Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
o książka o stylu życia najbogatszych ludzi w Polsce, tych ze szczytu listy „Forbsa”. O tym, jak wygląda ich dzień powszedni i świąteczny. Jak jedzą, jak mieszkają, jak pracują, jak się ubierają, jak się bawią, kochają, jak się przyjaźnią, jak zdradzają, wydają pieniądze, odreagowują stres, jaką mają fantazję, do czego są zdolni, jak wychowują dzieci. Dlaczego są skąpi, mimo że pieniędzy mają w bród? Po co korzystają z porad coachów a nawet wróżek? Jak wyglądają w środku ich rezydencje i biura? Jak traktują pracowników? Jak to jest być żoną miliardera?
Autorka rozmawia ze znajomymi, współpracownikami miliarderów, ludźmi zarządzającymi ich PR-em osobistym oraz wizerunkiem ich firm, z architektami wnętrz. A przede wszystkim z ich żonami. Czy naprawdę żyją w domach ze złotymi klamkami, o poranku piją szampana za kilkanaście tysięcy złotych, a posiadanie nieograniczonych pieniędzy sprawia, że o nich nie myślą. Jak wielkie bogactwo wpływa na psychikę i jaka jest w końcu odpowiedź na wyświechtane pytanie „czy pieniądze dają szczęście?”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 234
Zamiast wstępu rozmowa z Sandrą
Warszawa, maj 2021 roku.
Czekam na nią przed wejściem do parku. Nie pozwoliła do siebie dzwonić ani kontaktować się przez telefon, ale przecież z łatwością ją poznam. Kobieta, która w ciągu ostatnich trzech lat wydała w samym tylko domu handlowym Vitkac oraz w luksusowym butiku przy ulicy Moliera w Warszawie ponad milion złotych na ubrania (pokazała mi wyciągi z jej kart stałego klienta), musi się wyróżniać wyglądem. Patrzę za zegarek, wydeptuję ścieżkę przed bramą parku, zastanawiam się, czym podjedzie.
– To pani? – słyszę za sobą zasapany głos.
Przede mną stoi Sandra, lat czterdzieści sześć, włosy ciemny blond, twarz często widziana w gabinecie medycyny estetycznej, ale rysy zachowane, makijaż lekki, niemal niewidoczny, przebija przez niego opalenizna nie z solarium, raczej z wakacji. Sandra ubrana jest w czarne spodnie, szary golf i cienki czarny płaszcz. Na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym od kobiet, które nas mijają. No, może tym, że przy ściągaczu golfu ma przypiętą dużą broszkę Chanel.
– Przepraszam za spóźnienie, ale szukałam miejsca do zaparkowania – usprawiedliwia się.
Szukam wzrokiem, gdzie zaparkowała. W końcu ona pokazuje mi sama. Porsche, niebieski SUV zastawia cały chodnik tuż przy skrzyżowaniu.
– Najwyżej odholują – mówi Sandra. – Kierowca męża pojedzie, załatwi sprawę. Nie raz tak było. Nie chciałam, żeby pani czekała. To o czym będziemy rozmawiać?
O tym, jak pani żyje.
Najpierw poproszę, by oddała mi pani swój telefon.
(Sandra wyłącza moją komórkę i chowa ją do swojej torebki.)
To dlatego nie chciała pani rozmawiać przez telefon?
Nie przez telefon, nie w moim domu, nie w kawiarni. W domu mogę mieć podsłuchy, mąż robi interesy z różnymi ludźmi, to mogą być nawet służby. A w kawiarniach to dziękuję, kilku moich znajomych dało się nagrać u Sowy i w najlepszym przypadku zrobili z siebie pośmiewisko, w najgorszym poszli siedzieć.
Pani robi coś zakazanego?
Nie, ale w świecie naprawdę dużych pieniędzy, do którego zalicza się mój mąż, a tym samym też ja, trzeba być jak mucha – mieć tysiąc oczu i rejestrować dwieście obrazów na sekundę. Zawsze może pojawić się ktoś, kto pod pozorem przyjacielskiej prośby, biznesowej oferty czy po prostu łażąc za mną, może chcieć mnie szantażować i zniszczyć. Bo na tym można dobrze zarobić.
Ale zgodziła się pani ze mną spotkać.
Spodobało mi się, że pisze pani książki. Chcę się dowiedzieć, jak to się robi. Może na stare lata, jak już będę miała wszystko w dupie, też coś napiszę. Dobrze, to rozmawiajmy już.
Jest pani ładnie opalona. Często jeździ pani na wakacje?
Cztery razy w roku. To jest często czy nie? Dwa razy zimą, dwa latem. Tyle z mężem. Oprócz tego z synem ze dwa razy, bo mąż już wtedy nie może, pracuje. No i oczywiście sylwester, majówka, na jakieś dłuższe weekendy czasem też wyjeżdżamy.
Ile kosztują wasze wakacje?
Te dwutygodniowe około pół miliona złotych.
Na co można wydać przez czternaście dni pół miliona?
Koszt samego hotelu to jakieś siedemdziesiąt – sto tysięcy złotych. Do tego jedzenie w restauracjach, to będzie kolejne sto tysięcy. Nie jemy hamburgerów z budki przy drodze, choć ja akurat lubię czasem zjeść coś podłego, bez tej całej otoczki „ą ę”. Ale kiedy jesteśmy na wakacjach, a zawsze to się odbywa w towarzystwie wpływowych znajomych, jemy te wszystkie popisowe homary, trufle, najlepsze ryby, najdroższe mięsa.
Naprawdę najbogatsi ludzie w Polsce popisują się tym, że drogo jedzą? To brzmi jak opowieść z lat dziewięćdziesiątych.
Wszystkim się można popisać. Zwłaszcza jeśli tak jak mój mąż wyszło się z prostej, biednej rodziny i właśnie w latach dziewięćdziesiątych doszło do ogromnych pieniędzy, zbudowało kilka wielkich firm, odniosło sukces, dziś jest się w topie najlepiej zarabiających. Można mieć złote kible, ale mentalność pozostaje. Popisywanie się bogactwem jest typowe dla milionerów w pierwszym pokoleniu.
To czym robicie wrażenie na znajomych?
Na ostatnich wakacjach mąż, żeby zrobić wrażenie na kolegach, wynajął całą ekskluzywną restaurację. To było w jednym z najdroższych francuskich kurortów. Zorganizowaliśmy wspólne gotowanie. Stali nad nami szef kuchni oraz pozostali kucharze, którzy uczyli nas, jak przygotować steki z najdroższej na świecie wołowiny, przyrządzaliśmy owoce morza, jedliśmy najdroższe sery. A to wszystko było podlewane winami z limitowanych serii po kilka tysięcy złotych za butelkę. Za taką kolację zapłaciliśmy ponad sto tysięcy złotych. Mój mąż ma fantazję i lubi się dobrze bawić, a przede wszystkim robić wrażenie na innych. Twierdzi, że w ten sposób robi się grunt pod interesy.
Chyba ma rację, bo w ciągu dwudziestu kilku lat dorobił się wielkiej fortuny. Wasz majątek oficjalnie wyceniany jest na mniej więcej osiemset milionów złotych.
On ma głowę do interesów, ale wiem, że z tego epatowania bogactwem ludzie się po cichu śmieją.
A czy jak przystało na prawdziwych miliarderów macie swój samolot?
My akurat nie, ale latamy prywatnymi rejsami. Z wyspy na wyspę, z kraju do kraju.
Ile to kosztuje?
Jeden lot jakieś sześćdziesiąt tysięcy złotych. Podczas wakacji potrzebujemy czasem czterech, pięciu takich rejsów. W któreś święta byliśmy przez półtora tygodnia na Hawajach. Bardzo fajna wyprawa. Tam wynajęliśmy helikopter, żeby zwiedzić wyspę. To jest koszt w granicach siedemdziesięciu tysięcy złotych. Ale można przez cały dzień dużo zobaczyć. Na innej wyspie archipelagu mąż zamówił prywatny pokaz tańca, który wykonywała dla nas miejscowa ludność. Taki show plus obiad przyrządzony przez prywatnego kucharza dla nas i przyjaciół kosztował ponad pięćdziesiąt tysięcy złotych. No a oprócz jedzenia trzeba doliczyć bilety lotnicze w biznesklasie, transfer z lotniska do hotelu, co w sumie daje kilkadziesiąt tysięcy.
Gdzie najczęściej spędzacie wakacje?
Letnie wyjazdy na jachcie, pływając od jednej egzotycznej wyspy do drugiej. Najczęściej Bahamy, Sardynia, Mykonos, płyniemy do Saint-Tropez, Monako. To są typowe miejsca dla milionerów. Tam kupują domy albo je wynajmują. W tych miejscach, gdzie bywamy, są sami milionerzy, bo ceny odstraszają zwykłych turystów. Samo cumowanie jachtu w marinie to koszt kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych dziennie.
Wynajmujecie jacht?
Najpierw wynajmowaliśmy, później kupiliśmy własny. Taki porządny, pięćdziesięciometrowy.
Ile kosztował?
Trzydzieści milionów złotych.
Aha…
Samo jego utrzymanie zjada z siedem milionów rocznie. Ale to też nie było tak, że wyjęliśmy z kieszeni i kupiliśmy. Trzeba było na niego zaoszczędzić.
Nie nudzi się pani siedzieć na jachcie przez bite dwa tygodnie?
Jeśli pływamy ze znajomymi męża, to nudzi. Ile można słuchać o zarabianiu pieniędzy albo wynurzeń ich żon o tym, co nowego sobie kupiły, i że to samo, co one, nosi Lewandowska?
Pani też potrafi przepuścić w sklepie fortunę.
Jestem raczej w średniej żon milionerów.
Ile wydaje pani na ubrania?
Na takich wakacjach jakieś trzydzieści tysięcy złotych dziennie.
Ma pani niesamowitą pamięć do kwot i jest bardzo skrupulatna w liczeniu…
Zachowuję też paragony.
Na wypadek rozwodu?
Lubię panować nad rachunkami. Bogaci liczą częściej i lepiej niż biedni. Może dlatego są bogaci?
Wracając do tych trzydziestu tysięcy dziennie. Na co można tyle wydać?
A gdzie ja mam kupować ubrania, jak nie za granicą? Jak wyjeżdżam, kupuję dużo, żeby mi wystarczyło na jakiś czas. Na mnie te ciuchy nie robią wrażenia, ale jestem zmuszona to kupować i to nosić. Muszę się w coś ubierać na przyjęcia biznesowe, towarzyskie, kolacje, premiery, bale.
Kupiła pani kiedyś coś w sieciówce?
Kupowałam, ale w tym nie chodziłam. Bałam się, że na przykład w restauracji ktoś przy stoliku obok będzie miał na sobie to samo co ja. Co by wtedy powiedział mój mąż? To by go zdenerwowało, bo on ma obsesję na punkcie naszego wizerunku. Odwaliło mu na tym punkcie, odkąd pierwszy raz pojawiliśmy się na liście „Forbesa”. Szkoda, bo to naprawdę ładne ubrania. Te lepsze brandy sieciowe mają dobre tkaniny: jedwab, kaszmir. Markowe ciuchy za kilka tysięcy złotych czasem są z poliestru, ale mają metkę i logo. I to się liczy.
Co dziś ma pani na sobie? Nie widzę tu marek.
Bo nie cierpię być słupem reklamowym. Noszenie drogich ubrań z bijącym po oczach logo jest wieśniactwem wśród milionerów. To tak jak jeżdżenie bentleyem. Prawdziwy milioner z klasą, który ma naprawdę duże pieniądze i jest kimś, jeździ wysokiej klasy mercedesem, bmw czy audi, a nie bentleyem. Podobnie z ubraniami. Kto ma się na tym znać, ten się zorientuje, ile co jest warte.
To ile ma pani teraz na sobie?
Sweter to Versace, z tego co pamiętam, kosztował niecałe siedem tysięcy złotych, jest z kaszmiru. Spodnie Bottega Veneta, pewnie za jakieś trzy tysiące, i płaszcz Jil Sander, chyba za dwanaście tysięcy, ale to z zeszłego roku. Buty też Jil Sander, ale te nie więcej niż cztery tysiące kosztowały. A, no i broszka. Dostałam w prezencie od męża. Bez okazji, to Chanel, jakieś dziesięć tysięcy.
Rzuca się w oczy. Nie boi się pani chodzić z taką biżuterią?
Niech pani spojrzy na moją dłoń. Widzi pani ten pierścionek? To też niedawny prezent od męża. Kupił mi właśnie na wakacjach. W dowód miłości. Niech pani zgadnie, ile kosztował.
Pewnie dużo. To diament i to spory. Jakieś sto tysięcy złotych?
Pomyliła się pani dokładnie o milion. Pierścionek kosztował milion sto tysięcy złotych. I nie, nie boję się go nosić. Większość ludzi się nie zna i myśli, że to podróbka. Pani też się nie zorientowała, że noszę na palcu apartament w Warszawie. Poza tym gdzie i kiedy mam to nosić? Po domu w nim spacerować czy do trumny mają mi założyć? Dostałam teraz, to noszę teraz.
Długo jesteście małżeństwem?
Dwadzieścia trzy lata.
Pogratulować, że po tylu latach mąż panią nadal tak kocha, skoro robi takie prezenty.
Proszę pani, mój mąż mnie na swój sposób pewnie kocha. Zależy mu, żebyśmy prezentowali się jako szczęśliwa, piękna rodzina. Nie oszczędza na mnie, synowi też kupuje wszystko z najwyższej półki. Jeździmy do najdroższych kurortów na wakacje, mamy kilka wielkich posiadłości w Polsce oraz na Sardynii i we Francji. Robimy często kolacje dla znajomych, dla biznesowych partnerów męża, stawiamy tam szampana po dwanaście tysięcy złotych za butelkę. I wszystko się zgadza, wszystko gra. A że mąż od lat spotyka się z prostytutkami z Instagrama, które ogarnia mu specjalny koordynator i posługują się w SMS-ach szyfrem, określając te panie nazwami drinków, to chyba jest dowód, że tak do końca to on mnie nie kocha.
Pani to wie na sto procent?
Raz jeden tak się upił, że nie wziął ze sobą telefonu do toalety, a nigdy się z nim nie rozstaje, nawet w łazience. Tak dba o swoją prywatność. Podejrzałam wcześniej, jakie ma hasło. Z ciekawości zobaczyłam jego korespondencję z kolegą, którego znam od lat i zawsze był mi przedstawiany jako jego partner biznesowy. Ten kolega to koordynator schadzek z prostytutkami wyłapywanymi na Instagramie. Tam było wszystko napisane.
Jak pani zareagowała?
Przeczytałam, odłożyłam telefon, położyłam się spać obok męża.
Dlaczego udaje pani, że nic się nie dzieje?
Nie chcę zostać w kawalerce na Grochowie jak moja koleżanka. Ona wybrała prawdę, zbuntowała się, poszła z mężem milionerem na wojnę. Wynajęła detektywa, chciała udowodnić mu w sądzie zdradę. Tylko zanim ten detektyw zdążył zrobić mu z kochanką choćby jedno zdjęcie, mąż się zorientował i zakręcił jej wszystkie kurki z pieniędzmi. Zablokował karty, wyczyścił wspólne konta. Nie miała za co opłacić detektywa, adwokata, a on miał najlepszych prawników. To znany, bardzo wpływowy człowiek, ma znajomości w prokuraturze, przekupił świadków, innych zastraszył. Ostatecznie nikt nie stanął w jej obronie. I dziś jest nikim. Z czterystumetrowej willi spadła do trzydziestoczterometrowej kawalerki w marnej dzielnicy. Jadła kawior i homary, dziś je zupkę z proszku, bo nawet gotować nie umie. Zawsze miała kucharkę, sprzątaczkę, kierowcę, ogrodnika, nianię. Jak były mąż miliarder ma humor, to prześle jej czasem kilka tysięcy na życie, a jak mu się odwidzi, to nic jej nie daje miesiącami.
W zeszłym roku ona sprzedawała swoje ciuchy, torebki i biżuterię, bo nie miała za co kupić jedzenia. Mają jedną córkę, ale już dorosłą, mieszka w USA, czasem wyśle matce jakieś pieniądze, ale siedzi w kieszeni ojca i nie chce mu się narażać zbytnią hojnością wobec matki. On alimentów jej nie musi płacić, bo w sądzie nie udowodniła, że rozwód jest z jego winy. Ona, tak jak ja, nigdy nie pracowała, bo nie było jej wolno. Żonom miliarderów, o ile nie są wyjadaczkami biznesowymi – w Polsce jest zaledwie kilka takich żon, które prowadzą z mężami ramię w ramię ich ogromne firmy – nie wypada pracować. Chyba że prowadzić jakąś fundację charytatywną, galerię sztuki, u tych biedniejszych milionerów ewentualnie wchodzi w grę własna marka kosmetyków, oczywiście ekologicznych, albo udawanie, że się projektuje modę. Ale ona do tego nie miała głowy. Jak córka była mała, to trochę jej doglądała, choć też miała sztab niań do tego. Niedawno skończyła pięćdziesiąt sześć lat i co ją czeka? Nie ma zawodu, doświadczenia, własnych pieniędzy, bo żony milionerów w większości żyją i bawią się za pieniądze męża. Myślą, że zawsze będą ich żonami i że zawsze będzie dolce vita.
Szczerze mówiąc ja też tak myślę, dlatego siedzę cicho. Nie mam bogatych rodziców ani odłożonych pieniędzy za plecami męża. Wiem, że mąż uprawia seks z prostytutkami. Może nawet okresowo ma jakąś stałą kochankę, ale przymykam oko. Wiem, co się czai po drugiej stronie, ale ja nie chcę na nią przejść. Życie w bajce ma swoją cenę i ja tę cenę płacę, bo nie mam pojęcia, co bym miała ze sobą zrobić w rzeczywistości szarego Kowalskiego.
Od autorki
Napisałam książkę o stylu życia najbogatszych ludzi w Polsce. O tym, jak wygląda ich dzień powszedni i świąteczny. Jak jedzą, jak mieszkają, jak pracują, jak się ubierają, jak się bawią, kochają, jak się przyjaźnią, jak zdradzają, wydają pieniądze, odreagowują stres, jaką mają fantazję, do czego są zdolni, czy są szczęśliwi.
Próbowałam z kilkoma z nich rozmawiać, ale za każdym razem dowiadywałam się tylko, że wszystko osiągnęli wyłącznie dzięki ciężkiej pracy, a w wolnych chwilach budują szkoły/studnie/domy dla dzieci w Afryce. Zrozumiałam, że w ten sposób ta książka nie będzie literaturą faktu, tylko zapisem dobrze odegranego PR-u. Jedyną drogą do poznania ich trybu życia, nawyków i tego, jak funkcjonuje człowiek, który nigdy nie doświadcza niedoborów materialnych, jest nakłonienie do rozmów ich najbliższych współpracowników, rodzinę, znajomych, obserwatorów z pierwszej linii. Odnalazłam ich. Napisałam do nich, wyjaśniłam, nad jaką książką pracuję, uprzedziłam, że nie szukam sensacji ani kompromitujących historii, chcę po prostu poznać codzienność bardzo, bardzo bogatych ludzi. Zagwarantowałam, że w książce nie padnie żadne nazwisko. Wysłałam ponad trzydzieści takich maili. Na początku dostałam wyłącznie odmowne odpowiedzi. To najczęściej powtarzające się cytaty:
1. Nie, bo pieniądze lubią ciszę.
2. Nie, bo stracę pracę.
3. Nie, bo z życiem takich ludzi jest jak z polityką i kiełbasą – nie powinno się wiedzieć, jak naprawdę się to robi.
4. Nie, bo znam za dużo ich sekretów, mogą się domyślić, że to ja, i nie będę mógł się przy nich dłużej ogrzewać.
5. Nie, bo nie mam interesu, żeby pani pomagać. Pani mi za to nie zapłaci, a oni mi płacą i chcę, żeby płacili jak najdłużej.
6. Nie, bo jestem ich coachem i terapeutą, to by było nieetyczne.
7. Nie, bo mąż mnie zabije. On jest do wszystkiego zdolny.
Nie poddałam się. Czułam, że kluczowe będzie znalezienie jednego dobrego kontaktu, osoby, która zrozumie moje intencje, zaufa mi i poleci mnie dalej. Spróbowałam kolejny raz, a później kolejny i jeszcze następny. W końcu się udało. Po nitce trafiłam do osób z bliskiego otoczenia topowych polskich milionerów i miliarderów. To było jak nawlekanie koralików, jak koronkowa robota, ale po kilkunastu miesiącach miałam opowieści gęste od faktów.
Udało mi się namówić do rozmowy współpracowników miliarderów, ludzi zarządzających ich PR-em osobistym oraz wizerunkiem ich firm. Udało mi się przekonać ich znajomych, rodzinę. Zgodnie z obietnicą daną moim rozmówcom w książce nie pada żadne nazwisko, imiona są zmienione, a w przypadku najbardziej znanych miliarderów, których działalność jest szczególnie charakterystyczna, mylę tropy. Bo nie jest to książka, która ma ujawniać tajemnice konkretnych biznesmenów, ale pokazać, czy faktycznie ich życie aż tak bardzo różni się od naszego. Czy naprawdę żyją w domach ze złotymi klamkami, o poranku piją szampana za kilkanaście tysięcy złotych, a posiadanie nieograniczonych pieniędzy sprawia, że o nich nie myślą. Jak wpływa na psychikę wielkie bogactwo i jaka jest w końcu odpowiedź na wyświechtane pytanie „czy pieniądze dają szczęście?”.
Na liście najbogatszych „Forbesa” z 2021 roku znalazło się aż sześćdziesięciu dziewięciu miliarderów. To dotychczasowy rekord. Najbogatsi Polacy nigdy wcześniej nie byli tak bogaci jak teraz. Stu najzamożniejszych i oficjalnie notowanych dysponuje już majątkiem w wysokości dwustu dziesięciu miliardów złotych.
Rozdział I Typy polskich miliarderów
Rozmowa z Markiem, biznesmenem z Pomorza i Tomaszem, biznesmenem ze Śląska. Od lat dziewięćdziesiątych obaj robią interesy z najbogatszymi ludźmi w Polsce.
Marek: Jeśli pyta mnie pani o życie polskich „setkowych” milionerów i miliarderów, najpierw usystematyzujmy pojęcia. W Polsce jest kilka rodzajów milionerów. Są milionerzy prawdziwi i podstawieni. Ta druga grupa jest duża i oni są na ogół bardzo krzykliwi, pokazowi. Zarobili łatwe pieniądze, ale nie są to tęgie umysły, bo tak naprawdę ktoś inny robił ten interes, ale ten inny nie mógł się ujawnić. A oni mieli z tego bardzo przyjemną prowizję. Przez moment rzeczywiście byli milionerami, a potem to się kończyło na ogół słabo, bo w ciągu sześciu do dziesięciu lat tracili wszystko, nie mając talentu do biznesu. Takich upadków było dużo.
Kto to był na przykład?
Umawialiśmy się, że nie będzie nazwisk. Mogę odpowiedzieć opisowo. Na przykład był taki milioner warszawski, figurant przy sprzedaży jednej z największych w Polsce fabryk z branży spożywczej. Dostał z tego taką prowizję, że na starcie stał się grubym milionerem, i gdyby dobrze zainwestował, byłby dziś miliarderem. Ale żył grubo ponad stan, miał pałac, służbę, kamery, ochroniarzy, gigantyczne posiadłości na Mazurach i na Pomorzu, a potem to wszystko padło. Teraz może nie klepie biedy, ale miliony pojawiają się u niego tylko w sferze onirycznej. Czyli to jest pierwsza grupa tak zwanych podstawieńców i oni zaraz po przejęciu dużych pieniędzy z dnia na dzień zmieniają bryki, domy, ubrania i ostentacyjnie wydają pieniądze.
Tomasz: Trzeba dodać, że jest zasadnicza różnica między wielkomiejskimi miliarderami czy milionerami a tymi z prowincji. Ale tym drugim proponuję oddać osobny rozdział. Miliarderzy spoza Warszawy, nienotowani przez „Forbesa”, a często mający więcej pieniędzy niż ci z toplisty, to są zupełnie inni ludzie niż szpanerzy warszawscy, którzy podjeżdżają maserati pod knajpę przy placu Trzech Krzyży w Warszawie. Są też oczywiście szpanerzy na prowincji, którzy się próbują popisać, ale zamyka się to, powiedzmy, w odlotach na poziomie komunii dziecka wyprawionej na pięćset osób, na której śpiewa gwiazdor disco polo. W Warszawie i innych dużych miastach popisywanie się przybiera bardziej kuriozalne formy. I oczywiście dotyczy to w zdecydowanej większości tych podstawieńców, o których mówił Marek. Jeśli masz biznes wart sto milionów złotych, to nie musisz niczego udowadniać, ty wiesz sam przed sobą, że masz te sto baniek. A oni, mając o wiele mniej, wsiadają w auto za bańkę dwieście – często pożyczone – i jeżdżą dookoła placu Trzech Krzyży z piskiem opon, żeby zwrócić na siebie uwagę.
Pierwsze, co mnie uderzyło, jak przyjechałem do Warszawy, to że ludzie mający duże pieniądze zachowują się tu jak prowincja. Przy czym nie chcę obrazić ludzi z prowincji, bo wszyscy gdzieś tam z jakiejś pochodzimy. Jest taki jeden warszawski były milioner, to osoba publiczna, uwikłana w różne skandale, również te obyczajowe, i on jest idealnym przykładem człowieka, który pozuje na „setkowego” milionera. Opinia publiczna nadal go tak traktuje, a on już dawno nim nie jest. Ma jeszcze z dawnych czasów jakiś majątek, ale to nie jest kasa, na jaką pozuje. Facet ma zachodni sznyt, bo siedział długo we Francji, we Włoszech, w USA, wygląda nietuzinkowo, ale codziennie przyjeżdża na rowerze do znanej luksusowej warszawskiej restauracji, je obiad, ociera buzię, miło się kłania, pozdrawia wszystkich jak cezar i wychodzi bez płacenia.
I co na to właściciel?
Wkurza go to, ale krępuje się zwrócić mu uwagę. Więc tłumaczy to sobie, że ten milioner celebryta napędza mu publikę. A tamten po prostu jest skąpy. Na rowerze jeździ nie dla sportu, tylko z oszczędności. W naszym klimacie jest nieustannie zmarznięty na tym rowerze, więc jak wraca do domu, od razu owija się kocami, ale twardo zasuwa na 13:00, żeby zjeść darmową zupę w modnej knajpie. Nie chce drugiego dania, ale za to pod wieczór pojawia się po danie główne i wtedy jest już nowe otwarcie. Ja kiedyś z właścicielem tej restauracji spędzałem bardzo dużo czasu, robiąc wspólne interesy, obserwowałem na własne oczy te sceny z zupą. To mnie strasznie żenowało.
Marek: Druga grupa to ludzie, którzy naprawdę robią interesy. Tu mamy szare eminencje i tych, którzy firmują interesy swoim nazwiskiem. Szare eminencje działają z tylnego fotela i też należą do grupy podwykonawców, którzy uczestniczą w tych interesach, ale w razie kłopotów usuwają się w cień. W przeciwieństwie do tych figurantów z pierwszej grupy, ci naprawdę robią biznes, ale nie pokazują twarzy, nie lansują się na bankietach, żyją cichutko, na ogół w bocznym Konstancinie, często z premedytacją kupują wille z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, w środku je przerabiają na pałace, ale z zewnątrz te budynki nie biją po oczach przepychem, często są zarośnięte krzakami. Szare eminencje nie brylują na ściankach i oficjalnych imprezach dla wielkiego biznesu, wolą zrobić grilla w ogrodzie dla znajomych, na co dzień chodzą zachowawczo ubrani, może to nie jest styl nudnego korpo, ale do granatowej marynarki największą ekstrawagancją jest u nich kapelusz. I to są ludzie, którzy znają wszystkich i wszyscy im się kłaniają bez względu na opcję polityczną. To zdanie trzeba podkreślić, bo powiedzmy to wyraźnie, nie ma milionów, nie ma dużego biznesu bez zahaczenia w politykę, bez układów. To są bajki, że można robić interesy w Polsce na wielką skalę bez wiedzy niektórych ludzi.
Kolejną grupą są milionerzy, którzy firmują swój biznes twarzą i nazwiskiem. Tych zna cała Polska, a na pewno środowisko najbogatszych. Większość z nich dorobiło się największej fortuny w latach dziewięćdziesiątych. Niektórzy mieli majątki rodzinne, jeszcze przedwojenne, ale część wystartowała, otrzymując od służb PRL-u pierwszy wielki biznes za zasługi dla władzy i z poleceniem dalszej współpracy, a że tamte służby nie wybierały niesprawdzonych osób, to ci ludzie sprytem, talentem, ale też ciężką pracą pomnożyli te majątki i zbudowali imperia. Z tego pokolenia miliarderów, dzisiejszych sześćdziesięcio-, siedemdziesięciolatków, wielu sprzedało swoje duże biznesy budowane w latach dziewięćdziesiątych. Mają teraz kupę kasy, wielu z nich tę kasę po prostu wydaje, a część inwestuje dalej, na przykład bawiąc się w rozwój start-upów.
Wielu też zbankrutowało. Ostatnie dziesięć, piętnaście lat to był szok gospodarczy dla takich milionerów z tamtych lat, którzy dorobili się setek milionów na przykład na produkcji kubków z wtryskarki. Wielu z nich zupełnie nie załapało się na zmiany trendów w gospodarce, handlu, stare układy się wyczerpały. Ale sporo zdążyło sprzedać biznesy. Tacy emerytowani milionerzy są nie tylko w Warszawie i okolicach, ale też w Krakowie, Łodzi, na Wybrzeżu. Często widują się w swoich ulubionych kawiarenkach, omawiają pomysły i różne koncepcje, żeby nie zdziadzieć zupełnie i coś z tymi pieniędzmi, które zostały, jednak robić. Wiele razy byłem na takich nasiadówkach. Często to wygląda tak, że przez godzinę opowiadają, jak by to zbudowali osiedle, po czym po godzinie dojadają obiadek i mówią: „Kurwa, panowie, ale czy nam się chce? Nam się już chyba nie chce”. I głównie dyskutują o tym, kto ma jaki samochód, ewentualnie trzecią młodszą żonę.
Po czym poznać „milionera z cicha pęk”?
Tomasz: Milionerów, którzy ukrywają swoje bogactwo, najczęściej zdradzają hobby. Na przykład jeden z takich nieafiszujących się, nawet jego rodzina dokładnie nie wie, jak ogromną ma fortunę, przez lata przekonywał wszystkich, że opłaca się skupować stare garaże ze względu na tereny, na których stoją, i że kiedyś będzie to dużo warte. Jak się później okazało, nie o żadne tereny chodziło. Ten pan jest posiadaczem blisko stu zabytkowych pojazdów, od samochodów osobowych, przez ciężarówki, skończywszy na czołgach. Całe jego otoczenie myślało, że jest zdziwaczałym miłośnikiem garaży, ale ostatecznie wyszło, że ma ekstremalnie drogie hobby, i to zdradziło jego fortunę.
Ale z tym hobby to jest różnie. W naszym środowisku dużo śmiechu budził pewien biznesmen, który uważał, że te wszystkie jachty, samoloty, rajdy to banał. On chciał się przebić swoim ekscentryzmem, oryginalnością. Któregoś dnia zamarzył sobie, że będzie promował w Polsce grę w polo. W owym czasie w polo grały w Polsce ze trzy osoby na krzyż, ale rzeczywiście jest to gra bardzo snobistyczna, bardziej nawet niż golf.
I pewnie szalenie kosztowna.
Tak, ponieważ potrzeba do niej niezwykłych koni. One są specjalnie hodowane, muszą być ponadprzeciętnie zwinne. Niech pani zobaczy mecz polo, one biegną i nagle przed bramką, jak zawodnik strzela gola, muszą się dynamicznie obrócić. W związku z tym one mają inaczej zbudowane mięśnie, inaczej wyglądają, są bardziej krępe i bardziej umięśnione. Dlatego te konie są bardzo drogie. Na dodatek postanowił mieć swoją drużynę, i to najlepszą. Więc musiał sobie kupić najlepszych zawodników. A topowi zawodnicy polo są w Argentynie. Kupił więc najlepszych zawodników z Argentyny, najlepsze konie i sam też zaczął się uczyć grać, bo nie tylko chciał być właścicielem najlepszej drużyny, ale też samemu być dobrym zawodnikiem.
Rzeczywiście zrobiło to wrażenie na kimś w Polsce?
No nie za bardzo. Był raczej obiektem uszczypliwych komentarzy na różnych spotkaniach towarzyskich. To jednak było już za dużo, ten popis, to zadęcie. Ale on niezrażony organizował wielkie turnieje w Szwajcarii, w Holandii i brał w nich udział ze swoją drużyną. Zaprosił kilka osób z naszego towarzystwa na polo w wersji zimowej, gdzie się gra na śniegu. To był turniej w Alpach, hotel w skale, panie w futrach, szampan się leje, konie biegają po śniegu za pomarańczową piłeczką. Ci, co byli, opowiadali mi, że nawet ładnie to wszystko wyglądało. Ale dla tego biznesmena najważniejszą imprezą, z której był dumny jak paw, był turniej, który zorganizował na Ascot w Londynie. To już kosztowało fortunę, ale trzeba było jeszcze zapłacić drugą fortunę za dodatkową atrakcję. Otóż on zapragnął, by na tym meczu była królowa brytyjska.
Udało mu się?
Generalnie dwór brytyjski zajmuje się działalnością komercyjną, nie jest tak, że żyją tylko z podatków, oni bardzo dużo rzeczy robią dla pieniędzy i teoretycznie jest możliwość, że możesz królową angielską wynająć. Tylko trzeba mieć odpowiednie dojście, no i oczywiście odpowiednio wielkie pieniądze.
Ona rzeczywiście przyszła?
Przyszła to mało powiedziane, to był cały event. Była tam moja ówczesna partnerka i opowiadała o całej tej niewiarygodnie oderwanej od rzeczywistości otoczce. Jak to w Ascot, panie obowiązkowo w kapeluszach, podczas przerw w meczu ściągają swoje eleganckie buty i w równie eleganckich sukniach bosymi stopami udeptują trawę, trzymając w ręku kieliszek szampana. Przed samą imprezą, zanim zjawiła się królowa, przyjechały damy dworu, które uczyły etykiety. Jak się kłaniać, jak dygnąć przed królową, mówiły, kiedy można się odezwać. Następnie przyjechała królowa, co ciekawe, własnym autem, a zaraz za nią książę Filip, osobno swoim. Ona zajechała jaguarem, a on jeepem. Wysiadła i zupełnie na luzie powiedziała „Hello” i się przywitała z tym biznesmenem oraz jego gośćmi. No i o to chodziło. Zdjęcie tego momentu obiegło całą polską prasę. Gruby lans.
Miliony funtów wydane tylko po to, by zrobić sobie fotkę z królową brytyjską?
To miało zrobić wrażenie na elicie finansowej w Polsce i chyba jakieś tam zrobiło. Królowa rzeczywiście oglądała z nim w loży mecz polo, potem był obiad. Tylko że to było dla niej tysiąc któreś spotkanie tego typu. Ale dla tego biznesmena fotka z królową miała być dowodem, że on się obraca w takich kręgach, że ma takie znajomości, że aż takie światowe salony są dla niego otwarte i on biznesowo może załatwić wszystko. Taki PR jest niezwykle drogi. Zresztą to go pociągnęło w dół, ten rodzaj lansu i afiszowania się. Skończył w więzieniu, jakieś oskarżenia o korupcję, jego firmy zbankrutowały, drużynę polo przejął komornik.
A czy istnieje jakiś kod ubraniowy, coś, czego prawdziwy milioner nie założy na siebie?
Tu by się pani bardzo zdziwiła. Przez dobrych parę lat robiliśmy z Markiem interesy z jednym z najbogatszych ludzi w Polsce. Facet ma wypełnione milionami konta w Szwajcarii, wielką fabrykę na Śląsku, hotele na Mazurach i w okolicach Zakopanego. Jechaliśmy z nim na negocjacje biznesowe z drugim wielkim graczem – chodziło o umowę wartą ponad sto milionów złotych. Dojechaliśmy, on wysiada z samochodu, wyciąga zza siedzenia swoją starą, spraną, sflaczałą marynarkę, kupioną, przysięgam, jeszcze za komuny. Otrzepał ją z paprochów, żeby, jak twierdził, nabrała formy. Tak się ubrał na negocjacje biznesowe z drugim miliarderem. Nie wytrzymałem i w końcu mówię: „Słuchaj, ja ci kupię nową marynarkę, jak ci szkoda wydać na porządny garnitur, bo wstyd mi za to, jak wyglądasz”. A on mi na to: „U mnie w życiu tylko żony się zmieniają, marynarka jest stała”. I w niej poszedł. Więc jeśli pyta mnie pani, czy prawdziwy milioner musi mieć na sobie ubrania będące kodem w świecie najbogatszych, to ja mówię, że są tacy, którzy nie wyjdą z domu w koszuli tańszej niż kilka tysięcy złotych, ale są i tacy jak ten mężczyzna w wyświechtanej marynarce. Ale faktem jest, że w takiej marynarce nie widziałem nigdy milionera, który stał się nim dzięki odziedziczonej fortunie.
Ci zawsze wkładają koszule za tysiące?
Znam takiego jednego. Buty z jaguara, od góry do dołu Chanele i Dolce Gabbany, ale jak się upił, zawsze mówił: „Mnie ci wszyscy milionerzy skrycie nienawidzą. Niby zapraszają na wakacje, jachty, na te imprezy, bo mam pieniądze. Ale oni mnie nie lubią i nie szanują, bo ja sam niewiele w życiu zrobiłem. Przepierdalam majątek rodziców i się tego nie wstydzę”. Musiało go jednak boleć, że nie jest traktowany poważnie wśród tych najbogatszych, którzy może coś na starcie dostali od rodziców czy od służb, ale dalej główkowali, pracowali, całe życie temu poświęcili i zbudowali imperia. A on wszystko dostał od starych, sam nie miał talentu do biznesu i po wódce ten kompleks wychodził. Z drugiej strony potrafił na balu w pałacu ze złotymi żyrandolami, z tymi wszystkim miliarderami z „Forbesa” dolewać sobie na ich oczach do czarnego Johnniego Walkera colę z wielkiej plastikowej butelki, którą sam sobie przyniósł. Nalewał i mówił: „Piję czarnego, bo mnie stać, piję z colą, bo lubię”.
Aby znaleźć się na liście najbogatszych „Forbesa” w 2021 roku, trzeba było zebrać majątek o wartości co najmniej sześciuset czterdziestu dziewięciu milionów złotych. Było to o 15,4 procent więcej niż rok wcześniej.
Rozdział II Złota trójka: samolot, jacht, samochód
Rozmowa z Michałem, specjalistą od wizerunku, który od ponad dwudziestu lat reprezentuje polskich miliarderów, doradza im, przyjaźni się z nimi
Co musi mieć miliarder?
Oficjalnej listy dóbr nie ma, ale prawdą jest, że miliarderzy na wielu poziomach są identyczni, co oznacza, że wejście na pewien pułap finansowy narzuca analogiczne potrzeby, wymogi, które są kodem zachowania w tej klasie. Tych kodów jest kilka. Przede wszystkim jeżeli mówimy o dużych milionerach, pojawia się temat samolotu.
Żeby być szanowanym miliarderem, trzeba mieć samolot?
Kwestia chwalenia się bogactwem dotyczy pewnej części milionerów, nazwijmy to przaśnych, którzy często mają nieprzeciętne zdolności do pomnażania pieniędzy, ale powiedzmy eufemistycznie, w wolnej chwili nie słuchają koncertu Chopina, tylko organizują imprezę na jachcie z prostytutkami. Wielu milionerów ma swój samolot nie po to, żeby się nim chwalić, ale ze względów praktycznych. Ci ludzie – mówimy o szczycie najbogatszych – poruszają się najczęściej ze swoim dworem. Oczywiście dwór jest tu pewnym cudzysłowem, to mogą być przyjaciele, to mogą być osoby na pokaz, to mogą być eksperci. No i teraz jak mój znajomy miliarder jest zagorzałym fanem tenisa i jedzie na turniej Rolanda Garrosa czy na Wimbledon, lepiej, żeby na tym Wimbledonie nie był sam, tylko przyjechał ze swoim dworem. Dobrze mieć przy sobie jakiegoś tenisistę typu Fibak, jakiegoś komentatora, który się na tym zna, a dalej kobiety, żony, ich koleżanki. Do tego jest przydatny samolot. Można jednym środkiem lokomocji to całe opakowanie potrzebne do pełnego przeżycia turnieju, wakacji czy ubicia interesów przetransportować i mieć zagwarantowaną prywatność. Jeśli latasz nawet w biznesklasie, ktoś ci może zrobić zdjęcie, podsłuchać cię.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki