Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pięciu chirurgów klatki piersiowej z Europy i USA zaczyna nagle chorować na niespotykaną odmianę mielofibrozy – choroby powodującej zwłóknienie szpiku kostnego i śmierć. Łączy ich nie tylko przyjaźń, ale też to, że wszyscy pracowali na szczurach dwóch ras sprowadzanych z laboratorium Wunxi w Chinach. Niespodziewanie jeden z chirurgów zostaje porwany. Zaczyna się zakrojona na szeroką skalę akcja poszukiwawcza. Tymczasem od dwóch lat pewien mnich z otoczenia dalajlamy – ogarnięty żądzą zemsty za krzywdy doznane w dzieciństwie, opłacany przez dwóch azjatyckich miliarderów – prowadzi intensywne badania nad mutacją wirusa grypy połączonego z substancją inicjującą mielofibrozę... Celem jest depopulacja Chin i Indii.
Co łączy te dwie sprawy? Czy przyjaciele uratują dr. Webera? Czy uda się zapobiec tragedii i powstrzymać szaleńca?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 314
Prolog
Jak dobrze, że mam osobny pokój, ucieszył się w myślach Walter Weber, po czym zaległ jak długi na łóżku, nadspodziewanie wygodnym jak na miejscowe warunki. Z dołu hotelu, a w zasadzie hoteliku, pełnego gości dobiegały pokrzykiwania kolegów, dla których perspektywa wyruszenia za kilka godzin na trekking do bazy pod Everestem nie była argumentem przeciwko dalszemu wznoszeniu toastów.
Weber czuł się już za stary na imprezy w studenckim stylu, choć jednocześnie nie narzekał na formę. Miał prawie sześćdziesiąt pięć lat, co w Szwajcarii oznaczało, że chociaż był torakochirurgiem o ugruntowanej międzynarodowej pozycji i długoletnim szefem kliniki chirurgii klatki piersiowej w rodzinnym Zurychu, niedługo będzie musiał przejść na emeryturę. Dobijało go to. Fizycznie, intelektualnie i zawodowo czuł się w życiowej formie. Atrakcyjny jak wyjęty prosto z bankomatu milion dolarów, żartował do żony, z którą łączył go związek namiętny i satysfakcjonujący mimo spędzonych razem prawie trzydziestu lat. Miał sobie do zarzucenia jedynie to, że nie szusował już na nartach tak dynamicznie, jak w czasach, gdy był lekarzem szwajcarskiej kadry zjazdowców. Ale i tak jeździł lepiej niż większość narciarzy popisujących się w Alpach.
Wieść o mielofibrozie go zmroziła. Na początku był pewien, że to pomyłka, kilka razy powtarzał badania, ale kiedy jego kumpel David upierał się, że wyniki są jednoznaczne, a dziwność tego nowotworu potwierdził patolog Mark, Weber przyjął to do wiadomości. Przytłoczony perspektywą emerytury i choroby, z którą nie wiadomo co robić, przystał na propozycję kumpli, aby wyskoczyć na trekking do Nepalu, zresetować myśli i popatrzeć na inne góry niż Alpy.
Wyjął telefon z szuflady szafki nocnej. Wszedł w skrzynkę nadawczą, wystukał „Wszystko OK” i wysłał wiadomość do żony. Zaczął oglądać zdjęcia. Te, które przechodziły weryfikację atrakcyjności, wysyłał żonie. Jedno z lotniska w Katmandu tuż po wylądowaniu. Dobrze na nim wyglądał, lot był sprawny i spokojny, Weber z zadowoleniem przyglądał się swojej wypoczętej twarzy na tle samolotu. Przesuwał palcem dalej. Po dwóch dniach zwiedzania zabytków, w których scenerii kręcono Ostatniego cesarza, i objadania się lokalnymi przysmakami miał kilkanaście udanych zdjęć, którymi mógł się pochwalić żonie.
„Następnym razem lecisz ze mną”, napisał kolejnego SMS-a. Wiedział, że Anna boi się latać, dlatego nie proponował jej wspólnych wyjazdów. Ona wolała ich bezpieczny domek nad jeziorem, gdzie czytali książki, gotowali, gadali godzinami i uprawiali namiętny seks. Łóżko nie jest tylko do spania, a stół do jedzenia – Anna miała swoje powiedzenie, które niezmiennie działało na wyobraźnię Waltera.
Żonie nie przeszkadzało, że Walter czasem potrzebuje silniejszych emocji i zmiany krajobrazu na inny niż szwajcarski. Nie zabraniała mu samotnych wakacji, wyjazdów z kolegami, ufała mu. Ale Weber, leżąc teraz na nieporównywalnym do domowego, a jednak całkiem wygodnym łóżku, po wzięciu ciepłego prysznica, co w warunkach himalajskich nie jest proste, zrelaksowany i radosny, puścił wodze fantazji. Myślał, jak by to było, gdyby to Anna, zamiast kolegów, leciała z nim trzy dni temu niewielkim samolotem z Katmandu do Lukli, która jest punktem wyjściowym do bazy pod Everestem i słynie z niebezpiecznego lotniska. Piloci muszą mieć specjalną licencję, aby móc tam lądować, a ich pilot najwyraźniej ją miał, bo posadził maszynę bardzo sprawnie. Żona byłaby zadowolona, a przynajmniej nie panikowałaby przy takim pilocie. Później spędziliby tu razem trzy, cztery dni, bo Lukla położona jest wysoko i to świetne miejsce do aklimatyzacji. Rozmarzając się w obrazach podsuwanych przez wyobraźnię, Weber czuł się błogo, jakby ciepło niedawno zjedzonej kolacji, kilku kieliszków wina i dobrych myśli na przyszłość rozlało się w nim tą przyjemną falą nadchodzącej senności, kiedy jest się jeszcze świadomym, ale już powoli zapada się w sen. Jego ostatnią myślą była prośba bez konkretnego adresata, możliwe, że do opatrzności lub niemych świadków jego snu, by trwał on do samej planowanej pobudki niczym nieprzerwany, a na pewno nie jego własnym chrapaniem, które zbyt często go budziło.
Zasnął mocno, zupełnie nieświadomy, że głębokość jego snu została wzmocniona przez niezwykle skuteczny środek sporządzony z miejscowych ziół, nieznanych w Europie. Dosypano mu go do wina w trakcie kolacji, ale trudno dociec, czy stało się to w barze, czy może przy stole w chwili nieuwagi, o którą nie było trudno, zważywszy na ilość alkoholu wypitego przez uczestników imprezy.
Drzwi skrzypnęły głośno, może nawet głośniej niż zazwyczaj, gdy dwaj ludzie wchodzili do pokoju, nie dbając zbytnio o zachowanie ciszy ani ostrożności. A może to po prostu nieprzenikniony spokój poranka, kiedy słońce dopiero co nieśmiało wspinało się nad szczyty Himalajów, specjalnie wyostrzał dźwięki, jakby chciał zbudzić i uchronić Webera przed tym, co miało go czekać. Drugi z mężczyzn ubranych w szare uniformy przypominające stroje obsługi technicznej zamknął za sobą drzwi do pokoju, ale też nie zrobił tego specjalnie cicho. Obaj czuli się bardzo pewnie. Jakby stało za tym przekonanie o absolutnej skuteczności specyfiku podanego Weberowi. Po zgraniu tych ludzi, ich sprawności, porozumiewaniu się bez słów widać było, że nie pierwszy raz z niego korzystali. Działali jak szwajcarski zegarek, który leżał na szafce nocnej przy głowie Webera.
Mężczyźni nie tracili czasu na zbędne ruchy. Wyższy podszedł do wezgłowia łóżka, na którym Weber spał jak dziecko. Prośba profesora została wysłuchana, bo tym razem pochrapywał cichutko. Wszystkie siły wszechświata sprzysięgły się przeciwko niemu. Może gdyby chrapał głośno, jak wtedy, gdy budził tym żonę albo sam siebie w ich szwajcarskim łóżku, a potem przez kolejną godzinę nie mógł zasnąć, wypełniając sobie głowę zapętlonymi myślami o wykonanych już operacjach oraz o tym, co go czeka, gdy wiek zmusi go do opuszczenia stanowiska przy chirurgicznym stole, może wtedy by się obudził, zobaczył tych dwóch, zaczął krzyczeć i wzywać pomocy, może któryś z kolegów wybudziłby się z pijackiego snu i przybiegł mu na pomoc. Ale Weber spał. Twardo, głęboko, z miarowym oddechem, w poczuciu bezpieczeństwa, które właśnie było mu odbierane. Nawet nie drgnęła mu powieka, gdy dwaj mężczyźni zawinęli go w kołdrę i nieniepokojeni przez nikogo wynieśli z hotelu. Szli szybkim krokiem, bez oznak zmęczenia, jedynie wraz z kolejnymi minutami ich oddech stawał się szybszy, ale sił mieli jeszcze na kilometry do przodu. Posuwali się równo jak kompania reprezentacyjna wojska, kołysząc długim pakunkiem na tyle delikatnie, że dawało to efekt przyjemnego bujania, a na pewno nie miało nic z gangsterskiego uprowadzenia. Nadal nie zakłócano Weberowi przyjemnego snu. Słońce, wschodzące czerwoną łuną, oświetlało dwóch mężczyzn z wielkim pakunkiem i torowało im drogę pomiędzy skałami, które po kilkuset metrach się rozsunęły, ukazując małe lotnisko, na którym stał w osamotnieniu sześciomiejscowy samolot.
Uprawiał górski trekking od kilkunastu lat, ale nigdy dotąd w czasie wędrówki nie był tak blisko skał. Teraz wydawało mu się, że góry, o rysie wyjątkowo łagodnym jak na Himalaje, znajdowały się tuż przed jego twarzą, zbliżały się i oddalały, tak że momentami mógł musnąć zbocze nosem. Dziwne uczucie, zwłaszcza że te wzniesienia były niewiele większe od niego. Za którymś razem, gdy jego twarz znów prawie złączyła się z jedną z nich, Weber postanowił sprawdzić sam, dlaczego akurat ta ma tak nietypowy rozmiar i ciągle jak wahadło zbliża się do jego twarzy i oddala. Spróbował wyciągnąć rękę, żeby dotknąć góry, i poczuł, że nie może. Opór czegoś cienkiego, ale jednocześnie mocnego blokował mu ruch rąk. Nie rozumiał też, dlaczego im bardziej próbuje się poruszyć, tym mocniej zaczyna boleć go głowa. Ból narastał w błyskawicznym tempie, był pulsujący i rozpierający tak silnie, że w końcu Weber się ocknął i zamiast gór zobaczył przed sobą dwa oparcia siedzeń, w stronę których w czasie snu, a później już letargu, kiwała się jego otępiała głowa.
Rozejrzał się błędnym wzrokiem dookoła. Zanim mózg przetworzył informację, że jego właściciel nie znajduje się w pokoju hotelowym, w którym zasnął, Weber był przekonany, że to po prostu kac gigant. Musiała upłynąć dobra chwila, nim zorientował się, że ma skrępowane ręce i nogi.
Co jest, kurwa? – pomyślał przerażony i zarazem zaskoczony, że przeklął. Bardzo rzadko to robił, musiał naprawdę stracić panowanie nad sobą. Teraz najwyraźniej dostał taki zastrzyk kortyzolu, że stres zalał całą jego kulturę osobistą na trzy pokolenia do przodu. Odrętwiały z bólu i strachu rozglądał się jak zwierzę złapane we wnyki. Obok niego nikogo nie było. Zorientował się, że jest w samolocie.
– To dlatego nie mam knebla – odezwał się trzeźwo mimo emocji. – Nikt mnie nie usłyszy, nie mam po co wzywać pomocy. – Kolejne zdania diagnozujące sytuację, w jakiej się znalazł, przebijały się przez huk silników samolotu.
W tym momencie zobaczył nad sobą wyglądającego na Nepalczyka młodego mężczyznę, który gestem ręki nakazał mu ciszę i półgębkiem uśmiechnął się do niego.
Samolot wylądował na niewielkim lotnisku. Weber był już zupełnie przytomny i o wiele spokojniejszy. W czasie lotu nikt go nie pobił, nie nękał, nie skrzywdził, a łagodna twarz tubylca, który doradził mu milczenie, niespodziewanie uspokoiła Webera. Ustępujący stres zrobił miejsce myśli, że cała ta sytuacja to gigantyczne nieporozumienie, które zaraz po wylądowaniu zostanie wyjaśnione, a on sam solennie przeproszony i odwieziony do hotelu, gdzie do wieczora, zamiast wspinać się po górach, będzie opowiadał kolegom o przygodzie, jaka go spotkała, rodem z amerykańskich thrillerów, które dla relaksu czytał w przerwach na dyżurze.
– Get up! – Sucha komenda wytrąciła go z reżyserowania sceny happy endu.
Weber posłusznie wstał i nawet nie zdążył się zorientować, a już miał na głowie nieprzezierny kaptur. Poczuł uścisk na ramieniu, ktoś go dokądś prowadził. Stawiał ostrożnie kroki, ale jego towarzysz nadawał marszowi coraz szybsze tempo. Po kilkunastu krokach profesor wyczuł stopami schody, a za chwilę lekki powiew wiatru. Był już na zewnątrz.
Czy jestem jeszcze w Nepalu? Jak długo leciałem tym samolotem? Dokąd mnie wiozą? Co mi zrobią? Co to, do cholery, są za ludzie? Weberowi przez głowę przelatywał huragan myśli. Poczuł, że czyjaś ręka zgina mu kark, a po chwili siedział już w samochodzie.
Natychmiast ruszyli. Nie wiedział, ile osób jedzie razem z nim. Nikt nic nie mówił. Czerń przed oczami zaczęła go męczyć, odruchowo spróbował ściągnąć z głowy kaptur, ale ręce wciąż miał skrępowane. Lewą stroną ciała wyczuł, że siedzi przy drzwiach, skierował więc głowę w stronę szyby, chciał wyłapać wzrokiem światło, zorientować się, jaka może być pora dnia, czy jest słonecznie, pochmurno, czy może cokolwiek zobaczyć. Nic to nie dało. Uderzył tylko głową o szybę, kiedy samochód kolejny raz podskoczył na nieutwardzonej, wyboistej drodze. Auto co chwilę skręcało, gnało, nie zważając na dziury, doły i kamienie.
Czyli raczej nie jesteśmy w Europie, pomyślał Weber, chociaż zaraz zganił się w duchu, że może nie mieć racji. Ale nie miał nic przeciwko tym myślom, choćby głupim i bezsensownym, które teraz przychodziły mu do głowy. Byle tylko czymś się zająć, nie panikować, nie rozsypać się. Samochód przyspieszył, wziął kolejny zakręt. Weber poczuł, że robi mu się niedobrze.
– Będę rzygał – powiedział odruchowo po angielsku, jakby był w nocnej taksówce wiozącej go z corocznego bankietu lekarzy, których znana firma farmaceutyczna wywoziła do wypasionego hotelu na obrzeżach Zurychu i pod pretekstem nowych badań namawiała do kupowania jej lekarstw i sprzętu.
Tym razem na jego zapowiedź katastrofy fizjologicznej nikt nie zareagował. Weber czuł się coraz gorzej. Potęgowała to wizja przyszłości: nie dość, że uprowadzony, z workiem na głowie, to jeszcze zarzygany i śmierdzący. W tym momencie samochód się zatrzymał. Drzwi obok Webera się otworzyły. Ktoś podał mu rękę.
•••
– Jak mamy zgłosić zniknięcie kolegi, skoro jedyny policjant w tej dziurze nie mówi słowa po angielsku? – Olivier, kolega Webera od trekkingu i najbardziej komunikatywny wśród chłopaków z ich wyprawy, wściekał się na funkcjonariusza.
Małe oczy policjanta robiły się coraz większe z każdym wykrzyczanym w jego stronę słowem. Nie poprawiło to komunikacji z nepalskim stróżem prawa, który balansował na granicy strachu i poirytowania, a najbardziej na świecie chciałby, aby dano mu święty spokój.
– Nie pierwszy raz ktoś tu znika albo się gubi, a potem szczęśliwie odnajduje się po samotnej wędrówce, i nie trzeba z tego powodu wyrywać z drzemki jedynego w okolicy policjanta – powiedział, wiedząc, że nie zostanie zrozumiany.
Koledzy Webera nie ustępowali. Przeczuwali, że stało się coś złego. Znane im były poimprezowe wędrówki ludów, niejednemu po alkoholu włączał się tryb szwendacza, ale tu był obcy, nieznany teren, nikt nie wychodził poza hotel. Poza tym Weber wypił najmniej, poszedł do pokoju jak grzeczne dziecko po dobranocce i w ogóle takie znikanie nie było w jego stylu.
– Urwisko i okolica przeszukane, czysto. – Koledzy Oliviera wyznaczeni do spenetrowania pobliskiego terenu przerwali mu gonitwę myśli. Właśnie wrócili z obchodu. Nie wiadomo, czy była to dobra, czy zła wiadomość.
– Najważniejsze, że nie znaleziono ciała, więc Walter na pewno żyje – rzekł Olivier, głównie po to, żeby uspokoić samego siebie oraz zmotywować kolegów do poszukiwań.
Wiedział, że jeszcze kilka godzin bez rezultatu i to on będzie musiał zadzwonić do Anny. Sama myśl o ewentualnej rozmowie z żoną Webera, której miałby przekazać tragiczną wiadomość, sprawiała, że czuł w żołądku mróz, choć na zewnątrz robiło się upalnie.
– Zawiadomię ambasadę Szwajcarii – dodał, wyznaczając sobie nowe zadanie.
•••
Waltera wprowadzono do miejsca, w którym wyczuł w miarę równą posadzkę oraz zapach kadzideł. Gdy zdjęto mu kaptur, zobaczył, że znajduje się w sporym pokoju, w którym są łóżko, fotel, umywalka i niewielkie biurko z krzesłem. Na łóżku leżały komplet bielizny, spodnie, koszula i sweter oraz ręczniki i przybory toaletowe. Przy drzwiach stał strażnik, na oko dwudziestokilkuletni. Najwyraźniej to on zdjął mu przed chwilą kaptur.
– Gdzie jest mój telefon? – zapytał zdezorientowany Weber, jakby zaginięcie komórki było teraz jego najpoważniejszym problemem. Strażnik odpowiedział milczeniem, a do pokoju wszedł starszy mężczyzna w stroju mnicha, który odezwał się całkiem dobrą angielszczyzną:
– Witamy w naszym świecie, profesorze Weber.
– Skąd pan mnie zna? – Walter próbował doszukać się w twarzy mężczyzny swojego dawnego pacjenta, nawróconego na buddyzm członka dalekiej rodziny albo któregoś z byłych przełożonych. Nikogo jednak nie umiał rozpoznać.
– Jest pan tu bezpieczny – odpowiedział mnich. – Naszemu gościowi nic złego stać się nie może.
– Chcę stąd wyjść! Kiedy mnie uwolnicie? – Weber podniósł głos.
– Tego na razie nie mogę obiecać. Ale będzie tu panu dobrze. Naszym jedynym, może nieco kłopotliwym zadaniem dla pana będzie pobieranie krwi. Dla obu stron byłoby lepiej, gdyby poddawał się pan temu drobnemu zabiegowi dobrowolnie.
– Czy sprzęt do poboru macie jednorazowy? – zapytał odruchowo Walter i już w momencie wypowiadania ostatniej sylaby uznał pytanie za idiotyczne.
Mnich tylko się uśmiechnął i skinął głową.
– Proszę podać swoje dane i miejsce mojego pobytu.
Mężczyzna zbył to milczeniem i wyszedł z pokoju.
Weber nie wiedział, że mnich nie powiedział mu prawdy, ale i tak głowa pękała mu od chaotycznych myśli, które kończyły się samymi znakami zapytania.
Drzwi się otworzyły. Inny, tym razem bardzo młody mnich wniósł do pokoju porządnie wyglądający obiad i grzecznie zapytał, czy gość życzy sobie poczytać jakieś książki. Weber nie odpowiedział. Wiedziony pierwotnym instynktem przetrwania, zabrał się do jedzenia. Telefonu komórkowego mu nie zwrócono.
•••
– Ustalono, że ostatnią aktywnością z telefonu Webera był SMS wysłany do żony, a mniej więcej o piątej rano telefon został wyłączony. – Olivier mocniej przycisnął komórkę do ucha, żeby nie umknęła mu żadna informacja od zastępcy ambasadora Szwajcarii. – Władze lotnicze potwierdziły, że samolot, który jako pierwszy rano wystartował z Lukli, był prywatną własnością indyjskiego miliardera Rahula Kovindry i przyleciał poprzedniego dnia wieczorem jako ostatni dopuszczony do lądowania. Lotnisko nie jest przystosowane do nocnych startów i lądowań. Ustalono, że odbył lot do Pokhary w zachodnim Nepalu.
Słowa urzędnika strzelały jak pociski karabinu maszynowego, Olivier próbował wszystkie zapamiętać jak wiersz mówiony w podstawówce na ocenę, bo wiedział, że nie powinien marnować koncentracji na rozumienie. Teraz najważniejsze było wklepać na twardo wszystkie informacje, przekazać kolegom i wspólnie zastanowić się, co dalej. Przeszło mu przez myśl, że może trzeba wynająć dobrą agencję detektywistyczną.
– Właściciel potwierdził, że wysłał swój mały samolot, aby przetestować lądowanie na trudnym lotnisku, zanim sam przyleci na jego pokładzie, a następnego dnia rano nakazał mu podróż do Pokhary. Tam po zabraniu miejscowych wyrobów rękodzielniczych odleciał do Indii. Nikt nie widział ani nie słyszał niczego podejrzanego. Będę pana informował o nowych ustaleniach ambasady, jeśli takie się pojawią. – Konsul zakończył rozmowę.
Olivier próbował to wszystko powtórzyć w myślach i zapamiętać. Dlaczego Weber poleciał w prywatny rejs samolotem jakiegoś bogatego Hindusa? W jakie interesy jest zamieszany? Przecież znał go długie lata. To stateczny, zrównoważony profesor, naukowiec, zdolny i dynamiczny facet, ale w życiowych wyborach nudno-rozsądny. Jego największą ekstrawagancją były sporty zimowe i ten cholerny trekking, który teraz ściągnął na nich kłopoty.
A może Weber ich wszystkich wystawił? Może tak naprawdę nic o nim nie wiedzieli, a profesor od dawna prowadził podwójne życie? Olivier próbował uporządkować myśli. Wszystko było możliwe. Jedyne, co wiedzieli na pewno, to to, że szwajcarski uczony w niewyjaśniony sposób zniknął ze swojego pokoju, niczego nie ukradziono, nie ma śladów walki, a telefon profesora nie działa. Reszta to spekulacje. Wprawdzie nepalska policja obiecała kontynuować śledztwo, ale kontaktujący się z nimi szwajcarski konsul odpowiedzialny za opiekę nad obywatelami swojego kraju miał nieodparte wrażenie, że robią to z czystej kurtuazji czy może raczej dla uspokojenia głosu sumienia.
Rozdział I
Paul Townsend obudził się po krótkim znieczuleniu, które zafundował mu kolega anestezjolog ze szpitala Barnes w St. Louis w stanie Missouri. Delikatnie poruszył się na łóżku, chcąc sprawdzić, czy coś go boli. Poczuł lekkie kłucie w klatce piersiowej, ale i tak bał się, że będzie gorzej. Rutynowa procedura pobrania szpiku kostnego z talerza kości biodrowej i mostka do badań układu krwiotwórczego nie była przyjemna, ale do przeżycia.
Kilka dni później, gdy już prawie zapomniał o swoim zabiegu, kolega z Japonii Keichi Sato w ramach plotek doniósł mu, że ich wspólny przyjaciel Tomasz Grudkowski, także chirurg klatki piersiowej, którego znał z młodych lat, gdy ten odbywał staż w jego szpitalu, został wybrany na marszałka senatu w Polsce. Paul z Tomkiem zaprzyjaźnili się już wtedy na stażu, później często się widywali, a Townsend odwiedził nawet klinikę w Szczecinie. Wygłosił wtedy znakomicie przyjęty wykład na temat transplantacji płuc. Paul wiedział, że jego polski kolega był od pewnego czasu senatorem. Spotykał go na kongresach i dopytywał się, jak godzi tak czasochłonną funkcję z pracą w szpitalu, ale wybór kumpla na stanowisko top three naprawdę zrobił na nim wrażenie.
Chwycił więc za telefon i zadzwonił do Polski. Miał wrażenie, że ktoś ich podsłuchuje, bo dźwięki przy wybieraniu numeru były inne niż zazwyczaj, ale to zignorował. Rozmowa była kurtuazyjna i przyjacielska, więc uznał, że jeśli jacyś ludzie ich podsłuchują, niczego ważnego się nie dowiedzą. Szczerze pogratulował Tomkowi, na co ten odpowiedział, że nawet najtrudniejsza operacja torakochirurgiczna jest prostsza od uprawiania polityki, w której w przeciwieństwie do medycyny nic nie jest takie, na jakie wygląda. Szybko zmienił temat i zwierzył się, że dwa dni wcześniej miał biopsję szpiku kostnego z powodu zaburzeń morfologii krwi. Chwilę później Paul już wiedział, że zaburzenia morfologii Tomasza są niemal identyczne jak u niego.
Zdumienie Paula stopniowo narastało, gdy różnymi kanałami w jednym miesiącu dotarły do niego wiadomości, że podobny problem z wynikami krwi mają inni torakochirurdzy. Między innymi jego najlepszy przyjaciel Walter Weber ze Szwajcarii, z którym rozmawiał już o tym dwa miesiące wcześniej, a ponadto ich wspólni koledzy: Erino Randone z Włoch i Jens Rickhoff z Niemiec oraz paru innych, mniej mu znanych.
Ostatniego dnia listopada w samo południe, gdy pracował nad artykułem naukowym, do jego gabinetu wszedł postawny mężczyzna, który przedstawił się jako agent CIA Greg Bumpler. Miał tylko jedno pytanie: czy Townsend zna doktora Waltera Webera ze Szwajcarii. Paul potwierdził i uniesieniem brwi dał znać, że chciałby dowiedzieć się czegoś więcej. Bumpler nie wyglądał na rozmownego, bąknął tylko lakonicznie: „Zaginął”, po czym wyszedł.
Rozdział II
Guz miał średnicę ośmiu centymetrów, a poza tym naciekał oskrzele płata górnego płuca niemal w całości, dlatego istniało ryzyko, że trzeba będzie usunąć płat obok lub nawet całe płuco. Paul wszedł „na otwarto”, ale nie starym sposobem trzydziestocentymetrowego cięcia, czym skazałby pacjentkę na zwijanie się z bólu tygodniami po operacji. Wystarczało mu dwanaście centymetrów. Pobłogosławił w myślach wideochirurgię, dzięki której mógł usuwać nowotwory za pomocą kamery i specjalnych narzędzi przez „dziurkę od klucza”. Wprawdzie to była raczej dziura, ale przez mniejszą nie da się wyciągnąć płata, a tym bardziej całego płuca. Tyle że w tym przypadku nie było to możliwe, bo guz był zbyt duży.
I tak z niej szczęściara, pomyślał Townsend, patrząc na kobietę leżącą na stole.
Była niewiele starsza od niego. No i rzeczywiście miała szczęście, bo choć obciążały ją miażdżyca naczyń, nietolerancja glukozy i średnio zaawansowana rozedma płuc, jej guz, mimo sporych rozmiarów, nie naciekał jeszcze żadnego dużego naczynia, przełyku ani kręgosłupa. Paul pewnym ruchem włożył dłoń do wnętrza klatki piersiowej i zbadał palpacyjnie, czy nie da się usunąć chorej tkanki, a jednocześnie oszczędzić dwóch pozostałych płatów prawego płuca. Wierzył, że mimo ogromnego postępu medycyny palec chirurga jest ciągle jednym z najlepszych narzędzi diagnostycznych, zwłaszcza gdy używa go tak doświadczony operator jak on.
– Jest szansa, że wytniemy tylko jeden płat – powiedział, nie wiadomo, czy do siebie, czy do asystentów przy stole.
Starannie wypreparował naczynia żylne i tętnicze do górnego płata, zaopatrzył je podwiązkami i przeciął. Odciął też oskrzele do tego płata i zamknął światło jego kikuta szwem ciągłym. Usunął płat płuca z guzem oraz okoliczne węzły chłonne, w których mogły się kryć przerzuty. Zdrenował klatkę piersiową. Wprawdzie takich operacji wykonał już kilka tysięcy, ale zawsze był maksymalnie skupiony. Wiedział, że naczynia płucne nie dość, że są relatywnie duże, to ich ściana jest znacznie cieńsza niż w innych częściach ciała, więc przez jeden nieostrożny ruch można wpakować się w duże tarapaty.
Teraz znów się udało. Nie poczuł jednak radości. Intuicyjnie czuł, że wielkimi krokami zbliża się moment, którego przy operacjach nie lubił najbardziej. Wyluzowanie. Kiedyś to była jego ulubiona chwila, gdy najtrudniejsze etapy miał za sobą i pozostawało mu tylko zamykanie powłok klatki. Atmosfera na bloku stawała się wtedy swobodniejsza. Ciśnienie operatora spadało, a mózg zalewała przyjemna, ciepła fala satysfakcji, że znów nie zawiódł, uratował życie, a na pewno je przedłużył. Tylko że Paul od dwóch lat nie znosił tego momentu. Bał się go, bo wraz z nim słyszał fanfary przenoszące jego myśli w stronę żony i koszmarnych okoliczności jej śmierci na nieoperacyjnego raka mózgu. Wtedy nie umiał jej uratować, tak jak teraz nie umiał zapanować nad kierunkiem, w którym uciekała jego świadomość.
Dlatego ciągle tyle pracował. Nie unikał dyżurów, brał ciężkie przypadki jeden po drugim. Byle nie mieć czasu na myślenie o Judy i o swojej samotności. Ich dwóch synów było już dorosłych, a że nie obdarzyli go jeszcze wnukami, ich kontakty, choć serdeczne, były sporadyczne. Codzienna praca dawała Paulowi w tyłek. Bywało, że miał ochotę rzucić to wszystko w cholerę i odpocząć, ale wtedy przypominał sobie, jakie przygnębienie, a czasem nawet obrzydzenie, wywołuje w nim pusty dom, i natychmiast żegnał się z pomysłem przejścia na emeryturę. Fatalnie znosił zmiany, a zmiana męża we wdowca była najokrutniejszą, jaką życie na nim wymusiło.
– Jeszcze sobie kogoś znajdziesz, tato – przekonywał go syn raz w miesiącu, czyli za każdym razem, kiedy do niego dzwonił, zagłuszając wyrzuty sumienia wobec owdowiałego ojca.
Dzisiejsze sześćdziesiąt to dawne czterdzieści – tego typu niewyszukane hasła miały zachęcić Paula do schowania czarnych ubrań na dnie szafy i wyjścia do ludzi, a konkretnie do kobiet. Dla niego byłoby to jak skok na bungee. I tak w ciągu ostatnich dwóch lat doświadczył sportów ekstremalnych: nauczył się robić jajecznicę, nie spalił czajnika z wodą na herbatę, pojął, jak segregować pranie, by slipy po zetknięciu w bębnie z dżinsami nie były do wyrzucenia po dwóch użyciach. Najgorsze to zdziadzieć, mówił mu syn, a i on się tego bał. Ale jeszcze bardziej bał się zmian i ze wszystkich sił bronił się przed myślami, że wspierająca go jako druga asysta trzydziestotrzyletnia Yang Ling, Chinka przebywająca u nich na dwuletnim stażu badawczym, wzbudza w nim uczucia, których dotąd nie znał, żyjąc w ustabilizowanym związku małżeńskim. Wmawiał sobie, że po prostu ją lubi, ale łapał się na tym, że choć Yang odbywała staż naukowy w laboratorium, to zapraszał ją do operacji pod pretekstem obserwowania, w jaki sposób pobiera się próbki tkanek do badań, które ona później prowadzi. Częściej, niż wymaga się tego od mentora, chodził do laboratorium, aby spędzać czas z młodą, drobną i naprawdę urodziwą Chinką na dyskusjach o badaniach. Dbał jedynie o to, by nie wzbudzić podejrzeń, że przekracza dozwolone granice. A ponieważ był flirciarskim analfabetą, nie potrafił nawet odgadnąć, czy Yang Ling traktuje go wyłącznie jako mentora i opiekuna stażu, czy może jednak go lubi. Jak wielu mężczyzn przed nim i po nim, mało wiedział o kobietach.
Ta operacja była jego trzecią od rana.
– Zabieg się udał, zrobiliśmy go metodą możliwie najmniej inwazyjną. – Chirurg stanął w poczekalni i zwrócił się do mężczyzny, który zatrzymał go i przedstawił się jako syn operowanej. – Teraz poczekamy na wynik histopatologiczny. Wtedy z onkologiem podejmiemy decyzję co do ewentualnej radio- i chemioterapii.
Mężczyzna był młody, niezbyt wysoki, ale bardzo sprężysty i ewidentnie wysportowany. Jego ruchy, gesty, sposób mówienia oraz patrzenia zdradzały, że odbył jakieś szkolenie wojskowe.
– Wiem, jak poważna jest sytuacja mamy, dziękuję, że zrobił pan dla niej tak dużo. – Mężczyzna wyciągnął w stronę lekarza dłoń, z której wystawała mała karteczka. – Gdybym kiedykolwiek mógł się odwdzięczyć, proszę o kontakt.
Facet odszedł, a Paul zorientował się, że trzyma w ręku wizytówkę. Dziwną, bo zawierała tylko trzy informacje: Little Greg, Marines, i numer telefonu.
Ucieszył się, że intuicja go nie myliła, podpowiadając wojskowe wyszkolenie mężczyzny, ale pomyślał, że choć gest syna pacjentki był bardzo miły, to pozostanie tylko gestem.
Rozdział III
Patrzył w przerażone oczy matki, które nabiegły krwią. Kobieta, trzymając się za ciężki brzuch, z którego za trzy tygodnie miał się wydostać jego wyczekiwany brat, zapierała się nogami, próbując odwlec w czasie to, co nieuniknione. A on krzyczał, nie czując bólu zdzierającego się dziecięcego gardła. Nic to nie dało. Agenci chińscy byli głusi nie tylko na wrzask dziecka, lecz także na prośby matki, która błagała ich, by pozwolili jej pożegnać się z synkiem. Jeden z mężczyzn brutalnym ruchem szarpnął ciężarną za włosy i pchnięciem wyprowadził z domu. Drugi zrobił to samo z bladym jak ściana ojcem. Minutę później było już po wszystkim. Pięcioletni Migmar Dorjee, którego imię oznaczać miało Czerwonooki Piorun, nie mogąc złapać oddechu, zobaczył na podłodze, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała jego matka, plamę krwi. Krew i plama dziecięcego moczu, która za chwilę rozlała się obok, były ostatnimi fizycznymi znakami po jego rodzinie. Dwie fizjologiczne kałuże.
Teraz znów je zobaczył. Tak jak wczoraj, przedwczoraj i prawie czterdzieści lat temu. Ten obraz był zawsze pierwszym, który Migmar – najpierw jako dziecko, a później już jako dorosły mężczyzna – widział zaraz po przebudzeniu.
Nie inaczej było dziś, kiedy rozpoczynał kolejny dzień pobytu w Nepalu, w luksusowym wnętrzu wyglądającym jak hotelowy pokój, zachowując się w sposób odległy od nakazów i obyczajów buddyjskich mnichów. Przyzwyczaił się do tego przykrego rytuału pierwszego obrazu, który jak trzask bicza zadawał ból, ale miał też swoje dobre strony. Nic tak nie podgrzewa żądzy zemsty jak codzienny cios przypominający, jak bardzo kogoś nienawidzisz. Migmar, mimo że znał się na technikach hipnozy, medytacji i samooczyszczania umysłu, nie potrafił żadnymi sposobami usunąć z głowy tego obrazu. Ale przynajmniej wiedział, jak go okiełznać. Obraz pojawiał się zaraz po przebudzeniu, trzeba więc było go zaakceptować i przyjąć jak niechcianego, ale spodziewanego gościa. Jak oczekiwany krótki dyskomfort na fotelu u pielęgniarki, która w zachodnim świecie, bardzo dobrze znanym Migmarowi, mówi: „A teraz troszeczkę zaboli”. Jego bolało bardziej niż troszkę, ale po latach zrozumiał, że potrwa to minutę, do czasu pełnego rozbudzenia się, i jak zawsze odejdzie. Dziś też odeszło.
Migmar wstał, wsunął chude stopy w idealnie białe kapcie i podszedł do ogromnego okna tarasowego, z którego rozpościerał się widok na góry. Uśmiechnął się na myśl, jak długo, przywdziewając zręczne kamuflaże, udaje mu się istnieć w dwóch światach, z czego ten, w którym teraz się znajdował, pociągał go bardziej. Oficjalnie był czterdziestodwuletnim mnichem buddyjskim na dworze dalajlamy, odzianym w kaszaję. Wielu z otoczenia uważało go za nieformalnego zastępcę religijnego przywódcy Tybetu. Miał wybitne zdolności organizacyjne, pomocne w inicjatywach, których na dworze dalajlamy nie brakowało. Migmar towarzyszył przywódcy w podróżach, budował przez lata sieć rozległych kontaktów. Nikt się nie domyślał, że w duszy nosi głęboko skrywaną, ale żywą i dziką nienawiść do Chińczyków.
Kilka dni po uprowadzeniu rodziców przez chińskich agentów Migmar trafił pod opiekę obcych ludzi, którzy dali mu schronienie. Nie bardzo kojarzył, w jaki sposób przemycono go przez góry do Indii i oddano do jednej z ochronek przyklasztornych, w których dorastał. Wtedy nie zdawał sobie sprawy, że istnieje świat inny niż mury klasztorne i najbliższa okolica.
Kiedy po osiągnięciu pełnoletności został oficjalnie włączony jako młody mnich w skład sporego zespołu obsługującego dalajlamę, jego świat nabrał kolorów. Okazało się, że ma ponadprzeciętne zdolności do nauki języków i w krótkim czasie doszedł do takiej biegłości, że poprawnie umiał się porozumieć z Chińczykami, mimo różnorodności dialektów w tym ogromnym kraju, oraz Hindusami, ponadto opanował angielski i w słabszym stopniu francuski. Nie dbał o to, czy jego chiński to czysty dialekt mandaryński, a indyjski to hindu. Ważne, że potrafił bez problemu dogadać się z obcokrajowcami. Dzięki studiom przyrodniczym i z zakresu medycyny naturalnej posiadł imponującą wiedzę na temat roślin indyjskich, tybetańskich i himalajskich oraz substancji uzyskiwanych z lokalnie występujących zwierząt. Na własną już rękę rozczytywał się w książkach medycznych, zarówno starych, jak i najnowszych, choć nie bardzo wierzył, że ta wiedza kiedykolwiek mu się przyda. Wydawało się, że jego życie zostało zdefiniowane na zawsze. Ani on sam, ani nikt z otoczenia nie brał pod uwagę, że jego żar nienawiści do Chińczyków nie tylko nie przygasał, ale wręcz narastał z każdym rokiem.
Ta nienawiść pewnie nie wydostałaby się z ciemnych zakamarków jego duszy, gdyby w swoich peregrynacjach pewnego dnia nie spotkał dwóch nieprzyzwoicie bogatych ludzi: indyjskiego nababa Rahula Kovindry oraz chińskiego miliardera Guo Tanga z Szanghaju – miasta, w którym każdy milioner uchodził niemal za ubogiego, a zamożność zaczynała się od miliardów dolarów.
Panowie z nieujawnianych nigdy pobudek, dbając o dyskrecję, wspierali Tybetańczyków na uchodźstwie, a Migmar Dorjee pełnił funkcję łącznika. Z czasem się zaprzyjaźnili. Może nie stanowili nierozłącznej trójki, ale spędzali ze sobą dużo czasu. Doszło do tego, że w trakcie wyjazdów poza klasztor Migmar zrzucał szaty mnicha i przebierał się w cywilne ubranie, coraz bardziej rozsmakowując się w urokach życia poza klasztorem i dworem dalajlamy. Z powodów, których nie dociekał, nie interesował się kobietami, z czego nawet się cieszył, gdyż ograniczało to krąg jego znajomych i umożliwiało przez lata ukrywanie jednego swojego świata przed drugim. Nie był również homoseksualistą. Mógłby uznać się za aseksualnego, ale nie zastanawiał się nad tym zupełnie, bo jedyną siłą napędzającą jego emocje była rosnąca chęć zemsty. Nie stronił za to od alkoholu w trakcie imprez ze swoimi zamożnymi znajomymi, ale zawsze dbał o to, aby być mniej pijany od kolegów.
Z czasem odkrył, że jego dwaj sponsorzy byli bardziej dziwaczni i ekscentryczni, niż się na początku wydawało, ale przyjął to za normę u ludzi, którzy nigdy nie musieli martwić się o pieniądze. Okazało się, że jedną z ich fobii jest obawa o przeludnienie świata, zwłaszcza Indii i Chin. Dobudowywali do tego pseudoteorie gospodarcze, twierdząc, że zbyt dużo ludzi na świecie oznacza rosnące ubóstwo, a ponieważ obaj dorobili się miliardów, handlując innymi dobrami niż towary pierwszej potrzeby, obawiali się, że ich dochody spadną. Zmniejszenie liczby ludności świata, które określali szumnie depopulacją, uznawali za istotne nie tylko dla przyszłości globu, lecz także dla swych prywatnych interesów.
Migmar podszedł do niedużej lodówki. Wyjął z niej wodę i cytrynę. Wodą napełnił szklankę po brzegi, a dwie połówki cytryny ścisnął tak mocno, że po trzech sekundach została z nich jedynie miazga. Sprawnym ruchem wyrzucił sfatygowaną skórkę do kosza pod blatem, a drugą ręką uniósł szklankę do ust. Wypił duszkiem, a na jego twarzy nie pojawił się żaden grymas. Płynnie chwycił butelkę z oliwą z oliwek i wziął porządny łyk. Od lat wierzył, że ten poranny napój oczyści jego wątrobę sfatygowaną popijawami. Od dawna nie był na żadnej libacji, bo miał teraz mnóstwo roboty w laboratorium, ale regenerować ciało trzeba nieprzerwanie. Dolał sobie jeszcze wody, zawiesił wzrok na widoku gór, a w głowie kolejny raz wyświetlił mu się ulubiony pokaz zdjęć z imprezy sprzed pół roku. Najważniejszej w jego dotychczasowym życiu.
To była wyjątkowa noc. Migmar czuł wprawdzie, że wzajemna zażyłość jego i dwóch stukniętych miliarderów cudownie się zacieśnia, ale nie spodziewał się, że osiągnęła już najwyższy poziom wzajemnego zaufania, dopóki Guo Tang zupełnie niespodziewanie nie zdradził, że jego dobrym kumplem jest wiceszef CIA John Kohler, z którym wyświadczają sobie różne przysługi. Tangowi wystarczyło na tyle rozumu, żeby się nie wygadać, na czym one polegają, ale dziwnie tajemniczy uśmiech, który błąkał się na jego ustach podczas tej opowieści, zwiastował, że dotyczą one rzeczy, które na zawsze powinny pozostać wyłącznie między nimi dwoma.
Właśnie po tym wyznaniu Migmar uznał, że nadszedł czas na podzielenie się z ekscentrycznymi miliarderami mrocznymi sekretami duszy.
– Ze śliny jaków tybetańskich udało mi się uzyskać substancję, która dodana do pokarmu wywołuje chorobę zwaną mielofibrozą, zarówno u zwierząt laboratoryjnych, jak i u kilku ludzi, których bez ich wiedzy zaraziłem – wypalił, polewając kolegom dwudziestoletnią whisky.
Tang i Kovindra niemal jednocześnie odstawili szklanki i spojrzeli na Migmara z zainteresowaniem, jakiego się nie spodziewał.
– Co to za choroba i co możemy z tego mieć? – zapytał krótko Kovindra.
Migmar zajarzył w kilka sekund. Oto panowie po latach zboczonych fantazji znaleźli w końcu wykonawcę swojego planu depopulacji. Bardzo mu się to spodobało.
– Choroba polega na tym, że szpik kostny odpowiadający za produkcję ludzkich czerwonych krwinek zaczyna ulegać procesom włóknienia i stopniowo przestaje spełniać swoją funkcję. – Migmar starał się być maksymalnie precyzyjny i używał prostego języka. – Liczba krwinek czerwonych maleje, co łatwo sprawdzić w zwykłym badaniu morfologicznym krwi – kontynuował. – Chory staje się coraz słabszy i jeśli nie zareaguje na skomplikowane i drogie leczenie, umiera w czasie od trzech miesięcy do dziesięciu lat po pierwszych objawach.
– Da się ustalić, czy w zarażeniu brały udział osoby trzecie? – Guo Tang zapalił cygaro. Smród dymu rozniósł się po dużym pokoju.
– W zasadzie nie można wykryć, że choroba nie wystąpiła z powodu naturalnej skłonności czy niekorzystnego profilu genetycznego odziedziczonego po przodkach, lecz że została wywołana sztucznie – odparł Migmar, a jego słowa wprawiły miliarderów w bardzo dobry nastrój.
Jedyną wadą tej metody w aspekcie masowej depopulacji była jej powolność, dlatego Migmar planował opracowanie sposobu, aby karmione jego substancją szczury nabyły zdolności zarażania ludzi, z którymi zetknęły się choćby przelotnie, bez konieczności gryzienia czy drapania ofiary. Do tego jednak potrzebował środków i laboratorium, w którym mógłby wraz z gronem absolutnie zaufanych współpracowników prowadzić prace badawcze nad szczurami, a być może i innymi obiektami doświadczalnymi.
Hindus i Chińczyk poprosili o kilka dni do namysłu. Gdy spotkali się ponownie, zadeklarowali znalezienie właściwego miejsca, zapewnienie pracowników oraz nieograniczone środki finansowe.
Po naradzie uznano, że Indie, w których rezyduje dalajlama, a poza tym są gęsto zaludnione, nie będą dobrym wyborem. Chiny, przez wszechobecną inwigilację, nie wchodziły w rachubę, a Tybet był wprawdzie dostępny dla obywateli Chin i okresowo dla turystów z innych krajów, ale Migmar zostałby tam natychmiast wyłowiony przez chińskich agentów jako człowiek z otoczenia dalajlamy, które było mocno zinfiltrowane.
Kovindra, a w zasadzie jego zaufany człowiek, znalazł w końcu w Nepalu stary, opuszczony klasztor Matenari Gongka u podnóża masywu Annapurny. Budynek wymagał pewnych prac, aby przystosować go do ponownego użytkowania, ale miał także ogromną zaletę. Tajnym przejściem zręcznie ukrytym za figurą Buddy wchodziło się do wykutej w skale drugiej części klasztoru składającej się z dziesięciu pomieszczeń, z których każde miało przynajmniej czterdzieści metrów kwadratowych. Panowała tam stała temperatura, około dwudziestu stopni Celsjusza. Doprowadzono wodę i elektryczność, zainstalowano toalety, umywalki i prysznice oraz nowoczesny system odprowadzania ścieków. W ciągu paru miesięcy powstało nowe laboratorium, stopniowo zapełniane specjalistycznym sprzętem: od prostych wirówek po sekwencjonery DNA i RNA. Urządzono niezbyt dużą, ale zgodną z najnowszymi standardami zwierzętarnię, do której zakupiono dwie typowe rasy szczurów laboratoryjnych: Wistar i Brown Norway.
Migmar wiedział, że takie same rasy szczurów są obiektami badawczymi w ogromnym laboratorium P5 w mieście Wunxi w środkowych Chinach. To w nim we współpracy z Francuzami od kilku lat prowadzono pożyteczne eksperymenty, służące walce z chorobami zakaźnymi, planowane i nadzorowane przez wybitnych immunologów, wirusologów i innych specjalistów głównie z Chin, ale sporadycznie też z innych krajów, które gospodarze zaliczali do grona przyjaznych. Migmar miał swoje plany w stosunku do tej placówki badawczej, ale musiał jeszcze trochę popracować w swojej nowej siedzibie w Nepalu, gdzie czuł się jak w domu i miał przeczucie, że postęp jego badań będzie szybki.
U szczurów obu ras karmionych pokarmem skażonym przez ekstrakt ze śliny jaka szybko zaczęły występować objawy mielofibrozy, natomiast czas od początku objawów do śmierci zwierzęcia był różny, ale dość krótki – nie przekraczał kilku miesięcy. Co jednak najważniejsze, te z nich, które były jednocześnie zainfekowane laboratoryjną odmianą wirusa grypy używanego do badań nad szczepionkami, znanego jako jeden z ponad dwustu wirusów z grupy koronawirusów, przenosiły mielofibrozę między sobą i ginęły zdecydowanie szybciej niż te dotknięte samą mielofibrozą. Umierały najczęściej w ciągu zaledwie kilku dni. Migmar przyjął, że śmierć zwierząt następowała z powodu zapalenia płuc spowodowanego wirusem grypy, ale ponieważ nie było to głównym celem jego badań, nie poświęcał temu zagadnieniu zbytniej uwagi. Cieszył się w swoim chorym umyśle, że jego pomysł na masowe zabijanie ludzi – w jego przekonaniu Chińczyków – ma realne szanse powodzenia.
Rozdział IV
Nie pamiętał już, który raz podchodził do tej próbki. Z mikroskopem było wszystko w porządku, sprawdzał to zarówno on, jak i kolega z laboratorium, którego Mark poprosił o wykluczenie ewentualnych wad sprzętu. Patrzył w gigantycznym powiększeniu na komórki krwi, oddalał wzrok, przybliżał i tak w kółko, jakby powtarzanie tych czynności miało go oświecić. Gapił się na podobny materiał tysiące razy przez ostatnich dwadzieścia lat kariery patologa i po raz pierwszy nie mógł rozpoznać obrazu. Najpierw go to zaciekawiło, później zakłopotało, a na końcu rozwścieczyło.
– Kurwa, poddaję się! – Mark uderzył pięścią w blat, odwrócił się na obrotowym stołku do siedzącego za nim Davida, hematologa, który czekał na wyniki jego ustaleń i konsultację. Potem miało stać się jasne, na co choruje jego przyjaciel, wybitny torakochirurg profesor Walter Weber.
– Sprawa banalna, facet ma spadek morfologii krwi, robicie mu biopsję szpiku i po badaniach stwierdzacie mielofibrozę, ale coś tu nie gra. – Mark beznamiętnie zawiesił wzrok na dwóch asystentach Davida, którzy przyszli z nim na tę wewnętrzną nieformalną odprawę, a potem kontynuował: – Są tu komórki, których za cholerę nie mogę rozpoznać. Jakby szpik tego Webera wytworzył coś zupełnie nowego, komórki, których do tej pory nie produkował żaden organizm. Z kim on ostatnio miał do czynienia? Podróżował na Księżyc? Robił badania w warunkach, w których organizm mógł zostać dostymulowany czymś nietypowym?
Mark był zbyt pochłonięty niemożliwością odkrycia tajemnicy, by zwrócić uwagę na to, że jeden z asystentów Davida, który niedawno przyjechał do Szwajcarii na staż z Indii, słucha go szczególnie uważnie, ale o nic się nie dopytuje.
Rozdział V
– Dzień dobry.
Powiedziałem to może nazbyt głośno, wyraźniej niż zwykle, i chyba niepotrzebny był ten uśmiech, skarcił się w myślach Migmar, mijając jak co dzień od trzech miesięcy strażników broniących wejścia do laboratorium P5 przed osobami bez uprawnień. Przyłożył identyfikator do czipa w bramce i wtedy zorientował się, że ma spocone ręce. Dziwne, nie pamiętał, kiedy wcześniej miał takie objawy. Od czasu traumatycznych przeżyć z dzieciństwa nie tylko nie umiał w sposób rzeczywisty i szczery przeżywać emocji, jakby ośrodek w jego mózgu odpowiadający za uczucia został zabetonowany, ale też jego ciało niezwykle rzadko zdradzało jakiekolwiek stany ducha. Nie mógł być zestresowany, bo od lat nie był. Zatem to musiała być ekscytacja. Miał do niej prawo. Niósł bowiem ukryte w specjalnej wewnętrznej kieszeni kurtki pudełko, w którym siedział ostatni szczur, wieńczący grupę pięćdziesięciu chorujących na wczesną mielofibrozę. Tylko dwa razy w ciągu tylu tygodni codziennego wchodzenia do laboratorium zdarzyło się Migmarowi, że padło na niego i strażnik pobieżnie rzucił okiem, czy ten czegoś nie wnosi. Ale nigdy nic podejrzanego nie zwróciło jego uwagi. Kieszeń, w której Dorjee ukrywał pudełko na tyle małe, że w żaden sposób nie odznaczało się pod luźną kurtką, choć w rozmiarze typowym dla osób o sylwetce właściciela, a jednocześnie pojemne na tyle, że udawało się w nim pomieścić nawet trzy sztuki zwierząt, była bardzo sprytnie wszyta. Nisko, na wysokości ostatnich żeber. Nie powstydziłby się jej student ani maturzysta przed egzaminem. Ten ostatni szczur z pudełka Migmara już za chwilę miał dołączyć do tej wyjątkowej klatki, w której od kilku tygodni mieszały się egzemplarze z mielofibrozą oraz te zakażone wirusem grypy.
– Dzień dobry – odpowiedział strażnik, co też było nietypowe, bo zwykle po prostu kiwał głową albo nie reagował.
Tak naprawdę Migmar Dorjee był już gotowy do działania pod koniec maja. Miał pokarm, po którym szczury chorowały na mielofibrozę, miał laboratoryjną odmianę wirusa grypy, miał zainfekowane nim szczury. Pozostał do pokonania ostatni etap – dostanie się do laboratorium P5 w Wunxi. Okazało się to jednak łatwiejsze, niż przypuszczał. Zaopatrzony w fałszywy paszport na nazwisko Rubin Mehtar, technik weterynaryjny z Mumbaju, szybko znalazł zatrudnienie w ośrodku, w którym pracowało ponad tysiąc osób. Nie wiedział, że aby uwiarygodnić jego legendę, ludzie Kovindry przenieśli na tamten świat prawdziwego Mehtara, technika weterynaryjnego pracującego w Mumbaju od lat, a jego ciało zgodnie z hinduskim zwyczajem zostało spalone. Migmar alias Rubin poświęcił trzy tygodnie na rozeznanie się w trybach działania tego ultranowoczesnego laboratorium. Pracę miał łatwą – polegała na opiece nad tysiącami szczurów w zwierzętarni, wielokrotnie większej i nowocześniejszej niż jego własna, ukryta pod skałami Annapurny. Zauważył też jedną ważną rzecz w codziennym funkcjonowaniu laboratorium – bardzo skrupulatnie kontrolowano osoby wychodzące z pracy, natomiast pobieżnie albo wcale tych, którzy do tej pracy wchodzili. Nikomu, a przynajmniej strażnikom, nie przyszło do głowy, że ktoś mający dostęp do tysięcy szczurów wniesie do laboratorium dwa czy trzy szczury dziennie – i tak aż do osiągnięcia liczby pięćdziesięciu zwierząt chorujących na wczesną mielofibrozę, a dodatkowo zakażonych wirusem zwykłej grypy.
– Udało się. – Migmar westchnął z ulgą po wniesieniu do klatki ostatniego szczura i delektując się swoim angielskim, mruknął pod nosem: – Let the play begin.
Nie minęło wiele tygodni, gdy zgodnie z oczekiwaniami Migmara liczba szczurów zakażonych mielofibrozą zaczęła rosnąć w przyśpieszonym tempie, a ponieważ rzesze naukowców zajmujących się nimi były skupione na badaniach wirusologicznych, zjawisko to pozostawało niezauważone. W prostym badaniu morfologii krwi – obojętnie, czy człowieka, czy szczura – a takie wykonywano w laboratorium P5 w Wunxi, wykrycie wczesnej mielofibrozy było w zasadzie niemożliwe. Migmar wiedział, że dopiero pogłębione badanie i pomiar liczby niedojrzałych prekursorów krwinek czerwonych, erytroblastów, oraz specjalne badania genetyczne pozwalają na postawienie wiarygodnej diagnozy, więc nie przejmował się ryzykiem dekonspiracji. Bardziej martwiło go, czy ktoś z doświadczonego personelu laboratorium nie zwróci w końcu uwagi na szybkie zgony badanych populacji szczurów. Zdecydował się przyśpieszyć akcję.
Wiedział, że laboratorium P5, słynące z wysokiej jakości hodowanych zwierząt, eksportuje je na cały świat. Do jego zadań należało przygotowywanie zwierząt do transportu. Zauważył w zamówieniach, że regularnie niewielkie partie szczurów wysyłano do Szwajcarii, Niemiec, Włoch, a nawet Polski, do laboratoriów badawczych zajmujących się różnymi aspektami transplantacji płuc, głównie skupionymi na eliminowaniu śmiertelnych skutków odrzucania płuc dawcy przez organizm biorcy. Przeszczep płuc u ludzi jest trudnym zabiegiem, ale wykonanie tej procedury u szczura z użyciem mikroskopu operacyjnego to już absolutny majstersztyk. Zaledwie kilkudziesięciu naukowców na świecie potrafi tego dokonać.
Gdy Migmar wystarczająco dobrze rozeznał się w układzie kanałów wentylacyjnych w zwierzętarni, uznał, że nadeszła właściwa godzina. Był już bardzo późny wieczór, kiedy otworzył kanały, przy wejściu do nich rozłożył karmę, wypuścił szczury z klatek i z satysfakcją obserwował, jak te inteligentne zwierzęta po krótkim czasie zaczynają masowo znikać w czeluściach kanałów, wybierając wolność. Ten wieczór był ostatnim momentem, gdy widziano Migmara wychodzącego z pracy. Później jakby rozpłynął się w powietrzu. Był pewien, że jego misja szybko zbierze śmiertelne żniwo. Spokojnie zaczął snuć kolejne zbrodnicze plany.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki