Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza, fascynująca powieść o największej polskiej malarce, Tamarze Łempickiej (1898 – 1980). Genialne obrazy i arcybarwne życie. Podróże do Włoch, Niemiec, Ameryki. Dramatyczne okoliczności wydostania się z bolszewickiej Rosji za cenę, która, jak przekonująco pokazuje Grzegorz Musiał, nie pozwoli już nigdy uzyskać spokoju. Pytanie - czy Tamarze na życiowym spokoju zależało? Na ołtarzu sztuki składała ofiary, które prowadziły do wyniszczenia. Była ona niebywałym kłębowiskiem sprzeczności. I świadkiem epoki. Znała wszystkich wielkich artystów, którzy w okresie międzywojennym w Paryżu mieszkali i do Paryża zjeżdżali: Pablo Picasso, André Gide, Jean Cocteau, Gertruda Stein, Coco Chanel, Marlena Dietrich. Ekscentryczna Tamara w powieści Musiała to postać absolutnie niepodległa, skrajnie odważna, swoją niezależnością często raniąca najbliższych.
Łempicka demaskuje mielizny części paryskiej bohemy znajdującej się pod urokiem i wpływami sowieckiej Rosji, jednocześnie wchodzi w ten świat, nie potrafi sobie niczego odmówić, a szczególnie narkotyków i zapładniających ją twórczo erotycznych podbojów, z których łatwo się rozgrzesza. Grzegorz Musiał namalował postać, którą najpierw chcemy potępić, by za chwilę wielbić.
Życie przegrane? Życie wygrane? Tę powieść trzeba koniecznie przeczytać.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG POD WULKANEM
18 marca 2010 r., Cuernavaca, Meksyk
Spojrzałem w tej chwili na zegarek: nie do wiary! Dziś w południe, dokładnie o godzinie 12:05, gdy słońce stanęło w zenicie i upał stał się nie do zniesienia, wulkan El Popo1 zaryczał i potrząsnął grzywą głazów, otaczających jego krater (któryś z nich, jak doniosło radio Mexicana, rozgniótł namiot jednej z sześciu rozsianych na jego zboczach ekip sejsmograficznych wraz z zawartością, w postaci dwóch geologów i psa), a następnie, wydmuchawszy z nozdrza czarno-czerwony czop lawy, posłał w niebo pióropusz siarki i skał, które pofrunęły wzwyż, jak stado sępów spłoszonych dźwigającą się z głębi ziemi i nieznaną im dotychczas potęgą.
Dokładnie w tej chwili, nie licząc pięciu minut, minęła trzydziesta rocznica od pogrzebu Tamary — to znaczy od tamtej chwili, gdy stojąc w porywach wichru wysoko nad kraterem, w drzwiach trzęsącego się jak stara lokomotywa helikoptera, który nie wiadomo jakim cudem wzniósł się na wysokość pięciu tysięcy metrów nad poziom morza, wytrząsałem z urny jej prochy prosto w gardziel tego samego, a wtedy rozpościerającego się u moich stóp wulkanu.
Teraz znów stoję naprzeciw niego, ale patrzę z oddali. Wsparty o niski murek, okalający dach klasztoru Franciszkanów w Atlixco, patrzę na odgrywający się przede mną popis aktora o imieniu Popocatépetl, przez lud meksykański pieszczotliwie zwanego El Popo. Jego czarna, zwieńczona lodem korona, osnuta smugami dymu i płomieniami, wyrasta przede mną jak demon z filmu Murnaua, wznosząc się z piekielnej otchłani, aby za chwilę zmierzyć się z pędzącymi z naprzeciwka hufcami anielskimi, na których czele, w zbroi ze złotych łusek i dmąc w Trąby Sądu, rozpruwa niebo krwawą raną sam generał wojska niebieskiego, Archanioł Michał. Na tle tego ogromu — który Tamara wypełniłaby pociągnięciami szerokiego pędzla, plamami szarości i granatu, smugami czerwieni i sadzy — moja maleńka sylwetka w dole, przycupnięta tu, na skale, na której stoi klasztor, wyglądać musi jak Ikar z jej ulubionego obrazu Upadek Ikara Brueghla: jakiś spadający z nieba człowieczek, nieważny wobec potęg i zepchnięty w kąt obrazu, który w całości wypełnia sielski widok portu i wiosennej orki… Ach, to poczucie humoru Flamandów, jak ona je kochała!
Lecz tu jest Meksyk. Tu sielskiej orki nie ma. Wściekłość nieba ściera się z drżeniem ziemi. Pobrzękują szklaneczki na tacy niesionej przez młodego zakonnika o południowoazjatyckich rysach, pył wulkaniczny, podobny do gipsu i zmielonej cegły, pokrył już cały taras i tacę, którą ochrania lniana serwetka. Coraz trudniej jest oddychać i z wdzięcznością przyjmuję drugą taką chustkę, którą zasłaniam sobie usta. Czy może chcę zejść na dół, do refektarza? Nie, skądże znowu! A może przynieść mi parasol? Nigdy w życiu! Już widzę nagłówki w „Sol de Cuernavaca”: Duma naszego miasta, nasz Maestro ginie w wybuchu El Popo, daremnie osłaniając się parasolką! Tamara umarłaby ze śmiechu.
Choć mi wcale nie do śmiechu. Wulkan, w ataku furii, grzmi i coraz wyżej wznosi się przede mną. On, we własnej osobie, brat Tamary, jaki teraz podobny do niej, gdy wlepiwszy zimne oczy w rozmówcę, tak samo powoli, we wzrastającym gniewie podnosiła się z fotela, kiedy ktoś nie tyle, że powiedział jej „coś głupiego” („bo to, mon cher, może każdemu się zdarzyć”), ale „prostacko przy tym obstawał!”…
Myśl, że któraś z drobin zgrzytających mi między zębami mogłaby być wyplutą przez wulkan cząstką Tamary, przejmuje mnie dreszczem.
$
Do Atlixco, miasteczka przytulonego do stóp wulkanu i pełnego hiszpańskiego baroku, pokornych osiołków oraz jaskrawych murali, pokrywających ściany domków ciągnących się długimi, nudnymi i tonącymi w upale uliczkami, przybyłem z nadzieją na pieczoną gęś. Utwierdził mnie w tym, podczas wczorajszej rozmowy, sam przeor Convento Franciscano de Atlixco, którego ledwie szemrzącego w słuchawce dyszkantu, jak zwykle, łatwiej było się domyślić, niż słuchać. Musiałem wciskać sobie słuchawkę w ucho, jak moja świętej pamięci babka trąbkę mahoniową, ograniczając się do pomruków uhm, si, no bezładnie wrzucanych w dalekie mysie chrobotanie jego pytań.
— O której przyjadę? Czy nie boję się, że wybuch zastanie mnie w drodze? Czy mój kierowca będzie jadł z nami? Czy nie przeszkadza mi, że na deser będzie sałatka owocowa i pay de queso, a nie lody waniliowe z rumem i mango, które tak lubię? Z powodu zagrożenia wybuchem, o którym od miesiąca trąbi „Diario de Morelos”, braciszkowie już prawie nie ruszają się z klasztoru, toteż uczta będzie skromna, ot, taka, jaka była w… — Tu jego ostatnie słowo zapadło w ciszę, jakby nagle umarł albo odłożył słuchawkę.
Po minięciu Puebli i parunastu kilometrach bezludnej szosy — zazwyczaj pełnej zdezelowanych aut osobowych, półciężarówek załadowanych krzyczącym drobiem i drobnych, spalonych słońcem chłopków na osiołkach — dotarliśmy w końcu do karłowatych, wlokących się kilometrami przedmieść Atlixco. Znikły na niebie dalekie grzebienie Sierra Nevada, skąpane w niebieskiej mgiełce i wiernie towarzyszące nam od godziny, a za to pojawiły się stłoczone po bokach szosy budki z blachy, gromady chuderlawych psów i stragany z dymiącymi patelniami. I wtem garb szosy wyrzuca nas w górę, w sam środek nieziemsko pięknej panoramy… jak widok Neapolu z Posillipo czy Paryża z wieży Montparnasse! Przed nami podnosi się na równinie, niby Wenus z piany morskiej, olbrzymia, sięgającą Bożego tronu śnieżna kopa, a na jej tle, nieco w lewo i bardziej w oddali — bo dzięki paradoksowi optycznemu, wulkan, przy kolejnych skrętach szosy, raz wydaje się być daleko, raz tuż tuż na wyciągnięcie ręki — rozlewa się czerwona rzeka dachówek miasteczka. Nad nimi, w oddali, wyłania się żółta wieża klasztoru San Augusto… ten wymijamy i jedziemy dalej, na samo podnóże El Popo, gdzie na wapiennej skałce, jak żaba na wprost bociana, kuli się, wpatrzony w potwora, dzielny klasztorek św. Franciszka. Jego ściany z jasnego i ciemnego piaskowca porośnięte są kępami mchu. Wydają się lekkie i zarazem solidne, zalotne i wyniosłe, jak tylko potrafi płoche dzieło hiszpańskiego rokoka.
Nasz terenowy chevrolet, cały w kożuchu wulkanicznego pyłu, mija kamienny łuk bramy i mój kierowca, wzbijając z fasonem kurz na podjeździe, parkuje w cieniu paru suchych jak pieprz sykomor. Na powitanie wybiegli nam dwaj filipińscy braciszkowie w dżinsach, zapinając w biegu koloratki. Mówią jeden przez drugiego, raz po hiszpańsku, raz po angielsku, gestykulują i co chwilę przystają, prowadząc nas do drzwi klasztoru, a potem krętymi schodkami na dach. Już była rano ekipa lokalnej telewizji, bo z tego tarasu widać najlepiej, i może jeszcze przyjedzie ABC z Houston, a przeor nic, tylko od rana udziela wywiadów telefonicznych i aż zaniemógł, znany mi jest przecież stan jego biednych płuc, więc nie wiadomo, czy w ogóle dziś się pokaże. O gęsi, niestety, nawet nie wspomniano.
$
Był późny wieczór, gdy wróciłem do swego domu w Cuernavace, z nozdrzami wciąż jeszcze pełnymi zapachu piekła. Wulkan, ku rozczarowaniu ojców, po dwóch godzinach plucia pióropuszami ognia nagle pomruczał, pomruczał i jak stary silnik zgasł. ABC odwołało swój przyjazd i my, wymieniając się uwagami pełnymi zachwytu nad tym, co dane nam było do tej chwili zobaczyć, i rozczarowania tym, czego nam nie dano — czyli straszliwej eksplozji, na którą przecież od wielu dni czekała, z osobliwą tęsknotą, mroczna część naszej natury — jeszcze z godzinkę posiedzieliśmy na dachu, racząc się porto, sokiem z granatów i babeczkami z karmelem, przynoszonymi ze spiżarni przez młodych, gibkich zakonników. Wreszcie sam przeor, szurając nogami, wyłonił się z dmuchającej przeciągiem szpary koło komina. Chudy i blady, z płonącymi oczami hidalga spod La Manczy, wyglądał, jakby zszedł na chwilę z płótna El Greca, gdzie jako święty starzec, z krucyfiksem w dłoni, od wieków zagania Szatana na powrót do Otchłani.
Zjadłem zimną kolację, którą Huerta zostawiła mi w lodówce, i rzuciłem polano na ruszt kominka. Wprawdzie w tym naszym „mieście wiecznej wiosny” dobowe skoki temperatury nie przekraczają paru stopni, ale noce w marcu potrafią być zimne. Mimo zmroku, chwilę siedziałem w fotelu, delektując się tańcem refleksów na lśniącej powierzchni wiszącej nad kominkiem terakoty któregoś z della Robbiów. Madonna przytula do siebie Dzieciątko: oboje śnieżnobiali, jak płaskorzeźby na kantorii katedry we Florencji. Matka Boska dotyka twarzy uśpionego Maleństwa, jakby lękała się spłoszyć któryś z Jego snów, krucha, jak kwiat lukrowy, wyciąga dłoń i czujesz wprost jej wahanie… „jej słodycz i wahanie” — poprawiłaby mnie Tamara. Wśród trocin rozsypanych na podłodze, ze łzami w oczach, stała kiedyś przed tą terakotą, zaledwie ją przywiozłem z Paryża i wypakowałem ze skrzyni. Opuszkami palców pieściła załamki rzeźby, jakby dotykała skóry kochanka, szepcząc: — O, cudzie Włoch! Tajemnico, która obsiałaś tamten skrawek ziemi ziarnem z najlepszych spichlerzy Boga… O geniuszu, jakiego ta ginąca Europa już nigdy mieć nie będzie…
Wstałem i wciąż nie zapalając światła, poszedłem do sypialni, ale nie mogłem spać ani nawet czytać, choć wyszedł nowy numer „Casas & Gente”, gdzie w dobrym miejscu, na trzydziestych stronach, umieszczono parę zdjęć wnętrza mego domu przy callejón Borda2. Znalazło się też parę starych fotografii paryskiego studia Tamary przy rue Méchain, które na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych zaprojektował dla niej Mallet-Stevens3. Dlaczego sprzedałaś tamten dom Arabom? Przecież nie potrzebowałaś pieniędzy. Myślę, że raczej chciałaś pozbyć się swego świadka oskarżenia: mieszkania, którego ściany tak długo syciły się słodyczą twego niebywałego sukcesu, pochlebstw, bogactw; w jego salonach, wyłożonych szkłem, marmurem i niklami wciąż jeszcze brzmiało echo tamtych okrzyków: „Jesteś wielka”, „Jesteś najpiękniejsza!”, „Nie masz sobie równych, Tamaro”! I nagle — cisza, samotność. Utraciłaś wzrok, utraciłaś talent, tamte głosy brzmią dziś jak szyderstwo. Niee, nie byłaś próżna, nie to chcę powiedzieć. Zbyt wielką pogardę miałaś dla tego, co tak dobitnie, jak uderzenie pejczem w twarz, wyraża stare francuskie słowo: parvenue. I za wielki — choć zarazem krótki, jak uderzenie w dzwon — był twój talent. Ale byłaś… hm… trudna…? Właśnie… bo niszczyłaś wszystko, co kochałaś… Bałaś się — miłości? Nie, gorzej. Bałaś się już samej zapowiedzi miłości. Ale o tym później. Teraz, gaz: srebrnym otwieraczem powoli podważam, żeby się nie opryskać, kapsel butelki z wodą mineralną, zostawionej mi przy kominku przez Huertę. Obok na stoliku — Pod wulkanem Lowry’ego, ostatnia książka, którą przed śmiercią czytałaś. I zakreślone przez ciebie słowa, jakbyś zostawiła ją tu przed chwilą:
Popocatépetl wznosił się ogromny za oknem, jego potężne stoki były częściowo ukryte za skłębionymi burzowymi chmurami, jego wierzchołek tarasował niebo… Pod wulkanem! Nie na darmo starożytni umieścili Tartar na stokach Etny4…
Wszystko musi spłonąć, o tak… Jak ty sama, kiedy płonęłaś dwa razy: niedaleko stąd, w Mexico City, w krematoryjnym piecu, i drugi raz, w kraterze wulkanu. Zgadzam się, masz rację, kiedy mówisz: wtedy i tylko wtedy wszystko znów odzyskamy, gdy to, co kochaliśmy, do reszty utraci swą materialność i zyska formę eteryczną… lekką i czystą, jak pożar ducha. Ale czy to był wystarczający powód, aby w sercach tych, którzy CIEBIE kochali, pozostawiać zgliszcza?
Następna książka: Charles Berlioz El misterio de la Atlantida oraz Botanica oculta Paracelsusa: stare, poplamione herbatą wydanie z 1913 roku. Nierozcięte kartki. No tak: ona i okultyzm! Ta królewska Polka, rozumna, znająca proporcje świata, wzięte nie tylko od starożytnych Greków czy z renesansu włoskiego, ale przez starą mądrość katolicyzmu, od wieków płynącego w jej krwi, który nie ma złudzeń co do nędzy człowieka, i którędy to upadłe stworzenie jedynie może dojść do Boga. Kłóciła się o to z Pazem: „Więcej byś zrozumiał, mon Octavio, gdybyś ze swego wnętrza wyrzucił cały ten spleśniały bochen komunizmu, a dał w to miejsce jedną kruszynę wiary”.
Jest też Iliada Homera, której nigdy nie cytowała i dziwię się, że brała ją do rąk. No i wiersze Paza: zaczytany egzemplarz, przed śmiercią jej lektura przedostatnia. Posłuchaj tego, cudownie pięknego wiersza, który zaczyna się, jak świetlisty poranek:
Dzień otwiera dłoń Troje chmur I tych kilka słów5…
Kochała twoje wiersze, słyszysz mnie, słyszysz, sandinisto? Ale nie mogła ci darować twoich czułych obłapek, raz z lewicą, raz z prawicą, gdy raz jedni, raz drudzy kładli ci swą koronę na siwiejącą skroń. Nie z zawiści, o nie. Zawiść, podobnie jak obrażanie się, to były dla niej uczucia plebejskie. „Zazdrościć mogą panny służące” — powtarzała po Babce Klementynie. Ale była zdania, że nagrody, które w swym neurotycznym, nałogowym pragnieniu uznania zgarniają artyści — jak dzieci, chroniące oburącz swe królestwo babek z piasku — to jest lep, podstęp rządzących nami miernot, będących na usługach Mefista: niczego tak nie pragną, jak spętać świętego rumaka sztuki, osiodłać tygrysa wyobraźni. Niech łyknie tę trutkę, a oni wezmą go na smycz i będą wlec po arenie, w huku braw, aż im nie padnie… Wtedy wystawią mu pomnik, skończone. Motyla wstawiono do gabloty, zamknięto na klucz. I TACY ośmielają się dawać NAM nagrody!…
— Octavio! — drwiła. — Prawdziwi ARTYŚCI nagród nie przyjmują!… Zostałeś… sko-lo-nizo-wany…! — Unosiła swe przeguby, ciężkie od srebrnych bransolet z Puebli, i jej granatowe oczy przeszywały rozmówcę na wylot, jakby chciała wedrzeć się w głąb jego duszy i na jej dnie spalić do cna najdrobniejszy ślad małości.
— Tylko sztuka ofiarowana Bogu ma sens. Dla innej nie warto żyć. Tak tworzyli męczennicy ducha w renesansie — mówiła słowami swej dumnej Babki do poety, który patrzał na nią gorzkimi, jak Gwiazda Piołun oczami zbuntowanego anioła. Rozumiał jej słowa, ale ich nie chciał. To ich łączyło: że oboje nie potrafili — choć z różnych przyczyn — zgiąć kolan.
Posłuchaj… jeszcze ten kawałek wiersza, który trzydzieści lat temu założyłaś papierkiem oddartym z paczki papierosów. Paliłaś do ostatnich chwil. Zrywałaś z twarzy maseczkę tlenową, żeby palić. — Daj ty mi wreszcie spokój! — dyszałaś do przerażonej pielęgniarki, tej amerykańskiej „krowy w dżinsach”, która chowała przed nią papierosy… — I co z tego, że nie zapalę? O ile mi to przedłuży życie? O sekundę? Dwie?
Posłuchaj:
Ziemia — jak niewyraźna groźba rzeźby Świat wznosi czoło, jeszcze nagie Kamień obtoczony gładki dla wyrycia na nim pieśni. Jest początek hymnu — jak drzewo Jest wiatr i urodziwe nazwy w jego szumie6.
$
Lubię czwartą rano, tę godzinę śmierci. Stają mi wtedy przed oczami chwile mego życia, rozciągnięte w czasie, zamazane, jak na starej taśmie filmowej. Spada metabolizm ciała, obniża się poziom hormonów i zwalnia przepływ krwi: generalna próba umierania, jak ją nazwał Malcom Lowry, autor Pod wulkanem, jednej z najważniejszych „ewangelii” wszystkich pijaków świata.
Leżę w pościeli i patrzę na połyskujące w mroku krawędzie mahoniowych półek. Grube grzbiety książek wyglądają stąd jak płytki nagrobne w kolumbarium. Niżej, w lewym rogu, pod dyplomami oprawionymi w srebrne lub drewniane ramy, zależy od kogo je dostałem, spoczywa mój największy sekret: jej głos. Sprasowany w małych kasetach taśm magnetofonowych, które nagrywała — od kiedy? Przypomnij mi. Od 1976 roku? Tak, na cztery lata przed śmiercią. Trochę i ja tam mówiłem do mikrofonu, ale w większości ona. Głos podszyty ironią, ukrytym śmiechem, czasem wznoszący się w patetyczne tony, jak ricercare Bacha, aby znów opaść w swobodne divertimento… i ten olśniewający francuski… włoski mieszany z hiszpańskim, rosyjskim, polskim… czysta muzyka… Mniej lubiłem, kiedy mówiła po angielsku, język Dickensa nie pasował do jej łacińskiej duszy: tak bardzo chciała być z lodu, a była z ognia. Przez całe życie zachowała twarde polskie zgłoski, choć ignoranci, niemający pojęcia o językach, nazywali to „akcentem rosyjskim”. Wszystko, co na wschód od Berlina, to jest dla nich „Rosja”. A ona się wściekała: nie jestem żadną Rosjanką! I jak bajecznie klęła po polsku! Wprawdzie nienawidziła przekleństw, ale raz dziennie czyniła wyjątek dla swych kłótni z Kizette… Siadałem wtedy z boku, patrząc na te dwie wrzeszczące po polsku furie, i zastanawiałem się, jak by je narysował Goya.
Gdy już miała coraz krótszy oddech i nagrania się skończyły, magnetofon stał się jej wyrzutem sumienia. „Nie powiedziałam tego, co chciałam”… „to nie tak, nie to, wszystko pomieszałam”… „było zupełnie inaczej…”. Chciała od nowa nagrywać, potem zażądała zniszczenia taśm, potem to odwołała, aż w końcu ucichła, przygasła i magnetofon wylądował w kartonie. Huerta zapakowała w nim również taśmy i tu je pochowała. Teraz stoją na drugiej półce od dołu, z epitafium napisanym na pudle wyraźnymi kulfonami Huerty: „Maestra Tamara”. I daty, miejsca: Cuernavaca, Paryż, Wenecja.
Z tym też wreszcie muszę coś zrobić.
Ale cóż to?… W głębi mieszkania ucichł kurant i słyszę w oddali… szuranie? Stukot obcasów? Usiadłem w pościeli. Tamara? To jej kroki! Przecież dziś — rocznica. Schodzi najpierw z góry, z pracowni… krok za krokiem mija zakręt schodów, tam, gdzie wisi Miró. Teraz przemierzy salon… otworzy drzwi na patio, słyszę na tarasie szelest jej szlafroka, gdy ostrożnie zstąpiwszy z tego samotnego schodka, o który zawsze się potykała, idzie do fontanny przez kamienny, zasłany liśćmi podwórzec. Plusk wody… O tej porze roku? Skąd woda? Huerta jeszcze nawet nie zabrała się do sprzątania tej starej, obrośniętej bluszczem kamiennej misy, pełnej przegniłych liści. Jest tam też zawsze parę biednych myszy, zabłąkanych zimą i padłych, gdy próżno drapały łapkami po kamiennej ścianie, aby się wspiąć z powrotem do ich maleńkiego życia. Teraz ktoś stamtąd zaczerpnął rękoma wody i spryskuje sobie twarz. Tamaro! Twój śmiech… coraz bardziej ochrypły od tych cholernych dunhilli, których pod koniec życia paliłaś po dwie paczki dziennie.
Nie, nie boję się duchów… My, tu w Meksyku, jesteśmy z nimi zaprzyjaźnieni. Każdy szanujący się dom musi mieć jedno miejsce, zakątek ogrodu czy pokój, gdzie straszy. Ach, jestem pewien, że tej nocy odwiedziła mnie Tamara! Nudziła się tam, we wnętrzu góry, którą dziś z bliska oglądałem. Może ujrzała mnie z krateru i przyleciała się ze mną przywitać? W trzydziestą rocznicę śmierci wyfrunęła w niebo wraz ze słupem dymu i ognia: za pozwoleniem Boga czy Szatana? Szatan też przecież potrafi czynić cuda. Bardzo się tego obawiała i pytała wciąż Paza: „Skąd pochodzi mój talent?”, „Kto daje natchnienie artyście?”, „Który z nich mnie prowadzi?”. A on milczał, bo skąd miałby to wiedzieć? Ze swych czerwonych książeczek? Więc sama sobie odpowiadała: zażyłe stosunki łączą artystę i z Jednym, i z drugim. Z „tym nosicielem” — mówiła pogardliwie o Szatanie, jakby mówiła: „ten odźwierny… ten tragarz”. On tylko nosi światło — odbite od Tego, któremu zazdrości, którego nienawidzi, jak pokojówka swej pani. Własnego światła nie ma. Dlaczego więc wstała dziś z popiołów? Kto ją tu przysłał? Aby na chwilę dźwignęła się z niepamięci i prostując swą dumną sylwetkę, jak królowa Tamar, od której wzięła imię, rosła i rosła pod niebo, aż przekroczywszy granice materii, wyleciała z hukiem do chmur, jak rakieta z dymu i z ognia…
Teraz to już mnie nie opuści aż do śmierci, amen.
19 marca 2010 r., Cuernavaca
Na imię mam Pablo, jestem rzeźbiarzem i całe swoje życie — pomijając parę lat studiów w Monachium i Paryżu — spędziłem tu, pod tym wulkanem. Kochałem Tamarę, wszyscy kochali tę Polkę — albo jej nienawidzili. Nie dało się inaczej. Ale moja miłość do niej była szczególna. Można powiedzieć, że my jedyni byliśmy czyści. Prawie święci. Z dużą niechęcią — nawet z przyganą w głosie — na tę naszą świętość przystawała. Ale kwaśno dodała:
— Gdybyś ty był starszy o dwadzieścia lat, albo ja o dwadzieścia lat młodsza, to inaczej byśmy pogadali!
Świdrowała moją twarz i półnagi tors, gdy ze spawarką w dłoni, w białym snopie iskier pochylałem się nad nitami łączącymi wygięte miedziane blachy mojej nowej rzeźby. Byłem wtedy młody, ona stara, wyschnięty drapieżny ptak pustyni. Jej oczy płonęły w aksamitnym cieniu jednego z tych renesansowych beretów, które sama szyła. Urwała, aby wydmuchać niedopałek z cygarniczki i jak zwykle rzucić na podłogę pracowni. Przydepnęła go czubkiem pantofla, cygarniczkę wystukała o krawędź stołu. W jej głosie brzmi gorycz. Czuje się odrzucona, stara. Po co było to życie? Ale spójrz, Tamaro, ja już też jestem stary. Już cię nie skusi moja młodość. Czy wreszcie uwolnimy się — od siebie?
— Może… Jeśli to wszystko opowiesz… — słyszę odpowiedź. Choć jej już przecież nie ma.
CZĘŚĆ PIERWSZA WŁOCHY, PO RAZ PIERWSZY
Wrzesień 1976, Wenecja
Mówi TAMARA: Witaj, Pablo! Poznajesz mój głos? Jest drżący, jak na krawędzi bezdechu. Wydaje mi się wstrętny. Gdzie się podziały tamte dźwięczne tony w mej krtani? Tamta emisja, tamta dykcja, od dzieciństwa ćwiczone „batem greki i łaciny”, jak mawiała Babka Klementyna.
Starość to jest grudniowe słońce — wciąż świeci, a już nie daje ciepła. Nigdy nie myślałam, że mnie to dopadnie. Czuję się, jakbym stygła, zwłaszcza w taki kwietniowy poranek jak dziś, kiedy pod ledwie prześwitującą lampą słońca kisi się niskie, szare niebo. Jest duszno. Mam wrażenie, że ten dzień jest kwadratowy. Wszystko mi dziś zawadza i co chwila, nawet nie ruszając się z tego trzcinowego fotela, uderzam o jakiś kant. Nawet kelner jest jasnym blondynem. Skąd tu takiego wzięli?
Bo wciąż jestem w Wenecji, mój Pablo. Wprawdzie już nie na Lido, skąd wypędziły mnie, wyobraź sobie, komary, a w hotelu Danieli, obok placu św. Marka. Kocham to miejsce, z jego złoconymi krużgankami, marmurowymi schodami, żyrandolami z Murano i tą jedyną na świecie alabastrową łazienką, w apartamencie na drugim piętrze, gdzie kąpiąc się, mogę patrzeć na kopuły Santa Maria della Salute. Królowa Laguny wyłania się tuż za oknem, oddzielona ode mnie szarym pasem wody. Wychyliwszy się z wanny, mogłabym ją uchwycić: mglistą i niepojętą, kobiecą i wyniosłą, dostojną i niezmienną, jak piramidy, choć nad ich strupieszałą martwotą ona góruje wzruszeniem, jakie wywołuje w każdym wrażliwym sercu: wciąż tak samo dziś, jak przed laty, gdy pierwszy raz płynęłam u jej stóp gondolą, jako dziesięcioletnia panna.
Jestem już po kąpieli i porannej grzance z dżemem z opuncji figowej. Siedzę w narożniku tarasu hotelowego i piję pierwszą kawę, osłonięta parasolem przed bladym, ostrym słońcem zza chmur. Znów patrzę na kopuły Santa Maria della Salute: jest ich pięć, wliczając te najmniejsze, potem obracam wzrok w prawo, na filigranowe maswerki Pałacu Dożów, za którymi wyłania się Kampanila, i jeszcze dalej, na ciemnozielone wody laguny, w których przez tysiąc lat odbijała się historia Europy i Bizancjum. Przede mną na stoliku stoi ten śmieszny, mały magnetofonik, przypominający posrebrzane pudełko do cygar, które paliła moja Babka. Przywiozłeś mi go z Paryża i wręczyłeś ze słowami: masz tu umieścić całe swoje życie.
Niektórzy goście dyskretnie mi się przyglądają, a to znaczy, że ta nowinka techniczna, do której z początku nie miałam zaufania — a nawet żywiłam do niej wstręt, jak do małej elektrycznej trumienki — robi na ludziach z towarzystwa PEWNE WRAŻENIE. „Nagrać swoje życie…!”. Ha. Wciąż jeszcze ledwie udaje mi się jako tako kwękać, a ty każesz mi to nagrywać! Mógł wpaść na to tylko ktoś taki jak ty: wielki rzeźbiarz, a niewysoki człowiek, prawie krasnoludek przy tych twoich niebotycznych spiralach z miedzi i mosiądzu, które teraz wystawiają jako łuki tryumfalne przy autostradach tylu meksykańskich miast. Do tego — wychowanek szalonego Feliksa, zabójcy Rasputina i spadkobierca jego pałacowej bramy, którą przez siedem mórz i oceanów wlókł on z Sankt Petersburga do Paryża, a potem ty z Paryża, przez kolejny ocean, tu, do stóp meksykańskiego wulkanu. Dobrze, poddam się twemu szaleństwu, artysto, bo tylko drugim szaleństwem można swoje szaleństwo pokonać. Wtedy gdy staje się ono jedynym możliwym sposobem bycia.
Spróbuję podzielić tę opowieść na rozdziały, tak mi doradził Paz, ale wątpię, czy z chaosu mego życia uda mi się uczynić ład sztuki. W końcu jestem malarką i moja definicja ładu jest inna. Dotyczy przestrzeni, nie słowa, do tego słowo ma więcej wspólnego z muzyką niż obraz, więc zjawia się tu jeszcze jeden żywioł. Jak nad tym zapanować? Literatura czerpie z najgłębszej studni, ze Słowa, i sam Bóg jej patronuje. A malarstwo? Jemu wystarczy jaskinia, trochę farbek i patyk. Jestem więc parweniuszką… i spójrz, Pablito, czy to możliwe, że ja, dawna królowa Paryża, drżę dziś przed magnetofonem, na którym mam nagrywać słowo? Moją historię…? W dzieciństwie nauczono mnie błędu nadmiernej wiary w siebie, i tylko w siebie. Tak urodziła się pycha, błędnie nazywana „siłą”, a za nią podąża jej okrutna siostra, klęska… Bo postawmy sprawę jasno: utraciłam talent. Muzy, te kapryśne flądry, odeszły ode mnie znudzone i Apollo też zniknął, zaledwie okazało się, że mam coś tak niegustownego, jak zaćma, próchnica, łuszczyca i że farbuję sobie włosy.
Och, jak ten kelner mi się przygląda… Nie wierzę… puścił do mnie oko!… A więc jestem już tą żałosną, starą panią Stone, opłacającą sobie włoskich amantów?7Okay, przerywam, bo zaraz się rozpłaczę.
Mówi TAMARA: Jest dziś sobota, wrzesień 1976 roku. Rano wstałam i poczułam, że jeszcze chwila, a moje milczenie mnie zabije. Patrzę w lustro w łazience i chcę wyć z bólu, który rozdziera moje stare serce. Co takiego się stało, zapytasz. Zaraz ci opowiem, najpierw wezmę łyk wody. Zasycha mi w gardle, ilekroć sobie to przypomnę. Otóż wczoraj po południu, mon cher, czyli parę godzin temu, po raz drugi w życiu cały mój świat… wszystko, dla czego żyłam, w co wierzyłam… runęło… Gwałtownie, boleśnie i nieodwołalnie.
Po raz pierwszy — pozwól, że ci przypomnę — coś takiego zdarzyło mi się w Rosji, gdy wybuchła rewolucja bolszewicka. Na moich oczach cały mój dziewczęcy świat zapadł się wtedy w jeziora krwi, w pola świeżych mogił, w doły wypełnione trupami przyjaciół i krewnych… w Moskwie, w Jałcie, w Petersburgu… Rozpłynęło się, jak tort lodowy, życie pełne róż i słowików, które, byłam tego pewna, przyjdzie mi spędzić w pięknym domu, u boku pięknego mężczyzny, jak w filmie… jakaś przesłodka Jeanette MacDonald, a u jej boku porcelanowo uśmiechnięty Nelson Eddy8… Później opowiem ci o tym.
Dziś, w Wenecji — pół wieku później, znów się to stało, choć przez minione lata wciąż uciekałam od tamtego koszmaru, jak ważka próbująca odżyć z uschłego kokonu, z formy przetrwalnikowej, w której na czas bólu schowało się jej życie. I oto — znów wszystko się dziś rozpada! Jestem przecież już stara — a znów mnie dopadli ci mordercy, jak wtedy w Rosji! Znów chcą mi zniszczyć wiarę w wiekuiste piękno! Tak… dobrze słyszysz, płaczę i będę płakać, bo dziś ujrzałam, Pablito, jak na szyderstwo ze Stwórcy, Piękno zostało splugawione i publicznie obsmarowane… pardon le mot… gównem, ku uciesze gawiedzi i w poklasku władz. Dobrze zorganizowany gang chuliganów, nazywających siebie artystami, uczynił to na oczach starej, bezradnej kobiety, która może już tylko cicho jęczeć, jak tamta matka w Rosji, widząca śmierć swego niemowlęcia, nawlekanego na bagnet przez czekistowskich żołdaków.
Oto w galerii słynnego w świecie weneckiego Biennale, w mieście Tycjana, Tintoretta, Belliniego, pod niebem miasta, przez którego pałace przeszły legiony dożów, królowych, poetów, wirtuozów i świętych, wystawiono, mon Pablo, jako główne dzieło… kupę… tak, mon Pablito… kupę w słoiku…!
W czerwcu 1964 roku pewien drań narobił kupę do słoika, zakręcił ją i postawił przed obliczem jury, będącego odtąd dla mnie stadem zaćpanych świń, nazywających siebie krytykami, recenzentami, znawcami sztuki. I oni zapiali z zachwytu, obsypali to deszczem nagród i do dziś eksponują jako Grand Prix w Wenecji… choć co drugi z nich ma pewnie w swoim domu teki z rysunkami Hogartha, Dürera, a nad kominkiem oryginał del Sarto.
Czy ty słyszysz, Pablo?
Grand Prix Biennale w Wenecji otrzymała ludzka kupa w słoiku!
Tłum zjadaczy batoników stoi teraz i gapi się w to brązowe coś, przypominające wyschniętą papryczkę, a ja oddalam się i kwilę, bo już wołać nie mogę: Europo! ojczyzno! moja matko, moja miłości! Co oni ci zrobili?! Chwiejnym krokiem wyszłam przed pawilon, bo wzięły mnie wymioty. Pochyliłam się nad krzakiem, ale nic nie poszło. Uszłam kawałek w kierunku nabrzeża i siadłam na ławeczce z widokiem na lagunę, prześwitującą za drzewami. Teraz papieros, głęboko się zaciągnęłam, aż zakręciło mi się w głowie. I tak siedziałam, paliłam, dopóki nie odnalazła mnie moja biedna Pattie, nadbiegając i trzęsąc tym swoim olbrzymim pupskiem i piersiami obciągniętymi amerykańskim dżinsem. Tyle razy prosiłam — Pattie, przynajmniej na czas naszej podróży po Italii zechciej nie oblekać siebie w ten przerażający różowy sweterek i blue jeans, bo wyglądasz w tym jak obwiązana sznurkami wątrobianka. Gdybyż ta teksańska dziewoja, zamiast wypisywać co wieczór „listy z Europy” do swych koleżanek z college’u, posłuchała mnie i spróbowała poczytać Prousta, poznałaby barona de Charlus i jego rady dla tęgich pań: „Przy twej tuszy, moja droga, jedynie mięsista tkanina, na przykład aksamit, a z biżuterii stare złoto i wielkie ametysty…”.
Ametysty i Pattie… już to widzę.
Myślała, że się źle poczułam. Ach, oczywiście, że się „źle poczułam”!
— Taka pani była niespokojna… — Ciężko klapnęła obok mnie na ławkę.
— A czy ja mogę być spokojna, gdy ty znów paradujesz w tych dżinsach? Wyglądasz w nich jak salceson! — odparłam. — Posłuchaj… — podjęłam łagodniej. — Sztuka dziś umarła, wierz mi, Pattie. Sztuka się skończyła, tak jest.
Zaciągnęłam się papierosem i spojrzałam w ślepia biało-rudego kota, który siadł przed nami na alejce. Pełno ich tu wszędzie. Wprawdzie kot, obok turystów i szczurów — niech Włosi mi wybaczą — jest głównym lokatorem włoskich miast, ale tu, na Giardino, ich ilości biją wszelkie rekordy. Jest ich chyba tyle, co w Rzymie na Torre Argentina i Koloseum razem wziętych. On myśli, że papieros to jest coś do jedzenia. Nic z tego, mio piccolo, dziś, zamiast coś schrupać, oparzysz sobie nosek. Wszyscy dziś mamy pecha.
— Chodzi pani o Rauschenberga? Że dostał Grand Prix…? — powiedziała Pattie, ignorując temat swoich spodni.
— Rauschenberg? Czy tak się ten drań nazywa? — Ta dziewucha ma w głowie olej, choć na to nie wygląda. — Pal sześć nazwiska — ciągnęłam — chodzi o coś o wiele ważniejszego, baby… O ich uderzenie frontalne w fundament świata. O tę… — urwałam, bo jak mam określić to paskudztwo w słoiku, przypominające polski zraz zawijany? Przecież muszę je nazwać po imieniu, bo już dość nakłamali tej gwieździe teksańskiego college’u wszyscy ci Kinseye9, Spocki10 i inni amerykańscy spece od robienia wody z mózgu. Przez wszystkie dni naszej podróży po Europie trąbię jej w trzech językach o wielkości europejskiej sztuki, a tu nagle mam jej powiedzieć: „kupa”? Po prostu „kupa”?…
— Chodzi mi o tę… merde… poop…
— A, o tę kupę w słoiku?! Bardzo mi się podobała! — ucieszyła się Pattie. Amerykanie biją rekordy świata w okazywaniu radości bez powodu, nauczyli się tego od Murzynów. — Wiedziałam, że pani to źle zniesie. Ale taki jest świat teraz… taka sztuka… trudno… — paplała, wytrzeszczając oczy i obracając głową we wszystkie strony jak sówka. Dziś wieczorem, w kolejnym tasiemcu do rodziców, zamieści opis każdego drzewka, które tu widziała, każdego kota. Na pewno nie zabraknie i tego listka, który teraz mnie w palcach, a w hotelu włoży go między kartki pamiętnika.
— Sztuka? Bredzisz, Pattie. To nie jest sztuka. To jest… impotencja… — powiedziałam łagodnie — …masturbacja pseudoartystów, którzy już nie potrafią tworzyć piękna. Chyba ostatnia wojna im to zrobiła. Rozpacz. Popsuło się w nich coś. Już nie mają serc, została siatkówka, ekran. Nie znają namiętności, zachwytu, jest sama geometria, definicja, fizjologia. — Zrobiłam ruch, jakbym wymiotowała do ręki. — Oto twój Rauschenberg. — Otworzyłam pustą dłoń. — Nic. I po co w ogóle pamiętać to nazwisko? Tę jego op-art… czy pop-art… może raczej powinnam powiedzieć poop-art…
— Ale to nie jest jego kupa, proszę pani, a tego drugiego! Zaraz… — Pattie zajrzała do folderu pod datą 1964.
— Piero Manzoni… Artist’s Shit. — Podsunęła mi wizerunek tego świństwa. — Rauschenberg też używa różnych szmat, to fakt… ale nie kupy. Manzoni go wyprzedził — dodała, jakby z przyganą w głosie.
Odsunęłam się od niej.
— To wszystko jest lewactwo, Pattie. To jest sfora. To są szarlatani. Spryciarze, bolszewicy… niszczyciele świata. Im chodzi o to, żeby na końcu było pusto, rozumiesz? Nihil. To są ludzie pustki. Znasz T.S. Eliota?
Kiwnęła głową.
— Oni są Hollow People, Pattie. Wydrążeni ludzie. Ci wasi Kinseye, Chomskie, Marcuse’y, Sartre’y… a mówimy tylko o kapłanach, za którymi ciągnie armia ich wyznawców… miernot bez talentu, bez serca, bez Boga, która chce… jak tamci, w Rosji… zniszczyć mój świat. Słuchaj mnie, bo ja wiem. Ja już to widziałam.
Czubkiem pantofla zgniotłam niedopałek. W ciszy nabrzeża słychać było szum drzew, dalekie nawoływania gondolierów i skrzyp żwiru pod oponami roweru, gdy minął nas chłopak: rozczochrany i piękny, jakby zszedł z Autoportretu Dürera. Zdążył ustrzelić Pattie zielonym okiem i mijając nas, jeszcze mocniej odął swe wypukłe wargi. Jaki Bóg jest łaskawy! Tyle wciąż tu piękna! Czasem myślę, że od tego serce mi pęknie. Gdyby ten Adonis uporządkował sobie kłaki na głowie, chyba niemyte od tygodnia, gęste i poskręcane w tysiące miedziano-złotych pierścionków… namalowałabym go do pasa en trois quarts, w brutalnie zalotnym kontrapoście i rozchełstanej koszuli weneckiego pirata. Byłby podobny do wiszącego w Ermitażu Dawida Strozziego, w którym jako panna kochałam się beznadziejnie i do którego przez jakiś czas przyrównywałam każdego mężczyznę.
Ty, mój Pablo, też mi go przypominasz, choć jesteś nieduży. Ale za to jaki kształtny! Zwłaszcza, gdy ze spawarką, spocony, pochylasz się w pracowni nad którąś ze swych potężnych rzeźb z metalu… Och, jacy oni są teraz bez stylu. Wszystko im zniszczyły masowe technologie… ryki maszyn, od których umknął czar detalu, miłość precyzji, trud, pot, szorstki dotyk blachy, z której w takim mozole wydobywasz kształt… I nawet nie zdają sobie sprawy, ile wciąż piękna w nich drzemie — lecz nas, którzy moglibyśmy być ich czarnoksiężnikami, bo niejedną tajemnicę znamy, omijają znudzeni, odchodzą do swych supermarketów.
Przymknęłam powieki i przez magiczną szczelinkę, pociętą rzęsami i załamującymi się na nich iskrami promieni, spoglądałam na lagunę jak na obraz Whistlera. Jej powierzchnia migotała między drzewami jak stalowa satyna, a za nią, w różowo-błękitnej mgiełce, będącej mieszanką powietrza, pyłu wodnego i podwójnego słońca, padającego nie tylko z nieba, ale również odbitego od lustra wody — wyłaniała się rozedrgana, jak Wenus Botticellego, kopuła i wieża San Giorgio Maggiore. W tej chwili, w sam środek kadru majestatycznie wpłynęła gondola, zasłaniając mi widok kościoła swą wygiętą, zębatą szyją. Miałam wrażenie, że za chwilę rozpocznie się pierwszy akt opery Gioconda.
— Ty to nazywasz sztuką, dziecino — westchnęłam, nie otwierając oczu, aby nie spłoszyć czaru. — A to są śmiecie, oni je zbierają po wysypiskach jak koty, znoszą do domu, lepią z tego kloaczne fantasmagorie i wystawiają jako dzieła sztuki. Masa durniów nabiera się na to… w Ameryce, w Europie… cały potężny przemysł kręci się wokół tego.
Pattie wydawała się znudzona.
— Czy ty wiesz, dziecko — obróciłam się do niej, celując w nią wyciągniętym palcem — co ten Rauschenberg robi z tymi swoimi instalacjami, gdy już nie uda mu się ich sprzedać? Ładuje je na wózek, doczepia do skutera i jedzie z tym nad brzeg Arno. Wrzuca je do wody i zmieniają się w to, czym naprawdę są: w rozmokłą papkę… On dobrze wie, co te jego arcydzieła są warte. Rzeczywiście… shit… — wreszcie wyrzuciłam z siebie to słowo.
— Skąd pani wie takie rzeczy? — Pattie wnikliwie mi się przyglądała. Pewnie ktoś jej powiedział, że znam Sartre’a.
— Bo ja WSZYSTKO wiem! — odpowiedziałam spokojnie. — Zdawało mi się, Pattie — dodałam po chwili — że tydzień wspólnej jazdy po Europie to dla ciebie dość czasu, abyś mogła się przekonać, że nie masz do czynienia z osobą głupią i nieoczytaną.
— Ale co ma oczytanie wspólnego ze sztuką?
— Wszystko, ma chère! Wszystko! Bo wiedza nas zmusza do medytacji. Czy widziałaś kiedyś tępego artystę? Artystę matołka? To niemożliwe. Co dzień zraszamy wodą kwiaty, aby nie umarły. Tak samo dusza artysty pragnie pokarmu. Uczucie i myśl są pokarmem duszy. Trzeba odbierać świat gorącym sercem, aby potem chłodno przeanalizować go myślą. Tylko wtedy tworzy się całość. Nauczał o tym Święty Tomasz z Akwinu… ale kto wam dziś mówi o Świętym Tomaszu z Akwinu na tych waszych uniwersytetach, mia povera ragazza…
— Święty? A co ma z tym wspólnego jakiś święty?
— Jakiś święty! I popatrz, co oni z wami zrobili! Ja ci mówię o duszy, a twój okaleczony umysł odrzuca to słowo, choć dla mnie, dla mego pokolenia było ono niezbędne! Dusza artysty to jest dar… odbiornik najwrażliwszy, czujnik prawdy i kłamstwa, wzruszeń, głębi, piękna, brzydoty — zaperzałam się. — Wszystko tam jest… i tego nie wolno zniszczyć. Na to trzeba chuchać, dmuchać… O, ja nieszczęsna! Jak mam wyjaśnić tej ofierze neoheglizmu, czym jest dusza! Jesteś taka, jakiej chcą ci kapłani, ma wam wystarczyć siatkówka, geometria, wzór. I to taki, który oni sami wbiją wam młotkiem do głowy.
— Geometria? — powtórzyła w zamyśleniu. — Czy nie tak pisano o pani obrazach? Że piękno ciała przełożyła pani na język geometrii?
Prawie straciłam dech. Wilgotne powietrze Wenecji mi nie służy. Mam już rozedmę płuc, doktor Bircher mi to powtarza. Co ja tu jeszcze robię? A to żmija! I ja jej opłaciłam samolot, choć miała płynąć statkiem!
— Bzdura! — krzyknęłam, ale słabo i wyszło mi bezradne skrzeknięcie. — Czy ty wiesz, ile miesięcy, dzień w dzień, spędzałam w Luwrze? Malując, studiując, dziesiątki razy rysując układ jednego palca, drugiego palca, całej ręki? Albo fałdki w karmazynowej szacie kardynała Richelieu w oświetleniu na wprost, z boku, w świetle poranka, świecy, w półcieniu? Ile pielgrzymek odbyłam do mistrzów holenderskich, włoskich, do fresków we Florencji, w Orvieto, w Padwie, do obrazów Mantegni, Pontorma… A teraz, w tych waszych szkółkach plastycznych, nie ma już nawet lekcji anatomii! Dlatego nic was nie interesuje, bo nic nie umiecie. Wszystko wam ukradli, dziecko. Stąd ta kupa w słoiku… — Zakryłam oczy i zaszlochałam. — Boże mój, jakie cierpienie!
Pattie milczała, jak zawsze, gdy Archanioł Sztuki porywał mnie na swych skrzydłach daleko od niej. Ona wie, że jej świat jest wtedy dla mnie bez znaczenia.
— Okaleczają was… potwory… — Zapaliłam kolejnego dunhilla. — Ach, jakie to banalne! Znowu rzeź. Już to w Rosji przerabiałam… Mon Dieu… Znów ta czerwona zaraza, Pattie… dokąd przed tym uciec?
Nagle zrobiło mi się jej żal. Uściskałabym ją, gdyby nie te dżinsy, świadczące, iż wbrew mym zakazom zamierza obstawać przy swym błędzie. Co ona winna, że opletli ich Rauschenbergowie? Uważnie mi się przyglądała, jakby poznawała nową osobę.
— Nie wiedziałam, że pani jest religijna — powiedziała poważnie, ale jakby z żalem. Religia we mnie to wzór, który nie pasuje do jej układanki. Wymknęłam się jej w jakąś nieprzenikliwość, choć przecież zdefiniowawaszy mnie jako „przyjaciółkę Sartre’a”, miała mnie wyraźnie, jak na dłoni.
Otworzyłam torebkę i wyjęłam hebanowy różaniec. Taki sam jak ten, na którym modliłam się przed laty z Matką Przełożoną w Szwajcarii. Pattie patrzała z niedowierzaniem swymi podłużnymi oczami — to na mnie, to na kołyszący się krzyżyk. Nie byłaby bardziej zaskoczona, gdybym wyjęła z torebki tresowaną mysz.
— Pani to… odmawia? — Wskazała różaniec brodą.
Wstrząs, który teraz przeżywała, miał dla niej podwójną siłę rażenia. Ją przecież uformował świat protestantów, dla których katolicki różaniec, do tego w ręku artystki, o której mówiono „królowa nocnego Paryża”, „skandalistka”, jest czymś tak niepojętym, jak była niegdyś dla anglikańskiego perfekcjonisty Dickensa bazylika Świętego Marka: szalona, piracka, olśniewająca w skandalu Krzyża, zlanym w jedno z przepychem Kościoła.
— Po to on jest. — Schowałam różaniec do torebki. — I obawiam się, że po tym, co dziś tu widziałam, będę go odmawiać jeszcze częściej.
— Jaki związek ze sztuką może mieć ten… przedmiot?
Jak wielu wykształconych protestantów, postawionych wobec mistycznych tajemnic, których nie potrafi zgłębić ich rzeczowość, Pattie nie zamierzała rezygnować z pytań, mających ją doprowadzić do tryumfu nad moim katolickim błędem. Uśmiechnęłam się, biorąc jej twarz w obie dłonie. Jej czysta pucołowata buzia z perkatym noskiem i dwoma bławatkami lekko ukośnych oczu podobna była do zwieńczonego czepcem oblicza Lukrecji z obrazu Cranacha. Już dawno powinnam była ją namalować.
— Dziś ci tego nie wytłumaczę… Za wcześnie na to dla ciebie, moja mała. Bo to się wie sercem, nie głową.
Zapadło milczenie, jakbyśmy idąc ku sobie z obu stron dzielącej nas rzeki, dotarły do jej brzegów, a tu nie ma mostu, aby iść dalej. Nie pierwszy raz doświadczam tej choroby, zwłaszcza w Europie: ataku ich niechęci, nawet wrogości, gdy przestaję być tą Tamarą, którą kochali, bo była dotąd taka, jak ich własne upadki i nędze. A tu nagle okazuję się obcą, jakiej nie znali i której ty nie znasz, mój Pablito, bo zna ją tylko boczny ołtarz w katedrze w Cuernavace, przed którym modlę się rano, gdy wy jeszcze śpicie.
Czekałam, aż Pattie podniesie się z ławki i powie coś w rodzaju:
— Chyba już czas na nas, madame… Ale nic takiego się nie stało, bo w tej chwili, jakby w nagrodę za me cierpienia, cud się wydarzył!
Wszystko znikło!
Najpierw myślałam, że mam wylew. Ale nie było bólu głowy ani mdłości, za to poczułam dreszcz, a raczej elektryczny wstrząs, który przeszył mnie ognistą strugą od czubka głowy, wzdłuż szyi i kręgosłupa, do pięt, jakby ktoś przyłożył mi generator prądu do głowy. Ciemność zapadła i coś mnie uniosło z ławki, aż poleciałam w niebo, zostawiając w dole alejkę, ławkę, Pattie i kota, wiernie trwającego na swym posterunku. Po chwili wzrok mi wrócił, ale już w innym wymiarze. Miałam wrażenie, że przyszły do mnie moje dawne barwy, farby kupowane w sklepiku na avenue de Wagram i że ktoś za mnie maluje teraz znów tamten świat, wedle tamtego koloru, jakby Ruisdael zaczynał ustawiać swe soczewki, w których zaraz rozpali się wschód słońca nad Delft.
Ale to nie jest Delft, to Wenecja!
Coraz dalej ucieka w dół to nieszczęsne Biennale, białe pudełka rozrzucone między zielonymi kulami drzew, wraz z tym ohydnym śmieciem ludzkim, ekskrementem zakręconym w słoiku i nagrodzonym główną europejską nagrodą. A ja, niesiona wzwyż i wzwyż przez Archanioła Sztuki — który pachniał, nie wiedzieć czemu, kolońską wodą mego ojca — frunęłam z powrotem tam, w MÓJ ŚWIAT, ponad lagunę, czując na swych odmłodniałych policzkach TAMTO dotknięcie weneckiego słońca i wenecką bryzę, znów targającą falbanami mej sukienki… Och, mam znów na sobie wysokie, sznurowane botki i tulę do siebie szczurka Tütü, który spazmatycznie drży, wtulony w zagłębienie mojej szyi. Robię najpierw jedno okrążenie, potem drugie i trzeci wiraż dookoła wieży San Giorgio, krzycząc ze szczęścia i muskając opuszkami palców ośniedziałą miedź dachówek, aż nagle zatrzymuję się w powietrzu i niewidzialna ręka pcha mnie w dół, więc spadam, spadam, prosto na poduszki gondoli!
Jest późne lato, wrzesień, miesiąc najpiękniejszego światła we Włoszech. Gondola niesie mnie, dziesięcioletnią pannę, dość już wyszczekaną jak na swoje lata i gryzmolącą coś ołówkiem w rozłożonym na kolanach szkicowniku. Płyniemy wzdłuż Canal Grande, ja siedzę w części dziobowej, a mój Tütü, wciąż przestraszony, tkwi na mym ramieniu. Na rufie, na wprost mnie, rozsiadła się moja wspaniała Babka Klementyna: osłonięta parasolką, z wysoko upiętą fryzurą, wielkim nosem i zmrużonymi oczyma. Siedzi u stóp gondoliera — szczupłego, żwawego, z rudawą plerezą zaczesaną za uszy i tymi zielonymi weneckimi oczami, śmiejącymi się spod słomkowego ronda. Gdy rano, zaraz po śniadaniu wyruszyłyśmy z hotelu Danieli w towarzystwie służącego, który niósł za nami srebrny kubełek z lodem i butelką szampana — on jakby właśnie czekał na nas na przystani, przed Pałacem Dożów.
Wchodząc do gondoli, Babka puściła do mnie oko i z uśmiechem damy, która chętnie przyjmie dziś zaloty przystojnego kawalera, pozwoliła sobie na zbyt pieszczotliwe wsparcie się o ramię chłopaka, a następnie, nieco za wysoko uniósłszy skraj sukni, opadła na poduszki rozrzucone z tyłu łodzi. Zanim nie rozdzielił ich skraj parasolki, raz jeszcze rzuciła spojrzenie o sekundę za długie w ocienioną rzęsami zieloną czeluść oczu gondoliera. Na jej skinienie służący postawił kubełek i dwa kieliszki na ławeczce między nami, zasławszy ją przedtem serwetką, i na kolejne królewskie przyzwolenie Babki zabrał się do otwierania butelki.
— Brawo! — krzyknął gondolier, gdy wystrzelił korek i wśród publiczności, z zaciekawieniem obserwującej ten spektakl, rozległy się oklaski. Spełniwszy swe zadanie, służący wdrapał się z powrotem na pomost i zniknął. Gondolier długim wiosłem odepchnął nas od przystani, końce niebieskich wstążek trzepotały mu wokół muskularnej szyi, gdy kołysząc się na pomarszczonej fali, oddalałyśmy się od brzegu, zdążając ku Canal Grande.
— Mam na imię Fabio, signora — odezwał się i puścił do mnie oko. — Jesteście z Rosji?
— No, noi siamo Polacche… mon cher… — odpowiedziała Babka i wychyliwszy się spod parasolki, przepiła do niego szampanem.
— Ach, Polki… Varsavia… — westchnął chłopak i nie wiadomo dlaczego, zaczął śpiewać Wróć do Sorrento. Znałam tę pieśń z naszych płyt w Moskwie, gdzie śpiewał ją Sobinow11, ale tu podobała mi się o wiele bardziej. Wiosło chlupotało, gdy rytmicznie zanurzał je w wodzie, a obok nas przepływały gondole i łodzie, trzepoczące falbankami na daszkach, pełne rozbawionych ludzi, śpiewu i hałasu. Zaczęłam szkicować koronkową fasadę pałacu, który właśnie mijaliśmy. Znałam ją z albumów wuja Maurycego w Sankt Petersburgu — to był Palazzo Gritti, ażurowy poemacik, przypominający ozdabiane lukrem pierniczki, jakie według polskiego przepisu Anfisa i Głafira piekły nam na Wielkanoc. Wpierw rysowałam taki, jakim go widziały moje oczy, to znaczy en face, potem w poprzek rysunku zrobiłam linię wody i narysowałam go w odwróceniu, w rozedrganym odbiciu. Widząc, że pracuję, Fabio zatrzymał łódź na rozkołysanej fali.
— Co tam robisz, dziecko? — zainteresowała się Babka.
— Kazałaś mi pracować — burknęłam, nie podnosząc głowy.
— Ale ja mówiłam o akwareli, kochanie. Akwarela na desce, na kamieniu… to jest zadanie dla ambitnych. Ołówek ci przychodzi zbyt łatwo.
— To jeszcze mi powiedz, jak malować akwarelą, płynąc po Canal Grande!
Zamknęłam szkicownik. Zdjęłam Tütü z ramienia i opuszkami palców pieściłam jego wąsiki. Podróż zdecydowanie mu nie służyła. Był ospały i jego skórka, powleczona futerkiem, wciąż drżała.
— Jak on ma na imię? — spytał Fabio, pokazując na szczurka.
— Tütü.
— Tütü… jakie ładne imię. Tütü! — Fabio znów błysnął w słońcu pięknymi zębami. — A twoje?
— Moi, je m’appelle Tamara — łaskawie opowiedziałam po francusku.
— Tamara… Ta-ma-ra… — delektował się, podnosząc oczy ku słońcu. — Meraviglioso!
Po raz kolejny musiałam uznać, że słuszne było moje żądanie, aby nazywać mnie imieniem gruzińskiej władczyni, która uznawała tylko Boga nad sobą. O niej też czytałam w bibliotece wuja, był tam również jej portret: myśląca, piękna twarz pod królewską koroną. Jak teraz, tutaj, przed najpiękniejszymi budowlami świata, zabrzmiałoby moje prawdziwe imię „Marysia”? Jeśli chcesz bywać w niezwykłych miejscach — powtarzałam sobie — jeśli chcesz poznawać wielkich ludzi i robić wielkie rzeczy, to nie możesz mieć na imię „Marysia”.
Dźwięk mego przybranego imienia wywołał uśmiech na twarzy Babki.
— Już się na mnie nie gniewasz? — zapytała.
Wzruszyłam ramionami.
— Obrażają się tylko panny służące! — powtórzyłam jej ulubione motto. Z aprobatą kiwnęła głową i wyciągnęła rękę po moje szkice. Chwilę wertowała je w milczeniu i oddała mi teczkę ze słowami:
— No cóż, masz talent. Ale trzeba jeszcze dużo pracować, dziecko… wysubtelnić kreskę. Mówiłam, ćwicz się w akwareli, bo to uspokaja wzburzone serca.
Odebrałam teczkę z rąk Babki, po czym wstałam i cisnęłam ją do wody z takim rozmachem, że łódź niebezpiecznie się zakołysała.
— Co ty robisz?! — wrzasnęła Klementyna, czyniąc znak krzyża i obracając się do gondoliera: — No rusz się, rób coś! Trzeba to wyciągnąć z wody! Dziecko, czyś ty zwariowała?
Gondolier wzruszył ramionami, ja też. Babka krzyczała do niego po francusku, a do mnie po polsku, mógł więc uznać, że w żadnym wypadku sprawa jego nie dotyczy. Poza tym, najęto go do wiosłowania, a nie skakania do wody. Tańcząc na falach, teczka wypluwała ze swego wnętrza kolejne rysunki, oddalając się coraz bardziej, choć gondolier wykonywał wiosłem sprawne ruchy, by nas do niej przybliżyć. Babka przez chwilę szarpała się między poduszkami, aż uwolniwszy się od kapelusza przypiętego do włosów niezliczonymi szpilkami i rozplątawszy sznurówki gorsetu, została w samym dessous i spódnicy. Wtedy wstała i zgrabnym susem wskoczyła do wody.
— Babciu! — krzyknęłam i poderwałam się na nogi, ale łódź się zachwiała i upadłam na kolana.
— Presto! — wrzasnęłam do gondoliera. — No róbże coś, baranie!
Piękny Fabio zaczął szybko paplać, chyba w jakimś narzeczu, bo nic nie rozumiałam, potem rozłożył ręce i z rozdziawionymi ustami patrzał to na mnie, to na wodę. Również na innych łodziach zrobił się ruch, ludzie krzyczeli w różnych językach, pokazując sobie unoszącą się nad wodą królewską głowę Babki. Nie zwracała na nich uwagi, płynąc majestatycznie żabką, a kiedy zbliżyła się do szkicownika, pozbierała pływające po wodzie rysunki, potem teczkę wzięła w zęby i obróciwszy się na plecy, pięknym stylem grzbietowym wróciła do gondoli. Owacji, jakie dostała od nadpływających zewsząd statków, nie słyszał chyba dotąd żaden champion sportowy na świecie. Zdyszana wsparła się łokciami o burtę i wrzuciwszy teczkę na dno łodzi, pozwoliła chłopakowi wciągnąć się do środka, tak by nie wywrócić gondoli. Siadła na poduszkach mokra, zarumieniona i próbowała nalać sobie szampana, ale drżenie rąk było tak wielkie, że bez słowa odebrałam jej butelkę i zrobiłam to za nią.
Wieczorem siedziałyśmy przytulone do siebie na dywaniku, grzejąc się w świetle uruchomionego przez garsona gazowego kominka. Rysunki, rozłożone na siedzeniach i oparciach krzeseł, suszyły się w bezpiecznej odległości od płomienia. Babka była zamyślona i promieniowała skromnym heroizmem, z którego zdawała sobie sprawę, choć dobre wychowanie nie pozwalało jej domagać się uznania.
— Nie wiem, dlaczego nie skoczyłam za tobą — powiedziałam markotnie. Bezgranicznie kochałam tę starą kobietę, choć tak samo jak wobec matki, a nawet mojego brata Stańczyka i ukochanej siostry Adrienne, nie umiałam tego okazywać. Wstydziłam się czułych gestów, były dla mnie oznaką słabości.
— Nie chcę zwalać winy na gondoliera… on tylko gapił się na mnie, a ja na niego. Para idiotów. — Prawie zmusiłam się, aby dotknąć jej ręki.
— To ładnie, że się przyznajesz. Dziękuj Bogu, że nie skoczyłaś. Ratowałam twoje rysunki, a jeszcze musiałabym ratować i ciebie… A gondolier… — Machnęła ręką — …jemu każdy wszystko wybaczy. Jeszcze przez parę sezonów… Starczy, że jest piękny i nikt się po nim więcej nie spodziewa, jak tylko śpiewania kanzon i radowania oczu kobiet. Może także niektórych mężczyzn… — zaśmiała się tajemniczo, podnosząc się z podłogi.
— Babciu, ale królowa gruzińska by skoczyła, ani chwili by się nie wahała… — kontynuowałam samobiczowanie, gdy Babka szła już wzdłuż krzeseł, przyglądając się szkicom. Podnosiła je pod światło, sprawdzając stopień ich zawilgocenia.
— Bon. Już można położyć je na stole i przełożyć płótnami. Na to położymy karton i przyciśniemy książką… Aa, widzę, że pokojówka przyniosła płótna, kiedy my spałyśmy…
Podeszła do drzwi, gdzie na komódce leżał stos równo przyciętych płócienek. Nagle zatrzymała się i spojrzała na mnie ciemnymi oczami, w których inteligencja błyszczała jak gniazdo ametystu, ukryte wewnątrz groźnej i ciemnej skały.
— Zapamiętaj dzisiejszy wieczór — powiedziała. — Twoje prace… cóż, pewna jestem, moje dziecko… będą kiedyś warte miliony.
— Ale przecież tego nie wiedziałaś, kiedy skakałaś do wody? — odezwałam się po chwili.
Popatrzała na mnie z namysłem.
— W każdym z nas jest odrobina szaleństwa — powiedziała wreszcie. — Nagle poczułam ochotę, żeby skoczyć… i skoczyłam.
wrzesień 1976, Cuernavaca
No powiedz, Pablo: czy ja, mając taką Babkę, mogłam zachowywać się „normalnie”? Tak, jak tego pragnął mój biedny Tadeusz? Abym była… „zwyczajna”… — Hm… no… po prostu… normalna kobieta! — w ten prosty sposób wyrażał swe nieskomplikowane nadzieje, robiąc pełne namysłu pauzy, jakby miał powiedzieć nie wiadomo co. Jak ja nienawidziłam tych chwil! Ty rozumiesz, ty jeden, moją nienawiść do przeciętności. Niech będzie wspaniale dobry gust. Niech będzie wspaniale zły gust. Ale niech to będzie wspaniałe. Albo straszne. Ale nigdy, przenigdy niech to nie będzie najohydniejszy ze wszystkiego: „dobry gust klasy średniej”!
Nasze sesje w twojej pracowni… Duet dusz, dwojga artystów prawdziwych: ty rzeźbiarz, ja malarka, w pełnym wysokim porozumieniu. Tego nigdy nie zaznają pseudoartyści, imitatorzy, sklepikarze pseudosztuki nowego pokolenia. Może wulkan to z nas uczynił? El Popo, którego ośnieżony czubek najlepiej widać z mojego tarasu i który od lat maluję, maluję, a nie mogę go namalować? Jeśli życie spędzasz u stóp potwora, to nie może pozostać bez skutków. Kiedyś Gide, siedząc w Lozannie w hotelu i mając po jednej stronie Alpy, a po drugiej promenadę i jezioro, tak napisał w swym dzienniku: „Jeśli doliny robią z drzew palmę, a góry — sosnę, to co robią z człowieka?”. Co wulkan z nas zrobił, Pablo? To dla niego tu zamieszkałam, uciekłam z Houston, od mojej córki i moich przyjaciółek, tych milionerek, dla których największą tragedią, o której miesiącami potrafiły rozprawiać w Racquet Clubie, jest para okularów Versace za sto pięćdziesiąt dolarów, na których usiadła ich meksykańska służąca.
— To jest mój brat — wskazuję polukrowany, sięgający nieba czubek góry i jej płowe cielsko, zasłaniające horyzont. — Tu chcę zostać. Tu być pochowana. W jego trzewiach.
$
Przed chwilą wróciłam z katedry i siedzę teraz w atrium twojego Zaklętego Domu przy callejón Borda, mój Pablo. Piję herbatę z mojej ulubionej filiżanki, tej szerokiej, ręcznie malowanej w owoce morwy. A przede mną znów stoi mój kat, a właściwie kacik: magnetofon przenośny Philips, kupiony przez ciebie w Paryżu. Jaka tu dziś jest cisza! Krople dżdżu uderzają o liście. Po tej stronie muru odgłosów uliczki nie słychać. Huerta krząta się w kuchni pachnącej ziołami, zlewem i dawnymi środkami czyszczącymi, jakimś sidolem do szorowania mosiądzu i octem do odkamieniania czajników: to zapach moich kuchni w Warszawie, w Moskwie, Paryżu.
Wsparta łokciami o dębowy stół z potężnym blatem, który mógłby stać na werandzie dawnego polskiego dworu, spoglądam na moknące w mżawce oleandry, strelicje i begonie zwieszone festonami ponad kręgiem starej fontanny. Przychodzę tu co rano i z papierosem w dłoni, pobrzękując bransoletami, wpatruję się w twego trzymetrowego węża — w te ślepia miedziane, wąskie, „modnie zmrużone” (wyrażenie Canty). To twoja najlepsza rzeźba, która w kącie patio sterczy skrętami swego miedzianego cielska, zanurzając pysk w zieleni, jakby wypełzł z jakiejś czarnej kosmicznej dziury i czaił się do skoku na chrześcijańską duszę. Zawsze ceniłam twoje rzeźby za ich wieloznaczność: to przystoi każdemu wybitnemu dziełu. Twój wąż mógłby być modelem DNA — to interpretacja Paza. Albo wężem, w którego zmieniła się różdżka Mojżesza — to są słowa Canty. Może też być symbolem mądrości: jednym z dwóch węży oplatających laskę Hipokratesa. Z kąta ogrodu celuje we mnie pyskiem wąskim jak grot strzały i zmrużonymi ślepiami, w których czai się inteligencja i przewrotność. Kiedyś Paz odwrócił się bokiem do mnie i jego profil nałożył się na głowę węża: ujrzałam, że mają ten sam wyraz namysłu i inteligencji — ale jakby kosmicznej, złowrogiej, oddalającej się coraz bardziej od ziemskich istot, wewnątrz kryształowej kuli.
Przerwa. Musiałam oddalić się w poszukiwaniu papierosa. Znalazłam je w szafce nad zlewem, za szklankami. Oto, w jakim mało wymyślnym schowku Huerta chowa papierosy przede mną! Moja córka jej przykazała, bo uwierzyły, że chowając przede mną papierosy, przedłużą mi życie o półtorej minuty. Widziałeś podobne idiotki?
Ciekawe, gdzie w Paryżu znalazłeś to cacko. Ale to holenderska robota, jak czytam na obudowie. W Ameryce już tego się nie kupi. Mają nowsze aparaty. Ameryka! Nowość, nowość! Demon nowości. Mieć! Mieć! I wciąż nowe! Po co ja tu przyjechałam? Nikt mnie tu nie potrzebował. Są szczęśliwi, gdy mają swoje drinki. Wyobraź sobie, co mi się wczoraj przytrafiło: umyśliłam sobie sprzedać Tres Bambús, mniejsza o to, dlaczego, kiedyś ci opowiem. I przyszło małżeństwo amerykańskich milionerów. Wpierw nachwalić się nie mogli, jak ja wyglądam, bo pewnie spodziewali się spotkać coś w rodzaju bohaterki filmu Mumia. Przyglądam się tej damie, mającej na sobie dżinsy, of course, i okropne buty na niebotycznym obcasie, i ze trzy funty biżuterii. Pytam ich: czy mają państwo pieniądze na zakup tego domu? A oni: ah, sure! Tylko czy tu jest dość sypialni, bo widzą tylko dwie, a potrzebują sześciu.
— Więc wy potrzebujecie hotelu. A tu jest dom mieszkalny. Żegnam! — I odprowadziłam ich do wyjścia.
Już wiem, gdzie to kupiłeś: jest taki sklepik przy rue Voltaire, niedaleko domu doktorostwa Boucard, u których syna na herbacie przecież często bywasz. Oboje Boucardów malowałam… doktora chyba w 1926 roku, ją rok czy dwa lata po nim. Bardzo lubię te ich portrety, zwłaszcza madame Boucard z jej czerwoną suknią. Udało mi się w tych złamanych, płaszczyznowych fałdach oddać cały szał bogatej czerwonej draperii, który zderzyłam z jej pełną spokoju, myślącą twarzą… Ile godzin przedtem siedziałam przed Portretem kardynała Richelieu Philippe’a de Champaigne, zgłębiając ukryte życie krwistoczerwonego jedwabiu, tafty, satyny… ich układanie się na ludzkim ciele, w zgięciach materii lub jak leją się, uniesione w powietrze porywem wiatru na ulicy… I znowu odbiegłam od tematu. A jaki jest temat?
Aha, moje życie.
No więc, przy rue Voltaire jest sklepik z muzyką, prowadzi go już trzecie pokolenie rudzielców. Mają tam różne rupiecie i straszny krzyk panuje w jidysz, po rosyjsku, po polsku. Za moich lat sprzedawali tam radia i gramofony, ale z jakiegoś powodu również rowery. Zawsze zapominałam ich zapytać: po co te rowery? Jaka tajemna więź łączy trącanie boskich strun harfy z pompką rowerową i klejeniem dętki? Może też wyżymaczkę trzeba by powiesić? Byliśmy raz u nich z Tadeuszem, gdy zachciało mu się kupić mi w prezencie kompletne nagranie Złota Renu Wagnera. Wiedział, że lubię przy Wagnerze malować. Już nie pamiętam, kto śpiewał, Lotte Lehmann? Tiana Lemnitz?… poznałam ją kiedyś w Londynie, okropna hitlerówa. Kupiliśmy też masę Chopina z Paderewskim, Rubinsteinem, i przepiękne utwory na skrzypce takiego polskiego kompozytora, nazywał się Szymanowski. Ach, jaki on był piękny, ten Szymanowski, kiedy zjechał do Paryża w połowie lat trzydziestych, z kapelą złożoną z najprzystojniejszych górali, jakich znaleźć można w polskich Tatrach! Nie wyobrażasz sobie, Pablo, jakie piękne, jak profil orła, są twarze zakopiańskich górali! Paryż oszalał, Cocteau trzy razy był na tym, więc i ja chciałam Szymanowskiego namalować. Misia Sert12 podjęła się spotkać nas ze sobą… ale był wciąż zajęty, zajęty… pewnie tymi góralami… Nosił w sobie tajemne znamię, smutek pederasty, te ciągłe wykręty, brak czasu, przepracowanie i okłamywał tym szalejące za nim kobiety, aby potem włóczyć się do rana za murarzami, do bud nad Sekwaną. Szukałam później jego płyt w Warszawie i wiesz co? Również w tym warszawskim sklepie z muzyką, bardzo eleganckim, na Marszałkowskiej, stały rowery! Może to jest międzynarodowy spisek handlarzy, jakaś sekta, wiadomo ci coś o tym, Pablo? Bo czy to nie jest twój fach, artysto? Szukać niedostrzegalnych związków między przedmiotami? Słowami? Uczuciami…? A ty mi odpowiesz: dwie wojny zrobiły swoje, Tamaro. Już my tych szyfrów nie odnajdziemy. Za dużo ludzi zginęło, pula genowa osłabła. I sztuka się skończyła. Masz rację, Pablo, sztuka się skończyła, tak jest.
Meandruję. Nie umiem inaczej, gdy wyobrażam sobie, że siedzimy teraz z tequilą w garści w „Las Mañanitas”, w krzyku pawi i chłodzie sztucznych strumieni, patrząc na wznoszące się nad nami mury tego zamczyska Corteza, na porośnięte lianami cypryśniki, pęki ich pni i spływające po ścianach ich korzenie, jak jęzory czarownic wylewające się na środek alejki… A więc chcesz, bym nagrała dla ciebie swoje życie?
Ale jak można je nagrać, skoro już się je przeżyło?
Moje życie nie jest taśmą, jest kulą. Czasem, dozwala mi się zajrzeć do jej środka, ale już nic tam nie zdziałam, o niczym nie zdecyduję, niczego nie cofnę. Ono już nie jest moje. Patrzę i coś tam widzę, jak przez szpary w drzwiach starego domu: ułamki, fragmenty. Czyjś uśmiech… ach, wiem, to ten młody policjant w Paryżu, którego potem malowałam… Jak on miał na imię? Adam. Uśmiechał się z zażenowaniem… — Proszę pani, to ja mam się całkiem rozebrać? Uwierzysz? Ludzie wtedy jeszcze się wstydzili. Zdjął spodnie, potem bluzę, wszystko porządnie pod kant ułożył na taborecie, na koniec jego ręka pokazała się zza parawanu, kładąc na wierzchu wielki czarny pistolet. Jego dziewczęcy rumieniec, na spokojnej, męskiej twarzy. W końcu powiedziałam mu: — Proszę pana, niech pan zostawi wstyd za drzwiami. Tu chodzi o sztukę! Ja nienawidzę pornografii.
Znów patrzę w kulę — i co widzę? Szew na gazowej pończosze dziewczyny, idącej przede mną bulwarem Saint-Germain. Tak wtedy mówiono: pończochy gazowe, bo one były z gazy, nie z nylonu. Miały z tyłu linię szwu i ten ciemny prążek biegł pionowo w dół łydki, to była esencja kobiecej nogi. Szła w tym paryskim, matowym słońcu poranka, stukając obcasikami, tap tap, tap tap, a obok biegł maleńki kosmaty piesek, miał zieloną kokardkę na obróżce. I wiesz, Pablo, tamte dwa prążki na łydkach, migające przede mną na tle chodnika, tamten stukot pantofli z rzemyczkiem, który zapinało się na mały czarny guziczek… tamta podskakująca na grzbiecie psa kokardka i opalizujące lśnienie dziewczęcych bioder, opiętych plisowaną satynową spódniczką, zostaną dla mnie definicją szczęścia. Prawie biegłam za nią, bo dokądś się śpieszyła. Do kochanka? Nie, w Paryżu o tej porze, to ona właśnie WYSZŁA OD kochanka — i teraz spieszy się… do męża…? Biegłam bulwarem, była wiosna i w piersiach brzęczało mi jedno słowo: szczęśliwa! Zapamiętaj sobie: teraz, tu, o tej godzinie i minucie, osiągnęłaś pełnię ziemskiego szczęścia. Tamaro! Od tej chwili już nic nie może być lepiej.
Wczoraj rano znów stałam na tarasie Tres Bambús, naprzeciw mego prześladowcy. Zaczynam nienawidzić tego domu, chcę go sprzedać. To dom mojej klęski. Tu, na tym tarasie, co rano staję przed widokiem, którego nie potrafię okiełznać. Szydzi ze mnie ta biała od śniegu kopa, od dołu okopcona, jak cylinder lampy naftowej, na czubku ciemne pasemko dymu, który wije się po niebie jak smutna serpentyna i rozpływa w bielejącym od upału błękicie. Muszę się śpieszyć, mam prawie osiemdziesiąt lat i długo już tej kryształowej kuli nie utrzymam w dłoni. Potoczy się po dywanie, jak w tym pięknym filmie, który uprzejmie puściła mi ze swego terkoczącego projektora jeszcze jedna tutejsza milionerka, pani Hutton. Prawie obraziła się na mnie, że ja też znam Orsona Wellesa.
Biorę kulę do rąk i ją obracam. Widzę matkę. Zaraz pojawi się Adriana… i Babka… i martwa biała twarz Stańczyka na katafalku: woskowa kukiełka ze sztywnymi odnóżami i czubkami czarnych lakierków, sterczących nad krawędzią trumny, w obwieszonym żałobnymi aksamitami salonie… Jak ja za nimi tęsknię! Chyba pragnę śmierci, tej bramy, którą trzeba przejść, aby znów być z nimi. Coraz bardziej jestem sama, choć jest przecież rodzina, którą stworzyłam. Ale Tadeusz odszedł, Kizette twierdzi, że nigdy jej nie kochałam, a obu moich wnuczek nie rozumiem i one nudzą się ze mną. Osiem lat minęło, odkąd odeszła Adrienne. Patrzę na zdjęcie z jej pogrzebu w Beaulieu-sur-Mer: stoję wątła, brzydka, przybita, w czarnej sukience i żałobnej koronkowej mantyli. Oto prawdziwa ja; przez całe życie tracę to, co kocham. Albo ja ich zniszczyłam, albo oni połapali się w porę i zdążyli uciec.
Powinnam już dawno temu zabić się, Pablito. Miałabym wreszcie to za sobą. To czekanie… Jak ten pisarz z filmu, który widziałam w Paryżu. Czego pan pragnie najbardziej? — spytali go. Osiągnąć nieśmiertelność. A potem zabić się.
Wolałabym nazywać ciebie z włoska, caro mio… posłuchaj, jakie to urocze: Paolo, Paolino… Włoski to jest czysta muzyka, nie ma drugiej takiej mowy, która by w ustach grała jak klawikord, śpiewała jak Callas, dudniła lirą korbową, cyzelowała cytrą, dawała lente violi… Mówiłam ci, że gdy malowałam, to puszczałam te płyty z Wagnerem. Zawsze dyrygował Karajan albo Toscanini. Taka już jestem: wszystko musi być prima, najlepsze! Nienawidzę taniochy, podróby, prostactwa. Jestem więc Polką, ale w tym sensie, w jakim do polskości przyznawali się najwięksi: Kościuszko, Chopin, Paderewski. Polskość niska drażni mnie, co gorsza — ona mnie nie interesuje. Pewnie jest tak dlatego, że w jakimś ułamku, po moim pięknym ojcu Borysie — prawniku polsko-moskiewskim, który porzucił nas, gdy jeszcze ssałam palec matki — mam gen ściśle kosmopolityczny. Wciąż mnie wszędzie pytają: żydowski? A co komu do tego? Był drań, poszedł. Widziałam dokumenty, gdzie pisał się „Bronisław”. Może więc był z niego Polak obrotowy, jak te laleczki na straganie: z jednej strony Borys, a z drugiej Bronisław, raz na użytek ruskich, a raz polskich klientów. I jak ja go miałam pokochać? Nawet porządnie znienawidzić się nie dał. Gdzie inni mają w sercu imię ojca, u mnie jest tęsknota. A czasem śmiech. I trzaśnięcie drzwiami.
Kiedy? Znów… powiedzmy… około 1909 roku. Mam dziewięć lat i moje rączki na dywanie bawialni oddają się ulubionej czynności: wysypywaniu klejnotów ze szkatułki mamy i rozkładaniu ich wokół siebie. To jest mój sezam: pierścionki, zwieńczone koszyczkiem lub stożkiem, z perłą, brylantem, ametystem, złote klipsy w kształcie skręconych muszli, brosze, diademy roziskrzone platyną i kocimi okami topazów. Wkrótce dywan lśni kaskadą szafirów, przedśmiertną bladością opali i złym, kuszącym ogniem rubinów. Rozkoszuję się chłodem pereł, których sznury owijają się wokół mych nadgarstków, jak białe węże, nakładam sobie na główkę ciężką, wysadzaną brylantami i opadającą mi na oczy tiarę. Jej blask, rozpalony przez zachodzące słońce, rozjaśnia półmrok bawialni.
Dwuskrzydłowe drzwi otwierają się na ogromny salon, jest skąpany w popołudniowym słońcu. Widzę uniesione skrzydło fortepianu, nad nim sterczą dwa misternie upięte grzebykami koki: to moja matka Malwina, a obok niej Babka Klementyna. Wertują nuty, półgłosem przygotowując się do gry na cztery ręce. Odkąd ojciec odszedł, a właściwie nas porzucił, same kobiety są wokół mnie: moja młodsza siostra Adriana, nazywana Adrienne, sztywna mademoiselle Gauty, ucząca nas francuskiego, frojlajn od niemieckiego, dwie rosyjskie służące i przede wszystkim one: królowa Klementyna i jej drobna następczyni tronu, Malwina. Zza rzeźbionych nóg fortepianu widzę ich buciki z wygiętymi obcasami, połyskujące wężową skórką. Na delikatny profil Malwiny prószy światło od wysokich okien. Jest ładna, ma skore do śmiechu dołeczki w kącikach ust. Ale nie lubię jej — za to, że nie lubił jej ojciec i dlatego odszedł. Bo jej bluzeczki, spódniczki, buciczki zawsze MUSZĄ być z Paryża. Najlepiej od Wortha.
Wiosenny podmuch faluje firanami, za którymi przez cały front kamienicy ciągnie się balkon. Ma kształt muszli, niesionej na grzbietach delfinów. Uwielbiam tam siadać w wiosenne popołudnia, w czapce z koziej skórki i szaliku, patrząc z góry, jak nasza ulica kipi ruchem, hałasuje bańkami na mleko, trzaskaniem z bata woźnicy, który ma piórko zatknięte u kapelusika. Stukot chodaków służących, biegnących po wrzątek do narożnej knajpy w suterenie, miesza się z turkotem karet skrzypiących resorami w drodze do teatru i szelestem salopek paniuś podążających na Ochotnyj Riad po nalewki dereniowe i niedźwiedzie łapy z chrzanem. Czasem, ku uciesze gawiedzi, rozlega się grzmot żelaznych obręczy kół, aż brzęczą szyby w oknach i dzwonią wisiorki naszych żyrandoli, gdy mknie tabor strażacki z umocowaną na dachu drabiną. Przed nim pędzi do pożaru jeździec w miedzianym hełmie i dmie w miedzianą trąbę, aż dziewuchy z piskiem umykają na wszystkie strony. To jest najwspanialsza ulica Moskwy — bo my przy niej mieszkamy.
Co jeszcze widzę w mojej magicznej kuli? Na środku salonu, na zielonym dywanie pokrywającym marmurową podłogę, stoi mebel całkiem zbyteczny, choć stanowiący oś salonu, wraz ze zwisającym nad nim największym z trzech żyrandoli. Nazywa się canape circulaire i jest wielką, okrągłą kanapą obitą pluszem, ze zwisającymi do podłogi czerwonymi frędzlami i wstawioną w środek ogromną toskańską wazą z terakoty. Brzuch wazy pokrywają winogrona, pączki róż i maleńkie ptaszki, możliwe, że słowiki. Zazwyczaj, w czasie herbat, kanapę obsiada wianuszek pań w wysokich koafiurach, z filiżankami w upierścienionych dłoniach. Dziś jej jedynym użytkownikiem jest śpiący w pudełku po cygarach Babki mój ukochany szczurek Tütü.
Pieszczę klejnoty i słucham muzyki Chopina. Walc Es-dur wybiega spod palców kobiet, jak ze sprawnej czteroręcznej katarynki. Czy może być piękniejsze tło dla wiosennego wieczoru? Kiedyś grać to będzie dla mnie mój przyjaciel, Rubinstein i wtedy wróci do mnie ta scena: twarz Babki, skupiona, bo trawi ją pragnienie „perfekcyjności w każdym calu” — tę dewizę powinna wykuć sobie na czole. Ale pragnienie doskonałości potrafi być udręczeniem, więc pionowa zmarszczka przecina jej czoło. Malwina jest nieuważna, błądzi spojrzeniem po stiukach salonu. Jest marzycielką, głębię jej uczuć ukształtowały romanse, które prenumeruje z Paryża wraz z ilustrowanym magazynem „Le Miroir des Modes”. Mimo to, jest też dość praktyczna. Nigdy nie mówiła, co poróżniło ją z ojcem, ale pomimo swych cierpień zdołała wymóc bardzo dla nas korzystne zabezpieczenie finansowe. Dzięki temu już następnej jesieni będę mogła jechać do szkół, do Szwajcarii.
Dziś jednak o niczym tak nie marzę, jak o podróży do Włoch! Odkąd zimą, w Sankt Petersburgu, gdzie mieszka siostra matki, Stefa, i gdzie teraz coraz częściej jeździmy, przewertowałam w bibliotece wuja album o sztuce Włoch, już tylko jedno wiem: muszę tam pojechać! Tam chcę mieszkać! I tam chcę umrzeć, jak ta donna na przełożonej bibułką ilustracji, spoczywająca w łodzi o kształcie łabędzia i sunąca po wodach Lago Maggiore wzdłuż cichych brzegów Isola Bella, z dwoma aniołami u wezgłowia, grającymi jej na harfach do wiecznego snu.
— Malwino… grasz zbyt espressivo… — Głos Babki wdziera się w me marzenia. — Chopin jest jak reńskie wino… lubi być schłodzony.
Przerywa i uśmiecha się do Malwiny, która się rumieni. Wie, że w wielu sprawach nie dorównuje Królowej Matce. Babka ponownie kładzie palce na klawisze i puściwszy oko do Malwiny, z werwą uderza w tony skocznej piosenki. Znam ją, bo Stańczyk i ja, siedząc na kolanach ojca, który robił nimi patataj, patataj, śpiewaliśmy to naszymi dziecinnymi głosikami:
Jadą, jadą dzieci drogą
Siostrzyczka i brat
I nadziwić się nie mogą
Jaki piękny świat!
Nic z tego nie rozumiesz, biedaku, a to jest śliczna stara piosenka polska o siostrzyczce i braciszku, którzy wędrują przez prosty świat dzieciństwa. Napisała ją poetka Konopnicka, sama mająca chmarę dzieci i męża dziecioroba — mimo to potrafiła któregoś dnia spakować manatki i wynieść się do Florencji, gdzie zamieszkała z kobietą. Pablo, wyobrażasz sobie?! Z kobietą! Wtedy nazywało się to „damą do towarzystwa”.
Muzyka milknie. Czy przysnęłam? Obie kobiety stoją teraz w drzwiach bawialni i patrzą na mnie. Zdrajczynie!
Wczoraj przed snem słyszałam, jak się namawiają w sypialni matki — że Babka pojedzie do Włoch, ale sama! Jeździły tam dwa razy do roku, dawniej we dwie, ale teraz będą jeździć osobno, bo okazuje się, że Malwinę bardziej interesuje moda, ploteczki na hotelowych tarasach i spacery po promenadzie, podczas gdy Klementyna stawia sprawę jasno: pierwsze są katedry i muzea, potem długo, długo nic — i ruletka. Jak ja chciałam, żeby Babka zabrała mnie ze sobą! Jej świat wydawał mi się tajemniczy i wytworny. Mnie też interesują muzea! A tu słyszę, przez przystawioną do ściany szklankę (nauczyła mnie tego Głafira), że Babka mówi: „Trochę w głowie jej się przewraca”! Niby mnie. A Malwina dodaje, żeby lepiej zabrała Adrianę, bo taka chuda i grozi jej gruźlica. Gruźlica? No… zobaczymy.
— Marysiu, sroczko. Chodź do nas… — odzywa się Babka, czyniąc zachęcający ruch głową. Milczę, nucę do siebie i bawię się klejnotami. Jaki rozkoszny jest chłód kamieni! Opale ślizgają się po rubinach, w głębi lśnią kocie oczy turkusów, leniwe perły wiją się w sznurach.
— Powiedz do mnie Tamara, to przyjdę.
Malwina kuca przy mnie, całuje mnie w skroń i również wkłada rękę do szkatuły. Bawimy się kosztownościami i ona nuci piosenkę, którą przed chwilą grały:
Jadą, jadą dzieci drogą
Siostrzyczka i brat…
Jak ona może być tak fałszywa? „Masz rację, trochę jest dziwaczna. Na razie nie pojedzie!” — to były jej słowa. Dziwaczna?… No, to patrz! Wypuszczam z rąk klejnoty i zaczynam kasłać. Łapię się za brzuch i chwytam powietrze ustami. Kaszel nasila się, oczy w słup i trzepię rękami, kaszel już jest krótki, jak pianie koguta, śmierć chwyta mnie za gardło. I co, czy ja nie mam gruźlicy? Przewracam się, bijąc piętami o podłogę. Matka podrywa się, jej krzyk wstrząsa kryształami:
— Boże!… Dziecko! Anfisa… Głafira…! Ona umiera!…
Do bawialni wpadają służące. Młodsza to Anfisa, głupiutka i poczciwa, która na widok leżącej baryni rzuca się na kolana i zawodzi:
— Boh pomyłuj…
Pochyla się nade mną jej strwożona płaska twarz. Pewnie jej przodkowie oddawali chanom swe córki na ius primae noctis13. Wstrzymuję oddech, bo już przecież umarłam. Ale stojąca w głębi Głafira zachowuje spokój: jest ze wsi podriazańskiej, gdzie chłop przynajmniej raz w miesiącu musi sprać żonę, bo jak nie spierze, znaczy się, ma inną. Leci wtedy taka przez wieś, rwie włosy i zalewa się łzami. Głafira wie, że w Rosji obraz zdarzeń rzadko odzwierciedla ich sens.
— Niczewo… niczewo… — mówi. — Prosto, barynia s babuszkoj choczet w Italiu ujechat’.
Malwina przenosi na nią nieprzytomne spojrzenie, ale założyłabym się, że już przebiegło jej przez głowę pytanie, czy w garderobie jest odpowiednia czarna mantylka do żałoby.
— Tubierkuloz w Italii ana choczet leczić… — Głafira przechodzi na rosyjsko-polski. — Madam Klementina skazała, czto jej nie wazmiot, nu i wot, ciężko bolnuju mamy…14