaś specjalna technika wykańczania klienta? Esesman skończył pisać, wcisnął enter i spojrzał na ekran, by potem przenieść spojrzenie na mężczyznę.
– Odmowa.
– Ale jak to odmowa?
– Pańskie aktualne zarobki są za wysokie, aby skorzystać z wakacji kredytowych.
– Za wysokie?! – Michał podniósł głos. – Przecież muszę wam bulić co miesiąc tysiąc dziewięćset złotych.
– Nie wiem, proszę pana. Pański kredyt indeksowany jest we franku szwajcarskim.
– Dobra, ale wie pan chyba, po ile jest frank, i potrafi to przeliczyć?
Esesman nie odpowiedział. Albo nie wiedział, albo miał to w dupie. Michał stwierdził, że raczej to drugie.
– Pańskie zarobki pozwalają na comiesięczną spłatę zadłużenia.
– Niby jakim cudem? Mam utrzymać za tysiąc złotych czteroosobową rodzinę?
Młody mężczyzna zasępił się na chwilę, a potem na jego twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
– Nasz bank przygotował coś specjalnie dla pana.
Michał odetchnął z ulgą, być może w końcu ktoś zrozumie popieprzoną sytuację, w jakiej się znalazł. Bankowiec sięgnął do szuflady i wyciągnął niewielką ulotkę. Wskazywał długopisem poszczególne widniejące na kartce punkty.
– Tutaj jest specjalny miniporadnik, jak można zaoszczędzić pieniądze.
Michał nachylił się nad ulotką, przebiegł ją wzrokiem i przeniósł spojrzenie na blondyna.
– Zwariował pan – bardziej stwierdził, niż spytał. – Ograniczyć słodycze i napoje gazowane? Kurwa, moja żona nie pracuje, a ten tysiak nie starcza nam nawet na jedzenie.
– Proszę nie przeklinać. O tutaj, widzi pan? – Esesman wskazał kolejny punkt długopisem. – Może pan robić własne przetwory. Skoro żona nie pracuje, to jak rozumiem, jest w domu, prawda?
– Panie, proszę was tylko o to, żebyście przez jakieś trzy, góra cztery miesiące spuścili z tonu i bym mógł płacić tylko odsetki. Co to dla was za różnica? Przecież te raty i tak sobie później doliczycie. Mężczyzna odłożył ulotkę, najwyraźniej niezadowolony z tego, że nie zrobiła na Michale pożądanego wrażenia.
– Wie pan, takie mamy procedury. Teoretycznie mógłbym wysłać specjalny wniosek do menedżera subregionu śląsko-zachodniego, ale to nic nie da.
– Naprawdę nic nie da się zrobić? – zapytał zdesperowany Michał. – Bardzo pana proszę.
Esesman milczał przez dłuższą chwilę, w końcu powiedział:
– Wie pan, zarobki są za wysokie, ale gdyby na przykład u pana w rodzinie pojawiła się jakaś choroba, to być może moglibyśmy coś ugrać.
– Co?!
– Najlepiej, żeby to była choroba nieuleczalna, śmiertelna. To zawsze robi wrażenie.
Michałowi zrobiło się ciemno przed oczami, nie wytrzymał i rzucił się na bankowca, szarpiąc go za klapy marynarki.
– Co ty gadasz?! Jesteś człowiekiem czy jakimś robotem?!
– Ochrona! – zawył Esesman.
W końcu mężczyźnie udało się wyswobodzić z uścisku Michała, a po chwili podszedł do nich około siedemdziesięcioletni pan w mundurze, z ręką na temblaku i drżącym głosem poprosił, aby Michał opuścił placówkę banku.
Na ulicy Michał przeszedł na drugą stronę, obok Skarbka. Ręce mu drżały, a serce waliło jak szalone, musiał się uspokoić. Przypomniał sobie, jak kiedyś w zimie razem z ojcem przychodzili do Skarbka przed Gwiazdką. To chyba były najmilsze chwile w jego życiu, kiedy zastanawiał się, jaką zabawkę chciałby dostać pod choinkę. Niestety, w domu było biednie i nigdy jego oczekiwania się nie spełniały, zawsze dostawał coś innego. Minął bryłę galerii, rozmyślając nad tym, że ten kiedyś najpotężniejszy dom handlowy teraz jest siedzibą lumpeksów nazywanych przez miejscowych „tanim Armanim”. Niestety, o losie Skarbka przesądziła tak trywialna rzecz jak brak parkingu, który miała zbudowana po sąsiedzku nowoczesna Galeria Katowicka.
Michał ruszył wzdłuż ulicy 3 Maja i po kilku chwilach doszedł do galerii. Wszedł do środka. Musiał się przespacerować, to zawsze pomagało. Trzeba coś wymyślić, bo naprawdę będzie krucho, pomyślał. Przypomniał sobie znowu ojca, który pracował w kopalni i tam umarł. Nie był górnikiem, nie fedrował węgla, był zwykłym pracownikiem administracji. Któregoś razu przyszedł do biura, przewrócił się i już nie wstał. Atak serca. Ojciec tyle palił, że budził się w nocy dwa razy, aby zaciągnąć się dymem. Michał miał już wtedy osiemnaście lat, ale i tak bardzo przeżył śmierć taty.
Otrząsnął się z myśli o przeszłości i spacerując, rozejrzał się po galerii. W mordę, o co tu chodzi?, pomyślał. Jest środek dnia, a po sklepach ganiają takie tłumy jak w weekend. Skąd ci wszyscy ludzie mają czas i przede wszystkim kasę, żeby tu kupować? Usiadł ciężko na jednej z ławek, zastanawiając się, jak to możliwe, że w ciągu zaledwie trzech miesięcy z poziomu dobrze sytuowanej rodziny spadli na samo dno. A może tylko mu się wydawało, że wcześniej dobrze zarabiali? Może było na styk? Przecież nigdy nie zdołali odłożyć jakichkolwiek pieniędzy. Ale jak, z czego? Robiąc przetwory, jak w tej debilnej ulotce z banku? Znowu cofnął się do dziecięcych wspomnień, tym razem tych mniej przyjemnych. W domu wiecznie czegoś brakowało. Ojcowska pensja była marna, a matka nigdy nie pracowała, bo ojciec uważał, że to mężczyzna powinien zarabiać na chleb. Często z bratem mieli do rodziców pretensje, że nie mają tego co ich rówieśnicy. Michał pomyślał, że już niedługo jego własne dzieci mogą mieć identyczny żal do niego, i ta myśl wywołała u niego przerażenie. Przecież dzisiejsza szkoła to dzieciaki non stop porównujące się do siebie i oceniające, kto ma ile i jakich gadżetów. Jako nauczyciel doskonale o tym wiedział. Były nauczyciel, poprawił się szybko.
Pierdolony kredyt! Przecież wszystko tak dobrze szło. Basia pracowała w księgowości w zachodniej firmie produkującej maszyny do wycinania drzew. On w szkole brał nadgodziny, udzielał korepetycji z angielskiego, z którym radził sobie całkiem nieźle, choć brakowało mu papierka, by objąć etat w szkole. W każdym razie wyciągali sześć tysięcy na rękę. Chcieli mieć własny kąt, w końcu wyprowadzić się od rodziców Basi. Kupili okazyjnie mieszkanie na poddaszu. Fakt, że dużo musieli władować w remont, ale bank udzielił im kredytu na sto dziesięć procent wartości nieruchomości. Rata wynosiła tysiąc trzysta złotych, więc przy ich zarobkach wszystko grało. Kto mógł przypuszczać, że potem wszystko się tak potoczy? Zdolność kredytową mieli tylko we frankach i w tej walucie zaciągnęli kredyt. Najpierw Basię zwolniono, tłumacząc to skomplikowanym rynkiem pracy w ujęciu globalnym. Jeszcze jakoś dawali radę, ale wkrótce potem Michała wykosiła reforma edukacji. Gimnazjum, w którym pracował, po prostu zlikwidowano. Z dwóch pensji zrobiło się zero, a rata wzrosła. Udało mu się co prawda dorwać tę pracę w call center, ale w banku minął się z prawdą, do tej pory z dzwonienia do ludzi wyciągnął najwięcej niecałe dwa dwieście.
Z ponurych rozważań wyrwał go dzwonek telefonu. Wyciągnął komórkę i spojrzał na wyświetlacz: „Żonka”.
– Cześć, Basieńko! – przywitał się entuzjastycznie.
– Hej, Misiek, jestem właśnie w haemie.
Michał wyobraził ją sobie, jak rozmawiając z nim, spaceruje po sklepie i przygląda się wiszącym tam ubraniom. Zobaczył swoje odbicie w jednej ze sklepowych witryn. Czterdzieści lat, podkoszulek, pod którym dość wyraźnie rysuje się brzuch, średniej długości włosy, które się już mocno przerzedziły, odsłaniając pokaźnych rozmiarów łysinę. Do tego okulary i gęsta szczecina zarostu, która choć trochę pokrywała czerwone plamy na policzkach, nie wiedzieć czemu okresowo wykwitające mu od dziecka. Wyobraził sobie obok siebie Basię i parsknął śmiechem. Ona bardzo zgrabna, z wcięciem w talii, duże oczy, regularne rysy twarzy i burza rudych loków. Kolor co prawda farbowany, ale loki naturalne. Jak to się stało, że związała się z kimś takim jak ja?, zastanowił się po raz setny.
– Słuchaj, tak sobie pomyślałam, że Jurkowi trzeba nowe buty kupić, bo w tamtych już mu się dziury robią – powiedziała zamyślonym głosem Basia.
– Już? Przecież kupiliśmy nowe miesiąc temu.
– Wiem, ale niestety są już do wywalenia. Ale zaraz, Michał, ty jesteś przed wizytą w banku czy już po? Może ja lepiej nic nie będę kupować?
Powinien jej powiedzieć. Basia była fantastyczną osobą, zawsze szczerą i wspierającą go jako mężczyznę. Były kobiety, które jednym spojrzeniem potrafiły skomentować kolejne potknięcia swoich mężów. Ale Basia zdecydowanie do nich nie należała. Zrozumiałaby, zaczęłaby kombinować, jak pomóc, pewnie poleciałaby do swoich rodziców po pieniądze, na co on w życiu by sobie nie pozwolił.
– Wszystko w porządku. Mamy pół roku oddechu.
Michał usłyszał pisk radości po drugiej stronie słuchawki i przymknął oczy. Ostatnio kłamstwo przychodziło mu zbyt łatwo.
Pomimo że leżał pod grubym kocem, a w kabinie panował upał, znowu wstrząsnęły nim dreszcze. Roman otworzył na chwilę oczy, zerknął na elektroniczny zegar na ścianie i uświadomił sobie, że przez ostatnie pięć godzin spał jak kamień. Słyszał, jak w kambuzie Nadia przygotowuje posiłek, kątem oka dostrzegł, że przechodzi obok niego, i momentalnie zamknął oczy, nie chcąc się zdradzić z tym, że już nie śpi. Jeszcze raz przywołał obraz tego, co stało się kilka godzin wcześniej.
Po tym, jak stracił przytomność na dnie morza, zobaczył światło. Pamiętał, że był święcie przekonany, że jest to światło, o którym zawsze mówili wszyscy ci, którzy cudem uniknęli śmierci. Chciał spróbować iść, ale nie mógł, bo ciągle leżał. Potem zaczął rzygać jak kot. Wymiotował słoną wodą przez dobrą minutę i był coraz bardziej zaniepokojony, bo takich rewelacji raczej nie słyszało się od ludzi przeżywających śmierć kliniczną. Kiedy wreszcie otworzył oczy, okazało się, że jasne światło było po prostu rozpalonym egipskim słońcem. A on leżał na pokładzie w kałuży własnych rzygowin.
Nad nim pochylali się zatroskany Ahmed i przerażona Nadia. Obie pary małżeńskie były śmiertelnie blade, a Wiesiek w rozchełstanej piance, z zakrwawioną twarzą i kotwicą wytatuowaną na cycku biegał po pokładzie i darł się, że Romana uratowali właśnie on i Matka Boska Częstochowska. Okazało się, że gdy tylko nurkowie dotarli do wraku, grubas od razu rozwalił sobie głowę o kant zardzewiałej przybudówki. Zaczął krwawić jak świnia, co w Morzu Czerwonym, w którym żyje około dziesięciu gatunków rekinów, jest raczej niebezpieczne. Wszyscy więc się wycofali, ale przy linie opustowej to właśnie Wiesiek zauważył leżącego na dnie Romana.
Roman usłyszał, jak Nadia włącza telewizor na jeden z kanałów informacyjnych i zwiększa głośność. Najwyraźniej w ten sposób chciała go obudzić. Rozległa się czołówka dźwiękowa jednego z programów publicystycznych Polsat News. Śmieszne, pomyślał Roman, przez ostatnie dwa lata próbowałem zerwać jakiekolwiek kontakty z Polską, a w Egipcie od razu kupiłem antenę, która mogła odbierać polską telewizję na kartę. Roman powoli otworzył oczy i zobaczył salę Pałacu Prezydenckiego, w której siedzieli dziennikarz i prezydent.
– Dzień dobry państwu. Dzisiaj w „Gościu Wydarzeń” mamy zaszczyt porozmawiać z prezydentem Polski.
– Dzień dobry państwu, witam, panie redaktorze.
– Panie prezydencie, jak pan skomentuje dzisiejsze wystąpienie prezydenta Rosji przed Dumą, czyli odpowiednikiem naszego parlamentu?
– Przede wszystkim chciałem powiedzieć, że Polacy jako naród mogą czuć się bezpieczni. Czuwam nad wszystkim jako gospodarz.
– Prezydent Rosji stwierdził, że czas w końcu rozprawić się ze sztucznym podziałem Europy, który powstał po wojnie. Rewizjonizm wraca?
– Panie redaktorze, czy ktoś naprawdę jeszcze zwraca uwagę na to, co mówi ten starszy pan? – prezydent uśmiechnął się pogardliwie.
– W perspektywie tego, co ostatnio wydarzyło się w Ukrainie, Polacy chyba mają solidne podstawy do obaw.
– Przede wszystkim Ukraina kiedyś już była jedną z republik Związku Radzieckiego i tak naprawdę to, co się tam wydarzyło, jest naturalne.
– Co pan przez to rozumie? – zapytał Gugała.
Prezydent rozumie to samo co zawsze, pomyślał Roman. Czyli nic, dopóki ktoś mu nie powie, co konkretnie ma myśleć i rozumieć.
– Większość Polaków na pewno nie przejęła się wydarzeniami u naszego wschodniego sąsiada, mając w pamięci bestialskie mordy na Wołyniu – powiedział prezydent z poważną miną.
– Mówi pan o wydarzeniach sprzed ponad siedemdziesięciu lat?
Roman spostrzegł, że Nadia mu się przygląda. Zauważyła, że nie śpi. Miała na sobie majtki od kostiumu kąpielowego i jego luźny biały T-shirt, pod którym miarowo kołysały się jej idealne piersi jak z katalogu „Sports Illustrated”. Roman usiadł, odrzucił koc i wyłączył telewizor.
– Dzwoniła twoja matka – Nadia wskazała telewizor. – W kraju jaja jak berety. Zaciągają ludzi do armii. Dobrze, że nas tam nie ma, ciebie pierwszego by zgarnęli. Zrobiłam spaghetti z tuńczykiem. Zjesz?
– Nie jestem głodny – Roman przetarł twarz zmęczonym gestem.
– Musisz coś zjeść.
Nie odpowiedział, spojrzał przez otwarte drzwi kabiny na pokład i taflę wody poniżej, która połyskiwała ciemnopomarańczowo. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi.
– Twoja matka nic nie wie o tym wypadku. Nie powiedziałam jej – odezwała się Nadia, jakby czekając na pochwałę.
Wypadek. Właśnie tak to miało wyglądać. Tego Roman bał się najbardziej. Że kiedy już to zrobi, ktoś mógłby się domyślić prawdy, a wtedy jego mama, która jako jedyna na świecie naprawdę go rozumiała, dowiedziałaby się, że to nie był wypadek. To by ją zabiło, nie mógł do tego dopuścić. Żywił nadzieję, że nikt niczego się nie domyśli. Ale ta nadzieja była płonna.
– Ahmed mówił, że przewód automatu był ucięty wyjątkowo równo. W pobliżu nie ma żadnych skał i nie znaleźli twojego noża. Romek, czy ty…
– Przepiszę firmę na ciebie – przerwał jej gwałtownie.
– Co?
– Interes masz rozhulany, Ahmed ci pomoże. Jesteś młoda i piękna, całe życie przed tobą.
– Ty chyba nie mówisz poważnie? – zapytała bliska płaczu Nadia.
– Nigdy nie byłem bardziej poważny.
Nadia się rozpłakała. Roman przymknął oczy, to była naprawdę ostatnia rzecz, której potrzebował po nieudanej próbie samobójczej.
– Ale dlaczego?! – przez płacz trudno było ją zrozumieć.
– Wracam do kraju.
– Teraz? – Nadia zaczęła wystrzeliwać z siebie słowa jak karabin: – Nasze plany, mieliśmy dokupić łodzie, życie tutaj, takie piękne, wszystko to mi mówiłeś, dzieci, które mieliśmy mieć, przecież nasza miłość…
– Nie kocham cię.
Popatrzyła na niego zszokowana, jej szloch ustał i łzy przestały lecieć po twarzy, tylko piersi pod białym T-shirtem unosiły się w rytm przyspieszonego oddechu. Zrób coś, pomyślał Roman. Zareaguj, trzaśnij mnie z całej siły w twarz, opluj, uderz, wyrzuć za burtę, cokolwiek.
– Roman, ja przepraszam, jeśli cię czymś uraziłam, to po prostu powiedz. Ja wiem, że to może być moja wina.
Nadia podeszła do niego i zrzuciła z siebie biały podkoszulek, odsłaniając w całości swoje wdzięki. Roman popatrzył beznamiętnie na jej opalone ciało, pełne, soczyste piersi i duże, ciemne sutki okolone niewielkimi brodawkami. Nadia uklęknęła przed nim, próbując zdjąć jego bokserki.
– Chodź tu do mnie, jesteś taki spięty. Wiem, że nie chciałeś tego powiedzieć.
Roman odepchnął ją niecierpliwym gestem i wstał. Nadia znowu zaczęła płakać, podeszła do stołu, wzięła coś z niego i rzuciła Romanowi prosto w twarz. Fotografia oprawiona w srebrną ramkę odbiła się od jego czoła i wypadła na zewnątrz, zatrzymując się z brzdękiem w rogu pokładu rufowego.
– Znalazłam to w twojej piance! To o nią chodzi?! Dla niej chcesz wracać?! – zawyła Nadia.
Roman wyszedł z kabiny i stanął na rufie. Podniósł fotografię i zerknął na nią.
Rozejrzał się. Ahmed idealnie wybrał miejsce do cumowania. Znajdowali się w Ukrytej Zatoce, która oddzielała przylądek Ras Muhammada od Półwyspu Synajskiego. Jacht był zacumowany pod wysoką na dziesięć metrów skałą, która dawała osłonę od wiatru i rzucała cień, teraz obejmujący łódź. Zaraz zrobi się całkiem ciemno, pomyślał Roman. Usłyszał, że Nadia wychodzi na pokład.
Odwrócił się i spojrzał na nią. Łzy znowu płynęły jej po twarzy, miała na sobie tylko majtki. Roman jeszcze raz ogarnął wzrokiem jej doskonałą figurę. Wyglądała tak zmysłowo i posągowo, że była pewnie marzeniem każdego mężczyzny. Uświadomił sobie, że nie robi to na nim żadnego wrażenia.
– Dlaczego? – zapytała cicho.
Spojrzał na nią pytającym wzrokiem.
– Dlaczego tyle razy mówiłeś, że mnie kochasz?
Bo jestem niedojrzałym gówniarzem, pomyślał. Walczyłem w Kosowie, Iraku, Afganistanie, przez rok w Czadzie wysługiwali się mną ludzie z Academi, wcześniej bardziej znani jako Blackwater. A jednak ciągle jestem pierdolonym tchórzem, powinienem jej to powiedzieć. Jednak Nadia usłyszała co innego:
– Podnieś kotwicę. Płyniemy do Szarm.
Zrobiło się ciemno, Danuta siedziała w swoim porsche, które właśnie stało na światłach na Puławskiej. Ktoś w samochodzie za nią zatrąbił, ponieważ milisekundę wcześniej zapaliło się zielone światło, a ona jeszcze nie ruszyła. Podniosła stopę z hamulca i lekko nacisnęła gaz. Przejechała językiem po podniebieniu, z którego zaczęła schodzić skóra. Poparzyła je sobie po wyjściu z gabinetu kierownika, kiedy od razu poszła do łazienki. Płukała usta gorącą wodą przez parę minut. Najważniejsze, że wszystko się udało, pomyślała, mijając tablicę z przekreśloną nazwą stolicy. Zerknęła na siedzenie obok, gdzie w przezroczystej koszulce leżała kopia świadectwa fitosanitarnego. Przynajmniej będzie ze mnie zadowolony. Dobrze wiedziała, że to nieprawda i oszukuje samą siebie. On nigdy nie był zadowolony.
Jeszcze przed pierwszymi światłami poza granicą Warszawy wrzuciła kierunkowskaz i zjechała w prawo, obok drogowskazu kierującego do Centrum Edukacji i Sportu. Po stu metrach znowu skręciła w prawo i przez otwartą bramę wjechała na duży plac, zatrzymując swoje porsche przed niewielkim nowoczesnym biurowcem. Firma Wojnarowicz Flowers zajmowała ogromny teren między ulicą Puławską a nowo wybudowaną szkołą. W latach swojej świetności Państwowe Gospodarstwo Rolne w Mysiadle rozciągało się na ponad stu hektarach pokrytych szklarniami, od których każdej nocy biła łuna, zalewając okolice sztucznym światłem. Obecnie przedsiębiorstwo zajmowało skromne trzydzieści hektarów, ale i tak byli największą firmą uprawiającą kwiaty w Europie Wschodniej.
Danuta wysiadła z samochodu. Po placu, z jednej olbrzymiej hali do drugiej, ciągle krążyli pracownicy na elektrycznych hulajnogach. Firma działała przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Plac oddzielał hale z kwiatami od budynku biurowego, a od północnej strony stał luksusowy dom przebudowany ze zwykłego gierkowskiego klocka. Przed budynkiem w ogrodzie zwalisty Kafar przycinał bukszpany. Podniósł głowę, aby spojrzeć na Danutę. Ona jednak ruszyła w stronę biura, udając, że go nie zauważa. Kafar był najstarszym współpracownikiem jej ojca i chyba nikt nie wiedział, jak naprawdę się nazywa. Miał dwa metry wzrostu, nienaturalnie długie ręce i cechowała go zwierzęca wręcz siła. Danuta zawsze się go bała, jego spojrzenia, jego ciągłego milczenia i tego, że był niczym groźny pies, który wygląda na sennego, ale człowiek przez cały czas ma wrażenie, że lada chwila może się na niego rzucić. Jedyną osobą, której Kafar słuchał, był jej ojciec.
Danuta weszła do budynku biurowego, co jak zwykle sprawiło jej ogromną przyjemność. Recepcja znajdowała się pośrodku. Stamtąd w górę pięły się spiralne schody przechodzące w szklany pomost prowadzący do pomieszczeń na antresoli. Włoskie marmury, jedna ze ścian wspaniale zazieleniona mchem islandzkim, ażurowe stopnie schodów wykonane z drewna walaba, wszystko to sama wybierała. Luksus, pomyślała, jak tego nie kochać? Weszła na piętro do swojego gabinetu, z którego rozciągał się widok na hale oraz ulicę Puławską. Teraz sunął nią sznur samochodów próbujących wydostać się ze stolicy. Lubiła ten widok, zwłaszcza że co jakiś czas nad sześciopasmową jezdnią przelatywały samoloty podchodzące do lądowania na pobliskim Okęciu.
Rzuciła kopię świadectwa na biurko i opadła na fotel wykonany ręcznie z szagrynu z płaszczki i rekina. W budynku nie było już nikogo z administracji. Danuta przymknęła oczy, rozkoszując się ciszą oraz panującym w gabinecie półmrokiem złamanym jedynie światłem wpadającym z zewnątrz.
Jej błogi spokój zakłócił cichy szum windy w hallu. Danuta momentalnie się wyprostowała, zdjęła żakiet, powiesiła go na oparciu fotela, włączyła lampkę i komputer, nadając całej scenerii głębokiego wyrazu: „Człowiek podczas ciężkiej pracy”. Winda zatrzymała się na antresoli, po chwili drzwi gabinetu otworzyły się i do środka wjechał jej ojciec. Henryk Wojnarowicz miał siedemdziesiąt osiem lat i poruszał się na elektrycznym wózku inwalidzkim, który w świecie samochodów osobowych można byłoby przyrównać do maybacha.
– Cześć, córcia – powiedział bez entuzjazmu.
– Dzień dobry, tato.
Henryk zatrzymał się przy Danucie i sięgnął po leżącą na blacie kopię świadectwa fitosanitarnego. Przejrzał szybko pismo, przechylając kartki w stronę biurkowej lampki, która zalała ją miękką łuną. Krótko przystrzyżone siwe włosy, surowe spojrzenie, lekko wyłupiaste oczy i kuriozalnie orli nos, który pod tym kątem i w tym świetle wyglądał, jakby był złamany.
– Załatwiłaś. Bardzo dobrze – w jego tonie nie było nawet cienia pochwały. – Ten kierownik, Fornalski, mówił coś?
Danuta nie odpowiedziała.
– Trochę się bałem, że nam odmówi. Wiesz, kiedyś nie żyłem z nim najlepiej. Wystartowaliśmy w tym samym momencie z tym samym pomysłem, z kwiatami. Tylko jemu gówno wyszło.
Henryk odłożył kopię na biurko i zaniósł się krótkim, urywanym śmiechem, który bardziej przypominał suchy kaszel.
– Pech go zaczął prześladować. Przysłowie mówi: „Szczęściu można pomóc”. A ja na to: „Pechowi też”.
Nagle coś w Danucie pękło. Pomyślała, że Henryk jak najbardziej na to zasłużył. Tak rzadko słyszy od kogoś prawdę, więc teraz niech się z nią zmierzy.
– Poszło gładko. Musiałam mu tylko zrobić lachę – powiedziała.
Ojciec nawet nie drgnął, żaden mięsień jego twarzy się nie poruszył. Przeniósł leniwie wzrok za okno, zapatrzył się na wjazd, który przy samej bramie dzielił od hal gęsty i wysoki żywopłot z grabów.
– Te graby strasznie wyrosły – rzucił ni to do niej, ni do siebie. – Muszę powiedzieć Kafarowi, żeby je przyciął.
– Międliłam jego kutasa w gębie, dopóki się nie spuścił – powiedziała swobodnie, jakby mówiła o zakupach.
– Jesteś w emocjach i zachowujesz się wulgarnie – odparł ojciec głosem pozbawionym uczuć.
Wulgarnie, dobre sobie, pomyślała Danuta. Nie znała chyba nikogo innego, kto mógłby kląć bardziej plugawo niż jej ojciec. Co prawda nigdy nie robił tego przy obcych ani przy rodzinie, ale Danuta, gdy była mała, podsłuchała swoje. Podpatrzyła też dużo rzeczy, o których starała się zapomnieć. Dzisiaj o jej ojcu mówią, że to biznesmen i wizjoner. Cztery miesiące temu była u nich premier, wychwalając osiągnięty sukces na światową skalę. Ale ona pamiętała, jak jeszcze w epoce PGR-u zakradła się do którejś ze szklarni, a tam ojciec wyrównywał rachunki z jednym z pracowników. Facet klęczał, Henryk trzymał nieszczęśnika za szyję, stojąc na jego łydkach, a Kafar rozciągał ramiona ofiary na rusztowaniu i uderzeniami metalowego pręta łamał mu kości. Całość trwała dość długo, okraszona nieludzkim skowytem katowanego. Na drugi dzień Danuta nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa, aż wieczorem matka powiedziała jej, że w takim razie pojedzie do lekarza. Tam musiałby zawieźć ją ojciec i wszystkiego by się domyślił, dlatego Danuta odzyskała głos w jednej sekundzie.
– No już, nie kłóćmy się – rzucił pojednawczo Henryk. – Jeśli faktycznie było tak, jak mówisz, to Fornalski wykorzystał swoją pozycję i drogo za to zapłaci. Znasz mnie przecież.
Ojciec odjechał swoim wózkiem na bezpieczną odległość.
– Nie takie rzeczy się robiło, kiedy musiałem zadbać o ciebie i mamę. Wiesz, żeby zarobić trochę grosza – rzucił. – Więc przestań się mazać jak mała dziewczynka. Dobrze zrobiłaś, transport uratowany. Źle kiedyś wyszłaś na tym, co ci kazałem zrobić?
Danuta pokręciła głową.
– Zrobisz, co powiem, bo liczysz na schedę po mnie – znowu parsknął urywanym śmiechem, w którym nie było radości. – Nic się nie bój. To wszystko będzie w końcu twoje. Wszystko twoje. Kiedy już umrę, będziesz mogła się kąpać w pieniądzach, które tak uwielbiasz.
– Wcale tego nie chcę.
– Ależ oczywiście, że chcesz. Tak samo jak mojej śmierci, to naturalne.
– Jesteś cyniczny.
– Cynizm nie ma tu nic do rzeczy. Motywator finansowy jest najsilniejszym z istniejących. Dlatego dopóki to tylko ja jestem w papierach, zrobisz, co ci powiem.
Henryk Wojnarowicz miał rację, ale tylko połowicznie. Jego córka oczywiście pragnęła w końcu zostać właścicielką firmy, w którą, choćby dzisiaj, włożyła tak wiele wysiłku. Ale zrobiłaby wszystko to, co powiedziałby jej ojciec, z innego, bardzo prostego powodu. Po prostu śmiertelnie się go bała.
Bar nazywał się Van Son. W sumie to i tak dobrze, że nie Sajgon, pomyślał Michał, zawsze jakaś miła odmiana. Siedział przy stoliku i spoglądał obojętnie na wnętrze przesycone zapachem smażonego tłuszczu. Patrząc na liche stoliki i krzesła, uznał, że może warto by otworzyć interes. Fabrykę mebli do takich barów, w których i tak wszystko wygląda tak samo. Spray, który pokrywałby wszystko żółtym, lepkim syfem, dorzucałbym gratis, pomyślał.
– Zupa z bambusa i banan w cieście tejk ełej!
Zangielszczona końcówka zdania to był znak rozpoznawczy pani Sandry, która nauczyła się tego zwrotu podczas rocznego pobytu w Anglii u syna, gdzie opiekowała się wnukiem. Pani Sandra miała około pięćdziesięciu pięciu lat, wysoko utapirowaną blond ondulację, okulary na łańcuszku i twarz intelektualistki niczym pani od polskiego. To mogło zmylić. Dlatego młody chłopak w dresie, który podszedł po zamówienie, niczego się nie spodziewał. Odebrał jedzenie zapakowane w styropian i foliową torbę, ale zanim pani Sandra oddała mu posiłek, rzuciła konfidencjonalnie:
– Proszę. Tylko niech pan powie, mało to jest na świecie różnego kurewstwa i złodziejstwa?
Chłopak strasznie się speszył, wziął zamówione jedzenie i szybko wyszedł, a Michał uśmiechnął się półgębkiem. Jako stały klient doskonale znał panią Sandrę, która miała złe słowo absolutnie na wszystko i na wszystkich. Z początku uważał ją za wiecznie niezadowoloną prostaczkę, ale była ona w swoim negatywizmie tak konsekwentna, że w końcu zaczął to szanować. Kiedyś, kiedy już dobrze się poznali, stawiając przed nim talerz, uśmiechnęła się serdecznie i obwieściła, że „wszyscy ludzie to są kurwy świnie”. To smutne, pomyślał Michał, ale powoli zaczynam się z nią zgadzać.
Przez pokrytą tłuszczem witrynę dostrzegł parkujący przed barem radiowóz i momentalnie się usztywnił. Przez chwilę myślał, że może by jednak wyjść, uciec. Pokusa była silna, ale nie ruszył się z miejsca. Wysiadający z samochodu policjanci zamienili ze sobą kilka słów, po czym jeden z nich pchnął drzwi i wszedł do środka Van Son. Jeśli Michał zaliczał się do stałych bywalców, to wchodzący starszy aspirant był rezydentem baru. Zdjął czapkę, skinął tylko głową pani Sandrze, a ta od razu przekazała stosowne instrukcje kucharzowi. Policjant rzucił czapkę na blat stolika, przy którym siedział Michał.
– Cześć, brat.
– Cześć, stary – Michał wstał i wysilił się na serdeczny ton, który jak zwykle wyszedł sztucznie.
Ni to podali sobie rękę, ni to się uścisnęli i usiedli przy stole. Każde ich powitanie zawsze wyglądało niezręcznie, wręcz dziwacznie. Byli rodzonymi braćmi, spędzili razem osiemnaście lat w mikroskopijnym pokoiku małego mieszkania na katowickim Giszowcu. A jednak ciągle mało o sobie wiedzieli i mało się nawzajem obchodzili.
– Co słychać? – zapytał Michał.
– Normalnie, po staremu.
Brat Michała, Piotrek Barański, miał trzydzieści cztery lata, owalną twarz, przenikliwe spojrzenie i barczyste ramiona opięte koszulą policyjnego munduru. Nie widywali się często, raczej tylko tyle, ile musieli jako bracia. Wigilia obowiązkowo, czasami Wielkanoc, jeszcze rzadziej urodziny któregoś z nich. Patrząc na brata, Michał stwierdził, że im jest on starszy, tym bardziej podobny do ojca.
– Mów, co to za sprawa. Lepiej od razu przejść do rzeczy.
Cały Piotrek, nigdy nie lubił marnować czasu na pogawędki czy też filozoficzne rozmyślania. Jakby całe jego życie było podporządkowane normom utylitaryzmu. Jeśli nie pytasz, która godzina, lepiej o nic nie pytaj. Jeśli nie chce ci się lać, to lepiej nie wstawaj z kanapy. Ale z nas para, pomyślał Michał, uporządkowany do bólu policjant i marzyciel, nauczyciel historii. Były nauczyciel, szybko poprawił się w myślach.
– Wiesz, potrzebuję pożyczyć trochę grosza – Michał starał się zabrzmieć swobodnie. – To raczej chwilowa sprawa, tylko dopóki Basia nie znajdzie jakiejś pracy.
Od razu zauważył minę brata. Nazywał to syndromem zamknięcia. Piotrek starał się kontrolować, ale oczy zawsze go zdradzały. Gdy tylko coś mu się nie podobało albo ktoś go krytykował, jego oczy zawsze gasły w ten sam sposób, jakby gdzieś tam w środku nagle wyłączono zasilanie.
– A co, jeśli Basia nie znajdzie roboty?
– Nie pytasz, ile chcę pożyczyć? – zapytał Michał, siląc się na uśmiech.
Piotrek nabrał powietrza, wyraźnie nie wiedział, co powiedzieć. Z opresji wybawiła go pani Sandra, stawiając przed nim talerz z wołowiną po seczuańsku. Mężczyzna podziękował skinieniem głowy.
– Ten, co gotuje, Wietnamczyk, to mówię panu, skurwysyn, tak potrafi się o pieniądze kłócić.
Pani Sandra odeszła i zajęła swoje miejsce za kontuarem, a Piotrek zaczął jeść. Grzebał niecierpliwie widelcem, nadziewając co smaczniejsze kąski. Też zupełnie jak ojciec, pomyślał Michał.
– Stary, przecież wiesz, jak u nas jest – odezwał się Piotrek, zaspokoiwszy pierwszy głód. – Mieszkamy u babci Marleny. To jest naprawdę chujowa sytuacja.
– Wiem.
– Wiesz, wiesz – rzucił z pełnymi ustami. – Nic nie wiesz, bo masz własne mieszkanie. Tyle że na kredyt. Jak zwykle porwałeś się z motyką na słońce.
– A co miałem robić? – spytał Michał.
Był zły, bo już wiedział, dokąd zmierza rozmowa.
– Stary, ja ci dobrze radzę. Obsraj to mieszkanie i przeprowadźcie się z powrotem do rodziców Basi.
– Nigdy.
– Ty i ta twoja duma – westchnął Piotrek.
– To nie jest żadna duma! Człowieku, mieszkanie z nimi to był koszmar. Wszyscy cierpieli, my, dzieci, nawet sami teściowie.
Piotrek wzruszył ramionami, grzebiąc dalej w ryżu i wołowinie.
– Czyli co? Nie pomożesz mi? – zapytał zrezygnowany Michał.
– Z czego?
– Nie wiem, nie macie dzieci, może…
– Tak, kurwa, nie mamy dzieci! – Piotrek przerwał mu gwałtownie. – A wiesz dlaczego? Bo planujemy nasze życie i wszystkie pieprzone wydatki! W takim kraju żyjemy, że policjanta na dziecko nie stać!
– Przepraszam, że zawracałem ci głowę – Michał wstał.
Mężczyzna odłożył widelec i spojrzał na brata. Michał tak naprawdę nie chciał wychodzić, a Piotrek również nie chciał tego tak kończyć. Ale z nimi było zawsze tak samo. Nie zamierzali się kłócić, a po każdym spotkaniu i tak byli na siebie obrażeni. Michał skinął bratu głową na pożegnanie i wyszedł bez słowa.
Zatrzasnął drzwi Van Son i ruszył w stronę domu. Idąc ulicą, rozejrzał się i po raz kolejny stwierdził, że wybór katowickiego Załęża jako miejsca zamieszkania był trafny. Nie była to bogata dzielnica, za to blisko centrum, pełna urokliwych, przedwojennych kamienic i typowych dla tego regionu familoków. Szedł w górę Gliwickiej, a w oddali majaczyły podświetlone, strzeliste wieże kościoła Świętego Józefa, patrona dobrej śmierci.
Skręcił w Zarębskiego i zadarł głowę, patrząc na dach kamienicy po lewej stronie. W dachowych oknach świeciło się światło. Michał przypomniał sobie obłąkańczą cenę stolarki, którą wybrali podczas remontu. Były zasilane z ogniwa słonecznego, które ładowało baterię, automatyka sterowała nimi tak, że otwierały się i zamykały podczas ich nieobecności, wietrząc pomieszczenia. Gdyby ktoś zostawił otwarte okno i gdyby zaczął padać deszcz, specjalny czujnik zareagowałby i zamknął je, zapobiegając zalaniu. Tyle było kasy, tak się wszystko układało i teraz gówno z tego, pomyślał. Przynajmniej Jurek ma blisko do szkoły