Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Obserwujemy z ciekawością milionerów i ich żony, ich lans, fanaberie, oderwanie od rzeczywistości, wszystko to, co elektryzuje kolorową prasę odkrywającą kulisy życia „Dynastii”. I mnie również to ciekawiło, kiedy zapukałam do ich drzwi, pisząc moją poprzednią książkę „Polscy miliarderzy. Ich żony, dzieci, pieniądze”. I zobaczyłam coś, czego nie przepuściłaby żadna cenzura Instagrama, czy programów typu „Żony Hollywood”. Zobaczyłam zabetonowany patriarchat, zobaczyłam kobiety w dresach za kilkanaście tysięcy złotych, ale bez własnego konta w banku i prawa głosu przy stole. Poznałam prawdziwą rzeczywistość kobiet milionerów, zwłaszcza tych, które są na krok przed byciem porzuconą, których okres przydatności do spożycia właśnie się kończy, bo dobiega ona pięćdziesiątki, albo które chcą uciec z tego świata, bo pod suknią wysadzaną drogimi kamieniami ukrywają siniaki, anoreksję, bulimię, blizny po nieudanej liposukcji, wszytym esperalu, silikonowe piersi zrobione tuż po urodzeniu dziecka, żeby wpisać się w model kobiety idealnej obowiązujący w tych kręgach i żeby tylko on nie odszedł, nie porzucił.
A książę i tak zdradza, albo w ogóle idzie w siną dal. Spotkałam kobiety, które przekonywały mnie, że są ze stali, ale najdalej po godzinie, w akompaniamencie drżącego głosu, wypadały im z torebek psychotropy, a w przypływie odwagi pokazywały mi w swoich przepastnych garderobach poukrywane spakowane walizki. Niektóre z tych kobiet są już gotowe do ucieczki, ale czekają na odpowiedni moment. Gdy męża dłużej nie będzie, gdy uzbierają tyle pieniędzy, że wystarczy im na wynajęcie mieszkania na pół roku. Tak, bo większość z nich nie ma żadnych oszczędności. Miliony, które wydawały na ubrania, biżuterię, zabiegi w gabinecie medycyny estetycznej, zdeponowane były na karcie kredytowej męża, która – i one to wiedzą – zostanie zablokowana kilka sekund po tym jak oznajmią, że odchodzą. Postanowiłam poświęcić tym kobietom osobną książkę, bo ich historie są nie tylko bardzo poruszające, ale i pouczające.
Czego my – zwykłe Kowalskie – możemy uczyć się od żon milionerów? Ano tego, żeby zawsze pracować, zawsze mieć swoje pieniądze, nie myśleć o tym, że coś jest na zawsze, stawiać granice, nawet gdy chór z tyłu podpowiada: „bez przesady, przecież nikt nie ma idealnie”, nie dać się zastraszyć i nie sprzedawać swojej godności nawet za jachty, brylanty i najdroższe loga na torebkach. Kontynuacja bestsellera „Polscy miliarderzy".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 268
Wstęp
Patriarchat, feminizm, siła kobiet. Te hasła odmieniane w ostatniej dekadzie przez wszystkie przypadki świadczą o tym, że powstaje na naszych oczach nowa rzeczywistość, zmiana już się zaczęła. Kobiety buntują się, walczą o swoje prawa, budują nowe pozycje w związkach, w pracy, w rodzinie. Tylko gdzie to się tak naprawdę odbywa? Gdzie ten patriarchat rzeczywiście jest rozmontowywany, a gdzie to nadal tylko puste słowo, a bunt kobiet gaszony jest szybkim ruchem jak papieros?
Impulsem, który pchnął mnie do pracy nad pierwszą częścią książki, czyli Polscy miliarderzy. Ich żony, dzieci, pieniądze, była rozmowa z Ukrainką mieszkającą od wielu lat w Polsce. Sprzątała ona w rezydencji u pewnego multimilionera i powiedziała mi, że choć był to niewątpliwie najpiękniejszy budynek, w jakim w życiu pracowała, miał w sobie coś upiornego. Ciężka atmosfera, głucha cisza najczęściej w nim panująca przypominały jej cmentarz. Pomyślałam, że ciekawie byłoby zajrzeć do innych domów polskiej „Dynastii”. Przyjrzeć się temu, jakie panują tam zwyczaje, jak wyglądają relacje między ludźmi, towarzyskie kody, jak wygląda ich praca, czas wolny, o czym marzą, jakim wysiłkiem okupiony jest ich sukces, co daje im szczęście.
O stylu życia multimilionerów pisałam w poprzedniej książce. Ale było coś, co zelektryzowało mnie wtedy najbardziej. I temu od razu chciałam poświęcić osobną książkę. To pozycja kobiet w tym świecie. Kobiet, które najczęściej nie pracują, bo albo nie mogą, albo nie chcą. Materialnie mają wszystko, a sytość tępi ich instynkt samozachowawczy. W efekcie usadawiają się w złotej klatce, uczepione finansowego paska bajecznie bogatego męża. Oczywiście to ich wybór, ale kody towarzyskie, silnie utrwalone rytuały w tym środowisku, przysłaniają im świadomość wolnego wyboru. Rzecz jasna nie wszystkie takie są, zdarzają się i w tym świecie kobiety, które ramię w ramię budują z mężami finansowe imperia albo próbują odnieść sukces na własny rachunek. Ale to margines.
Przyglądając się temu światu, rozmawiając z partnerkami multimilionerów, ich pracownikami, zobaczyłam coś, czego nie przepuściłaby żadna cenzura Instagrama czy programów typu Żony Hollywood. Zobaczyłam zabetonowany patriarchat, zobaczyłam kobiety w dresach za kilkanaście tysięcy złotych, ale bez własnego konta w banku i prawa głosu przy stole. Poznałam rzeczywistość kobiet milionerów, zwłaszcza tych, które są na krok przed byciem porzuconą, bo dobiegają pięćdziesiątki, a to wiek, w którym kończy się okres przydatności do spożycia i jest się wymienianą na młodszą. Poznałam też takie, które chcą uciec z tego świata, bo pod suknią wysadzaną drogimi kamieniami ukrywają siniaki, anoreksję, bulimię, blizny po nieudanej liposukcji, silikonowe piersi zrobione tuż po urodzeniu dziecka, żeby tylko on nie odszedł, nie porzucił. A książę i tak zdradza albo w ogóle idzie w siną dal.
Spotkałam kobiety, które przekonywały mnie, że są ze stali, ale najdalej po godzinie, przy akompaniamencie drżącego głosu, wypadały im z torebek środki na uspokojenie, a w przypływie odwagi pokazywały mi w swoich przepastnych garderobach poukrywane spakowane walizki. Niektóre z tych pań są już gotowe do ucieczki, bo czują się upokarzane we własnym domu, ale czekają na odpowiedni moment. Gdy męża dłużej nie będzie, gdy uzbierają tyle pieniędzy, że wystarczy im na wynajęcie mieszkania na pół roku. Tak, bo wiele z nich nie ma żadnych oszczędności. Setki tysięcy, które wydawały na ubrania, biżuterię, zabiegi w gabinecie medycyny estetycznej, zdeponowane były na karcie kredytowej męża, która – i one to wiedzą – zostanie zablokowana kilka sekund po tym, jak oznajmią, że odchodzą.
Myślicie, że ich rozwody różnią się od rozwodów przeciętnych ludzi? Owszem, różni ich liczba zer na koncie, długość procesów, większa komplikacja, bo oprócz osób rozwodzi się też firmy. Ale modele ludzkich zachowań są takie same. Za to po wszystkim sytuacja tych kobiet jest inna niż na przykład w klasie średniej. Bo jeśli partnerka milionera przegra przy rozwodzie, często nie ma nie tylko pieniędzy, ale i umiejętności, kapitału społecznego, żeby się odbudować, pójść na swoje, zarabiać pieniądze adekwatne chociażby do swojego wieku czy wykształcenia. Nawet jeśli była po studiach, to nierzadko przez dwadzieścia, trzydzieści lat nie pracowała. Bo mąż jej zabronił, zajmowała się dziećmi, domem. Tylko co, jeśli książę po ćwierćwieczu się rozmyślił i jednak nie chce dotrwać z wybranką do grobowej deski?
Postanowiłam poświęcić tym kobietom osobną książkę, bo ich historie są nie tylko bardzo poruszające, ale i pouczające. Wbrew pozorom są podobne do naszych historii – zwykłych Kowalskich, naszych błędów, rozczarowań, fatalnych decyzji, które łamią nam kręgosłupy i podniesienie się po nich zajmuje długie lata, a czasem nigdy się nie udaje.
Czego ja, ty możemy uczyć się od żon milionerów? Ano tego, żeby zawsze pracować, nawet jeśli partner obiecuje złote góry i nawet jeśli stawia je nam w ogrodzie. Dbać o to, by mieć swoje pieniądze, nie myśleć o tym, że coś jest na zawsze, stawiać granice, nawet gdy chór z tyłu podpowiada: „Bez przesady, przecież nikt nie ma idealnie”, nie dać się zastraszyć i nie sprzedawać swojej godności nawet za jachty, brylanty i najdroższe loga na torebkach.
Spotykałam się z tymi kobietami i w ciasnych odrapanych kawalerkach, i w rezydencjach mających ponad dwa tysiące metrów kwadratowych. Niektóre, choć są od lat na wojnie rozwodowej, ciągle boją się podsłuchów, więc zabierały mnie do domów swoich krewnych, rodziców. Inne z dumą pokazywały mi swoje nowe miejsce pracy – tam, gdzie udało im się zarzucić kotwicę i jednak nie utonąć, choć wielokrotnie słyszały tę przepowiednię od byłych mężów i ich prawników. Wszystkie są rozczarowane, część zrezygnowana, znerwicowana, smutna. W niektórych jest duża wola walki, chęć zbudowania siebie na nowo, zerwania ze starym światem, ale są i takie, które choć zostały porzucone, powielają wszystkie swoje błędy, byle tylko pozostać w tym świecie, wsunąć się na ławkę rezerwowych u kolejnych „książąt z bajki”. Nie chcą rezygnować z „hajlajfu”, bo jak same mówią – bez niego są nikim.
Opowiem wam o tym, co się dzieje z Kopciuszkiem, gdy wyrzucają go z pałacu. Co dzieje się z królewiczem, gdy ma tak dużo, że już żadna bajka go nie podnieca. Nie po to, byśmy litowali się nad tymi, którzy ocierają łzy studolarówkami, ale po to, byśmy my – kobiety, przejrzały się w schematach tych zachowań i zobaczyły, że walka o niezależność finansową, zawodową, emocjonalną, walka o dzieci, o swoją godność i własną drogę życiową dotyczy każdej z nas, bez względu na świat, z którego pochodzi i z którego wychodzi. A ten uprzywilejowany bywa często uprzywilejowany pozornie, bo tam, gdzie są wielkie pieniądze, amunicji na wojnie wystarcza na dłużej i można pastwić się nad drugim człowiekiem w bardziej wyrafinowany sposób. Historie, które opisuję, to też świetne lustro dla mężczyzn, nie tylko milionerów. Zobaczycie w nim, do czego prowadzi zepchnięcie kobiety do roli ozdoby, myślenie tunelowe w konflikcie, gdzie na ołtarzu odwetu kładzie się bezbronne dzieci.
Patriarchat w naszym społeczeństwie powoli, cegła po cegle, jest rozmontowywany. Widzę to po sobie, po bliższych i dalszych znajomych, rodzinie. Niezależność finansowa, partnerstwo w związku, wyjście z roli służącej, odrzucenie zaciekłej rywalizacji w konkursie piękności o najatrakcyjniejszego samca, to wszystko zauważam w swoim środowisku. Ale zbierając materiały do książek o życiu elity finansowej, zobaczyłam, że tam patriarchat czuje się niezagrożony w swojej pozycji.
Osoby:
Anna
Trzydzieści siedem lat, staż małżeński dwanaście lat, wspólnie z mężem milionerem prowadzili wielką firmę w branży usługowej w kilku częściach Polski. Mają syna i córkę. Anna była drugą żoną swojego męża; rozwód trwa od 2018 roku; małżonkowie toczą przeciwko sobie kilkadziesiąt postępowań sądowych.
Agnieszka
Pięćdziesiąt trzy lata, staż małżeński dwadzieścia siedem lat. W czasie gdy mąż budował finansowe imperium, ona zajmowała się trójką ich dzieci i domem. Po rozstaniu, by przeżyć, zarabiała, sprzątając biura. Rozwód po pięcioletniej walce orzeczono w 2021 roku.
Marta
Trzydzieści siedem lat, staż małżeński dziesięć lat, pracowała z mężem milionerem w jego wielkiej firmie deweloperskiej. Marta była drugą żoną swojego męża, wspólnie wychowywali córkę Marty z poprzedniego związku. Rozwód orzeczono w 2021 roku.
Laura
Czterdzieści dziewięć lat, staż małżeński dwadzieścia pięć lat, w latach dziewięćdziesiątych wraz z mężem otwierali swój pierwszy rodzinny biznes, który po latach przerodził się w imperium warte blisko miliard złotych. Odkąd urodziła dwójkę dzieci, poświęciła się opiece nad nimi i domem. Rozwodowa wojna trwa od 2017 roku.
Monika
Pięćdziesiąt jeden lat, staż małżeński dwadzieścia pięć lat, wieloletnia dyrektor marketingu w jednej z największych międzynarodowych korporacji, wprowadzała na polski rynek kluczowe marki z rynku produktów spożywczych, porzuciła to na rzecz inwestowania w luksusowe nieruchomości i rynek hotelarski, co było marzeniem jej męża. W 2020 roku mąż zostawił ją dla młodszej o dwadzieścia pięć lat kobiety. Od dwóch lat próbują podzielić majątek i dopiero wtedy złożyć pozew rozwodowy.
Karolina
Trzydzieści pięć lat, przez sześć lat była związana z multimilionerem z branży nieruchomości i przemysłu. Nigdy nie wzięli ślubu, mają dwoje dzieci w wieku pięciu i sześciu lat. Partner odszedł od niej, gdy była w drugiej ciąży. Od pięciu lat walczy z nim w sądzie o alimenty, oboje domagają się przyznania im wyłącznej opieki nad dziećmi.
Komentują:
Magdalena Kłys-Korzeniowska
Adwokatka specjalizująca się w reprezentowaniu kobiet w rozwodach; większość postępowań sądowych, w których brała udział, dotyczyła osób bardzo zamożnych.
Hubert Szperl
Adwokat i wspólnik w warszawskiej kancelarii NWS-MCB Prawo Rodzinne Milewska-Celińska, Banasik, Szperl i Wspólnicy, która jest jedną z najczęściej wybieranych przy rozwodach milionerów.
Patrycja Chabier
Adwokatka i mediatorka prowadząca kancelarie we Wrocławiu i Poznaniu. Ma ponaddziesięcioletnie doświadczenie w prawie rodzinnym i rozwodach.
Paulina Wnukiewicz
Psycholożka, seksuolożka, terapeutka, biegła sądowa opiniująca w kilkuset postępowaniach sądowych dotyczących rozwodów i podziału opieki nad dziećmi, zwłaszcza wśród bardzo zamożnych Polaków.
Andrzej Gryżewski
Psycholog kliniczny, seksuolog, edukator seksualny. W swoim gabinecie często gości multimilionerów i ich partnerki.
Magdalena Marquez-Vazquez
Wybitna mediatorka z wieloletnim doświadczeniem w postępowaniach mediacyjnych przy rozwodach i w sprawach opieki nad dziećmi. Jej klientami są głównie ludzie bardzo zamożni.
Rozdział I Miłość
Anna
Poznaliśmy się, kiedy byłam na zagranicznym stypendium naukowym. Na stołówce uniwersyteckiej. Byłam bardzo młoda, ale już działałam w parlamencie studenckim. On jest starszy, robił już swoje pierwsze biznesy. Zagadał do mnie, powiedział jakiś komplement. Ale nie prostacki, to był inteligentny tekst, bo ten typ umie czarować.
Złapała się pani na to?
Odburknęłam mu coś i poszłam z tacą do stolika. Ale on nie odpuścił. Dosiadł się, zaczęliśmy rozmawiać. Nie podrywał mnie, rozmawialiśmy o pracy, o rozwoju zawodowym. Szybko się zorientował, że jestem zaradna, inteligentna, nie boję się, mam pomysły. Pochodzę z inteligenckiej rodziny, mój ojciec jest profesorem akademickim, ja sama mieszkałam w kilku krajach, mówię biegle w pięciu językach. Myślę, że się mną zainteresował, bo widział, że mam głowę do interesów. No i pewnie mu się podobałam jako kobieta.
Dalej już szybkie zaręczyny, ślub, dziecko?
Nie, bo on wtedy był w innym związku, miał małe dziecko, przez jakiś czas tylko pracowaliśmy razem. Zawodowo, pod kątem temperamentu, wzajemnego nakręcania się na rozwój, byliśmy bardzo dopasowani.
Widziała pani, jak w tym czasie wyglądały jego relacje z pierwszą żoną i ich malutkim dzieckiem?
Były bardzo słabe. Zresztą po jego rozwodzie, kiedy jego córka odwiedzała ojca, to głównie ja się nią zajmowałam, bawiłam się, wymyślałam różne zajęcia. Miałam z nią bliższą relację niż ojciec.
To pani nie zniechęciło, żeby związać się z takim mężczyzną?
Zawsze ci się wydaje, że z tobą będzie inaczej. My naprawdę przez kilka lat nadawaliśmy na tych samych falach. Mieliśmy podobny życiowy drive, podobną energię, oboje uwielbiamy działać, kręci nas, gdy dużo się dzieje, gdy jesteśmy w centrum. Dlatego na początku nasze wspólne życie mi pasowało, podobało mi się, że oboje idziemy coraz wyżej. Inna sprawa, że uważam, że mój mąż ma nieprawdopodobne zdolności manipulatorskie i jest klasycznym typem narcyza. Jako bardzo młoda dziewczyna nie miałam doświadczenia w obcowaniu z takimi ludźmi. Nie rozumiałam tych mechanizmów i łatwo padłam ich ofiarą. Dopiero kiedy przeczytałam dziesiątki książek psychologicznych, opracowań, bo chciałam zrozumieć, co tak naprawdę wydarzyło się w moim życiu, dowiedziałam się, że przez lata byłam poddawana manipulacji, nieprawdopodobnej presji, mąż niszczył moje poczucie własnej wartości, choć byłam przekonana, że ono jest tak wysokie i stabilne, że nic go nie ruszy. Ale jednak w pewne pułapki, jeśli nie znamy mechanizmu działania manipulacji, każdy może się złapać. On to wiedział i robił ze mną, co chciał.
Ale na początku była miłość. Jak wyglądały wasze dobre lata?
Przede wszystkim budowaliśmy razem firmę. To nas pochłaniało od rana do nocy. Najpierw była to jedna spółka, później kolejne, to pączkowało. W końcu nasza największa firma trafiła na giełdę, wciąż rosła, stawaliśmy się gigantem. Przede wszystkim połączyła nas ścieżka zawodowa, poza tym imponował mi. On potrafi być zabawny, inteligentny, ekstremalnie pracowity, kreatywny. To mi się podoba, to mnie nakręca, bo ja jestem wściekle ambitna, jeśli coś robię, chcę być w tym numer jeden. Jeśli mówię w obcym języku, to najlepiej ze wszystkich, których znam. Jak trenuję taniec, to chcę w tym osiągnąć perfekcję – to zresztą wyciągnęłam z baletu, który trenowałam jako dziecko. W prezesowaniu spółce było podobnie. Rywalizowaliśmy z mężem zawodowo, ale też wzajemnie się napędzaliśmy, czyja spółka będzie lepsza, więcej zarobi. Tak naprawdę połączyła nas wspólna pasja i ona nas spajała. Tą pasją był biznes.
Firma rosła, pani zaczęła pojawiać się na okładach biznesowej prasy, dostawaliście nagrody, mąż też. Podobał się wam ten szum wokół was, coraz większe pieniądze?
Lubię luksusowe życie. Zasłużyłam na nie, bo od dziecka inwestowałam w siebie, w swoją edukację, podróże, mam kontakty na całym świecie, mam wiedzę ekonomiczną, prawniczą, psychologiczną, skończyłam też architekturę wnętrz. Widzi pani ten dom? Sama pani powiedziała po wejściu, że robi wrażenie. Bo robi. I ja go sama urządziłam w każdym centymetrze. Zaprojektowałam, wymyśliłam, zaaranżowałam. Lubię życie na najwyższych obrotach, lubię być doceniana. Jak powiększaliśmy naszą grupę kapitałową, to siadaliśmy oboje z mężem i rzeźbiliśmy w liczbach, bardzo długo braliśmy wspólnie udział we wszystkich transakcjach, ale to ja sczytywałam bardzo skomplikowane umowy, rozmawiałam z prawnikami, to ja doradzałam z tylnego fotela. Uzupełnialiśmy się w biznesie i…
W imprezowaniu?
Lubię drogi styl życia, podróże, luksusowe hotele, najlepsze knajpy. Pracowaliśmy na to, było nas stać. W trudnych latach, kiedy już wszystko zaczęło się walić, mogłam nie jeść, ale drogiego szampana zawsze miałam w lodówce. Po prostu ten typ tak ma. Był czas, kiedy oboje z mężem lubiliśmy poimprezować. Czemu nie? Lubię i umiem tańczyć, potrafię się dobrze zabawić. Wyjeżdżaliśmy na Ibizę, też w inne miejsca na świecie, gdzie można się porządnie wyluzować. Tylko że ja umiem to wyważyć, połączyć z normalnym życiem, a mój mąż nie. I w pewnym momencie zorientowałam się, że to jest „too much” dla mnie i że sytuacja wymyka się spod kontroli.
Co konkretnie przestało się pani podobać?
Momentem przełomowym był rok, w którym nasza firma weszła na giełdę i nagle oboje zaczęliśmy mieć naprawdę duże pieniądze. Zaszumiało nam w głowach, ale ja się obudziłam, a mój mąż nie. To było nie do wytrzymania…
Co takiego?
On uwierzył, że jest bogiem. Jak każdy narcyz, który we wszystkich sukcesach widzi tylko siebie i we wszystkich porażkach widzi innych. Uwierzył, że może mieć, co chce, kogo chce, może oszukiwać, zdradzać, podporządkowywać sobie każdego. Zaczął brać narkotyki, właściwie non stop był pobudzony kokainą. Wiecznie go męczył katar, krwawienia z nosa, bo ma kompletnie rozwaloną błonę śluzową od wciągania. Alkohol już mu nie wystarczał. A później zaczął znikać. Nie było go jeden wieczór, później dwa, później znikał tygodniami. Niby w celach służbowych, niby wyjeżdżał na negocjacje, networking, a tak naprawdę balował z prostytutkami.
Pani to tolerowała?
Mieliśmy małe dziecko, w dodatku nasza firma była cały czas na fali wznoszącej. Zależało mi na tym, żeby ratować rodzinę i biznes. I wtedy się go bałam. Przymykałam oko. Długo. Za długo. To go rozpuściło, zachęciło do przesuwania granicy.
Co było następne?
Następne było to, że właściwie straciłam kontrolę nad naszym wspólnym życiem. Bo mąż znikał do tego stopnia, że nie wiedziałam nawet, na jakim był aktualnie kontynencie. A jak się pojawiał, był coraz bardziej agresywny. Kpił ze mnie, poniżał, mówił, że jestem do niczego, że do biznesu się nie nadaję, a w łóżku już go nie zaspokajam. Brał udział w orgiach seksualnych, chciał, żebym też w nich uczestniczyła.
Zgadzała się pani?
Pamiętam, jak pewnego ranka obudziłam się w łóżku, a obok leżał mój mąż i inna kobieta. Pomyślałam sobie: dość tego, muszę z tym skończyć. Za długo robiłam wszystko, by było tak, jak on chce.
Ale to jeszcze nie był koniec.
Tak. Nadal wracał do domu naćpany. W końcu ciężko mnie pobił i zgwałcił na oczach kilkuletniego syna. Córka była na szczęście za mała, by to widzieć, rozumieć, zapamiętać.
To była jednorazowa sytuacja?
Nie, zrobił to jeszcze raz. A potem kolejny. Dziecko widziało mnie całą we krwi.
Poszła pani na policję?
Powiedziałam mu, że to koniec, że ma wy… z naszego życia.
Co on na to?
Powiedział, że mnie zniszczy, jak odejdę. Bo od niego się nie odchodzi. I albo zgadzam się na to, że do domu wprowadzają się jego dziwki i są tu na jego warunkach, a ja je akceptuję i wraz z nimi spełniam jego zachcianki seksualne, albo zostanę z niczym. Bez firmy, bez domu, bez dzieci, bo też mi je zabierze.
I co pani zrobiła?
Wypowiedziałam mu wojnę.
* * *
Agnieszka
Poznaliśmy się pod koniec lat dziewięćdziesiątych w jego pierwszej firmie, niedużej, ale sprawnie działającej. Miałam dwadzieścia lat, gdy wyszłam za niego za mąż. Początek był bardzo obiecujący. No tak, po prostu byłam młodą dziewczyną, zaimponował mi wieloma rzeczami. Był ode mnie jedenaście lat starszy, wykształcony, inteligentny, z dużym wigorem. To, co mnie w nim uwiodło najbardziej, to siła. Wyglądało na to, że jest bardzo silny i opiekuńczy, ale po czasie okazało się, że to niestety siła przemocowa.
Była pani bardzo młoda, gdy wychodziła za mąż. Co na to pani rodzice?
Byli bardzo przeciwni. Nie podobało im się, że jest o tyle starszy i że zupełnie demontuje moje plany życiowe. Bo rzeczywiście je miałam. Tuż po tym, jak go poznałam, wyjechałam do Francji, zaczęłam studia w Paryżu. No ale on przyjechał do mnie, oświadczył się, powiedział, żebyśmy razem wracali do Polski. Zgodziłam się, bo byłam w nim bardzo zakochana. Tak, nie będę ukrywać, to była miłość. Fakt, że skończyło się to wszystko katastrofą, nie unieważnia tego, że przez dobrych dwadzieścia lat byłam w nim absolutnie zakochana.
Po powrocie do Polski pani zaszła zaraz w ciążę, a mąż zaczął robić interesy…
Mój były mąż pochodzi z dobrej rodziny, prawniczo-lekarskiej, z ugruntowaną pozycją społeczną, ale z zerowym doświadczeniem w biznesie. Sam natomiast miał chyba wrodzone zdolności do robienia interesów i wykorzystał szansę w momencie, gdy się nadarzyła. A lata dziewięćdziesiąte w Polsce to był nieprawdopodobny boom na wszelkiego rodzaju biznesy. Można było zrobić pieniądze dosłownie na wszystkim. Trzeba było tylko chcieć i się nie bać. No i mieć trochę szczęścia. On miał. W krótkim czasie dorobił się wielkich pieniędzy.
Sam?
Na początku byłam bardzo zaangażowana. Zaczynaliśmy od naprawdę różnych działalności. Agencja hostess, agencja modelek, targi, bardzo pomagałam w tych wszystkich biznesach, też byłam hostessą, pracowałam przy organizacji targów. Oczywiście, nie otrzymywałam za to pieniędzy do ręki, to przecież było „nasze”. Później szyłam zasłony do biur, kupowałam meble, remontowałam, urządzałam wszystko. Wydawało mi się, że gramy do jednej bramki. Niedługo potem zaszłam w drugą ciążę. A do tego nasze biznesy wystrzeliły. Mąż zainwestował w usługi, nie chcę zdradzać branży. W ciągu roku poszło jak burza. To był wystrzał. Czyli jakiś czwarty, piąty rok naszego małżeństwa. I wtedy zaczęło się między nami psuć.
Dlaczego?
Byłam totalnie ograniczana. Nic nie mogłam sama robić. Byłam bardzo młoda, miałam tylko maturę, zaczęte studia, z których zrezygnowałam. Przyjechałam tutaj, urodziłam dzieci, pomagałam w firmie, ale też miałam swoje ambicje. Zawsze interesowałam się modą, skończyłam kurs szycia, potem kurs sekretarski, bo pomyślałam sobie, że będę miała takie umiejętności, które się przydadzą. W pewnym momencie powiedziałam mężowi, że chcę pójść do pracy, zarabiać swoje pieniądze, a on niech rozwija swoje biznesy. Pamiętam, że jeszcze wcześniej, kiedy pierwsza nasza córeczka miała półtora roku, trafiłam do człowieka, który był dystrybutorem filmowym, i zaproponował mi pracę. Niestety, nie dostałam pozwolenia, żeby pójść pracować. Mąż uznał, że to bez sensu, bo zarobię niewiele więcej, niż wtedy kosztowała niania dla dziecka. Postarałam się więc, żeby dostać lepsze pieniądze, ale i tak to nie przekonało mojego męża. Nie było mowy, żebym poszła do pracy. A ja nie miałam niestety siły przebicia. Jestem raczej osobą łagodną i spokojną, i po prostu nie czułam się na tyle pewnie, żeby się kłócić na ten temat. Próbowałam, ale niestety nie potrafiłam znaleźć na tyle silnych argumentów, żeby zmienił zdanie. Firmy mojego męża się rozwijały, więc zatrudnił nianię, gosposię, a ja miałam siedzieć w domu i pomagać w rodzinnej firmie.
Czy miała pani jakieś swoje pieniądze?
Nie. Dostawałam pieniądze od męża, gdy zgłaszałam mu, co konkretnie chcę kupić, czego potrzebuję ja, dzieci, dom. On mi dawał potrzebną kwotę.
Pełna kontrola wydatków.
Tak.
A miała pani swoje konto?
Absolutnie nie. To nie wchodziło w grę. Konta nie miałam nigdy, karty przez długi czas też nie, po latach w końcu dostałam jedną. Oczywiście była to karta podpięta do konta męża. Przez prawie trzydzieści lat naszego małżeństwa nigdy nie miałam konta czy konkretnej sumy pieniędzy, która byłaby zapisana tylko na mnie. Telefon nie był na mnie, samochód nie był na mnie. Po prostu nic. Po kilku latach uświadomiłam sobie, że to jest nie w porządku. Przecież mieliśmy wspólność majątkową, konkretny podział, kto czym się zajmuje w naszym wspólnym rodzinnym życiu. To, że nie chodziłam codziennie do biura, nie oznacza, że nic nie robiłam. Wychowywałam trójkę dzieci, ten obowiązek zupełnie zdjęłam z głowy męża, ale przecież za to się żonom nie płaci. Wtedy pomyślałam, że w zasadzie nieważne, co się będzie działo, ja muszę być od niego totalnie uzależniona. On ma taki styl bycia i nie potrafi inaczej funkcjonować.
Miałam nawet pomysł na biznes, podjęłam jakieś kroki, żeby choć trochę uniezależnić się od męża, z koleżanką chciałyśmy założyć coś małego, swojego, ale wtedy okazało się, że jestem w trzeciej ciąży. Urodził się syn i ponieważ widziałam, że mąż coraz mocniej izoluje mnie od spraw firmowych, ostatecznie postanowiłam, że skupiam się na dzieciach, na tym, by były zadbane, świetnie wykształcone, miały dobrą przyszłość. No i szczerze powiedziawszy, dla mnie to była praca na pełen etat. I owszem, mieliśmy gosposię, panią od sprzątania, ogrodnika, ale naprawdę, proszę mi wierzyć, przy trójce dzieci – a ja miałam megaambitny plan, woziłam je wszędzie na zajęcia – dzień był wypełniony po brzegi. Języki obce, akrobatyka, balet, pływanie, moje córki grały na wielu instrumentach, pianino oczywiście w domu, jednego roku saksofon, innego gitara. Tylko żeby były aktywne, tylko żeby się rozwijały, odkrywały swoje talenty, pasje. To był mój cel życia, tu ulokowałam swoje ambicje.
Mężowi się to podobało?
Bardzo. Muszę powiedzieć, że przynajmniej w tym jednym obszarze naszego życia to ja przejęłam kontrolę i udało mi się tu być choć trochę decyzyjną. Oczywiście wszystkie moje pomysły musiały być skonsultowane z nim, no ale sprytnie tak to robiłam, że wyglądało, jakby to on decydował. Tymczasem pomysły i realizacja były po mojej stronie.
Jaki mąż miał kontakt z dziećmi?
W ciągu tygodnia nie miał żadnych, ale wakacje absolutnie były wspólne. Wyjazdy na narty, wyjazdy letnie to był czas, kiedy on był z nami. Natomiast on się kompletnie nie angażował w codzienne życie domu, życie rodzinne. Dla niego istniała tylko praca, pomnażanie pieniędzy, rozwój zawodowy. Jedynie podczas wakacji czasem gotował. Bo to lubił. Gotował i pił wino.
Dużo pił alkoholu?
On jest alkoholikiem. Na początku to było niewidoczne, to styl życia wszystkich zamożnych ludzi. Kolacje, bale, przyjęcia, w domowym barku zawsze luksusowy alkohol. Szklaneczka whisky wieczorem, kieliszek dobrego wina. I ten jego alkoholizm długo był zakamuflowany, bo nasze życie było aktywne. Ale w pewnym momencie wykrystalizował mu się sztywny rytuał, że po pracy wracał do domu, włączał telewizję i leciała jedna butelka wina, druga butelka i jeszcze jakiś drink. I tak było codziennie. Po pewnym czasie stałam się takim bodyguardem, który chodzi i sprawdza, czy dzieci nie widzą, że leży pijany, albo po cichu odprowadzałam go do sypialni, żeby nie spadł ze schodów. Cały czas musiałam być w trybie czuwania. Nie chciałam, by dzieci widziały, że on pije, nie chciałam ich stresować. Zależało mi, żeby miały spokojne dzieciństwo, żeby się dobrze uczyły, żebym ja przynajmniej jako matka nie nawaliła.
Mówiła mu pani o tym, że ma problem z piciem?
Oczywiście. Zresztą on się w pewnym momencie sam przyznał. Tak się też złożyło w interesach, że mniej więcej w tym czasie wyjechaliśmy do Paryża i mieszkaliśmy tam przez cztery lata. Wtedy nie pił, zupełnie odstawił alkohol. Ale jak wróciliśmy do Polski, to znowu się zaczęło.
Jak w tym czasie wyglądały wasze relacje? Była jakaś bliskość, intymność między wami?
Przede wszystkim była hipokryzja. Mężowi zależało na tym, żebyśmy prezentowali się jak idealna rodzina niczym z amerykańskiej reklamy: uśmiechnięte, spełnione małżeństwo, piękny dom, na podjeździe ferrari, troje wybitnie uzdolnionych dzieci biegających po ogrodzie, mówiących kilkoma obcymi językami, grających na instrumentach, no i ta żona, która uśmiechnięta, podaje gościom pachnące ciasto z piekarnika. Wszystko oczywiście polane sosem dużych pieniędzy. Często robiliśmy przyjęcia rodzinne. Ja to wszystko przygotowywałam z pomocą gosposi, lał się drogi szampan, na stole ostrygi, steki, kawior, a on brylował i wygłaszał peany o tym, jak to rodzina jest w życiu najważniejsza. Nie wspominał słowem, że ta rodzina, to przyjęcie, te zadbane dzieci to moja codzienna ciężka praca. Ja byłam dla niego nikim. Utrzymywanie tej pozy, tej obrzydliwej fasady, trzymanie tego uśmiechu dla innych było dla mnie strasznie smutne i męczące. Okropnie drenowało mnie z energii. Ale jeszcze wtedy nie wiedziałam, że w ogóle jest jakakolwiek możliwość, by te kraty w oknach wygiąć i jakoś uciec z tego więzienia.
A seks? Jak się wam układało w łóżku, skoro w domu czuła się pani jak w więzieniu?
Na początku było dobrze. Później mąż odkrył swojej prawdziwe, przemocowe oblicze.
Zmuszał panią do seksu?
Nigdy wcześniej o tym nie mówiłam… Może mojej prawniczce tylko. Wie pani, ja jestem… Mnie jest trudno po prostu mówić o takich rzeczach. Ja się tego wstydzę.
Nie musi pani mówić. Możemy zmienić temat.
(cisza) Nie, może właśnie nie zmieniajmy. Ja przez prawie trzydzieści lat ciągle coś zamiatałam pod dywan, ukrywałam, że coś mnie boli, rani, obraża. Zgadzałam się na wiele, żeby tylko uratować rodzinę. Zgadzałam się na udział w swingers party, choć to jest najdalej jak tylko można od moich potrzeb seksualnych, modelu intymności, którego pragnę. To mnie poniżało, przerażało, ale godziłam się, bo nie chciałam, żeby miał kochankę, żeby chodził do agencji towarzyskiej.
I nie chodził?
Niestety, po jakimś czasie dowiedziałam się, że odwiedza burdele. Widocznie mimo wszystko nie spełniałam jego seksualnych potrzeb i fantazji. On potrzebował cały czas stymulować się przemocą. Żeby się podniecić, zmuszał mnie do opowiadania mu historii o tym, że na przykład byłam gwałcona przez trzech czarnoskórych napastników. Jego to podniecało, mnie nie.
Powiedziała pani, że była dla męża nikim. Kiedy to do pani tak naprawdę dotarło? Właśnie wtedy, gdy zapraszał panią do orgii?
Naprawdę dotarło to do mnie, jak to usłyszałam. Wprost. Usłyszałam raz, a później słyszałam już często, coraz częściej. I to nie po alkoholu, mówił to również na trzeźwo. Bo dla niego to było normalne. Facet, król interesów, bogaty prezes, który parkuje pod swoim wielkim pięknym domem swoje czerwone ferrari, ma prawo tak mówić do każdego, kogo uważa za gorszego od siebie. A mnie uważał. Pamiętam, jak w urodziny naszej córki siedzieliśmy całą rodziną na przyjęciu z tej okazji. My i troje naszych dzieci. Rozmawialiśmy o planach na przyszłość naszej jubilatki, powiedziałam chyba coś o kraju, w którym warto studiować, a mąż przy wszystkich przerwał mi i powiedział: „Po co się wtrącasz? Przecież się nie znasz. Ty jesteś nikim”. Zapadła cisza. Niech sobie pani wyobrazi tę wielką gulę, która stanęła mi w gardle, te palące policzki, na których skupiły się oczy naszych skonfundowanych dzieci. Ich matka właśnie została potraktowana przez ojca w ich obecności jak ścierka do podłogi.
Co pani zrobiła?
Zdusiłam w sobie płacz, opanowałam się, podniosłam głowę i powiedziałam najspokojniej jak umiałam: „Dzisiaj są urodziny naszego dziecka, kochanie”. Uśmiechnęłam się, przełknęłam ślinę. Córka szybko zmieniła temat.
Co pani dzieci na to wszystko? Dorastały i widziały upokarzaną matkę. Stanęły po pani stronie czy opowiedziały się za ojcem milionerem?
Miałam z dziećmi bardzo bliski, emocjonalnie silny kontakt. Dzieci chcą mieć oboje rodziców, nie chcą się opowiadać za jednym, nie chcą widzieć ich w konflikcie, dlatego ja nigdy nimi nie grałam. Może nawet to był mój błąd, że tak bardzo chciałam udawać przed nimi szczęśliwą rodzinę, dobre małżeństwo. Udawałam, że ich ojciec mnie nie rani, że nie pije, że wszystko jest w porządku. Taki bal na Titanicu. Ale dzieci nie są głupie. One widzą więcej, niż się nam wydaje. I to moje malowanie trawy na zielono, malowanie tej zgniłej fasady wyszło mi bokiem, bo z jednej strony bardzo chciałam wychować moje córki na wyemancypowane kobiety i bardzo dużo wkładałam im takich treści do głowy. A z drugiej strony mój wizerunek jako kury domowej i wszystkie zabiegi, które robiłam, naprawdę przeczyły temu. Zresztą córki, gdy zaczęły dorastać, powiedziały mi wprost: „Do pewnego momentu miałyśmy szczęśliwe dzieciństwo, do pewnego momentu wszystko widziałyśmy w fantastycznych barwach, ale zorientowałyśmy się wreszcie, jak byłaś traktowana przez ojca, pozwalałaś na to i to było straszne. Jak my mamy być niezależne i wyemancypowane, skoro ty jesteś totalnie podległa ojcu i godzisz się na przemoc”. Miały rację. Nie było u nas w domu przemocy fizycznej, ale werbalna i ekonomiczna tak. To wystarczy, proszę mi wierzyć.
Kiedy w końcu powiedziała pani „dość”?
Kroplą, która dopełniła czarę goryczy, ale jeszcze jej nie przelała, była decyzja życiowa najstarszej córki, która kompletnie roztrzaskała ten nasz „idealny” obraz rodzinny. Nasza najstarsza córka – oczko w głowie mojego byłego męża – skończyła w USA najlepszy uniwersytet, była bardzo zdolna i ojciec pokładał w niej swoje największe nadzieje i ambicje. Miał po prostu na nią konkretny plan, inwestował w jej edukację ogromną kasę i oczywiście chciał, by tak jak ja była mu poddana. Ale ona postanowiła mu się odwinąć i zrobiła fikołka dekady. Skończyła ten uniwersytet, obroniła dyplom i nagle oznajmiła nam, że jakiś czas temu wyszła za mąż za pewnego Amerykanina. Do tego zmienia zawód, nie będzie robić tego, co chce jej ojciec, tylko będzie pomagać osobom uzależnionym od narkotyków – zresztą jej mąż też był uzależniony. W mojego męża strzelił piorun. To był naprawdę pierwszy moment w naszym wspólnym życiu, kiedy on dostał taki cios, po którym nie mógł się podnieść. Były karczemne awantury, groźby odcięcia od fortuny, wydziedziczenia córki i tak dalej. Ale ona postawiła na swoim, powiedziała, że nie chce jego pieniędzy, że wprawdzie kocha go, ale nie będzie już dłużej tańczyła, jak on jej gra, bo to jest jej życie i ona nie powieli mojego schematu. Nie chciała być „matką bis”. To mną wstrząsnęło. Abstrahując od tego, czy podobała mi się jej decyzja czy nie, bo też inaczej wyobrażałam sobie jej przyszłość, jej postawa, jej bunt i sprzeciwienie się ojcu były dla mnie punktem zwrotnym. Pomyślałam sobie: „Jak to, to ona może mu się wyrwać, a ja nie? Ona ma odwagę żyć własnym życiem, skoczyć na głęboką wodę, zrezygnować z rodzinnych pieniędzy i od zera budować swoją niezależność, a ja co? Dalej będę jego służącą, bez swojego konta, ambicji? Kim ja właściwie jestem? Miałam studiować w Paryżu, a skończyłam tylko na maturze. Dzieci zaraz odejdą, a ja zostanę sama z człowiekiem, który mnie dociska do ziemi”.
Powiedziała mu pani: „To koniec!”?
Nie, to nie takie proste. Ale powoli zaczął we mnie kiełkować plan ucieczki. Miałam jeszcze jedną córkę do wykształcenia, która też chciała studiować w Nowym Jorku. I syna, który był w podstawówce, amerykańskiej, prywatnej, z bardzo wysokim czesnym. Bałam się, że jeśli ucieknę od męża, on z zemsty zakręci dzieciom kran z pieniędzmi i zablokuje ich dalsze kształcenie. Dlatego chciałam to jeszcze jakoś kleić, żeby wytrzymać do końca studiów drugiej córki.
Udało się pani?
Nie, znów byłam naiwna. Po tym, jak starsza córka z przytupem wyszła ze swojej strefy komfortu, mąż przestał się do niej odzywać. Przez trzy lata nie utrzymywał z nią kontaktu, ponieważ uważał, że absolutnie go zawiodła, że wyszła za mąż bez jego zgody, nie było ceremonii, jakiej on by oczekiwał, a do tego wszystkiego jej wybranek był straszny – bez pieniędzy, pozycji, po przejściach z uzależnieniami. Ale w tym czasie nasza druga córka faktycznie dostała się na nowojorski uniwersytet, a to nie jest takie łatwe, mimo że studia są koszmarnie drogie. W związku z tym, żeby jakoś to utrzymać, wzięłam całą winę na siebie. Posypałam głowę popiołem przed mężem, powiedziałam, że w końcu to ja wychowuję dzieci, to moja wina, że starsza córka podjęła taką decyzję. Ale po pół roku stwierdziłam, że znowu nie daje to żadnych rezultatów, że tak naprawdę wszystko, co robię, nic nie daje, nic się nie zmienia.
Czego pani oczekiwała?
Po pierwsze tego, że po przetłumaczeniu mu pewnych rzeczy zacznie rozmawiać z córką. Po drugie, że będzie miał jakieś refleksje na swój temat. Inteligentny człowiek przecież w końcu przyjrzy się faktom na spokojnie, połączy kropki, wyciągnie wnioski. Ale nie w tym przypadku. Mój mąż to typ osoby, która uważa, że jest krystaliczna, najmądrzejsza, a największy dramat jego życia polega na tym, że otaczają go sami idioci, nieudacznicy, bezbarwne jednostki, z którymi on musi się męczyć. To człowiek, który absolutnie nie przyjmuje nic do siebie, bo jego celem nadrzędnym jest to, by czuć się dobrze, czyli nie dopuszczać do siebie żadnej krytyki. To narcyz ze skłonnościami destrukcyjnymi. Przecież on przez to samouwielbienie położył całą swoją wielką firmę, finansowe imperium. Ale dobrze, o tym za chwilę. Dotarło do mnie ostatecznie, że już tego nie posklejam, nie zmienię, nie uratuję rodziny, choćbym nie wiem jak naginała kark. On zawsze będzie niezadowolony, nie będzie mnie szanował, a moje poczucie własnej wartości, które i tak już było bliskie zeru, przebije się przez dno.
Mając tak fatalną perspektywę, skąd pani wzięła siły, żeby jednak uciekać?
Jeżeli już jest się tak bezsilnym, nie widać wyjścia z sytuacji, można albo zupełnie się zakopać, albo coś ze sobą zrobić. I wtedy wpadła mi w ręce książka Biegnąca z wilkami. Widzi pani, czasem drobiazg, książka właśnie albo jakieś spotkanie z kimś, doświadczenie jakiejś skrajnej sytuacji może potrząsnąć nami tak mocno, że dostajemy paliwo, żeby w końcu zrobić coś ze swoim życiem. Dla mnie ta książka była wielkim wstępem do zrozumienia siebie, tego, kim jestem, w jakie bagno emocjonalne dałam się zapędzić. Czytałam ją na okrągło przez rok. Był to dla mnie początek terapii. Wcześniej nie bardzo potrafiłam uczestniczyć w sesjach psychoterapeutycznych, bo jestem bardzo zamknięta, więc sama musiałam ze sobą poprzerabiać wszystkie tematy. A jak to zrobiłam, poszłam na kilka sesji z terapeutą. Wtedy postanowiłam, że zapisuję się na studia i będę stawać na własnych nogach, tak by w niedługim czasie móc odciąć się od pieniędzy męża. To był ten moment, kiedy miałam takie klasyczne, filmowe spojrzenie w lustro z pytaniem, kim tak naprawdę jestem. To trwało z pół roku, zanim doszłam do tego, że to nie jest moje życie, nie kieruję nim, robię jakieś rzeczy, ale tak naprawdę nie robię nic, co jest moje.
Co na to mąż, że pani poszła na studia?
Mój Boże, nie miałam chwili spokoju. Cały czas mnie wyśmiewał, kpił, co i rusz dźgając mnie tekstami w stylu: „O, jaka ty teraz mądra jesteś!”.
Ale nie zabronił?
No nie, widział, że coś się we mnie zmieniło, i nie zabronił. Chciałam pójść na studia związane z kulturą, ale wtedy, to było pięć, sześć lat temu, akurat zamknięto mój wymarzony kierunek animator kultury. Poszłam więc na dziennikarstwo. I potem zdarzył się wypadek samochodowy. Poważny i to z mojej winy. Ja zawsze bardzo dużo prowadziłam i nie miałam właściwie żadnych złych przygód, a tym razem stało się. Mój mąż wtedy przyjechał na miejsce wypadku i zamiast mnie wesprzeć, zrobił mi karczemną awanturę, krzyczał na mnie, wyzywał mnie. Byłam bliska zawału. Kobieta wjechała w mój samochód, ale to się stało z mojej winy. To był szok, zobaczyłam tę kobietę siedzącą w samochodzie zupełnie nieruchomą. Myślałam, że ona nie żyje, że zabiłam człowieka. Do tej pory, jak o tym myślę, słabo mi się robi. W tamtym momencie, kiedy życie przeleciało mi przed oczami, dostałam od mojego męża ostatecznego kopniaka w brzuch. To mnie złamało, ale w pozytywnym sensie. Poczułam całą sobą, że szkoda marnować życia, i powiedziałam tego samego dnia, że to koniec, występuję o rozwód.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki