Depopulacja - Tomasz Grodzki, Monika Sobień-Górska - ebook + audiobook

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pięciu chirurgów klatki piersiowej z Europy i USA zaczyna nagle chorować na niespotykaną odmianę mielofibrozy – choroby powodującej zwłóknienie szpiku kostnego i śmierć. Łączy ich nie tylko przyjaźń, ale też to, że wszyscy pracowali na szczurach dwóch ras sprowadzanych z laboratorium Wunxi w Chinach. Niespodziewanie jeden z chirurgów zostaje porwany. Zaczyna się zakrojona na szeroką skalę akcja poszukiwawcza. Tymczasem od dwóch lat pewien mnich z otoczenia dalajlamy – ogarnięty żądzą zemsty za krzywdy doznane w dzieciństwie, opłacany przez dwóch azjatyckich miliarderów – prowadzi intensywne badania nad mutacją wirusa grypy połączonego z substancją inicjującą mielofibrozę... Celem jest depopulacja Chin i Indii.

Co łączy te dwie sprawy? Czy przyjaciele uratują dr. Webera? Czy uda się zapobiec tragedii i powstrzymać szaleńca?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 314

Oceny
4,1 (23 oceny)
12
4
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
za_czy_ta_na

Dobrze spędzony czas

Pięciu zaprzyjaźnionych ze sobą torakochirurgów z Europy i USA niespodziewanie choruje na bardzo dziwną, niespotykaną dotąd odmianę mielofibrozy – śmiertelnej choroby powodującej zwłóknienie szpiku kostnego. Przyjaciele bardzo szybko dochodzą do wniosku, że najprawdopodobniejszą przyczyną ich stanu są szczury zamawiane do badań z laboratorium Wunxi w Chinach. Napiętą do granic możliwości atmosferę jeszcze bardziej zagęszcza znikniecie dr. Webera. Rozpoczyna się zakrojona na szeroką skalę akcja poszukiwawcza. Nikt nie zdaje sobie sprawy, że gdzieś tam w świecie pewien mnich na zlecenie dwóch azjatyckich miliarderów od pewnego czasu prowadzi intensywne badania nad mutacją wirusa grypy połączonego z substancją inicjującą mielofibrozę. Celem tego przedsięwzięcia jest depopulacja Chin i Indii… Co stało się z porwanym chirurgiem? Czy przyjaciele zdążą go uratować? Czy uda się powstrzymać szaleńca i zapobiec tragedii? Od książek sensacyjnych zdecydowanie bardziej wolę filmy, ale książkę...
00
Ludulalu

Nie oderwiesz się od lektury

trzymająca w napięciu, dobra na odstresowanie
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Nepal, październik 2019

Jak dobrze, że mam osobny pokój, ucie­szył się w myślach Wal­ter Weber, po czym zaległ jak długi na łóżku, nad­spo­dzie­wa­nie wygod­nym jak na miej­scowe warunki. Z dołu hotelu, a w zasa­dzie hote­liku, peł­nego gości dobie­gały pokrzy­ki­wa­nia kole­gów, dla któ­rych per­spek­tywa wyru­sze­nia za kilka godzin na trek­king do bazy pod Eve­re­stem nie była argu­men­tem prze­ciwko dal­szemu wzno­sze­niu toa­stów.

Weber czuł się już za stary na imprezy w stu­denc­kim stylu, choć jed­no­cze­śnie nie narze­kał na formę. Miał pra­wie sześć­dzie­siąt pięć lat, co w Szwaj­ca­rii ozna­czało, że cho­ciaż był tora­ko­chi­rur­giem o ugrun­to­wa­nej mię­dzy­na­ro­do­wej pozy­cji i dłu­go­let­nim sze­fem kli­niki chi­rur­gii klatki pier­sio­wej w rodzin­nym Zury­chu, nie­długo będzie musiał przejść na eme­ry­turę. Dobi­jało go to. Fizycz­nie, inte­lek­tu­al­nie i zawo­dowo czuł się w życio­wej for­mie. Atrak­cyjny jak wyjęty pro­sto z ban­ko­matu milion dola­rów, żar­to­wał do żony, z którą łączył go zwią­zek namiętny i satys­fak­cjo­nu­jący mimo spę­dzo­nych razem pra­wie trzy­dzie­stu lat. Miał sobie do zarzu­ce­nia jedy­nie to, że nie szu­so­wał już na nar­tach tak dyna­micz­nie, jak w cza­sach, gdy był leka­rzem szwaj­car­skiej kadry zjaz­dow­ców. Ale i tak jeź­dził lepiej niż więk­szość nar­cia­rzy popi­su­ją­cych się w Alpach.

Wieść o mie­lo­fi­bro­zie go zmro­ziła. Na początku był pewien, że to pomyłka, kilka razy powta­rzał bada­nia, ale kiedy jego kum­pel David upie­rał się, że wyniki są jed­no­znaczne, a dziw­ność tego nowo­tworu potwier­dził pato­log Mark, Weber przy­jął to do wia­do­mo­ści. Przy­tło­czony per­spek­tywą eme­ry­tury i cho­roby, z którą nie wia­domo co robić, przy­stał na pro­po­zy­cję kum­pli, aby wysko­czyć na trek­king do Nepalu, zre­se­to­wać myśli i popa­trzeć na inne góry niż Alpy.

Wyjął tele­fon z szu­flady szafki noc­nej. Wszedł w skrzynkę nadaw­czą, wystu­kał „Wszystko OK” i wysłał wia­do­mość do żony. Zaczął oglą­dać zdję­cia. Te, które prze­cho­dziły wery­fi­ka­cję atrak­cyj­no­ści, wysy­łał żonie. Jedno z lot­ni­ska w Kat­mandu tuż po wylą­do­wa­niu. Dobrze na nim wyglą­dał, lot był sprawny i spo­kojny, Weber z zado­wo­le­niem przy­glą­dał się swo­jej wypo­czę­tej twa­rzy na tle samo­lotu. Prze­su­wał pal­cem dalej. Po dwóch dniach zwie­dza­nia zabyt­ków, w któ­rych sce­ne­rii krę­cono Ostat­niego cesa­rza, i obja­da­nia się lokal­nymi przy­sma­kami miał kil­ka­na­ście uda­nych zdjęć, któ­rymi mógł się pochwa­lić żonie.

„Następ­nym razem lecisz ze mną”, napi­sał kolej­nego SMS-a. Wie­dział, że Anna boi się latać, dla­tego nie pro­po­no­wał jej wspól­nych wyjaz­dów. Ona wolała ich bez­pieczny domek nad jezio­rem, gdzie czy­tali książki, goto­wali, gadali godzi­nami i upra­wiali namiętny seks. Łóżko nie jest tylko do spa­nia, a stół do jedze­nia – Anna miała swoje powie­dze­nie, które nie­zmien­nie dzia­łało na wyobraź­nię Wal­tera.

Żonie nie prze­szka­dzało, że Wal­ter cza­sem potrze­buje sil­niej­szych emo­cji i zmiany kra­jo­brazu na inny niż szwaj­car­ski. Nie zabra­niała mu samot­nych waka­cji, wyjaz­dów z kole­gami, ufała mu. Ale Weber, leżąc teraz na nie­po­rów­ny­wal­nym do domo­wego, a jed­nak cał­kiem wygod­nym łóżku, po wzię­ciu cie­płego prysz­nica, co w warun­kach hima­laj­skich nie jest pro­ste, zre­lak­so­wany i rado­sny, puścił wodze fan­ta­zji. Myślał, jak by to było, gdyby to Anna, zamiast kole­gów, leciała z nim trzy dni temu nie­wiel­kim samo­lo­tem z Kat­mandu do Lukli, która jest punk­tem wyj­ścio­wym do bazy pod Eve­re­stem i sły­nie z nie­bez­piecz­nego lot­ni­ska. Piloci muszą mieć spe­cjalną licen­cję, aby móc tam lądo­wać, a ich pilot naj­wy­raź­niej ją miał, bo posa­dził maszynę bar­dzo spraw­nie. Żona byłaby zado­wo­lona, a przy­naj­mniej nie pani­ko­wa­łaby przy takim pilo­cie. Póź­niej spę­dzi­liby tu razem trzy, cztery dni, bo Lukla poło­żona jest wysoko i to świetne miej­sce do akli­ma­ty­za­cji. Roz­ma­rza­jąc się w obra­zach pod­su­wa­nych przez wyobraź­nię, Weber czuł się błogo, jakby cie­pło nie­dawno zje­dzo­nej kola­cji, kilku kie­lisz­ków wina i dobrych myśli na przy­szłość roz­lało się w nim tą przy­jemną falą nad­cho­dzą­cej sen­no­ści, kiedy jest się jesz­cze świa­do­mym, ale już powoli zapada się w sen. Jego ostat­nią myślą była prośba bez kon­kret­nego adre­sata, moż­liwe, że do opatrz­no­ści lub nie­mych świad­ków jego snu, by trwał on do samej pla­no­wa­nej pobudki niczym nie­prze­rwany, a na pewno nie jego wła­snym chra­pa­niem, które zbyt czę­sto go budziło.

Zasnął mocno, zupeł­nie nie­świa­domy, że głę­bo­kość jego snu została wzmoc­niona przez nie­zwy­kle sku­teczny śro­dek spo­rzą­dzony z miej­sco­wych ziół, nie­zna­nych w Euro­pie. Dosy­pano mu go do wina w trak­cie kola­cji, ale trudno dociec, czy stało się to w barze, czy może przy stole w chwili nie­uwagi, o którą nie było trudno, zwa­żyw­szy na ilość alko­holu wypi­tego przez uczest­ni­ków imprezy.

Drzwi skrzyp­nęły gło­śno, może nawet gło­śniej niż zazwy­czaj, gdy dwaj ludzie wcho­dzili do pokoju, nie dba­jąc zbyt­nio o zacho­wa­nie ciszy ani ostroż­no­ści. A może to po pro­stu nie­prze­nik­niony spo­kój poranka, kiedy słońce dopiero co nie­śmiało wspi­nało się nad szczyty Hima­la­jów, spe­cjal­nie wyostrzał dźwięki, jakby chciał zbu­dzić i uchro­nić Webera przed tym, co miało go cze­kać. Drugi z męż­czyzn ubra­nych w szare uni­formy przy­po­mi­na­jące stroje obsługi tech­nicz­nej zamknął za sobą drzwi do pokoju, ale też nie zro­bił tego spe­cjal­nie cicho. Obaj czuli się bar­dzo pew­nie. Jakby stało za tym prze­ko­na­nie o abso­lut­nej sku­tecz­no­ści spe­cy­fiku poda­nego Webe­rowi. Po zgra­niu tych ludzi, ich spraw­no­ści, poro­zu­mie­wa­niu się bez słów widać było, że nie pierw­szy raz z niego korzy­stali. Dzia­łali jak szwaj­car­ski zega­rek, który leżał na szafce noc­nej przy gło­wie Webera.

Męż­czyźni nie tra­cili czasu na zbędne ruchy. Wyż­szy pod­szedł do wez­gło­wia łóżka, na któ­rym Weber spał jak dziecko. Prośba pro­fe­sora została wysłu­chana, bo tym razem pochra­py­wał cichutko. Wszyst­kie siły wszech­świata sprzy­się­gły się prze­ciwko niemu. Może gdyby chra­pał gło­śno, jak wtedy, gdy budził tym żonę albo sam sie­bie w ich szwaj­car­skim łóżku, a potem przez kolejną godzinę nie mógł zasnąć, wypeł­nia­jąc sobie głowę zapę­tlo­nymi myślami o wyko­na­nych już ope­ra­cjach oraz o tym, co go czeka, gdy wiek zmusi go do opusz­cze­nia sta­no­wi­ska przy chi­rur­gicz­nym stole, może wtedy by się obu­dził, zoba­czył tych dwóch, zaczął krzy­czeć i wzy­wać pomocy, może któ­ryś z kole­gów wybu­dziłby się z pijac­kiego snu i przy­biegł mu na pomoc. Ale Weber spał. Twardo, głę­boko, z mia­ro­wym odde­chem, w poczu­ciu bez­pie­czeń­stwa, które wła­śnie było mu odbie­rane. Nawet nie drgnęła mu powieka, gdy dwaj męż­czyźni zawi­nęli go w koł­drę i nie­nie­po­ko­jeni przez nikogo wynie­śli z hotelu. Szli szyb­kim kro­kiem, bez oznak zmę­cze­nia, jedy­nie wraz z kolej­nymi minu­tami ich oddech sta­wał się szyb­szy, ale sił mieli jesz­cze na kilo­me­try do przodu. Posu­wali się równo jak kom­pa­nia repre­zen­ta­cyjna woj­ska, koły­sząc dłu­gim pakun­kiem na tyle deli­kat­nie, że dawało to efekt przy­jem­nego buja­nia, a na pewno nie miało nic z gang­ster­skiego upro­wa­dze­nia. Na­dal nie zakłó­cano Webe­rowi przy­jem­nego snu. Słońce, wscho­dzące czer­woną łuną, oświe­tlało dwóch męż­czyzn z wiel­kim pakun­kiem i toro­wało im drogę pomię­dzy ska­łami, które po kil­ku­set metrach się roz­su­nęły, uka­zu­jąc małe lot­ni­sko, na któ­rym stał w osa­mot­nie­niu sze­ścio­miej­scowy samo­lot.

Upra­wiał gór­ski trek­king od kil­ku­na­stu lat, ale ni­gdy dotąd w cza­sie wędrówki nie był tak bli­sko skał. Teraz wyda­wało mu się, że góry, o rysie wyjąt­kowo łagod­nym jak na Hima­laje, znaj­do­wały się tuż przed jego twa­rzą, zbli­żały się i odda­lały, tak że momen­tami mógł musnąć zbo­cze nosem. Dziwne uczu­cie, zwłasz­cza że te wznie­sie­nia były nie­wiele więk­sze od niego. Za któ­rymś razem, gdy jego twarz znów pra­wie złą­czyła się z jedną z nich, Weber posta­no­wił spraw­dzić sam, dla­czego aku­rat ta ma tak nie­ty­powy roz­miar i cią­gle jak waha­dło zbliża się do jego twa­rzy i oddala. Spró­bo­wał wycią­gnąć rękę, żeby dotknąć góry, i poczuł, że nie może. Opór cze­goś cien­kiego, ale jed­no­cze­śnie moc­nego blo­ko­wał mu ruch rąk. Nie rozu­miał też, dla­czego im bar­dziej pró­buje się poru­szyć, tym moc­niej zaczyna boleć go głowa. Ból nara­stał w bły­ska­wicz­nym tem­pie, był pul­su­jący i roz­pie­ra­jący tak sil­nie, że w końcu Weber się ock­nął i zamiast gór zoba­czył przed sobą dwa opar­cia sie­dzeń, w stronę któ­rych w cza­sie snu, a póź­niej już letargu, kiwała się jego otę­piała głowa.

Rozej­rzał się błęd­nym wzro­kiem dookoła. Zanim mózg prze­two­rzył infor­ma­cję, że jego wła­ści­ciel nie znaj­duje się w pokoju hote­lo­wym, w któ­rym zasnął, Weber był prze­ko­nany, że to po pro­stu kac gigant. Musiała upły­nąć dobra chwila, nim zorien­to­wał się, że ma skrę­po­wane ręce i nogi.

Co jest, kurwa? – pomy­ślał prze­ra­żony i zara­zem zasko­czony, że prze­klął. Bar­dzo rzadko to robił, musiał naprawdę stra­cić pano­wa­nie nad sobą. Teraz naj­wy­raź­niej dostał taki zastrzyk kor­ty­zolu, że stres zalał całą jego kul­turę oso­bi­stą na trzy poko­le­nia do przodu. Odrę­twiały z bólu i stra­chu roz­glą­dał się jak zwie­rzę zła­pane we wnyki. Obok niego nikogo nie było. Zorien­to­wał się, że jest w samo­lo­cie.

– To dla­tego nie mam kne­bla – ode­zwał się trzeźwo mimo emo­cji. – Nikt mnie nie usły­szy, nie mam po co wzy­wać pomocy. – Kolejne zda­nia dia­gno­zu­jące sytu­ację, w jakiej się zna­lazł, prze­bi­jały się przez huk sil­ni­ków samo­lotu.

W tym momen­cie zoba­czył nad sobą wyglą­da­ją­cego na Nepal­czyka mło­dego męż­czy­znę, który gestem ręki naka­zał mu ciszę i pół­gęb­kiem uśmiech­nął się do niego.

Samo­lot wylą­do­wał na nie­wiel­kim lot­ni­sku. Weber był już zupeł­nie przy­tomny i o wiele spo­koj­niej­szy. W cza­sie lotu nikt go nie pobił, nie nękał, nie skrzyw­dził, a łagodna twarz tubylca, który dora­dził mu mil­cze­nie, nie­spo­dzie­wa­nie uspo­ko­iła Webera. Ustę­pu­jący stres zro­bił miej­sce myśli, że cała ta sytu­acja to gigan­tyczne nie­po­ro­zu­mie­nie, które zaraz po wylą­do­wa­niu zosta­nie wyja­śnione, a on sam solen­nie prze­pro­szony i odwie­ziony do hotelu, gdzie do wie­czora, zamiast wspi­nać się po górach, będzie opo­wia­dał kole­gom o przy­go­dzie, jaka go spo­tkała, rodem z ame­ry­kań­skich thril­le­rów, które dla relaksu czy­tał w prze­rwach na dyżu­rze.

– Get up! – Sucha komenda wytrą­ciła go z reży­se­ro­wa­nia sceny happy endu.

Weber posłusz­nie wstał i nawet nie zdą­żył się zorien­to­wać, a już miał na gło­wie nie­prze­zierny kap­tur. Poczuł uścisk na ramie­niu, ktoś go dokądś pro­wa­dził. Sta­wiał ostroż­nie kroki, ale jego towa­rzysz nada­wał mar­szowi coraz szyb­sze tempo. Po kil­ku­na­stu kro­kach pro­fe­sor wyczuł sto­pami schody, a za chwilę lekki powiew wia­tru. Był już na zewnątrz.

Czy jestem jesz­cze w Nepalu? Jak długo lecia­łem tym samo­lo­tem? Dokąd mnie wiozą? Co mi zro­bią? Co to, do cho­lery, są za ludzie? Webe­rowi przez głowę prze­la­ty­wał hura­gan myśli. Poczuł, że czy­jaś ręka zgina mu kark, a po chwili sie­dział już w samo­cho­dzie.

Natych­miast ruszyli. Nie wie­dział, ile osób jedzie razem z nim. Nikt nic nie mówił. Czerń przed oczami zaczęła go męczyć, odru­chowo spró­bo­wał ścią­gnąć z głowy kap­tur, ale ręce wciąż miał skrę­po­wane. Lewą stroną ciała wyczuł, że sie­dzi przy drzwiach, skie­ro­wał więc głowę w stronę szyby, chciał wyła­pać wzro­kiem świa­tło, zorien­to­wać się, jaka może być pora dnia, czy jest sło­necz­nie, pochmurno, czy może cokol­wiek zoba­czyć. Nic to nie dało. Ude­rzył tylko głową o szybę, kiedy samo­chód kolejny raz pod­sko­czył na nie­utwar­dzo­nej, wybo­istej dro­dze. Auto co chwilę skrę­cało, gnało, nie zwa­ża­jąc na dziury, doły i kamie­nie.

Czyli raczej nie jeste­śmy w Euro­pie, pomy­ślał Weber, cho­ciaż zaraz zga­nił się w duchu, że może nie mieć racji. Ale nie miał nic prze­ciwko tym myślom, choćby głu­pim i bez­sen­sow­nym, które teraz przy­cho­dziły mu do głowy. Byle tylko czymś się zająć, nie pani­ko­wać, nie roz­sy­pać się. Samo­chód przy­spie­szył, wziął kolejny zakręt. Weber poczuł, że robi mu się nie­do­brze.

– Będę rzy­gał – powie­dział odru­chowo po angiel­sku, jakby był w noc­nej tak­sówce wio­zą­cej go z corocz­nego ban­kietu leka­rzy, któ­rych znana firma far­ma­ceu­tyczna wywo­ziła do wypa­sio­nego hotelu na obrze­żach Zury­chu i pod pre­tek­stem nowych badań nama­wiała do kupo­wa­nia jej lekarstw i sprzętu.

Tym razem na jego zapo­wiedź kata­strofy fizjo­lo­gicz­nej nikt nie zare­ago­wał. Weber czuł się coraz gorzej. Potę­go­wała to wizja przy­szło­ści: nie dość, że upro­wa­dzony, z wor­kiem na gło­wie, to jesz­cze zarzy­gany i śmier­dzący. W tym momen­cie samo­chód się zatrzy­mał. Drzwi obok Webera się otwo­rzyły. Ktoś podał mu rękę.

•••

– Jak mamy zgło­sić znik­nię­cie kolegi, skoro jedyny poli­cjant w tej dziu­rze nie mówi słowa po angiel­sku? – Oli­vier, kolega Webera od trek­kingu i naj­bar­dziej komu­ni­ka­tywny wśród chło­pa­ków z ich wyprawy, wście­kał się na funk­cjo­na­riu­sza.

Małe oczy poli­cjanta robiły się coraz więk­sze z każ­dym wykrzy­cza­nym w jego stronę sło­wem. Nie popra­wiło to komu­ni­ka­cji z nepal­skim stró­żem prawa, który balan­so­wał na gra­nicy stra­chu i poiry­to­wa­nia, a naj­bar­dziej na świe­cie chciałby, aby dano mu święty spo­kój.

– Nie pierw­szy raz ktoś tu znika albo się gubi, a potem szczę­śli­wie odnaj­duje się po samot­nej wędrówce, i nie trzeba z tego powodu wyry­wać z drzemki jedy­nego w oko­licy poli­cjanta – powie­dział, wie­dząc, że nie zosta­nie zro­zu­miany.

Kole­dzy Webera nie ustę­po­wali. Prze­czu­wali, że stało się coś złego. Znane im były poim­pre­zowe wędrówki ludów, nie­jed­nemu po alko­holu włą­czał się tryb szwen­da­cza, ale tu był obcy, nie­znany teren, nikt nie wycho­dził poza hotel. Poza tym Weber wypił naj­mniej, poszedł do pokoju jak grzeczne dziecko po dobra­nocce i w ogóle takie zni­ka­nie nie było w jego stylu.

– Urwi­sko i oko­lica prze­szu­kane, czy­sto. – Kole­dzy Oli­viera wyzna­czeni do spe­ne­tro­wa­nia pobli­skiego terenu prze­rwali mu goni­twę myśli. Wła­śnie wró­cili z obchodu. Nie wia­domo, czy była to dobra, czy zła wia­domość.

– Naj­waż­niej­sze, że nie zna­le­ziono ciała, więc Wal­ter na pewno żyje – rzekł Oli­vier, głów­nie po to, żeby uspo­koić samego sie­bie oraz zmo­ty­wo­wać kole­gów do poszu­ki­wań.

Wie­dział, że jesz­cze kilka godzin bez rezul­tatu i to on będzie musiał zadzwo­nić do Anny. Sama myśl o ewen­tu­al­nej roz­mo­wie z żoną Webera, któ­rej miałby prze­ka­zać tra­giczną wia­do­mość, spra­wiała, że czuł w żołądku mróz, choć na zewnątrz robiło się upal­nie.

– Zawia­do­mię amba­sadę Szwaj­ca­rii – dodał, wyzna­cza­jąc sobie nowe zada­nie.

•••

Wal­tera wpro­wa­dzono do miej­sca, w któ­rym wyczuł w miarę równą posadzkę oraz zapach kadzi­deł. Gdy zdjęto mu kap­tur, zoba­czył, że znaj­duje się w spo­rym pokoju, w któ­rym są łóżko, fotel, umy­walka i nie­wiel­kie biurko z krze­słem. Na łóżku leżały kom­plet bie­li­zny, spodnie, koszula i swe­ter oraz ręcz­niki i przy­bory toa­le­towe. Przy drzwiach stał straż­nik, na oko dwu­dzie­sto­kil­ku­letni. Naj­wy­raź­niej to on zdjął mu przed chwilą kap­tur.

– Gdzie jest mój tele­fon? – zapy­tał zdez­o­rien­to­wany Weber, jakby zagi­nię­cie komórki było teraz jego naj­po­waż­niej­szym pro­ble­mem. Straż­nik odpo­wie­dział mil­cze­niem, a do pokoju wszedł star­szy męż­czy­zna w stroju mni­cha, który ode­zwał się cał­kiem dobrą angielsz­czy­zną:

– Witamy w naszym świe­cie, pro­fe­so­rze Weber.

– Skąd pan mnie zna? – Wal­ter pró­bo­wał doszu­kać się w twa­rzy męż­czy­zny swo­jego daw­nego pacjenta, nawró­co­nego na bud­dyzm członka dale­kiej rodziny albo któ­re­goś z byłych prze­ło­żo­nych. Nikogo jed­nak nie umiał roz­po­znać.

– Jest pan tu bez­pieczny – odpo­wie­dział mnich. – Naszemu gościowi nic złego stać się nie może.

– Chcę stąd wyjść! Kiedy mnie uwol­ni­cie? – Weber pod­niósł głos.

– Tego na razie nie mogę obie­cać. Ale będzie tu panu dobrze. Naszym jedy­nym, może nieco kło­po­tli­wym zada­niem dla pana będzie pobie­ra­nie krwi. Dla obu stron byłoby lepiej, gdyby pod­da­wał się pan temu drob­nemu zabie­gowi dobro­wol­nie.

– Czy sprzęt do poboru macie jed­no­ra­zowy? – zapy­tał odru­chowo Wal­ter i już w momen­cie wypo­wia­da­nia ostat­niej sylaby uznał pyta­nie za idio­tyczne.

Mnich tylko się uśmiech­nął i ski­nął głową.

– Pro­szę podać swoje dane i miej­sce mojego pobytu.

Męż­czy­zna zbył to mil­cze­niem i wyszedł z pokoju.

Weber nie wie­dział, że mnich nie powie­dział mu prawdy, ale i tak głowa pękała mu od cha­otycz­nych myśli, które koń­czyły się samymi zna­kami zapy­ta­nia.

Drzwi się otwo­rzyły. Inny, tym razem bar­dzo młody mnich wniósł do pokoju porząd­nie wyglą­da­jący obiad i grzecz­nie zapy­tał, czy gość życzy sobie poczy­tać jakieś książki. Weber nie odpo­wie­dział. Wie­dziony pier­wot­nym instynk­tem prze­trwa­nia, zabrał się do jedze­nia. Tele­fonu komór­ko­wego mu nie zwró­cono.

•••

– Usta­lono, że ostat­nią aktyw­no­ścią z tele­fonu Webera był SMS wysłany do żony, a mniej wię­cej o pią­tej rano tele­fon został wyłą­czony. – Oli­vier moc­niej przy­ci­snął komórkę do ucha, żeby nie umknęła mu żadna infor­ma­cja od zastępcy amba­sa­dora Szwaj­ca­rii. – Wła­dze lot­ni­cze potwier­dziły, że samo­lot, który jako pierw­szy rano wystar­to­wał z Lukli, był pry­watną wła­sno­ścią indyj­skiego miliar­dera Rahula Kovin­dry i przy­le­ciał poprzed­niego dnia wie­czo­rem jako ostatni dopusz­czony do lądo­wa­nia. Lot­ni­sko nie jest przy­sto­so­wane do noc­nych star­tów i lądo­wań. Usta­lono, że odbył lot do Pokhary w zachod­nim Nepalu.

Słowa urzęd­nika strze­lały jak poci­ski kara­binu maszy­no­wego, Oli­vier pró­bo­wał wszyst­kie zapa­mię­tać jak wiersz mówiony w pod­sta­wówce na ocenę, bo wie­dział, że nie powi­nien mar­no­wać kon­cen­tra­cji na rozu­mie­nie. Teraz naj­waż­niej­sze było wkle­pać na twardo wszyst­kie infor­ma­cje, prze­ka­zać kole­gom i wspól­nie zasta­no­wić się, co dalej. Prze­szło mu przez myśl, że może trzeba wyna­jąć dobrą agen­cję detek­ty­wi­styczną.

– Wła­ści­ciel potwier­dził, że wysłał swój mały samo­lot, aby prze­te­sto­wać lądo­wa­nie na trud­nym lot­ni­sku, zanim sam przy­leci na jego pokła­dzie, a następ­nego dnia rano naka­zał mu podróż do Pokhary. Tam po zabra­niu miej­sco­wych wyro­bów ręko­dziel­ni­czych odle­ciał do Indii. Nikt nie widział ani nie sły­szał niczego podej­rza­nego. Będę pana infor­mo­wał o nowych usta­le­niach amba­sady, jeśli takie się poja­wią. – Kon­sul zakoń­czył roz­mowę.

Oli­vier pró­bo­wał to wszystko powtó­rzyć w myślach i zapa­mię­tać. Dla­czego Weber pole­ciał w pry­watny rejs samo­lo­tem jakie­goś boga­tego Hin­dusa? W jakie inte­resy jest zamie­szany? Prze­cież znał go dłu­gie lata. To sta­teczny, zrów­no­wa­żony pro­fe­sor, nauko­wiec, zdolny i dyna­miczny facet, ale w życio­wych wybo­rach nudno-roz­sądny. Jego naj­więk­szą eks­tra­wa­gan­cją były sporty zimowe i ten cho­lerny trek­king, który teraz ścią­gnął na nich kło­poty.

A może Weber ich wszyst­kich wysta­wił? Może tak naprawdę nic o nim nie wie­dzieli, a pro­fe­sor od dawna pro­wa­dził podwójne życie? Oli­vier pró­bo­wał upo­rząd­ko­wać myśli. Wszystko było moż­liwe. Jedyne, co wie­dzieli na pewno, to to, że szwaj­car­ski uczony w nie­wy­ja­śniony spo­sób znik­nął ze swo­jego pokoju, niczego nie ukra­dziono, nie ma śla­dów walki, a tele­fon pro­fe­sora nie działa. Reszta to spe­ku­la­cje. Wpraw­dzie nepal­ska poli­cja obie­cała kon­ty­nu­ować śledz­two, ale kon­tak­tu­jący się z nimi szwaj­car­ski kon­sul odpo­wie­dzialny za opiekę nad oby­wa­te­lami swo­jego kraju miał nie­od­parte wra­że­nie, że robią to z czy­stej kur­tu­azji czy może raczej dla uspo­ko­je­nia głosu sumie­nia.

Rozdział I

Roz­dział I

USA, listopad 2019

Paul Town­send obu­dził się po krót­kim znie­czu­le­niu, które zafun­do­wał mu kolega ane­ste­zjo­log ze szpi­tala Bar­nes w St. Louis w sta­nie Mis­so­uri. Deli­kat­nie poru­szył się na łóżku, chcąc spraw­dzić, czy coś go boli. Poczuł lek­kie kłu­cie w klatce pier­sio­wej, ale i tak bał się, że będzie gorzej. Ruty­nowa pro­ce­dura pobra­nia szpiku kost­nego z tale­rza kości bio­dro­wej i mostka do badań układu krwio­twór­czego nie była przy­jemna, ale do prze­ży­cia.

Kilka dni póź­niej, gdy już pra­wie zapo­mniał o swoim zabiegu, kolega z Japo­nii Keichi Sato w ramach plo­tek doniósł mu, że ich wspólny przy­ja­ciel Tomasz Grud­kow­ski, także chi­rurg klatki pier­sio­wej, któ­rego znał z mło­dych lat, gdy ten odby­wał staż w jego szpi­talu, został wybrany na mar­szałka senatu w Pol­sce. Paul z Tom­kiem zaprzy­jaź­nili się już wtedy na stażu, póź­niej czę­sto się widy­wali, a Town­send odwie­dził nawet kli­nikę w Szcze­ci­nie. Wygło­sił wtedy zna­ko­mi­cie przy­jęty wykład na temat trans­plan­ta­cji płuc. Paul wie­dział, że jego pol­ski kolega był od pew­nego czasu sena­to­rem. Spo­ty­kał go na kon­gre­sach i dopy­ty­wał się, jak godzi tak cza­so­chłonną funk­cję z pracą w szpi­talu, ale wybór kum­pla na sta­no­wi­sko top three naprawdę zro­bił na nim wra­że­nie.

Chwy­cił więc za tele­fon i zadzwo­nił do Pol­ski. Miał wra­że­nie, że ktoś ich pod­słu­chuje, bo dźwięki przy wybie­ra­niu numeru były inne niż zazwy­czaj, ale to zigno­ro­wał. Roz­mowa była kur­tu­azyjna i przy­ja­ciel­ska, więc uznał, że jeśli jacyś ludzie ich pod­słu­chują, niczego waż­nego się nie dowie­dzą. Szcze­rze pogra­tu­lo­wał Tom­kowi, na co ten odpo­wie­dział, że nawet naj­trud­niej­sza ope­ra­cja tora­ko­chi­rur­giczna jest prost­sza od upra­wia­nia poli­tyki, w któ­rej w prze­ci­wień­stwie do medy­cyny nic nie jest takie, na jakie wygląda. Szybko zmie­nił temat i zwie­rzył się, że dwa dni wcze­śniej miał biop­sję szpiku kost­nego z powodu zabu­rzeń mor­fo­lo­gii krwi. Chwilę póź­niej Paul już wie­dział, że zabu­rze­nia mor­fo­lo­gii Toma­sza są nie­mal iden­tyczne jak u niego.

Zdu­mie­nie Paula stop­niowo nara­stało, gdy róż­nymi kana­łami w jed­nym mie­siącu dotarły do niego wia­do­mo­ści, że podobny pro­blem z wyni­kami krwi mają inni tora­ko­chi­rur­dzy. Mię­dzy innymi jego naj­lep­szy przy­ja­ciel Wal­ter Weber ze Szwaj­ca­rii, z któ­rym roz­ma­wiał już o tym dwa mie­siące wcze­śniej, a ponadto ich wspólni kole­dzy: Erino Ran­done z Włoch i Jens Ric­khoff z Nie­miec oraz paru innych, mniej mu zna­nych.

Ostat­niego dnia listo­pada w samo połu­dnie, gdy pra­co­wał nad arty­ku­łem nauko­wym, do jego gabi­netu wszedł postawny męż­czy­zna, który przed­sta­wił się jako agent CIA Greg Bum­pler. Miał tylko jedno pyta­nie: czy Town­send zna dok­tora Wal­tera Webera ze Szwaj­ca­rii. Paul potwier­dził i unie­sie­niem brwi dał znać, że chciałby dowie­dzieć się cze­goś wię­cej. Bum­pler nie wyglą­dał na roz­mow­nego, bąk­nął tylko lako­nicz­nie: „Zagi­nął”, po czym wyszedł.

Rozdział II

Roz­dział II

USA, wrzesień 2017

Guz miał śred­nicę ośmiu cen­ty­me­trów, a poza tym nacie­kał oskrzele płata gór­nego płuca nie­mal w cało­ści, dla­tego ist­niało ryzyko, że trzeba będzie usu­nąć płat obok lub nawet całe płuco. Paul wszedł „na otwarto”, ale nie sta­rym spo­so­bem trzy­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wego cię­cia, czym ska­załby pacjentkę na zwi­ja­nie się z bólu tygo­dniami po ope­ra­cji. Wystar­czało mu dwa­na­ście cen­ty­me­trów. Pobło­go­sła­wił w myślach wide­ochi­rur­gię, dzięki któ­rej mógł usu­wać nowo­twory za pomocą kamery i spe­cjal­nych narzę­dzi przez „dziurkę od klu­cza”. Wpraw­dzie to była raczej dziura, ale przez mniej­szą nie da się wycią­gnąć płata, a tym bar­dziej całego płuca. Tyle że w tym przy­padku nie było to moż­liwe, bo guz był zbyt duży.

I tak z niej szczę­ściara, pomy­ślał Town­send, patrząc na kobietę leżącą na stole.

Była nie­wiele star­sza od niego. No i rze­czy­wi­ście miała szczę­ście, bo choć obcią­żały ją miaż­dżyca naczyń, nie­to­le­ran­cja glu­kozy i śred­nio zaawan­so­wana roze­dma płuc, jej guz, mimo spo­rych roz­mia­rów, nie nacie­kał jesz­cze żad­nego dużego naczy­nia, prze­łyku ani krę­go­słupa. Paul pew­nym ruchem wło­żył dłoń do wnę­trza klatki pier­sio­wej i zba­dał pal­pa­cyj­nie, czy nie da się usu­nąć cho­rej tkanki, a jed­no­cze­śnie oszczę­dzić dwóch pozo­sta­łych pła­tów pra­wego płuca. Wie­rzył, że mimo ogrom­nego postępu medy­cyny palec chi­rurga jest cią­gle jed­nym z naj­lep­szych narzę­dzi dia­gno­stycz­nych, zwłasz­cza gdy używa go tak doświad­czony ope­ra­tor jak on.

– Jest szansa, że wytniemy tylko jeden płat – powie­dział, nie wia­domo, czy do sie­bie, czy do asy­sten­tów przy stole.

Sta­ran­nie wypre­pa­ro­wał naczy­nia żylne i tęt­ni­cze do gór­nego płata, zaopa­trzył je pod­wiąz­kami i prze­ciął. Odciął też oskrzele do tego płata i zamknął świa­tło jego kikuta szwem cią­głym. Usu­nął płat płuca z guzem oraz oko­liczne węzły chłonne, w któ­rych mogły się kryć prze­rzuty. Zdre­no­wał klatkę pier­siową. Wpraw­dzie takich ope­ra­cji wyko­nał już kilka tysięcy, ale zawsze był mak­sy­mal­nie sku­piony. Wie­dział, że naczy­nia płucne nie dość, że są rela­tyw­nie duże, to ich ściana jest znacz­nie cień­sza niż w innych czę­ściach ciała, więc przez jeden nie­ostrożny ruch można wpa­ko­wać się w duże tara­paty.

Teraz znów się udało. Nie poczuł jed­nak rado­ści. Intu­icyj­nie czuł, że wiel­kimi kro­kami zbliża się moment, któ­rego przy ope­ra­cjach nie lubił naj­bar­dziej. Wylu­zo­wa­nie. Kie­dyś to była jego ulu­biona chwila, gdy naj­trud­niej­sze etapy miał za sobą i pozo­sta­wało mu tylko zamy­ka­nie powłok klatki. Atmos­fera na bloku sta­wała się wtedy swo­bod­niej­sza. Ciśnie­nie ope­ra­tora spa­dało, a mózg zale­wała przy­jemna, cie­pła fala satys­fak­cji, że znów nie zawiódł, ura­to­wał życie, a na pewno je prze­dłu­żył. Tylko że Paul od dwóch lat nie zno­sił tego momentu. Bał się go, bo wraz z nim sły­szał fan­fary prze­no­szące jego myśli w stronę żony i kosz­mar­nych oko­licz­no­ści jej śmierci na nie­ope­ra­cyj­nego raka mózgu. Wtedy nie umiał jej ura­to­wać, tak jak teraz nie umiał zapa­no­wać nad kie­run­kiem, w któ­rym ucie­kała jego świa­do­mość.

Dla­tego cią­gle tyle pra­co­wał. Nie uni­kał dyżu­rów, brał cięż­kie przy­padki jeden po dru­gim. Byle nie mieć czasu na myśle­nie o Judy i o swo­jej samot­no­ści. Ich dwóch synów było już doro­słych, a że nie obda­rzyli go jesz­cze wnu­kami, ich kon­takty, choć ser­deczne, były spo­ra­dyczne. Codzienna praca dawała Pau­lowi w tyłek. Bywało, że miał ochotę rzu­cić to wszystko w cho­lerę i odpo­cząć, ale wtedy przy­po­mi­nał sobie, jakie przy­gnę­bie­nie, a cza­sem nawet obrzy­dze­nie, wywo­łuje w nim pusty dom, i natych­miast żegnał się z pomy­słem przej­ścia na eme­ry­turę. Fatal­nie zno­sił zmiany, a zmiana męża we wdowca była naj­okrut­niej­szą, jaką życie na nim wymu­siło.

– Jesz­cze sobie kogoś znaj­dziesz, tato – prze­ko­ny­wał go syn raz w mie­siącu, czyli za każ­dym razem, kiedy do niego dzwo­nił, zagłu­sza­jąc wyrzuty sumie­nia wobec owdo­wia­łego ojca.

Dzi­siej­sze sześć­dzie­siąt to dawne czter­dzie­ści – tego typu nie­wy­szu­kane hasła miały zachę­cić Paula do scho­wa­nia czar­nych ubrań na dnie szafy i wyj­ścia do ludzi, a kon­kret­nie do kobiet. Dla niego byłoby to jak skok na bun­gee. I tak w ciągu ostat­nich dwóch lat doświad­czył spor­tów eks­tre­mal­nych: nauczył się robić jajecz­nicę, nie spa­lił czaj­nika z wodą na her­batę, pojął, jak segre­go­wać pra­nie, by slipy po zetknię­ciu w bęb­nie z dżin­sami nie były do wyrzu­ce­nia po dwóch uży­ciach. Naj­gor­sze to zdzia­dzieć, mówił mu syn, a i on się tego bał. Ale jesz­cze bar­dziej bał się zmian i ze wszyst­kich sił bro­nił się przed myślami, że wspie­ra­jąca go jako druga asy­sta trzy­dzie­sto­trzy­let­nia Yang Ling, Chinka prze­by­wa­jąca u nich na dwu­let­nim stażu badaw­czym, wzbu­dza w nim uczu­cia, któ­rych dotąd nie znał, żyjąc w usta­bi­li­zo­wa­nym związku mał­żeń­skim. Wma­wiał sobie, że po pro­stu ją lubi, ale łapał się na tym, że choć Yang odby­wała staż naukowy w labo­ra­to­rium, to zapra­szał ją do ope­ra­cji pod pre­tek­stem obser­wo­wa­nia, w jaki spo­sób pobiera się próbki tka­nek do badań, które ona póź­niej pro­wa­dzi. Czę­ściej, niż wymaga się tego od men­tora, cho­dził do labo­ra­to­rium, aby spę­dzać czas z młodą, drobną i naprawdę uro­dziwą Chinką na dys­ku­sjach o bada­niach. Dbał jedy­nie o to, by nie wzbu­dzić podej­rzeń, że prze­kra­cza dozwo­lone gra­nice. A ponie­waż był flir­ciar­skim anal­fa­betą, nie potra­fił nawet odgad­nąć, czy Yang Ling trak­tuje go wyłącz­nie jako men­tora i opie­kuna stażu, czy może jed­nak go lubi. Jak wielu męż­czyzn przed nim i po nim, mało wie­dział o kobie­tach.

Ta ope­ra­cja była jego trze­cią od rana.

– Zabieg się udał, zro­bi­li­śmy go metodą moż­li­wie naj­mniej inwa­zyjną. – Chi­rurg sta­nął w pocze­kalni i zwró­cił się do męż­czy­zny, który zatrzy­mał go i przed­sta­wił się jako syn ope­ro­wa­nej. – Teraz pocze­kamy na wynik histo­pa­to­lo­giczny. Wtedy z onko­lo­giem podej­miemy decy­zję co do ewen­tu­al­nej radio- i che­mio­te­ra­pii.

Męż­czy­zna był młody, nie­zbyt wysoki, ale bar­dzo sprę­ży­sty i ewi­dent­nie wyspor­to­wany. Jego ruchy, gesty, spo­sób mówie­nia oraz patrze­nia zdra­dzały, że odbył jakieś szko­le­nie woj­skowe.

– Wiem, jak poważna jest sytu­acja mamy, dzię­kuję, że zro­bił pan dla niej tak dużo. – Męż­czy­zna wycią­gnął w stronę leka­rza dłoń, z któ­rej wysta­wała mała kar­teczka. – Gdy­bym kie­dy­kol­wiek mógł się odwdzię­czyć, pro­szę o kon­takt.

Facet odszedł, a Paul zorien­to­wał się, że trzyma w ręku wizy­tówkę. Dziwną, bo zawie­rała tylko trzy infor­ma­cje: Lit­tle Greg, Mari­nes, i numer tele­fonu.

Ucie­szył się, że intu­icja go nie myliła, pod­po­wia­da­jąc woj­skowe wyszko­le­nie męż­czy­zny, ale pomy­ślał, że choć gest syna pacjentki był bar­dzo miły, to pozo­sta­nie tylko gestem.

Rozdział III

Roz­dział III

Nepal, październik 2018

Patrzył w prze­ra­żone oczy matki, które nabie­gły krwią. Kobieta, trzy­ma­jąc się za ciężki brzuch, z któ­rego za trzy tygo­dnie miał się wydo­stać jego wycze­ki­wany brat, zapie­rała się nogami, pró­bu­jąc odwlec w cza­sie to, co nie­unik­nione. A on krzy­czał, nie czu­jąc bólu zdzie­ra­ją­cego się dzie­cię­cego gar­dła. Nic to nie dało. Agenci chiń­scy byli głusi nie tylko na wrzask dziecka, lecz także na prośby matki, która bła­gała ich, by pozwo­lili jej poże­gnać się z syn­kiem. Jeden z męż­czyzn bru­tal­nym ruchem szarp­nął cię­żarną za włosy i pchnię­ciem wypro­wa­dził z domu. Drugi zro­bił to samo z bla­dym jak ściana ojcem. Minutę póź­niej było już po wszyst­kim. Pię­cio­letni Mig­mar Dorjee, któ­rego imię ozna­czać miało Czer­wo­no­oki Pio­run, nie mogąc zła­pać odde­chu, zoba­czył na pod­ło­dze, gdzie jesz­cze przed chwilą sie­działa jego matka, plamę krwi. Krew i plama dzie­cię­cego moczu, która za chwilę roz­lała się obok, były ostat­nimi fizycz­nymi zna­kami po jego rodzi­nie. Dwie fizjo­lo­giczne kałuże.

Teraz znów je zoba­czył. Tak jak wczo­raj, przedwczo­raj i pra­wie czter­dzie­ści lat temu. Ten obraz był zawsze pierw­szym, który Mig­mar – naj­pierw jako dziecko, a póź­niej już jako doro­sły męż­czy­zna – widział zaraz po prze­bu­dze­niu.

Nie ina­czej było dziś, kiedy roz­po­czy­nał kolejny dzień pobytu w Nepalu, w luk­su­so­wym wnę­trzu wyglą­da­ją­cym jak hote­lowy pokój, zacho­wu­jąc się w spo­sób odle­gły od naka­zów i oby­cza­jów bud­dyj­skich mni­chów. Przy­zwy­czaił się do tego przy­krego rytu­ału pierw­szego obrazu, który jak trzask bicza zada­wał ból, ale miał też swoje dobre strony. Nic tak nie pod­grzewa żądzy zemsty jak codzienny cios przy­po­mi­na­jący, jak bar­dzo kogoś nie­na­wi­dzisz. Mig­mar, mimo że znał się na tech­ni­kach hip­nozy, medy­ta­cji i samo­oczysz­cza­nia umy­słu, nie potra­fił żad­nymi spo­so­bami usu­nąć z głowy tego obrazu. Ale przy­naj­mniej wie­dział, jak go okieł­znać. Obraz poja­wiał się zaraz po prze­bu­dze­niu, trzeba więc było go zaak­cep­to­wać i przy­jąć jak nie­chcia­nego, ale spo­dzie­wa­nego gościa. Jak ocze­ki­wany krótki dys­kom­fort na fotelu u pie­lę­gniarki, która w zachod­nim świe­cie, bar­dzo dobrze zna­nym Mig­marowi, mówi: „A teraz tro­szeczkę zaboli”. Jego bolało bar­dziej niż troszkę, ale po latach zro­zu­miał, że potrwa to minutę, do czasu peł­nego roz­bu­dze­nia się, i jak zawsze odej­dzie. Dziś też ode­szło.

Mig­mar wstał, wsu­nął chude stopy w ide­al­nie białe kap­cie i pod­szedł do ogrom­nego okna tara­so­wego, z któ­rego roz­po­ście­rał się widok na góry. Uśmiech­nął się na myśl, jak długo, przy­wdzie­wa­jąc zręczne kamu­flaże, udaje mu się ist­nieć w dwóch świa­tach, z czego ten, w któ­rym teraz się znaj­do­wał, pocią­gał go bar­dziej. Ofi­cjal­nie był czter­dzie­sto­dwu­let­nim mni­chem bud­dyj­skim na dwo­rze dalaj­lamy, odzia­nym w kaszaję. Wielu z oto­cze­nia uwa­żało go za nie­for­mal­nego zastępcę reli­gij­nego przy­wódcy Tybetu. Miał wybitne zdol­no­ści orga­ni­za­cyjne, pomocne w ini­cja­ty­wach, któ­rych na dwo­rze dalaj­lamy nie bra­ko­wało. Mig­mar towa­rzy­szył przy­wódcy w podró­żach, budo­wał przez lata sieć roz­le­głych kon­tak­tów. Nikt się nie domy­ślał, że w duszy nosi głę­boko skry­waną, ale żywą i dziką nie­na­wiść do Chiń­czy­ków.

Kilka dni po upro­wa­dze­niu rodzi­ców przez chiń­skich agen­tów Mig­mar tra­fił pod opiekę obcych ludzi, któ­rzy dali mu schro­nie­nie. Nie bar­dzo koja­rzył, w jaki spo­sób prze­my­cono go przez góry do Indii i oddano do jed­nej z ochro­nek przy­klasz­tor­nych, w któ­rych dora­stał. Wtedy nie zda­wał sobie sprawy, że ist­nieje świat inny niż mury klasz­torne i naj­bliż­sza oko­lica.

Kiedy po osią­gnię­ciu peł­no­let­no­ści został ofi­cjal­nie włą­czony jako młody mnich w skład spo­rego zespołu obsłu­gu­ją­cego dalaj­lamę, jego świat nabrał kolo­rów. Oka­zało się, że ma ponad­prze­ciętne zdol­no­ści do nauki języ­ków i w krót­kim cza­sie doszedł do takiej bie­gło­ści, że popraw­nie umiał się poro­zu­mieć z Chiń­czy­kami, mimo róż­no­rod­no­ści dia­lek­tów w tym ogrom­nym kraju, oraz Hin­du­sami, ponadto opa­no­wał angiel­ski i w słab­szym stop­niu fran­cu­ski. Nie dbał o to, czy jego chiń­ski to czy­sty dia­lekt man­da­ryń­ski, a indyj­ski to hindu. Ważne, że potra­fił bez pro­blemu doga­dać się z obco­kra­jow­cami. Dzięki stu­diom przy­rod­ni­czym i z zakresu medy­cyny natu­ral­nej posiadł impo­nu­jącą wie­dzę na temat roślin indyj­skich, tybe­tań­skich i hima­laj­skich oraz sub­stan­cji uzy­ski­wa­nych z lokal­nie wystę­pu­ją­cych zwie­rząt. Na wła­sną już rękę roz­czy­ty­wał się w książ­kach medycz­nych, zarówno sta­rych, jak i naj­now­szych, choć nie bar­dzo wie­rzył, że ta wie­dza kie­dy­kol­wiek mu się przyda. Wyda­wało się, że jego życie zostało zde­fi­nio­wane na zawsze. Ani on sam, ani nikt z oto­cze­nia nie brał pod uwagę, że jego żar nie­na­wi­ści do Chiń­czy­ków nie tylko nie przy­ga­sał, ale wręcz nara­stał z każ­dym rokiem.

Ta nie­na­wiść pew­nie nie wydo­sta­łaby się z ciem­nych zaka­mar­ków jego duszy, gdyby w swo­ich pere­gry­na­cjach pew­nego dnia nie spo­tkał dwóch nie­przy­zwo­icie boga­tych ludzi: indyj­skiego nababa Rahula Kovin­dry oraz chiń­skiego miliar­dera Guo Tanga z Szan­ghaju – mia­sta, w któ­rym każdy milio­ner ucho­dził nie­mal za ubo­giego, a zamoż­ność zaczy­nała się od miliar­dów dola­rów.

Pano­wie z nie­ujaw­nia­nych ni­gdy pobu­dek, dba­jąc o dys­kre­cję, wspie­rali Tybe­tań­czy­ków na uchodź­stwie, a Mig­mar Dorjee peł­nił funk­cję łącz­nika. Z cza­sem się zaprzy­jaź­nili. Może nie sta­no­wili nie­roz­łącz­nej trójki, ale spę­dzali ze sobą dużo czasu. Doszło do tego, że w trak­cie wyjaz­dów poza klasz­tor Mig­mar zrzu­cał szaty mni­cha i prze­bie­rał się w cywilne ubra­nie, coraz bar­dziej roz­sma­ko­wu­jąc się w uro­kach życia poza klasz­torem i dwo­rem dalaj­lamy. Z powo­dów, któ­rych nie docie­kał, nie inte­re­so­wał się kobie­tami, z czego nawet się cie­szył, gdyż ogra­ni­czało to krąg jego zna­jo­mych i umoż­li­wiało przez lata ukry­wa­nie jed­nego swo­jego świata przed dru­gim. Nie był rów­nież homo­sek­su­ali­stą. Mógłby uznać się za asek­su­al­nego, ale nie zasta­na­wiał się nad tym zupeł­nie, bo jedyną siłą napę­dza­jącą jego emo­cje była rosnąca chęć zemsty. Nie stro­nił za to od alko­holu w trak­cie imprez ze swo­imi zamoż­nymi zna­jo­mymi, ale zawsze dbał o to, aby być mniej pijany od kole­gów.

Z cza­sem odkrył, że jego dwaj spon­so­rzy byli bar­dziej dzi­waczni i eks­cen­tryczni, niż się na początku wyda­wało, ale przy­jął to za normę u ludzi, któ­rzy ni­gdy nie musieli mar­twić się o pie­nią­dze. Oka­zało się, że jedną z ich fobii jest obawa o prze­lud­nie­nie świata, zwłasz­cza Indii i Chin. Dobu­do­wy­wali do tego pseu­do­te­orie gospo­dar­cze, twier­dząc, że zbyt dużo ludzi na świe­cie ozna­cza rosnące ubó­stwo, a ponie­waż obaj doro­bili się miliar­dów, han­dlu­jąc innymi dobrami niż towary pierw­szej potrzeby, oba­wiali się, że ich dochody spadną. Zmniej­sze­nie liczby lud­no­ści świata, które okre­ślali szum­nie depo­pu­la­cją, uzna­wali za istotne nie tylko dla przy­szło­ści globu, lecz także dla swych pry­wat­nych inte­re­sów.

Mig­mar pod­szedł do nie­du­żej lodówki. Wyjął z niej wodę i cytrynę. Wodą napeł­nił szklankę po brzegi, a dwie połówki cytryny ści­snął tak mocno, że po trzech sekun­dach została z nich jedy­nie mia­zga. Spraw­nym ruchem wyrzu­cił sfa­ty­go­waną skórkę do kosza pod bla­tem, a drugą ręką uniósł szklankę do ust. Wypił dusz­kiem, a na jego twa­rzy nie poja­wił się żaden gry­mas. Płyn­nie chwy­cił butelkę z oliwą z oli­wek i wziął porządny łyk. Od lat wie­rzył, że ten poranny napój oczy­ści jego wątrobę sfa­ty­go­waną popi­ja­wami. Od dawna nie był na żad­nej liba­cji, bo miał teraz mnó­stwo roboty w labo­ra­to­rium, ale rege­ne­ro­wać ciało trzeba nie­prze­rwa­nie. Dolał sobie jesz­cze wody, zawie­sił wzrok na widoku gór, a w gło­wie kolejny raz wyświe­tlił mu się ulu­biony pokaz zdjęć z imprezy sprzed pół roku. Naj­waż­niej­szej w jego dotych­cza­so­wym życiu.

To była wyjąt­kowa noc. Mig­mar czuł wpraw­dzie, że wza­jemna zaży­łość jego i dwóch stuk­nię­tych miliar­de­rów cudow­nie się zacie­śnia, ale nie spo­dzie­wał się, że osią­gnęła już naj­wyż­szy poziom wza­jem­nego zaufa­nia, dopóki Guo Tang zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie nie zdra­dził, że jego dobrym kum­plem jest wice­szef CIA John Koh­ler, z któ­rym wyświad­czają sobie różne przy­sługi. Tan­gowi wystar­czyło na tyle rozumu, żeby się nie wyga­dać, na czym one pole­gają, ale dziw­nie tajem­ni­czy uśmiech, który błą­kał się na jego ustach pod­czas tej opo­wie­ści, zwia­sto­wał, że doty­czą one rze­czy, które na zawsze powinny pozo­stać wyłącz­nie mię­dzy nimi dwoma.

Wła­śnie po tym wyzna­niu Mig­mar uznał, że nad­szedł czas na podzie­le­nie się z eks­cen­trycz­nymi miliar­de­rami mrocz­nymi sekre­tami duszy.

– Ze śliny jaków tybe­tań­skich udało mi się uzy­skać sub­stan­cję, która dodana do pokarmu wywo­łuje cho­robę zwaną mie­lo­fi­brozą, zarówno u zwie­rząt labo­ra­to­ryj­nych, jak i u kilku ludzi, któ­rych bez ich wie­dzy zara­zi­łem – wypa­lił, pole­wa­jąc kole­gom dwu­dzie­sto­let­nią whi­sky.

Tang i Kovin­dra nie­mal jed­no­cze­śnie odsta­wili szklanki i spoj­rzeli na Mig­mara z zain­te­re­so­wa­niem, jakiego się nie spo­dzie­wał.

– Co to za cho­roba i co możemy z tego mieć? – zapy­tał krótko Kovin­dra.

Mig­mar zaja­rzył w kilka sekund. Oto pano­wie po latach zbo­czo­nych fan­ta­zji zna­leźli w końcu wyko­nawcę swo­jego planu depo­pu­la­cji. Bar­dzo mu się to spodo­bało.

– Cho­roba polega na tym, że szpik kostny odpo­wia­da­jący za pro­duk­cję ludz­kich czer­wo­nych krwi­nek zaczyna ule­gać pro­ce­som włók­nie­nia i stop­niowo prze­staje speł­niać swoją funk­cję. – Mig­mar sta­rał się być mak­sy­mal­nie pre­cy­zyjny i uży­wał pro­stego języka. – Liczba krwi­nek czer­wo­nych maleje, co łatwo spraw­dzić w zwy­kłym bada­niu mor­fo­lo­gicz­nym krwi – kon­ty­nu­ował. – Chory staje się coraz słab­szy i jeśli nie zare­aguje na skom­pli­ko­wane i dro­gie lecze­nie, umiera w cza­sie od trzech mie­sięcy do dzie­się­ciu lat po pierw­szych obja­wach.

– Da się usta­lić, czy w zara­że­niu brały udział osoby trze­cie? – Guo Tang zapa­lił cygaro. Smród dymu roz­niósł się po dużym pokoju.

– W zasa­dzie nie można wykryć, że cho­roba nie wystą­piła z powodu natu­ral­nej skłon­no­ści czy nie­ko­rzyst­nego pro­filu gene­tycz­nego odzie­dzi­czo­nego po przod­kach, lecz że została wywo­łana sztucz­nie – odparł Mig­mar, a jego słowa wpra­wiły miliar­de­rów w bar­dzo dobry nastrój.

Jedyną wadą tej metody w aspek­cie maso­wej depo­pu­la­cji była jej powol­ność, dla­tego Mig­mar pla­no­wał opra­co­wa­nie spo­sobu, aby kar­mione jego sub­stan­cją szczury nabyły zdol­no­ści zara­ża­nia ludzi, z któ­rymi zetknęły się choćby prze­lot­nie, bez koniecz­no­ści gry­zie­nia czy dra­pa­nia ofiary. Do tego jed­nak potrze­bo­wał środ­ków i labo­ra­to­rium, w któ­rym mógłby wraz z gro­nem abso­lut­nie zaufa­nych współ­pra­cow­ni­ków pro­wa­dzić prace badaw­cze nad szczu­rami, a być może i innymi obiek­tami doświad­czal­nymi.

Hin­dus i Chiń­czyk popro­sili o kilka dni do namy­słu. Gdy spo­tkali się ponow­nie, zade­kla­ro­wali zna­le­zie­nie wła­ści­wego miej­sca, zapew­nie­nie pra­cow­ni­ków oraz nie­ogra­ni­czone środki finan­sowe.

Po nara­dzie uznano, że Indie, w któ­rych rezy­duje dalaj­lama, a poza tym są gęsto zalud­nione, nie będą dobrym wybo­rem. Chiny, przez wszech­obecną inwi­gi­la­cję, nie wcho­dziły w rachubę, a Tybet był wpraw­dzie dostępny dla oby­wa­teli Chin i okre­sowo dla tury­stów z innych kra­jów, ale Mig­mar zostałby tam natych­miast wyło­wiony przez chiń­skich agen­tów jako czło­wiek z oto­cze­nia dalaj­lamy, które było mocno zin­fil­tro­wane.

Kovin­dra, a w zasa­dzie jego zaufany czło­wiek, zna­lazł w końcu w Nepalu stary, opusz­czony klasz­tor Mate­nari Gongka u pod­nóża masywu Anna­purny. Budy­nek wyma­gał pew­nych prac, aby przy­sto­so­wać go do ponow­nego użyt­ko­wa­nia, ale miał także ogromną zaletę. Taj­nym przej­ściem zręcz­nie ukry­tym za figurą Buddy wcho­dziło się do wyku­tej w skale dru­giej czę­ści klasz­toru skła­da­ją­cej się z dzie­się­ciu pomiesz­czeń, z któ­rych każde miało przy­naj­mniej czter­dzie­ści metrów kwa­dra­to­wych. Pano­wała tam stała tem­pe­ra­tura, około dwu­dzie­stu stopni Cel­sju­sza. Dopro­wa­dzono wodę i elek­trycz­ność, zain­sta­lo­wano toa­lety, umy­walki i prysz­nice oraz nowo­cze­sny sys­tem odpro­wa­dza­nia ście­ków. W ciągu paru mie­sięcy powstało nowe labo­ra­to­rium, stop­niowo zapeł­niane spe­cja­li­stycz­nym sprzę­tem: od pro­stych wiró­wek po sekwen­cjo­nery DNA i RNA. Urzą­dzono nie­zbyt dużą, ale zgodną z naj­now­szymi stan­dar­dami zwie­rzę­tar­nię, do któ­rej zaku­piono dwie typowe rasy szczu­rów labo­ra­to­ryj­nych: Wistar i Brown Nor­way.

Mig­mar wie­dział, że takie same rasy szczu­rów są obiek­tami badaw­czymi w ogrom­nym labo­ra­to­rium P5 w mie­ście Wunxi w środ­ko­wych Chi­nach. To w nim we współ­pracy z Fran­cu­zami od kilku lat pro­wa­dzono poży­teczne eks­pe­ry­menty, słu­żące walce z cho­ro­bami zakaź­nymi, pla­no­wane i nad­zo­ro­wane przez wybit­nych immu­no­lo­gów, wiru­so­lo­gów i innych spe­cja­li­stów głów­nie z Chin, ale spo­ra­dycz­nie też z innych kra­jów, które gospo­da­rze zali­czali do grona przy­ja­znych. Mig­mar miał swoje plany w sto­sunku do tej pla­cówki badaw­czej, ale musiał jesz­cze tro­chę popra­co­wać w swo­jej nowej sie­dzi­bie w Nepalu, gdzie czuł się jak w domu i miał prze­czu­cie, że postęp jego badań będzie szybki.

U szczu­rów obu ras kar­mio­nych pokar­mem ska­żo­nym przez eks­trakt ze śliny jaka szybko zaczęły wystę­po­wać objawy mie­lo­fi­brozy, nato­miast czas od początku obja­wów do śmierci zwie­rzę­cia był różny, ale dość krótki – nie prze­kra­czał kilku mie­sięcy. Co jed­nak naj­waż­niej­sze, te z nich, które były jed­no­cze­śnie zain­fe­ko­wane labo­ra­to­ryjną odmianą wirusa grypy uży­wa­nego do badań nad szcze­pion­kami, zna­nego jako jeden z ponad dwu­stu wiru­sów z grupy koronawiru­sów, prze­no­siły mie­lo­fi­brozę mię­dzy sobą i ginęły zde­cy­do­wa­nie szyb­ciej niż te dotknięte samą mie­lo­fi­brozą. Umie­rały naj­czę­ściej w ciągu zale­d­wie kilku dni. Mig­mar przy­jął, że śmierć zwie­rząt nastę­po­wała z powodu zapa­le­nia płuc spo­wo­do­wa­nego wiru­sem grypy, ale ponie­waż nie było to głów­nym celem jego badań, nie poświę­cał temu zagad­nie­niu zbyt­niej uwagi. Cie­szył się w swoim cho­rym umy­śle, że jego pomysł na masowe zabi­ja­nie ludzi – w jego prze­ko­na­niu Chiń­czy­ków – ma realne szanse powo­dze­nia.

Rozdział IV

Roz­dział IV

Szwajcaria, sierpień 2019

Nie pamię­tał już, który raz pod­cho­dził do tej próbki. Z mikro­sko­pem było wszystko w porządku, spraw­dzał to zarówno on, jak i kolega z labo­ra­to­rium, któ­rego Mark popro­sił o wyklu­cze­nie ewen­tu­al­nych wad sprzętu. Patrzył w gigan­tycz­nym powięk­sze­niu na komórki krwi, odda­lał wzrok, przy­bli­żał i tak w kółko, jakby powta­rza­nie tych czyn­no­ści miało go oświe­cić. Gapił się na podobny mate­riał tysiące razy przez ostat­nich dwa­dzie­ścia lat kariery pato­loga i po raz pierw­szy nie mógł roz­po­znać obrazu. Naj­pierw go to zacie­ka­wiło, póź­niej zakło­po­tało, a na końcu roz­wście­czyło.

– Kurwa, pod­daję się! – Mark ude­rzył pię­ścią w blat, odwró­cił się na obro­to­wym stołku do sie­dzą­cego za nim Davida, hema­to­loga, który cze­kał na wyniki jego usta­leń i kon­sul­ta­cję. Potem miało stać się jasne, na co cho­ruje jego przy­ja­ciel, wybitny tora­ko­chi­rurg pro­fe­sor Wal­ter Weber.

– Sprawa banalna, facet ma spa­dek mor­fo­lo­gii krwi, robi­cie mu biop­sję szpiku i po bada­niach stwier­dza­cie mie­lo­fi­brozę, ale coś tu nie gra. – Mark bez­na­mięt­nie zawie­sił wzrok na dwóch asy­sten­tach Davida, któ­rzy przy­szli z nim na tę wewnętrzną nie­for­malną odprawę, a potem kon­ty­nu­ował: – Są tu komórki, któ­rych za cho­lerę nie mogę roz­po­znać. Jakby szpik tego Webera wytwo­rzył coś zupeł­nie nowego, komórki, któ­rych do tej pory nie pro­du­ko­wał żaden orga­nizm. Z kim on ostat­nio miał do czy­nie­nia? Podró­żo­wał na Księ­życ? Robił bada­nia w warun­kach, w któ­rych orga­nizm mógł zostać dosty­mu­lo­wany czymś nie­ty­po­wym?

Mark był zbyt pochło­nięty nie­moż­li­wo­ścią odkry­cia tajem­nicy, by zwró­cić uwagę na to, że jeden z asy­sten­tów Davida, który nie­dawno przy­je­chał do Szwaj­ca­rii na staż z Indii, słu­cha go szcze­gól­nie uważ­nie, ale o nic się nie dopy­tuje.

Rozdział V

Roz­dział V

Wunxi, Chiny, sierpień 2019

– Dzień dobry.

Powie­dzia­łem to może nazbyt gło­śno, wyraź­niej niż zwy­kle, i chyba nie­po­trzebny był ten uśmiech, skar­cił się w myślach Mig­mar, mija­jąc jak co dzień od trzech mie­sięcy straż­ni­ków bro­nią­cych wej­ścia do labo­ra­to­rium P5 przed oso­bami bez upraw­nień. Przy­ło­żył iden­ty­fi­ka­tor do czipa w bramce i wtedy zorien­to­wał się, że ma spo­cone ręce. Dziwne, nie pamię­tał, kiedy wcze­śniej miał takie objawy. Od czasu trau­ma­tycz­nych prze­żyć z dzie­ciń­stwa nie tylko nie umiał w spo­sób rze­czy­wi­sty i szczery prze­ży­wać emo­cji, jakby ośro­dek w jego mózgu odpo­wia­da­jący za uczu­cia został zabe­to­no­wany, ale też jego ciało niezwy­kle rzadko zdra­dzało jakie­kol­wiek stany ducha. Nie mógł być zestre­so­wany, bo od lat nie był. Zatem to musiała być eks­cy­ta­cja. Miał do niej prawo. Niósł bowiem ukryte w spe­cjal­nej wewnętrz­nej kie­szeni kurtki pudełko, w któ­rym sie­dział ostatni szczur, wień­czący grupę pięć­dzie­się­ciu cho­ru­ją­cych na wcze­sną mie­lo­fi­brozę. Tylko dwa razy w ciągu tylu tygo­dni codzien­nego wcho­dze­nia do labo­ra­to­rium zda­rzyło się Mig­marowi, że padło na niego i straż­nik pobież­nie rzu­cił okiem, czy ten cze­goś nie wnosi. Ale ni­gdy nic podej­rza­nego nie zwró­ciło jego uwagi. Kie­szeń, w któ­rej Dorjee ukry­wał pudełko na tyle małe, że w żaden spo­sób nie odzna­czało się pod luźną kurtką, choć w roz­mia­rze typo­wym dla osób o syl­wetce wła­ści­ciela, a jed­no­cze­śnie pojemne na tyle, że uda­wało się w nim pomie­ścić nawet trzy sztuki zwie­rząt, była bar­dzo spryt­nie wszyta. Nisko, na wyso­ko­ści ostat­nich żeber. Nie powsty­dziłby się jej stu­dent ani matu­rzy­sta przed egza­mi­nem. Ten ostatni szczur z pudełka Mig­mara już za chwilę miał dołą­czyć do tej wyjąt­ko­wej klatki, w któ­rej od kilku tygo­dni mie­szały się egzem­pla­rze z mie­lo­fi­brozą oraz te zaka­żone wiru­sem grypy.

– Dzień dobry – odpo­wie­dział straż­nik, co też było nie­ty­powe, bo zwy­kle po pro­stu kiwał głową albo nie reago­wał.

Tak naprawdę Mig­mar Dorjee był już gotowy do dzia­ła­nia pod koniec maja. Miał pokarm, po któ­rym szczury cho­ro­wały na mie­lo­fi­brozę, miał labo­ra­to­ryjną odmianę wirusa grypy, miał zain­fe­ko­wane nim szczury. Pozo­stał do poko­na­nia ostatni etap – dosta­nie się do labo­ra­to­rium P5 w Wunxi. Oka­zało się to jed­nak łatwiej­sze, niż przy­pusz­czał. Zaopa­trzony w fał­szywy pasz­port na nazwi­sko Rubin Meh­tar, tech­nik wete­ry­na­ryjny z Mum­baju, szybko zna­lazł zatrud­nie­nie w ośrodku, w któ­rym pra­co­wało ponad tysiąc osób. Nie wie­dział, że aby uwia­ry­god­nić jego legendę, ludzie Kovin­dry prze­nie­śli na tam­ten świat praw­dzi­wego Meh­tara, tech­nika wete­ry­na­ryj­nego pra­cu­ją­cego w Mum­baju od lat, a jego ciało zgod­nie z hin­du­skim zwy­cza­jem zostało spa­lone. Mig­mar alias Rubin poświę­cił trzy tygo­dnie na roze­zna­nie się w try­bach dzia­ła­nia tego ultra­no­wo­cze­snego labo­ra­to­rium. Pracę miał łatwą – pole­gała na opiece nad tysią­cami szczu­rów w zwie­rzę­tarni, wie­lo­krot­nie więk­szej i nowo­cze­śniej­szej niż jego wła­sna, ukryta pod ska­łami Anna­purny. Zauwa­żył też jedną ważną rzecz w codzien­nym funk­cjo­no­wa­niu labo­ra­to­rium – bar­dzo skru­pu­lat­nie kon­tro­lo­wano osoby wycho­dzące z pracy, nato­miast pobież­nie albo wcale tych, któ­rzy do tej pracy wcho­dzili. Nikomu, a przy­naj­mniej straż­ni­kom, nie przy­szło do głowy, że ktoś mający dostęp do tysięcy szczu­rów wnie­sie do labo­ra­to­rium dwa czy trzy szczury dzien­nie – i tak aż do osią­gnię­cia liczby pięć­dzie­się­ciu zwie­rząt cho­ru­ją­cych na wcze­sną mie­lo­fi­brozę, a dodat­kowo zaka­żo­nych wiru­sem zwy­kłej grypy.

– Udało się. – Mig­mar wes­tchnął z ulgą po wnie­sie­niu do klatki ostat­niego szczura i delek­tu­jąc się swoim angiel­skim, mruk­nął pod nosem: – Let the play begin.

Nie minęło wiele tygo­dni, gdy zgod­nie z ocze­ki­wa­niami Mig­mara liczba szczu­rów zaka­żo­nych mie­lo­fi­brozą zaczęła rosnąć w przy­śpie­szo­nym tem­pie, a ponie­waż rze­sze naukow­ców zaj­mu­ją­cych się nimi były sku­pione na bada­niach wiru­so­lo­gicz­nych, zja­wi­sko to pozo­sta­wało nie­zau­wa­żone. W pro­stym bada­niu mor­fo­lo­gii krwi – obo­jęt­nie, czy czło­wieka, czy szczura – a takie wyko­ny­wano w labo­ra­to­rium P5 w Wunxi, wykry­cie wcze­snej mie­lo­fi­brozy było w zasa­dzie nie­moż­liwe. Mig­mar wie­dział, że dopiero pogłę­bione bada­nie i pomiar liczby nie­doj­rza­łych pre­kur­so­rów krwi­nek czer­wo­nych, ery­tro­bla­stów, oraz spe­cjalne bada­nia gene­tyczne pozwa­lają na posta­wie­nie wia­ry­god­nej dia­gnozy, więc nie przej­mo­wał się ryzy­kiem dekon­spi­ra­cji. Bar­dziej mar­twiło go, czy ktoś z doświad­czo­nego per­so­nelu labo­ra­to­rium nie zwróci w końcu uwagi na szyb­kie zgony bada­nych popu­la­cji szczu­rów. Zde­cy­do­wał się przy­śpie­szyć akcję.

Wie­dział, że labo­ra­to­rium P5, sły­nące z wyso­kiej jako­ści hodo­wa­nych zwie­rząt, eks­por­tuje je na cały świat. Do jego zadań nale­żało przy­go­to­wy­wa­nie zwie­rząt do trans­portu. Zauwa­żył w zamó­wie­niach, że regu­lar­nie nie­wiel­kie par­tie szczu­rów wysy­łano do Szwaj­ca­rii, Nie­miec, Włoch, a nawet Pol­ski, do labo­ra­to­riów badaw­czych zaj­mu­ją­cych się róż­nymi aspek­tami trans­plan­ta­cji płuc, głów­nie sku­pio­nymi na eli­mi­no­wa­niu śmier­tel­nych skut­ków odrzu­ca­nia płuc dawcy przez orga­nizm biorcy. Prze­szczep płuc u ludzi jest trud­nym zabie­giem, ale wyko­na­nie tej pro­ce­dury u szczura z uży­ciem mikro­skopu ope­ra­cyj­nego to już abso­lutny maj­stersz­tyk. Zale­d­wie kil­ku­dzie­się­ciu naukow­ców na świe­cie potrafi tego doko­nać.

Gdy Mig­mar wystar­cza­jąco dobrze roze­znał się w ukła­dzie kana­łów wen­ty­la­cyj­nych w zwie­rzę­tarni, uznał, że nade­szła wła­ściwa godzina. Był już bar­dzo późny wie­czór, kiedy otwo­rzył kanały, przy wej­ściu do nich roz­ło­żył karmę, wypu­ścił szczury z kla­tek i z satys­fak­cją obser­wo­wał, jak te inte­li­gentne zwie­rzęta po krót­kim cza­sie zaczy­nają masowo zni­kać w cze­lu­ściach kana­łów, wybie­ra­jąc wol­ność. Ten wie­czór był ostat­nim momen­tem, gdy widziano Mig­mara wycho­dzą­cego z pracy. Póź­niej jakby roz­pły­nął się w powie­trzu. Był pewien, że jego misja szybko zbie­rze śmier­telne żniwo. Spo­koj­nie zaczął snuć kolejne zbrod­ni­cze plany.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki