Jak powstaje morderca. Zagadki psychopatycznych umysłów - John E. Douglas, Mark Olshaker - ebook

Jak powstaje morderca. Zagadki psychopatycznych umysłów ebook

John E. Douglas, Mark Olshaker

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czasami od pytania „Kto zabił?” ważniejsze staje się pytanie „Dlaczego?”… Czy chcesz się dowiedzieć, jak myślą mordercy? Czy planują zbrodnie, czy też działają pod wpływem impulsu? Czy dokładnie zapamiętali swoje czyny? Czy są przewidywalni?

John Douglas przez dwadzieścia pięć lat pracował jako agent specjalny FBI, profiler behawioralny i analityk śledczy. W tym czasie nauczył się bezbłędnie odgadywać sposób myślenia przestępców, dzięki czemu pomógł postawić niejednego z nich przed wymiarem sprawiedliwości. Zaskoczony wynikami swojej pracy, zdecydował się odtworzyć rozmowy, które prowadził, siedząc przy stole z najbrutalniejszymi zbrodniarzami.

W tej pasjonującej książce przywołującej prawdziwe zbrodnie Douglas przedstawia sylwetki czterech przestępców, z którymi zetknął się w trakcie swojej kariery zawodowej, i wyjaśnia, w jaki sposób pomogli mu oni zrozumieć sposób myślenia psychopatów.

Ta książka zabierze cię do pokoju przesłuchań i zademonstruje unikalne techniki, których używał autor, aby zrozumieć działanie najbardziej przerażających i niezgłębionych umysłów. Wybierz się w niepowtarzalną podróż w najciemniejsze zakamarki profilowania kryminalnego i nauk behawioralnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 438

Oceny
4,5 (169 ocen)
108
45
11
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PrincessAngina

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00
OneRose

Nie oderwiesz się od lektury

dobra, rzeczowa lektura
00
AleksandraKaleta

Nie oderwiesz się od lektury

:)
00
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Wnikliwa analiza prawdziwych znawców tematu. Bardzo ciekawie przedstawiona.
00
Karolina_p89

Nie oderwiesz się od lektury

Mega wciągająca
00

Popularność




OD AUTORA

OD AUTORA

Opinie wyra­żone w książce są wyłącz­nie opi­niami auto­rów i nie­ko­niecz­nie odzwier­cie­dlają sta­no­wi­sko FBI lub innych orga­ni­za­cji.

Zdję­cia ilu­stru­jące sprawy opi­sane w książce, a także dodat­kowe infor­ma­cje o pracy Johna Douglasa, auto­rach i ich książ­kach zna­leźć można na stro­nie www.min­dhun­ter­sinc.com.

MAŁY POKÓJ ZA GRU­BYM MUREM

MAŁY POKÓJ ZA GRU­BYM MUREM

Tutaj znacz­nie czę­ściej pytamy „dla­czego?” niż „kto?”.

Twoim celem nie jest zaprzy­jaź­nie­nie się. Twoim celem nie jest bycie wro­giem. Twoim celem jest dotar­cie do prawdy.

To wer­balno-men­talna roz­grywka, jak sza­chy bez figur; jak bok­ser­ski spa­ring bez kon­taktu ciał; jak zawody na wytrzy­ma­łość, w któ­rych prze­ciw­nicy bez­li­to­śnie szu­kają nawza­jem swo­ich sła­bych stron i czu­łych punk­tów, żeby je wyko­rzy­stać.

Sie­dzimy naprze­ciwko sie­bie po dwóch stro­nach małego stołu, w kiep­sko oświe­tlo­nym pomiesz­cze­niu o ścia­nach z pusta­ków poma­lo­wa­nych na blady, sza­ro­nie­bie­ski kolor. Jedyne okno znaj­duje się w sta­lo­wych, zamknię­tych teraz drzwiach; jest małe i wzmoc­nione meta­lową siatką. Zagląda przez nie umun­du­ro­wany straż­nik, żeby upew­nić się, że wszystko jest w porządku.

To abso­lut­nie naj­waż­niej­sze w wię­zie­niu o zaostrzo­nym rygo­rze.

Jeste­śmy tu już od dwóch godzin i wresz­cie nad­cho­dzi ten moment.

– Opo­wiedz mi wła­snymi sło­wami, co się zda­rzyło te dwa­dzie­ścia pięć lat temu – mówię. – Jak to się stało, że się tu zna­la­złeś? Ta dziew­czynka… Joan… zna­łeś ją?

– Widy­wa­łem ją w oko­licy – odpo­wiada. Mówi spo­koj­nie, bez emo­cji, jego ton nie zmie­nia się ani na jotę.

– Wróćmy do chwili, kiedy zja­wiła się przed two­imi drzwiami. Opo­wiedz mi krok po kroku, co zaszło od tam­tego momentu.

To pra­wie jak hip­noza. W pomiesz­cze­niu panuje cisza, a ja patrzę, jak on zmie­nia się na moich oczach. Nawet fizycz­nie wydaje się sta­wać kimś innym. Jego spoj­rze­nie zasnuwa się mgłą, patrzy ponad moim ramie­niem na pustą ścianę. Prze­nosi się w wyobraźni do innego czasu, innego miej­sca; w sam śro­dek jedy­nej doty­czą­cej go opo­wie­ści, która ni­gdy nie ule­ciała z jego pamięci.

W pokoju jest bar­dzo zimno i choć mam na sobie gar­ni­tur, z tru­dem powstrzy­muję drże­nie. On jed­nak zaczyna się pocić, gdy opo­wiada mi o tym, o co zapy­ta­łem. Oddy­cha coraz cię­żej i gło­śniej. Jego koszula wkrótce cał­kiem prze­siąka wil­go­cią; mię­śnie jego klatki pier­sio­wej drżą.

Rela­cjo­nuje całą histo­rię, nie patrząc na mnie, pra­wie jakby mówił do sie­bie. Jest w tran­sie, w tam­tym cza­sie i w tam­tym miej­scu, w gło­wie ma te same myśli co wtedy.

Na moment prze­nosi wzrok na mnie. Patrzy mi pro­sto w oczy, kiedy mówi:

– John, kiedy usły­sza­łem puka­nie, wyj­rza­łem przez moski­tierę i zoba­czy­łem, kto stoi w progu, wie­dzia­łem, że ją zabiję.

WSTĘP. UCZĄC SIĘ OD EKS­PER­TÓW

WSTĘP

UCZĄC SIĘ OD EKS­PER­TÓW

To książka o tym, jak myślą sprawcy bru­tal­nych zbrodni – to wła­śnie tym zaj­mo­wa­łem się pod­czas mojej dwu­dzie­sto­pię­cio­let­niej kariery agenta FBI, pro­fi­lera beha­wio­ral­nego i ana­li­tyka śled­czego, a także w dal­szym życiu zawo­do­wym po odej­ściu z Biura i przej­ściu na eme­ry­turę.

Ale przede wszyst­kim to książka o roz­mo­wach, które zda­rzyło mi się prze­pro­wa­dzić. Tak prze­cież wszystko się dla mnie zaczęło, od roz­mów, które uświa­do­miły mi, jak mogę wyko­rzy­stać spo­sób myśle­nia bru­tal­nego prze­stępcy, aby pomóc lokal­nym orga­nom ści­ga­nia go ująć i dopro­wa­dzić przed obli­cze spra­wie­dli­wo­ści. Dla mnie to był wła­śnie począ­tek pro­fi­lo­wa­nia beha­wio­ral­nego.

Zaczą­łem pro­wa­dzić wywiady z prze­by­wa­ją­cymi w wię­zie­niach zbrod­nia­rzami z powo­dów zarówno oso­bi­stych, jak i insty­tu­cjo­nal­nych; tak przy­naj­mniej myśla­łem – ale w pew­nym sen­sie wszystko zaczęło się od pra­gnie­nia zro­zu­mie­nia moty­wa­cji kry­mi­na­li­stów. Jak więk­szość świeżo upie­czo­nych agen­tów FBI zosta­łem wysłany do pracy w tere­nie. Na pierw­szą pla­cówkę tra­fi­łem do Detroit. Od samego początku cie­ka­wiło mnie, dla­czego ludzie popeł­niają prze­stęp­stwa – nie tylko to, że w ogóle je popeł­niają, ale dla­czego są wła­śnie takie, a nie inne.

Detroit było trud­nym mia­stem. Za moich cza­sów dzien­nie zda­rzało się nawet pięć napa­dów na bank. Napad na bank będący człon­kiem Fede­ral­nej Kor­po­ra­cji Gwa­ran­to­wa­nia Depo­zy­tów (Fede­ral Depo­sit Insu­rance Cor­po­ra­tion) to prze­stęp­stwo fede­ralne, pod­le­gało więc jurys­dyk­cji Biura, i wła­śnie takie sprawy – jako doda­tek do innych powie­rzo­nych im obo­wiąz­ków – przy­dzie­lano zazwy­czaj mło­dym agen­tom. Kiedy tylko uda­wało nam się ująć sprawcę i odczy­ta­li­śmy mu jego prawa – czę­sto, gdy sie­dział już na tyl­nej kana­pie samo­chodu nale­żą­cego do FBI albo radio­wozu – zaczy­na­łem zasy­py­wać go gra­dem pytań. Po co napa­dał na bank, który posiada prze­cież mocną ochronę, a do tego moni­to­ring, gdzie wszystko zostaje nagrane na taśmę, a nie na przy­kład na sklep obra­ca­jący dużymi sumami gotówki? Dla­czego wybrał wła­śnie tę filię banku, a nie inną? Dla­czego wła­śnie ten dzień i godzinę? Czy napad był zapla­no­wany, czy nastą­pił raczej spon­ta­nicz­nie? Czy przed napa­dem obser­wo­wał pla­cówkę, a może nawet odwie­dzał ją, żeby poznać teren? Zaczą­łem pro­wa­dzić men­talny kata­log odpo­wie­dzi i two­rzyć nie­for­malne „pro­file” rabu­siów (cho­ciaż nie uży­wa­li­śmy jesz­cze wtedy okre­śle­nia „pro­fil”). Zaczą­łem dostrze­gać róż­nice mię­dzy napa­dami zapla­no­wanymi a niezapla­no­wanymi, mię­dzy prze­stęp­stwami zor­ga­ni­zo­wa­nymi a pozba­wio­nymi struk­tury.

Dotar­li­śmy w końcu do punktu, gdy mogłem zacząć prze­wi­dy­wać, które filie ban­ków zostaną napad­nięte jako następne i kiedy. Dowie­dzie­li­śmy się na przy­kład, że w loka­li­za­cjach, gdzie pro­wa­dzono sporo prac budow­la­nych, napady zda­rzały się naj­czę­ściej w piąt­kowe przed­po­łu­dnia, bo wtedy banki dys­po­no­wały dużą ilo­ścią gotówki prze­zna­czo­nej na wypłaty dla robot­ni­ków. Dzięki takiej wie­dzy mogli­śmy wzmoc­nić ochronę kon­kret­nych celów i urzą­dzać zasadzki w kon­kret­nych miej­scach, jeśli mie­li­śmy naszym zda­niem wystar­cza­jące szanse uję­cia zło­dziei na gorą­cym uczynku.

Pod­czas pobytu w Mil­wau­kee, na kolej­nej pla­cówce, do któ­rej mnie odde­le­go­wano, zosta­łem wysłany na dwu­ty­go­dniowy kurs w zakre­sie nego­cja­cji kry­zy­so­wych do nowo utwo­rzo­nej, nowo­cze­snej Aka­de­mii FBI w Quan­tico w sta­nie Wir­gi­nia. Wykła­dow­cami byli agenci spe­cjalni Howard Teten i Patrick Mul­lany, pre­kur­so­rzy wyko­rzy­sta­nia nauk beha­wio­ral­nych w pracy Biura. Główny przed­miot, który pro­wa­dzili w Aka­de­mii, nosił nazwę „kry­mi­no­lo­gia sto­so­wana”. Był on próbą wpro­wa­dze­nia ele­men­tów dys­cy­pliny aka­de­mic­kiej, jaką jest psy­cho­pa­to­lo­gia, do ana­lizy kry­mi­nal­nej i zasto­so­wa­nia ich pod­czas szko­le­nia nowych agen­tów. Mul­lany upa­try­wał w nego­cja­cjach kry­zy­so­wych pierw­szej moż­li­wo­ści prak­tycz­nego wypró­bo­wa­nia zało­żeń kry­mi­no­lo­gii sto­so­wa­nej. Była to cał­kiem nowa broń w walce z rów­nie nową gene­ra­cją prze­stęp­czo­ści: porwa­niami samo­lo­tów i napa­dami na bank, pod­czas któ­rych brano zakład­ni­ków, takimi jak napad na bank w Bro­okly­nie w 1972 roku, co stało się kanwą filmu Pie­skie popo­łu­dnie z Alem Pacino. Nie­trudno było wyobra­zić sobie, w jaki spo­sób choćby przy­bli­żone poję­cie o tym, co dzieje się w gło­wie ter­ro­ry­sty bio­rą­cego zakład­ni­ków, mogłoby przy­nieść ogromne korzy­ści nego­cja­to­rowi i przy­czy­nić się do oca­le­nia ludz­kich ist­nień. Byłem jed­nym z około pięć­dzie­się­ciu agen­tów, któ­rzy brali udział w tych zaję­ciach, sta­no­wią­cych śmiały eks­pe­ry­ment w pro­gra­mie szko­le­nio­wym FBI. Zale­d­wie trzy lata wcze­śniej zmarł legen­darny dyrek­tor Biura J. Edgar Hoover, a jego cień cią­gle wisiał nad wszyst­kimi poczy­na­niami tej insty­tu­cji.

Hoover w zasa­dzie stwo­rzył od pod­staw Biuro i rzą­dził nim żela­zną ręką nawet u schyłku życia. Jego prag­ma­tyczne, bez­kom­pro­mi­sowe podej­ście do pracy śled­czej było jak żyw­cem wyjęte ze sta­rego pro­gramu Dra­gnet: „Same fakty, psze pani”. Wszystko musiało być wymierne i poli­czalne – liczba aresz­to­wań, liczba ska­za­nych, liczba zamknię­tych spraw. Hoover ni­gdy nie zaak­cep­to­wałby cze­goś tak opar­tego na wra­że­niach, induk­cji i „sen­ty­men­tach” jak nauki beha­wio­ralne. W rze­czy samej zapewne uznałby ten ter­min za oksy­mo­ron.

Kiedy uczest­ni­czy­łem w kur­sie nego­cja­cji kry­zy­so­wych w Aka­de­mii FBI, sta­łem się roz­po­zna­walny na wydziale nauk beha­wio­ral­nych i nim przy­szedł czas mojego powrotu do Mil­wau­kee, zaofe­ro­wano mi sta­no­wi­ska zarówno tam, jak i na wydziale meto­dyki. Głów­nym zada­niem wszyst­kich dzie­wię­ciu agen­tów zatrud­nio­nych w pierw­szym z tych miejsc było naucza­nie. Ofe­ro­wane kursy obej­mo­wały zagad­nie­nia z dzie­dzin sto­so­wa­nej psy­cho­lo­gii kry­mi­nal­nej, nego­cja­cji kry­zy­so­wych, pro­ble­ma­tyki prak­tycz­nej pracy poli­cyj­nej, zarzą­dza­nia stre­sem oraz prze­stępstw sek­su­al­nych; ten ostatni kurs został prze­mia­no­wany przez mojego wybit­nego kolegę Roya Hazel­wo­oda na prze­moc inter­per­so­nalną.

Cho­ciaż sto­so­wana w Aka­de­mii „metoda trój­noga”, czyli pro­wa­dze­nia dzia­łal­no­ści meto­dycz­nej, badaw­czej i kon­sul­ta­cyj­nej, nabie­rała już wów­czas kształtu, kon­sul­ta­cje ofe­ro­wane przez praw­dzi­wych asów, takich jak Teten, były ści­śle nie­for­malne i nie sta­no­wiły ele­mentu żad­nego z pro­gra­mów. Czter­dzie­ści godzin zajęć miało doty­czyć tego, co naj­bar­dziej fra­puje śled­czych: kwe­stii motywu. Dla­czego prze­stępcy robią to, co robią, w jaki spo­sób to robią i jak zro­zu­mie­nie tego może pomóc w ich uję­ciu? Kło­pot z tym podej­ściem był taki, że więk­szość tre­ści kursu miała czy­sto aka­de­micki cha­rak­ter, co sta­wało się jasne za każ­dym razem, gdy starsi sta­żem funk­cjo­na­riu­sze orga­nów ści­ga­nia bio­rący udział w szko­le­niach orga­ni­zo­wa­nych przez Aka­de­mię Naro­dową oka­zy­wali się mieć wię­cej prak­tycz­nego doświad­cze­nia niż instruk­to­rzy i wykła­dowcy.

Nikt nie był bar­dziej nara­żony na tego rodzaju nie­miłe porów­na­nie niż naj­młod­szy w tym gro­nie instruk­tor: ja. Sta­łem przed salą pełną doświad­czo­nych detek­ty­wów i poli­cjan­tów, w więk­szo­ści znacz­nie ode mnie star­szych. I mia­łem uczyć ich, co dzieje się w gło­wach prze­stęp­ców, mia­łem prze­ka­zać im wie­dzę, która mogłaby fak­tycz­nie zna­leźć zasto­so­wa­nie w ich pracy i pomóc im roz­wią­zy­wać sprawy. Więk­szość prak­tycz­nego doświad­cze­nia zebra­łem, pra­cu­jąc ze sta­rymi wyja­da­czami, poli­cjan­tami i detek­ty­wami z wydzia­łów zabójstw w Detroit i Mil­wau­kee, czu­łem więc, że było nieco nie na miej­scu, żebym uczył takich ludzi ich wła­snego fachu.

Wielu z nas zaczy­nało powoli świ­tać, że to, co ma zasto­so­wa­nie w psy­chia­trii, nie­ko­niecz­nie będzie się spraw­dzać w prak­tyce pracy z orga­nami ści­ga­nia.

Mimo to zaczęły spły­wać do mnie prośby podobne do tych, jakie tra­fiały do Tetena. Pod­czas zajęć i przerw, a także wie­czo­rami, funk­cjo­na­riu­sze zaga­dy­wali mnie, pro­sząc o wska­zówki czy porady doty­czące aktu­al­nie pro­wa­dzo­nych spraw. Jeśli poru­sza­łem temat w jakiś spo­sób zbli­żony do tego, czym aku­rat się zaj­mo­wali, uzna­wali, że będę w sta­nie pomóc im roz­wi­kłać zagadkę. Widzieli we mnie auto­ry­tet Fede­ral­nego Biura Śled­czego. Ale czy nim naprawdę byłem? Musiał być jakiś prak­tycz­niej­szy spo­sób na zgro­ma­dze­nie dużej ilo­ści uży­tecz­nych danych, dzięki któ­rym mógł­bym zyskać wię­cej pew­no­ści sie­bie i poczu­cie, że naprawdę wiem, co mówię.

Robert Res­sler był naj­bliż­szy mi wie­kiem, więc popro­szono go, aby pomógł mi oswoić się z kul­turą panu­jącą w Aka­de­mii i z naucza­niem. Bob był o około osiem lat ode mnie star­szy i rów­nież był nowym instruk­to­rem. Opie­rał się na doko­na­niach Tetena i Mul­lany’ego, pró­bu­jąc wyci­snąć z aka­de­mic­kiej dys­cy­pliny, jaką była ana­liza beha­wio­ralna, coś istot­nie uży­tecz­nego dla wydzia­łów poli­cji i śled­czych. Naj­efek­tyw­niej­szą metodą zaapli­ko­wa­nia nowemu instruk­to­rowi ude­rze­nio­wej dawki prak­tycz­nego tre­ningu było coś, co nazy­wa­li­śmy „szkołą objaz­dową”. Instruk­to­rzy z Quan­tico spę­dzali tydzień, pre­zen­tu­jąc wydzia­łom poli­cji lub innej agen­cji zwią­za­nej z orga­nami ści­ga­nia, które sobie tego zaży­czyły, swego rodzaju skon­den­so­waną wer­sję pro­gramu Naro­do­wej Aka­de­mii FBI, po czym prze­no­sili się w inne miej­sce na kolejny tydzień i wresz­cie wra­cali do domu z gło­wami peł­nymi wspo­mnień iden­tycz­nych pokoi hote­lo­wych i waliz­kami peł­nymi brud­nych ubrań. I tak wyru­szy­li­śmy razem z Bobem w drogę.

Pew­nego wcze­snego poranka w 1978 roku wyjeż­dża­li­śmy wła­śnie z Sacra­mento w Kali­for­nii, gdzie zakoń­czy­li­śmy sesję naszej „szkoły objaz­do­wej”. Rzu­ci­łem uwagę, że więk­szość prze­stęp­ców, o któ­rych opo­wia­damy, na­dal żyje. Mogli­by­śmy z łatwo­ścią dowie­dzieć się, gdzie prze­by­wają – prze­cież nam stam­tąd nie uciekną. Dla­czego by nie zorien­to­wać się, czy moż­liwe byłoby spo­tka­nie z jed­nym czy dru­gim, roz­mowa, wyba­da­nie, jak przed­sta­wia się z ich punktu widze­nia kwe­stia zbrodni, nakło­nie­nie ich, aby przy­po­mnieli sobie, dla­czego zro­bili to, co zro­bili, i co cho­dziło im po gło­wie pod­czas popeł­nia­nia tego czynu. Pomy­śla­łem, że nie zaszko­dzi spró­bo­wać; nie­któ­rzy z nich mogli oka­zać się tak znu­dzeni wię­zienną rutyną, że chęt­nie opo­wie­dzie­liby o sobie.

Jeśli cho­dzi o roz­mowy z osa­dzo­nymi, pro­wa­dzono nie­wiele badań, a te, które były dostępne, doty­czyły kon­kret­nie wyro­ków, uzy­ski­wa­nia zawie­sze­nia kary lub przed­ter­mi­no­wego zwol­nie­nia, a także reso­cja­li­za­cji. Zebrane mate­riały zda­wały się wska­zy­wać, że więź­nio­wie o cechach nar­cy­stycz­nych i sprawcy bru­tal­nych prze­stępstw byli ogól­nie nie­podatni na reso­cja­li­za­cję – nie można było liczyć na kon­tro­lo­wa­nie ich czy poprawę lub zmianę ich zacho­wa­nia. Mie­li­śmy nadzieję, że roz­mowy z nimi pozwolą stwier­dzić, czy fak­tycz­nie tak jest.

Bob począt­kowo był scep­tyczny, ale gotowy uczest­ni­czyć w tym sza­lo­nym przed­się­wzię­ciu. Słu­żył kie­dyś w woj­sku, a zebrane tam i w Biu­rze doświad­cze­nie nauczyło go jed­nego: „Lepiej pro­sić o wyba­cze­nie niż o pozwo­le­nie”. Posta­no­wi­li­śmy poja­wiać się w wię­zie­niach bez zapo­wie­dzi. W tam­tych cza­sach legi­ty­ma­cja FBI umoż­li­wiała wstęp do zakła­dów kar­nych bez koniecz­no­ści uprzed­niego uzy­ska­nia zezwo­le­nia. Oba­wia­li­śmy się, że jeśli zawia­do­mimy o naszej wizy­cie, wśród więź­niów rozejdą się wie­ści, a ci, któ­rzy zgo­dzą się na roz­mowę z parą fede­ral­nych, zyskają łatkę kapu­sia.

Wyru­sza­jąc w trasę, mie­li­śmy pewną ogólną kon­cep­cję na temat tego, z czym przyj­dzie nam się zmie­rzyć. Mię­dzy innymi spo­dzie­wa­li­śmy się, że:

wszy­scy więź­nio­wie będą utrzy­my­wać, że są nie­winni;

będą obar­czać kiep­skich adwo­ka­tów winą za to, że zostali ska­zani;

nie będą chcieli dobro­wol­nie roz­ma­wiać z funk­cjo­na­riu­szami orga­nów ści­ga­nia;

prze­stępcy sek­su­alni będą chcieli ucho­dzić za osoby cier­piące na natręc­twa sek­su­alne;

pojawi się suge­stia, że gdyby w sta­nie, w któ­rym doko­nali mor­der­stwa, obo­wią­zy­wała kara śmierci, nie zamor­do­wa­liby swo­ich ofiar;

będą obwi­niać ofiary za swój czyn;

okaże się, że wszy­scy pocho­dzą z pato­lo­gicz­nych rodzin;

wszy­scy będą potra­fili odróż­nić dobro od zła i będą rozu­mieli kon­se­kwen­cje swo­ich poczy­nań;

nie będą umy­słowo cho­rzy czy nie­po­czy­talni;

seryjni mor­dercy i gwał­ci­ciele z reguły będą posia­dać wysoki ilo­raz inte­li­gen­cji;

wszy­scy pedo­file mole­stują dzieci;

każdy, kto mole­stuje dziecko, jest pedo­fi­lem;

seryjni mor­dercy kształ­tują się pod wpły­wem śro­do­wi­ska, nie rodzą się z takimi skłon­no­ściami.

Jak prze­ko­namy się w kolej­nych roz­dzia­łach, nie­które z tych zało­żeń oka­zały się pra­wi­dłowe, w przy­padku innych cał­ko­wi­cie się myli­li­śmy.

Co cie­kawe, zde­cy­do­wana więk­szość prze­stęp­ców, z któ­rymi chcie­li­śmy roz­ma­wiać, wyra­ziła na to zgodę. Z roz­ma­itych powo­dów. Nie­któ­rzy sądzili, że współ­praca z FBI będzie dobrze wyglą­dała w aktach, a my nie wypro­wa­dza­li­śmy ich z błędu. Inni być może czuli się w jakiś spo­sób onie­śmie­leni naszą pozy­cją. Dla wielu więź­niów, szcze­gól­nie spraw­ców bar­dziej bru­tal­nych prze­stępstw, któ­rzy nie­czę­sto widują ludzi, był to spo­sób na prze­ła­ma­nie nudy, poroz­ma­wia­nie z kimś z zewnątrz, spę­dze­nie kilku godzin poza celą. Byli też tacy, któ­rych abso­lutne prze­ko­na­nie o wła­snej wyż­szo­ści i zdol­no­ści do wywie­dze­nia w pole każ­dego kazało im trak­to­wać roz­mowę z nami jak swego rodzaju grę.

Koniec koń­ców to, co zaczęło się od rzu­co­nego mimo­cho­dem pod­czas wyjazdu z Sacra­mento pomy­słu roz­mów z mor­der­cami, stało się olbrzy­mim pro­jek­tem, który miał dia­me­tral­nie zmie­nić bieg kariery mojej, Boba i wszyst­kich agen­tów, któ­rzy do nas z cza­sem dołą­czyli, posta­wić na gło­wach nasze życie pry­watne i wresz­cie w nie­znany dotąd spo­sób powięk­szyć arse­nał, jakim dys­po­no­wało FBI w walce ze zbrod­nią. W pierw­szej fazie pro­jektu przyj­rze­li­śmy się i poroz­ma­wia­li­śmy mię­dzy innymi z dusi­cie­lem, fety­szy­stą dam­skiego obu­wia, prze­by­wa­ją­cym w Ore­go­nie Jerome’em Bru­do­sem, który lubił zakła­dać swoim mar­twym ofia­rom szpilki ze swo­jej ogrom­nej kolek­cji dam­skich ubio­rów; z Monte Ris­sel­lem, który jako nasto­la­tek zgwał­cił i zamor­do­wał w Ale­xan­drii w sta­nie Wir­gi­nia pięć kobiet; a także z Davi­dem Ber­ko­wit­zem, zna­nym jako „Mor­derca kali­ber .44” i „Syn Sama”, który w latach 1976 i 1977 siał postrach w Nowym Jorku.

Z bie­giem lat mnie i mojemu zespo­łowi pro­fi­le­rów w Quan­tico udało się prze­pro­wa­dzić wywiady jesz­cze z wie­loma innymi bru­tal­nymi i seryj­nymi prze­stęp­cami, w tym z Tedem Bun­dym, dia­bo­licz­nie sku­tecz­nym mor­dercą mło­dych kobiet, i z Garym Heid­ni­kiem, który w piw­nicy swo­jego fila­del­fij­skiego domu wię­ził, tor­tu­ro­wał i zabi­jał kobiety. Obaj dostar­czyli inspi­ra­cji Tho­ma­sowi Har­ri­sowi, gdy pisał swoją słynną powieść Mil­cze­nie owiec; wyko­rzy­stał w niej też cechy Eda Geina, odludka z Wiscon­sin, który mor­do­wał kobiety, aby robić uży­tek z ich skór. Roz­ma­wia­łem z Geinem w szpi­talu psy­chia­trycz­nym Men­dota w Madi­son. Powszech­nie wia­domo też, że posłu­żył za pier­wo­wzór Nor­mana Batesa w powie­ści Psy­choza Roberta Blo­cha, na pod­sta­wie któ­rej powstał następ­nie słynny film w reży­se­rii Alfreda Hitch­cocka. Nie­stety zaawan­so­wany wiek Geina i jego zabu­rze­nia psy­chiczne spo­wo­do­wały, że wypo­wia­dał się nie­skład­nie i wywiad oka­zał się nie­szcze­gól­nie pro­duk­tywny. Dowie­dzie­li­śmy się jed­nak, że na­dal pasjo­nuje się kalet­nic­twem i lubi wyra­biać port­fele i paski ze skóry.

Udało nam się wresz­cie opra­co­wać ustan­da­ry­zo­wany kwe­stio­na­riusz pro­wa­dze­nia wywia­dów, co pozwo­liło z kolei zacząć wią­zać cha­rak­ter i prze­bieg zbrodni z tym, co w danym cza­sie działo się w umy­śle prze­stępcy. Po raz pierw­szy udało się zro­zu­mieć, w jaki spo­sób można połą­czyć to z dowo­dami pozo­sta­wio­nymi na miej­scu zbrodni i tym, co mówił do ofiary, o ile udało się tako­wej prze­żyć, aby o tym opo­wie­dzieć, albo tym, w jaki spo­sób potrak­to­wał ciało, zarówno przed śmier­cią, jak i po niej. Jak czę­sto pod­kre­śla­li­śmy, pomo­gło nam to zacząć for­mu­ło­wać odpo­wiedź na odwieczne pyta­nie: „Jaki czło­wiek mógłby zro­bić coś takiego?”.

Zakoń­czyw­szy pierw­szą serię wywia­dów, już wie­dzie­li­śmy, jaki czło­wiek mógłby zro­bić coś takiego, a moty­wa­cje każ­dego z naszych zbrod­nia­rzy można było opi­sać w trzech punk­tach: mani­pu­la­cja, domi­na­cja, kon­trola.

Te roz­mowy były począt­kiem wszyst­kiego, co zda­rzyło się póź­niej. Cała zebrana wie­dza, wycią­gnięte wnio­ski, książka Sexual Homi­cide (Zabój­stwo na tle sek­su­al­nym) poświę­cona zabój­stwom na tle sek­su­al­nym, która powstała na pod­sta­wie naszych badań, pod­ręcz­nik Crime Clas­si­fi­ca­tion Manual (Pod­ręcz­nik kla­sy­fi­ka­cji prze­stępstw), zawie­ra­jący sys­tem kla­sy­fi­ka­cji prze­stępstw, ujęci prze­stępcy, któ­rych pomo­gli­śmy dopro­wa­dzić przed obli­cze spra­wie­dli­wo­ści – wszystko to zaczęło się od stołu, przy któ­rym sia­da­li­śmy naprze­ciwko zabój­ców, pyta­jąc o ich życie i pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co popchnęło ich do tego, żeby ode­brać inne, cza­sami nie­jedno. Wszystko to było moż­liwe dzięki uwa­dze, jaką poświę­ci­li­śmy trak­to­wa­nej do tam­tej pory po maco­szemu gru­pie nie­ty­po­wych nauczy­cieli: samym prze­stęp­com.

W tej książce przyj­rzymy się syl­wet­kom czte­rech męż­czyzn, z któ­rymi usia­dłem przy takim stole po odej­ściu z Biura i z któ­rymi roz­ma­wia­łem, uży­wa­jąc tech­nik opra­co­wa­nych pod­czas naszych sze­roko zakro­jo­nych badań. Zabójcy róż­nią się od sie­bie – każdy sto­so­wał inną tech­nikę, każdy miał inną moty­wa­cję i kon­struk­cję psy­chiczną, każdy zamor­do­wał inną liczbę ofiar – od jed­nej po bli­sko sto. I od każ­dego z nich cze­goś się nauczy­łem. Róż­nice mię­dzy nimi są intry­gu­jące, przy­ku­wają uwagę. Dokład­nie tak, jak podo­bień­stwa. Wszy­scy są prze­stęp­cami, wszy­scy dora­stali w pew­nej izo­la­cji, nie budu­jąc więzi zaufa­nia z innymi oso­bami w cza­sie, kiedy kształ­to­wała się ich oso­bo­wość. I wszy­scy są dosko­na­łymi „dowo­dami rze­czo­wymi” w dys­ku­sji nad jed­nym z naj­waż­niej­szych pytań, jakie sta­wiają nauki beha­wio­ralne: natura czy wycho­wa­nie? Czło­wiek rodzi się mor­dercą czy nim zostaje?

W mojej jed­no­stce FBI posłu­gi­wa­li­śmy się rów­na­niem: „dla­czego?” + „jak?” = „kto?”. Kiedy roz­ma­wia­li­śmy z uwię­zio­nymi prze­stęp­cami, mogli­śmy odwró­cić pro­ces myślowy. Wiemy już „kto?” i wiemy „co?”. Połączmy te pyta­nia, aby odkryć to, co naj­waż­niej­sze: „jak?” i „dla­czego?”.

I. KREW BARANKA

I

KREW BARANKA

1. ZAGI­NIONA DZIEW­CZYNKA

1

ZAGI­NIONA DZIEW­CZYNKA

Tuż po Świę­cie Nie­pod­le­gło­ści czwar­tego lipca 1998 roku wsia­dłem do jadą­cego na pół­noc pociągu Amtrak, żeby zło­żyć wizytę kolej­nemu poten­cjal­nemu „nauczy­cie­lowi”. Nazy­wał się Joseph McGo­wan, swego czasu uczył che­mii w liceum i posia­dał sto­pień magi­stra; obec­nie jed­nak jego for­malne tytuły stra­ciły zna­cze­nie. Teraz w miej­scu, w któ­rym miał miesz­kać bar­dzo długo – w wię­zie­niu sta­no­wym New Jer­sey w miej­sco­wo­ści Tren­ton – był ofi­cjal­nie znany jako wię­zień numer 55722.

Powo­dem, dla któ­rego tu prze­by­wał, była napaść na tle sek­su­al­nym, udu­sze­nie i pobi­cie na śmierć, któ­rych dopu­ścił się dwa­dzie­ścia pięć lat wcze­śniej na sied­mio­latce. Dziew­czynka przy­szła do jego domu z dwoma pudeł­kami cia­stek sprze­da­wa­nych zwy­cza­jowo przez skautki.

Kiedy pociąg zdą­żał na pół­noc, przy­go­to­wy­wa­łem się do kon­fron­ta­cji. Zawsze trzeba być przy­go­to­wa­nym, kiedy ma się roz­ma­wiać z mor­dercą, ale tym razem było to szcze­gól­nie ważne, bo roz­mowa miała mieć kon­se­kwen­cje wykra­cza­jące poza war­tość infor­ma­cyjną czy aka­de­micką. Wezwała mnie sta­nowa komi­sja do spraw zwol­nień warun­ko­wych; mia­łem w roli bie­głego pomóc zde­cy­do­wać, czy McGo­wan, któ­remu odmó­wiono już dwu­krot­nie przed­ter­mi­no­wego zwol­nie­nia, może tra­fić z powro­tem w sze­regi wol­nych oby­wa­teli.

W tam­tym cza­sie pre­ze­sem Komi­sji do spraw Zwol­nień Warun­ko­wych Stanu New Jer­sey był praw­nik nazwi­skiem Andrew Con­so­voy. Dołą­czył do komi­sji w 1989 roku, a kiedy sprawa McGo­wana tra­fiła po raz trzeci do roz­pa­trze­nia, aku­rat został mia­no­wany pre­ze­sem. Pew­nego wie­czoru usły­szał w radiu wywiad ze mną; prze­czy­tał następ­nie naszą książkę Min­dhun­ter i pole­cił ją także dyrek­to­rowi wyko­naw­czemu komi­sji, Rober­towi Egle­sowi.

– Czy­ta­jąc tę i inne napi­sane przez was książki, uświa­do­mi­łem sobie, że trzeba taką wie­dzę mieć już na star­cie – mówił wiele lat póź­niej Con­so­voy. – Trzeba dowie­dzieć się, kim wła­ści­wie są ci ludzie. Bo nie poja­wiali się prze­cież w wię­zie­niu zni­kąd.

Kie­ru­jąc się tym prze­ko­na­niem, ufor­mo­wał spe­cjalną jed­nostkę śled­czą dzia­ła­jącą przy komi­sji. Skła­dała się z dwóch byłych poli­cjan­tów oraz bada­cza, a jej zada­niem było ana­li­zo­wa­nie budzą­cych wąt­pli­wo­ści wnio­sków o przed­ter­mi­nowe zwol­nie­nie i przed­sta­wia­nie komi­sji jak naj­bar­dziej szcze­gó­ło­wych infor­ma­cji na temat ubie­ga­ją­cego się o nie więź­nia, aby na ich pod­sta­wie można było pod­jąć decy­zję. W spra­wie McGo­wana zwró­cili się o pomoc do mnie.

Con­so­voy i Egles ode­brali mnie z dworca i zawieźli do hotelu w Lam­ber­tville, malow­ni­czym mie­ście nad rzeką Dela­ware. Tam Egles prze­ka­zał mi kopie peł­nych akt sprawy.

Poszli­śmy tego wie­czoru we trzech na kola­cję i roz­ma­wia­li­śmy ogól­nie o mojej pracy, nie wcho­dząc w szcze­góły sprawy, którą mia­łem się zająć. Powie­dzieli mi tylko, że osa­dzony zamor­do­wał sied­mio­let­nią dziew­czynkę i że chcą wie­dzieć, czy moim zda­niem na­dal jest nie­bez­pieczny.

Po kola­cji odsta­wili mnie do hotelu, a ja otwo­rzy­łem akta i zaczą­łem ich wie­lo­go­dzinne stu­dio­wa­nie. Moją rolą było usta­le­nie jak naj­wię­cej na temat stanu psy­chicz­nego McGo­wana – teraz i w prze­szło­ści. Czy zda­wał sobie sprawę z natury popeł­nio­nego czynu i jego kon­se­kwen­cji? Czy roz­róż­niał w ogóle pod­sta­wowe poję­cia dobra i zła? Czy przej­mo­wał się tym, co zro­bił? Czy odczu­wał skru­chę, żal?

Jak zachowa się pod­czas naszej roz­mowy? Czy będzie pamię­tał drobne szcze­góły popeł­nio­nej zbrodni? A jeśli zosta­nie wypusz­czony z wię­zie­nia, gdzie zamie­rza miesz­kać, co robić? Jak zara­biać na życie?

Moją żela­zną zasadą jest nie­pod­cho­dze­nie ni­gdy do spo­tka­nia z osa­dzo­nym bez wcze­śniej­szego grun­tow­nego przy­go­to­wa­nia. Posta­wi­łem sobie także za punkt honoru nie­przy­no­sze­nie nota­tek, co mogłoby stwo­rzyć sztuczny dystans lub rodzaj fil­tra pomię­dzy mną a obiek­tem moich badań, kiedy przy­szedłby czas na pogłę­bioną ana­lizę i próbę wej­rze­nia w głąb jego psy­chiki.

Nie wie­dzia­łem, co wyniosę z cze­ka­ją­cej mnie roz­mowy, ale domy­śla­łem się, że będzie to coś war­to­ścio­wego. Bo, jak wspo­mnia­łem na początku, każde spo­tka­nie z „eks­per­tami” dawało mi war­to­ściową wie­dzę. A jedną z kwe­stii, które mia­łem usta­lić, było to, jakim rodza­jem eks­perta okaże się Joseph McGo­wan.

Prze­dzie­ra­łem się przez akta, ana­li­zo­wa­łem na nowo wszyst­kie dowody i ukła­da­łem w myślach prze­bieg nad­cho­dzą­cego spo­tka­nia.

Zaczęła ryso­wać się przede mną maka­bryczna opo­wieść.

19 kwiet­nia 1973 roku – w Wielki Czwar­tek, co na zawsze miała zapa­mię­tać jej matka, Rose­ma­rie – około 14.45 Joan Angela D’Ales­san­dro zauwa­żyła samo­chód wjeż­dża­jący na pierw­szy pod­jazd po pra­wej stro­nie St. Nicho­las Ave­nue, uliczki prze­ci­na­ją­cej Flo­rence Street, gdzie miesz­kała dziew­czynka. W tej cichej i spo­koj­nej dziel­nicy Hil­ls­dale w sta­nie New Jer­sey Joan i jej star­sza sio­stra Marie namó­wiły na kupno cia­ste­czek, roz­pro­wa­dza­nych zwy­cza­jowo przez skau­tow­skie dru­żyny żeń­skie, już pra­wie każ­dego. W tam­tych cza­sach było nor­malne, że dzieci w tym wieku wycho­dzą same z domu i sprze­dają cia­steczka sąsia­dom. Sio­stry D’Ales­san­dro cho­dziły do kato­lic­kiej szkoły, a tego dnia ze względu na święto miały wolne, poświę­ciły więc część czasu na roz­no­sze­nie słod­ko­ści. Zostało im jesz­cze tylko jedno miej­sce, dom na rogu ulicy. Joan, jak zwy­kle, chciała skoń­czyć roz­po­czętą pracę.

Ta uro­cza, dumna i entu­zja­styczna człon­kini skau­tow­skiej dru­żyny Brow­nies („kran­so­lud­ków”) miała sie­dem lat, nie­całe sto trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów wzro­stu i nie­prze­brane zapasy skon­den­so­wa­nej rado­snej ener­gii i wdzięku. Pod­cho­dziła z entu­zja­zmem wła­ści­wie do wszyst­kiego, czym się zaj­mo­wała: szkoły, baletu, ryso­wa­nia, psów, lalek, kole­ża­nek i kwia­tów. Jej nauczy­cielka z dru­giej klasy mawiała, że to dusza towa­rzy­stwa, która natu­ral­nie przy­ciąga do sie­bie ludzi. Jej ulu­bioną melo­dią była Oda do rado­ści z IX sym­fo­nii Beetho­vena. Była naj­młod­szą z trójki dzieci uro­dzo­nych jedno po dru­gim. Frank, nazy­wany Fran­kie, miał dzie­więć lat, a Marie osiem. Ta dwójka była już poważ­niej­sza, jak wspo­mi­nała Rose­ma­rie. Joan była na­dal bez­tro­ska i wesoła.

– Od naj­młod­szych lat cecho­wała ją empa­tia. Zawsze przej­mo­wała się uczu­ciami i zmar­twie­niami innych. I była z natury ogrom­nie odważna.

Trudno zna­leźć foto­gra­fię z tam­tych cza­sów, na któ­rej dziew­czynka by się nie uśmie­chała: w skau­tow­skim mun­durku z poma­rań­czową chu­stą i bere­cie, dło­nie sple­cione na brzu­chu, dłu­gie kasz­ta­nowe włosy opa­da­jące syme­trycz­nie na ramiona; w czar­nym try­ko­cie i bia­łych raj­sto­pach, z wło­sami spię­tymi w koń­ski ogon, jedno ramię wycią­gnięte w bok, w poka­zo­wej bale­to­wej pozie; w mun­durku w gra­na­tową kratę i bia­łej bluzce z czer­woną muszką, wygląda, jakby wła­śnie odwró­ciła się, żeby spoj­rzeć w obiek­tyw, grzywka opada na czoło, włosy oka­lają lśniącą kaskadą uro­czą buzię; w jasno­nie­bie­skiej kok­taj­lo­wej sukience, przy­sia­dła na pię­tach, włosy ma upięte wysoko, sta­ran­nie popra­wia bukiet w dłoni Bar­bie Miss Ame­rica. Wszyst­kie te zdję­cia uka­zują roz­ma­ite aspekty oso­bo­wo­ści Joan. Wspól­nym mia­now­ni­kiem, który je łączy, są aniel­ski uśmiech i nie­winna magia, kry­jąca się w spoj­rze­niu błę­kit­nych oczu.

Kolega Fran­kiego powie­dział o niej:

– Nie zadzie­rała nosa. Chcia­łem się z nią oże­nić!

Wło­sko­ję­zyczny dzia­dek uwiel­biał ją i mawiał: „È così libera!” – „Ma w sobie tyle swo­body!”. Cecho­wał ją ser­deczny śmiech, a Rose­ma­rie wyobra­żała sobie, że kiedy doro­śnie, będzie grała w szkol­nych przed­sta­wie­niach. Po ósmych uro­dzi­nach miała zacząć brać lek­cje gry na pia­ni­nie.

Tego popo­łu­dnia bawiła się sama na zewnątrz. Fran­kie poszedł do kolegi, a Marie była na meczu soft­bal­lo­wym.

Nagle Joan wbie­gła do domu, woła­jąc do Rose­ma­rie:

– Widzia­łam nowy samo­chód. Idę zanieść im cia­steczka.

Zła­pała skau­tow­ską torbę z dwiema pacz­kami cia­ste­czek, która leżała w holu.

– Pa, mamo. Zaraz wrócę – zawo­łała, wypa­da­jąc przez fron­towe drzwi, które jesz­cze nie zdą­żyły się zamknąć po jej nagłym wbie­gnię­ciu do domu. Rose­ma­rie pamięta, jak kucyk córki, zwią­zany gumką z dwoma małymi nie­bie­skimi kora­li­kami na koń­cach, pod­ska­ki­wał, kiedy zbie­gała po scho­dach na pod­jazd, a potem pędziła w stronę ulicy. Wszystko wyda­rzyło się w mgnie­niu oka.

Jakieś dzie­sięć minut póź­niej sąsiadka Rose­ma­rie usły­szała – jak jej to póź­niej rela­cjo­no­wała – gło­śne, natar­czywe szcze­ka­nie Boozera, jej psa. Joan uwiel­biała z nim spa­ce­ro­wać i się bawić, a Boozer uwiel­biał ją.

Joan nie wra­cała, ale Rose­ma­rie się nie mar­twiła. Pomy­ślała, że córka poszła pew­nie do Tamary, kole­żanki miesz­ka­ją­cej na rogu St. Nicho­las Ave­nue i Vin­cent Street. W tej oko­licy odwie­dziny w domach zna­jo­mych były normą. Mała dusza towa­rzy­stwa zawsze potra­fiła zna­leźć kogoś do wspól­nej zabawy lub cie­kawe zaję­cie. Około 16.45 zja­wiła się nauczy­cielka pia­nina na lek­cję z Marie, a Joan cią­gle nie było. Rose­ma­rie zaczęła się nie­po­koić. Nie chciała oka­zy­wać tego dzie­ciom, spró­bo­wała więc wziąć się w garść. Była to prze­cież spo­kojna oko­lica, a po sąsiedzku miesz­kali agent FBI i pastor.

Wyko­nała kilka tele­fo­nów. Joan nie było u żad­nego ze zna­jo­mych, do któ­rych zadzwo­niła, i nikt jej nie widział.

Mąż Rose­ma­rie, Frank D’Ales­san­dro, wró­cił do domu za dzie­sięć szó­sta; żona powie­działa mu, że nie wie, gdzie jest Joan. Frank, ana­li­tyk sys­te­mów kom­pu­te­ro­wych, był z natury czło­wie­kiem mil­kli­wym i meto­dycz­nym. Rose­ma­rie dostrze­gła, jak bar­dzo się zde­ner­wo­wał i spiął, ale sta­rał się uda­wać, że jak zawsze zacho­wuje spo­kój.

– Musimy zadzwo­nić na poli­cję – powie­działa Rose­ma­rie.

Frank zgo­dził się i zro­bił to. Potem wyszedł z Fran­kiem i Marie, żeby obje­chać oko­licę, gdzie roz­glą­dali się za Joan. Zjeź­dzili całą dziel­nicę wzdłuż i wszerz.

Wró­cili; nie dostrze­gli jej ni­gdzie ani nie spo­tkali nikogo, kto by ją widział. Rose­ma­rie zde­cy­do­wała, że teraz ona ruszy na poszu­ki­wa­nia. Frank został w domu. Rose­ma­rie przy­po­mniała sobie, że Joan, wybie­ga­jąc, powie­działa coś o zanie­sie­niu cia­ste­czek, bo zoba­czyła „nowy samo­chód” na St. Nicho­las Ave­nue. Samo­chód nale­żał do McGo­wa­nów. Joseph McGo­wan uczył che­mii w liceum Tap­pan Zee, tuż za gra­nicą stanu, w Oran­ge­burgu, w sta­nie Nowy Jork. Dom, w któ­rym miesz­kał, nale­żał do jego matki, Gene­vieve McGo­wan, a oprócz tych dwojga miesz­kała tam jesz­cze matka Gene­vieve, a babka Jose­pha. W szko­łach publicz­nych lek­cje tego dnia odby­wały się nor­mal­nie, więc pora, o któ­rej wró­cił z pracy, odpo­wia­dała zwy­kłemu roz­kła­dowi jego dnia.

Rose­ma­rie wzięła ze sobą Fran­kiego, żeby nie iść samot­nie, choć uczy­niła to z waha­niem; poszli razem Flo­rence Street i skrę­cili w St. Nicho­las Ave­nue. Była za dzie­sięć siódma. Dom McGo­wa­nów, dwu­po­zio­mowy budy­nek z czer­wo­nej cegły kryty beżo­wym sidin­giem, z pod­jaz­dem i gara­żem na dwa samo­chody, był pierw­szym domem po pra­wej, sto­ją­cym na naroż­nej działce.

Matka i syn weszli po pię­ciu stop­niach pro­wa­dzą­cych na ganek i Rose­ma­rie naci­snęła przy­cisk dzwonka. Naka­zała Fran­kiemu, żeby grzecz­nie stał przy niej na ganku.

Drzwi otwo­rzył sam McGo­wan. Wyglą­dał, jakby wła­śnie wyszedł spod prysz­nica. Trzy­mał cien­kie cygaro, któ­rego Rose­ma­rie w pierw­szej chwili nie zauwa­żyła. Miał dwa­dzie­ścia sie­dem lat, był kawa­le­rem. Rose­ma­rie nie znała go wcze­śniej, ale, jak stwier­dziła, „dzieci mówiły, że jest bar­dzo sym­pa­tyczny”.

Weszła do holu; sta­nęła dokład­nie tam, gdzie, jak wie­działa, musiała cał­kiem nie­dawno stać Joan. Zaczy­nał ogar­niać ją dziwny nie­po­kój. Przed­sta­wiła się.

– Widział pan może moją córkę, Joan? – zapy­tała. – Przy­szła tu z cia­stecz­kami.

– Nie, nie widzia­łem jej – zaprze­czył.

Mówił swo­bod­nie, pew­nie. Wła­śnie w tej chwili Rose­ma­rie D’Ales­san­dro zmro­ziło.

– Sta­łam w holu jego domu przez parę minut, kiedy zauwa­ży­łam duży wóz straży pożar­nej, par­ku­jący przy ulicy – wspo­mi­nała. – Wezwa­li­śmy poli­cję, a widząc, że przy­je­chali i stra­żacy, nagle w jed­nej chwili poję­łam wszystko. Zro­zu­mia­łam, że moje życie zmie­niło się na zawsze.

Od razu nie­mal rzu­ciła jej się w oczy reak­cja sąsiada – a raczej jej brak.

– Sta­li­śmy tam, w holu, mia­łam łzy w oczach. On zaś patrzył na mnie bez grama współ­czu­cia. Kiedy zauwa­żył, że zbiera mi się na płacz, po pro­stu wszedł po scho­dach na pię­tro i stał tam, przy porę­czy, trzy­ma­jąc w pal­cach to cien­kie cygaro; patrzył na mnie i cze­kał, żebym sobie poszła. I kiedy wyszłam i ruszy­łam w stronę domu, mia­łam w gło­wie jedną myśl: on wie, co stało się z Joan.

Po prze­słu­cha­niu Rose­ma­rie i Franka przez poli­cjan­tów roz­po­częto sąsiedz­kie poszu­ki­wa­nia dziew­czynki. Na ochot­nika zgło­sili się skauci. Zgło­sił się także Joseph McGo­wan. Setki osób zor­ga­ni­zo­wały się w małe grupki, żeby spraw­dzić każdy dom, podwórko, śmiet­niki, lasy i parki w Hil­ls­dale i oko­licz­nych mia­stach. Poli­cja przy­wio­zła na miej­sce psy tro­piące, żeby pomóc w poszu­ki­wa­niach. Kilka osób wsia­dło do wozu stra­żac­kiego, który zauwa­żyła wcze­śniej Rose­ma­rie, w tym sied­mio­letni „chło­pak” Joan, Rich. Poje­chali spraw­dzić rezer­wuar w pobliżu jeziora Woodc­liff.

Około 21.20 w domu zja­wił się ksiądz z para­fii pod wezwa­niem Świę­tego Jana Chrzci­ciela; towa­rzy­szył mu funk­cjo­na­riusz poli­cji sta­no­wej z owczar­kiem nie­miec­kim. Rose­ma­rie dopu­ściła dru­żynę tro­pi­cieli do kosza z brud­nym pra­niem i pozwo­liła psu pową­chać nale­żącą do Joan bie­li­znę. Potem poli­cjant z psem ruszyli prze­szu­kać oko­licę. Rose­ma­rie nie mogła oprzeć się wra­że­niu, że zwie­rzę rozu­miało, co się stało, i na swój spo­sób głę­boko „współ­czuło” jej i Joan. Z deter­mi­na­cją badało teren wokół domu McGo­wa­nów; pode­szło do drzwi fron­to­wych i bramy garażu.

Nic kon­kret­nego jed­nak nie zna­le­ziono.

Wie­ści o zagi­nio­nej dziew­czynce i zaim­pro­wi­zo­wa­nych naprędce poszu­ki­wa­niach roz­cho­dziły się lotem bły­ska­wicy. W oko­licy zaro­iło się od dzien­ni­ka­rzy i repor­te­rów. Rose­ma­rie dobrze to ujęła – w Hil­l­side takie rze­czy po pro­stu się nie zda­rzały. Czę­sto roz­ma­wiała z mediami w nadziei, że pojawi się jakiś świa­dek. Jej głów­nym wspo­mnie­niem po spo­tka­niach z dzien­ni­ka­rzami był obraz śla­dów brud­nych butów, od któ­rych beżowy chod­nik na scho­dach zro­bił się ciem­no­szary.

Atmos­fera panu­jąca tego wie­czoru w domu rodziny D’Ales­san­dro była tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Frank, kiedy czuł się sfru­stro­wany, miał ten­den­cje do wybu­chów gniewu. Poprzed­niego wie­czoru zro­bił awan­turę, bo nie mógł zna­leźć pudełka, żeby zapa­ko­wać wiel­ka­nocny pre­zent.

– Potra­fił być spo­kojny i cier­pliwy przez długi czas, a potem w jed­nej chwili zmie­niał się o sto osiem­dzie­siąt stopni – wspo­mi­nała Rose­ma­rie. – Miał dobrą pracę, ale nie potra­fił się komu­ni­ko­wać, a przy tym ni­gdy nie był moją „brat­nią duszą”.

Komen­dant poli­cji Hil­ls­dale, Phi­lip Vari­sco, był aku­rat na waka­cjach na Flo­ry­dzie, kiedy zadzwo­niono do niego z infor­ma­cją o zagi­nię­ciu Joan. Hil­ls­dale było takim wła­śnie miej­scem, a on – takim typem przy­wódcy, że nie spo­sób było sobie wyobra­zić, aby mógł nie towa­rzy­szyć miesz­kań­com w takiej trau­mie. Czym prę­dzej ruszył w drogę powrotną. Vari­sco, który zmarł w 2012 roku w wieku osiem­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu lat, był abso­lut­nym pro­fe­sjo­na­li­stą. Wziął udział w kur­sie Naro­do­wej Aka­de­mii FBI w Quan­tico, aby on i jego zespół mogli być w swo­jej pracy mak­sy­mal­nie sku­teczni.

Następ­nego dnia wybrał się do domu rodziny D’Ales­san­dro. Rose­ma­rie sie­działa na scho­dach ganku; pod­szedł do niej i powie­dział, że przej­muje dowo­dze­nie śledz­twem. Nie obie­cy­wał szczę­śli­wego zakoń­cze­nia, wie­dząc, że to mało praw­do­po­dobne, ale spo­koj­nie zapew­nił ją, że dadzą z sie­bie wszystko. Popro­sił o zdję­cie dziew­czynki, które mógłby prze­ka­zać pra­sie. Rose­ma­rie pode­szła do wiszą­cego na ścia­nie zdję­cia Joan w szkol­nym mun­durku, zdjęła je ze ściany, wyjęła z ramki i podała komen­dan­towi.

Frank powie­dział dzien­ni­ka­rzom, że jeśli pory­wacz Joan zwróci ją żywą, rodzina wycofa wobec niego oskar­że­nie i poprosi o nie­ści­ga­nie go. Pod­czas wywiadu w tele­wi­zji Rose­ma­rie opi­sała córkę repor­te­rowi Vicowi Mile­sowi, mówiąc, jak wyjąt­ko­wym i jak bar­dzo kocha­nym jest dziec­kiem; bła­gała też, aby zwró­cono ją rodzi­nie. Po latach jedna z kole­ża­nek szkol­nych Joan wyznała Rose­ma­rie, że pamięta tam­ten pro­gram, jakby widziała go zale­d­wie poprzed­niego wie­czoru – tak wryło jej się w pamięć, jak mama Joan pro­siła w tele­wi­zji, żeby córka wró­ciła. Zale­d­wie dwa mie­siące przed strasz­nym zda­rze­niem Rose­ma­rie nagle ogar­nęła potworna obawa: co by było, gdyby któ­reś z jej dzieci zmarło? Jak dogłęb­nie dru­zgo­czące byłoby takie zda­rze­nie?

Poli­cja prze­słu­chała kilku poten­cjal­nych podej­rza­nych, w tym męż­czy­znę, któ­rego widziano jeż­dżą­cego samo­cho­dem po tam­tej oko­licy mniej wię­cej na godzinę przed znik­nię­ciem Joan, i innego, który się tam krę­cił na pie­chotę. Pierw­szy oka­zał się zain­te­re­so­wany prze­pro­wadzką – oglą­dał poten­cjalne nowe miej­sca zamiesz­ka­nia – a drugi zwy­czaj­nie zabłą­dził. W nie­mal każ­dej dużej spra­wie zda­rzają się urwane wątki i mylne tropy. Śled­czy prędko sku­pili się na oso­bie Jose­pha McGo­wana. Choć nie był wcze­śniej noto­wany, to wła­śnie do jego domu zamie­rzała wybrać się Joan, a Rose­ma­rie opo­wie­działa poli­cji o spo­tka­niu z sąsia­dem, po któ­rym czuła się nie­swojo. Jej ojciec widział na drugi dzień po zagi­nię­ciu Joan, jak McGo­wan wynosi śmieci, i powie­dział córce: „Coś tam nie gra”.

Funk­cjo­na­riu­sze poli­cji i detek­tywi roz­ma­wiali z McGo­wa­nem zarówno w pią­tek, jak i w sobotę, pro­sząc, żeby opo­wie­dział dokład­nie, co robił przez kolejne minuty i godziny po tym, jak odwie­dziła go Joan. Męż­czy­zna był spo­kojny, uprzejmy, ale zaprze­czał, że widział dziew­czynkę w czwar­tek. Mówił, że w cza­sie, kiedy według zeznań Rose­ma­rie jej córka udała się do jego domu, był w lokal­nym super­mar­ke­cie i robił zakupy. A samo­chód, który zoba­czyła Joan na pod­jeź­dzie? Czy ktoś widział, jak ponow­nie wyjeż­dżał? Nie, odparł, poszedł na zakupy na pie­chotę. Przy któ­rej kasie zapła­cił? Nie pamię­tał. Czy może poka­zać para­gon? Chyba go wyrzu­cił. Może cią­gle jest w śmiet­niku? Nie, śmieci chyba już wywie­ziono. Kiedy przy­jeż­dżała śmie­ciarka? Nie był pewien. Co kupił w super­mar­ke­cie? Mię­dzy innymi steki i jabłka. Czy steki cią­gle były w lodówce? Nie, zje­dli je z matką. A jabłka? Nie był pewien, czy jakieś zostało.

Doświad­czony detek­tyw zyskuje z cza­sem wyczu­cie, które pod­po­wiada mu, czy zezna­nia podej­rza­nego, który utrzy­muje, że jest nie­winny, brzmią wia­ry­god­nie. Mark Olsha­ker zapy­tał kie­dyś przy lun­chu eme­ry­to­wa­nego detek­tywa Depar­ta­mentu Poli­cji w Los Ange­les, Toma Lange’a, o to, kiedy doszedł do wnio­sku, że to wła­śnie O.J. Simp­son jest głów­nym podej­rza­nym w spra­wie mor­der­stwa swo­jej byłej żony Nicole i jej przy­ja­ciela, kel­nera Ronalda Gold­mana, które popeł­niono w 1994 roku. Lange odparł, że choć O.J. był w cza­sie prze­słu­cha­nia przy­ja­ciel­ski i skory do współ­pracy, nie zada­wał żad­nych szcze­gó­ło­wych pytań na temat śmierci Nicole – ani czy cier­piała i jak bar­dzo, ani czy poli­cja ma już jakie­goś podej­rza­nego – a to rze­czy, o które odru­chowo zazwy­czaj pytają bli­scy ofiar zabójstw.

Przy­ja­ciel Joan, Rich, przy­po­mniał sobie tłum cze­ka­jący przed poste­run­kiem poli­cji na Cen­tral Ave­nue pod­czas prze­słu­cha­nia McGo­wana. W oczach dziecka, któ­rym był wtedy, wyglą­dało to tak, jakby zebrało się tam całe mia­sto.

Nie­ści­sło­ści i sprzecz­no­ści w zezna­niach McGo­wana coraz bar­dziej rzu­cały się w oczy, detek­tywi popro­sili go więc o pod­da­nie się testowi wario­gra­fem – potocz­nie zwa­nym wykry­wa­czem kłamstw. Podej­rzany zgo­dził się.

Nie prze­szedł testu; detek­tywi poin­for­mo­wali go o tym, jed­no­cze­śnie przed­sta­wia­jąc mu listę nie­ści­sło­ści w jego zezna­niach. W końcu, zmę­czony, nie umie­jąc wymy­ślić wię­cej wyja­śnień, McGo­wan popro­sił o wizytę księ­dza. Spo­tkał się z nim na osob­no­ści i wyspo­wia­dał z tego, co zro­bił. Potem przy­znał się także detek­ty­wom i powie­dział, że po zamor­do­wa­niu Joan wywiózł jej ciało do stanu Nowy Jork i porzu­cił w parku sta­no­wym Har­ri­man, w hrab­stwie Roc­kland, nieco ponad trzy­dzie­ści kilo­me­trów od swo­jego domu.

Komen­dant Vari­sco posta­no­wił, że oso­bi­ście prze­każe wie­ści Rose­ma­rie i Fran­kowi. Kiedy do nich przy­był, było kilka minut po szes­na­stej. I tym razem wyka­zał się głę­boką empa­tią, przy­wo­żąc ze sobą kato­lic­kiego księ­dza; razem z Rose­ma­rie usie­dli przy kuchen­nym stole. Kobieta pamię­tała póź­niej, że zdjęła z bia­łego blatu leżący na nim obrus, jakby pró­bu­jąc odsu­nąć choćby o kilka chwil to, co nie­unik­nione.

– Chcę go zabić! – krzyk­nęła, kiedy komen­dant prze­ka­zał jej zezna­nie McGo­wana. Twier­dziła, że mówiąc to, miała poczu­cie, że jest cał­ko­wi­cie racjo­nalna i w stu pro­cen­tach się kon­tro­luje; wie­działa, że nie ma tego naprawdę na myśli, że po pro­stu potrze­buje spo­sobu na wyrzu­ce­nie z sie­bie zże­ra­ją­cego ją cier­pie­nia.

Ksiądz upo­mniał ją jed­nak, żeby nie mówiła takich rze­czy.

– Czego ksiądz się spo­dzie­wał? – zapy­tał natych­miast Vari­sco.

2. „DOBRZE SPA­ŁEM”

2

„DOBRZE SPA­ŁEM”

Doktor Fre­de­rick T. Zugibe, naczelny lekarz sądowy hrab­stwa Roc­kland w sta­nie Nowy Jork, zeznał, że sprawa Joan była jedną z naj­trud­niej­szych emo­cjo­nal­nie w jego dłu­giej i peł­nej doko­nań karie­rze.

Wie­ści z Depar­ta­mentu Poli­cji w Hil­ls­dale prędko dotarły do pro­ku­ra­tury okrę­go­wej hrab­stwa Ber­gen, a stam­tąd do biura sze­ryfa hrab­stwa Roc­kland i jego wydziału poli­cji. Wcze­snym popo­łu­dniem w Nie­dzielę Wiel­ka­nocną funk­cjo­na­riusz John For­bes udał się do parku sta­no­wego Har­ri­man, żeby spraw­dzić wska­zaną mu loka­li­za­cję – nie­opo­dal Gate Hill Road, na połu­dnio­wym krańcu parku.

Zna­lazł tam nagie, zmal­tre­to­wane ciało mło­dej bia­łej denatki. Leżała na ple­cach w roz­pa­dli­nie mię­dzy dwoma gła­zami, na liścia­stym zbo­czu, pod półką skalną. Głowa odwró­cona była mocno w lewo, tak jakby dziew­czynka patrzyła w dół zbo­cza. For­bes, ojciec czwórki małych dzieci, ze wszyst­kich sił pró­bo­wał zacho­wać spo­kój.

Wezwał zespół docho­dze­niowy.

Kiedy dok­tor Zugibe zja­wił się na miej­scu nie­całą godzinę póź­niej, wokół odgro­dzo­nego od reszty parku miej­sca zna­le­zie­nia zwłok i w jego oko­licy roiło się już od funk­cjo­na­riu­szy poli­cji i tech­ni­ków śled­czych, detek­ty­wów, agen­tów FBI, repor­te­rów, foto­gra­fów pra­so­wych i gapiów. Natych­miast naka­zał poli­cjan­tom usu­nię­cie wszel­kich osób postron­nych i per­so­nelu, który nie był nie­zbędny.

Iden­ty­fi­ka­cji zwłok doko­nał Richard Col­lier, sąsiad rodziny D’Ales­san­dro, wspo­mniany wcze­śniej agent FBI, który pra­co­wał w biu­rze tere­no­wym w mie­ście Nowy Jork.

Tak, to była Joan.

Choć miej­sce zna­le­zie­nia zwłok zostało naru­szone, nikt nie doty­kał ani nie prze­mie­ścił ciała dziew­czynki. Dok­tor Zugibe natych­miast zauwa­żył zasi­nie­nie – nabie­głe krwią, fio­le­towe plamy na brzu­chu Joan. Zro­zu­miał, że nie została zamor­do­wana w tym miej­scu. Gdyby tak było, zasi­nie­nia sku­pi­łyby się na ple­cach – z powodu oddzia­ły­wa­nia gra­wi­ta­cji. Ponie­waż utrwa­le­nie takich plam opa­do­wych zaj­muje co naj­mniej sześć godzin, wie­dział też, że zwłoki zostały porzu­cone jakiś czas temu. Zmie­rzył tem­pe­ra­turę ciała – była równa tem­pe­ra­tu­rze oto­cze­nia. To wska­zy­wało, że śmierć nastą­piła co naj­mniej trzy­dzie­ści sześć godzin wcze­śniej – tyle trwa, zanim zwłoki cał­ko­wi­cie osty­gną. Dodat­ko­wym potwier­dze­niem był brak tzw. rigor mor­tis, stę­że­nia pośmiert­nego, czyli sztyw­no­ści mię­śni, która poja­wia się kilka godzin po śmierci, mija jed­nak w ciągu dwu­dzie­stu czte­rech do trzy­dzie­stu sze­ściu godzin.

Zebraw­szy wszyst­kie fizyczne dowody, które był w sta­nie dostrzec, Zugibe osza­co­wał, że Joan nie żyła od około pięć­dzie­się­ciu godzin. Pod­czas autop­sji, kiedy mógł wyko­nać bar­dziej zaawan­so­wane bada­nia, sko­ry­go­wał ten czas, okre­śla­jąc go na co naj­mniej sie­dem­dzie­siąt godzin. To ozna­czało, że dziew­czynka zgi­nęła mak­sy­mal­nie dwie godziny po tym, jak Rose­ma­rie widziała ją po raz ostatni.

Pod­władni sze­ryfa prze­cze­sali teren i zna­leźli szarą rekla­mówkę opa­trzoną logo Mobil. Zgod­nie z rapor­tem dok­tora Zugibe jej zawar­tość była schlud­nie poskła­dana, nie­po­upy­chana bez­ład­nie – w tor­bie było ubra­nie, które Joan miała na sobie w chwili zagi­nię­cia: para czer­wono-bia­łych tram­pek, tur­ku­sowa koszulka, bor­dowe spodnie, białe skar­petki i rów­nie białe maj­teczki, popla­mione teraz krwią.

Przed zabra­niem ciała z parku funk­cjo­na­riusz skon­tak­to­wał się z sank­tu­arium Matki Bożej w Stony Point w sta­nie Nowy Jork i popro­sił o przy­sła­nie na miej­sce księ­dza. Duchowny w świe­tle miga­ją­cych sygna­łów radio­wo­zów, w obec­no­ści mun­du­ro­wych, detek­ty­wów, agen­tów FBI i repor­te­rów udzie­lił Joan Angeli D’Ales­san­dro ostat­niego namasz­cze­nia. Kiedy skoń­czył, Zugibe ofi­cjal­nie stwier­dził zgon; mogło wyda­wać się to zbędną oczy­wi­sto­ścią, ale pod­czas śledz­twa doty­czą­cego mor­der­stwa jest to konieczna for­mal­ność.

Wró­ciw­szy do zakładu pato­lo­gii w mie­ście Pomona, w sta­nie Nowy Jork, około szes­na­stu kilo­me­trów od miej­sca zbrodni, zabrał się do autop­sji. Z doświad­cze­nia, które naby­łem, pra­cu­jąc przez lata z pato­lo­gami i leka­rzami medy­cyny sądo­wej, mogę stwier­dzić, że mało co jest dla nich bar­dziej bole­sne niż koniecz­ność zba­da­nia zwłok dziecka, a naj­więk­sze cier­pie­nie spra­wia im zaj­mo­wa­nie się zamor­do­wa­nymi dziećmi.

Skoń­czyw­szy sek­cję, Zugibe opi­sał całą listę obra­żeń, które świad­czyły o kom­plet­nym zepsu­ciu moral­nym sprawcy zbrodni: pęk­nię­cie krę­gów szyj­nych, ślady ręcz­nego dusze­nia, wybity prawy bark, głę­bo­kie stłu­cze­nia i zasi­nie­nia na całym ciele, rany szar­pane pod brodą i po wewnętrz­nej stro­nie gór­nej wargi, pęk­nię­cie na przo­dzie czaszki, pęk­nię­cie kości oby­dwu zatok, opu­chli­zna twa­rzy, oboje oczu pod­bite i tak zapuch­nięte, że nie było widać gałek ocznych, trzy chwie­jące się zęby, stłu­cze­nie mózgu i krwo­tok w jego obrę­bie, odbite płuca i wątroba oraz prze­rwana błona dzie­wi­cza.

W skró­cie mówiąc, Joan pobito, duszono, wyko­rzy­stano sek­su­al­nie i wresz­cie zatłu­czono na śmierć. Dok­tor Zugibe zazna­czył jed­nak, że na tym nie koniec. Gdyby zmarła zaraz po tym, jak została pobita i przy­du­szona, jej ciało i twarz nie nosi­łyby zna­mion opu­chli­zny. Po śmierci ustają funk­cje home­osta­tyczne, które powo­dują puch­nię­cie w miej­scach urazu. A ponie­waż obrzęk for­muje się w pełni w ciągu około pół godziny, lekarz osta­tecz­nie stwier­dził, że Joan musiała żyć jesz­cze co naj­mniej tak długo po napa­ści. Na szczę­ście dla niej, nie­mal na pewno była nie­przy­tomna.

Dokładne bada­nie szyi, które prze­pro­wa­dził medyk, wyka­zało dwa obszary, gdzie wystę­po­wało nagro­ma­dze­nie obra­żeń: chrząstki tar­czycy i kość gny­kowa. Doszedł do wnio­sku, że około pół godziny po pierw­szym ataku, który osta­tecz­nie spo­wo­do­wał śmierć, napast­nik zaczął powąt­pie­wać, czy na pewno zabił dziew­czynkę, i wró­cił, żeby dokoń­czyć dzieła, jesz­cze raz dusząc ją obu­rącz. Brzmi to dla mnie abso­lut­nie wia­ry­god­nie. Ktoś taki jak Joseph McGo­wan, „nie­do­świad­czony zabójca”, nie­rzadko miewa wąt­pli­wo­ści co do tego, czy na pewno efek­tyw­nie postą­pił z ofiarą, i nie chce ryzy­ko­wać, że coś spar­ta­czył.

Podobny wzo­rzec zacho­wa­nia widzia­łem w przy­padku mor­der­stwa sze­ścio­let­niej Jon­Be­net Ram­sey, do któ­rego doszło w Boże Naro­dze­nie 1996 roku w jej domu rodzin­nym w Boul­der w sta­nie Kolo­rado. Raport z autop­sji wymie­niał dwie poten­cjal­nie zabój­cze kon­tu­zje: uraz głowy w wyniku ude­rze­nia tępym narzę­dziem i obra­że­nia w obrę­bie szyi powstałe w wyniku zadzierz­gnię­cia. Ponie­waż na miej­scu zbrodni nie było krwi, uzna­łem, że przy­czyną śmierci było wła­śnie udu­sze­nie, a ude­rze­nie w głowę nastą­piło tylko po to, by się upew­nić, że dziew­czynka nie miała szans prze­żyć.

Te dowody suge­ro­wały coś bar­dzo istot­nego z beha­wio­ral­nego punktu widze­nia. Żaden rodzic – o ile nie miałby wcze­śniej skłon­no­ści do bru­tal­nego mal­tre­to­wa­nia dziecka – nie byłby w sta­nie postą­pić tak meto­dycz­nie i przez kilka dłu­gich minut dusić małej ofiary na śmierć. Takie rze­czy po pro­stu się nie zda­rzają. To wpraw­dzie, w połą­cze­niu z innymi dowo­dami, fizycz­nymi i beha­wio­ral­nymi, nie powie­działo nam, kto zabił Jon­Be­net, ale powie­działo nam, kto tego nie zro­bił: wino­wajcą nie było żadne z jej rodzi­ców. Zosta­li­śmy z Mar­kiem za ten wnio­sek mocno skry­ty­ko­wani i spo­tka­li­śmy się z publicz­nym potę­pie­niem, rów­nież ze strony mojej daw­nej jed­nostki FBI, ale praca na rzecz wymiaru spra­wie­dli­wo­ści to nie ple­bi­scyt na naj­bar­dziej lubia­nego kolegę, trzeba kie­ro­wać się dowo­dami, które mówią same za sie­bie.

I to wła­śnie zamie­rza­łem zro­bić w przy­padku Jose­pha McGo­wana.

Joseph McGo­wan sta­nął przed sądem hrab­stwa Ber­gen w oso­bie sędziego Jamesa F. Mad­dena. Ponie­waż nie wpła­cono wyzna­czo­nej przez sędziego kau­cji w wyso­ko­ści pięć­dzie­się­ciu tysięcy dola­rów, tra­fił do aresztu. We wto­rek 24 kwiet­nia 1973 roku oskar­żono go o mor­der­stwo Joan D’Ales­san­dro.

Dwa dni póź­niej, przed połu­dniem, w rzym­sko­ka­to­lic­kim kościele pod wezwa­niem Świę­tego Jana Chrzci­ciela odbył się pogrzeb Joan. Dziew­czynka uczęsz­czała do szkoły wła­śnie przy tym kościele. W pogrze­bie wzięli udział jej kole­dzy i kole­żanki z klasy, któ­rzy po mszy żałob­nej usta­wili się w szpa­le­rze na zewnątrz, aby poże­gnać wyno­szoną w trum­nie Joan.

Pro­wa­dząc docho­dze­nia w spra­wach tak bru­tal­nych zbrodni, czło­wiek stara się zacho­wać mak­sy­malny dystans emo­cjo­nalny, nie tylko po to, żeby być obiek­tywny i mieć zdol­ność kry­tycz­nego osądu, ale także po to, żeby nie osza­leć. Jako pro­fi­ler beha­wio­ralny muszę przy­znać, że koniecz­ność zgłę­bie­nia umy­słu każ­dej z ofiar, nad któ­rych spra­wami pra­co­wa­łem, zde­cy­do­wa­nie sta­no­wiła psy­chiczne obcią­że­nie. Rozu­miem dosko­nale reak­cję dok­tora Zugibe i funk­cjo­na­riu­sza For­besa na widok drob­nego ciałka Joan w parku. Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo pró­bu­jemy zacho­wać pro­fe­sjo­na­lizm, nie spo­sób nie zare­ago­wać na coś takiego.

Jaki czło­wiek – a może potwór – potrafi spon­ta­nicz­nie zro­bić coś takiego sied­mio­latce? Takie pyta­nie zada­wa­łem sobie, wczy­tu­jąc się w akta sprawy ćwierć wieku po mor­der­stwie. I to wła­śnie zamie­rza­łem spró­bo­wać usta­lić.

McGo­wan powtó­rzył to, co wcze­śniej zeznał, dok­to­rowi Noelowi C. Gale­nowi, psy­chia­trze sądo­wemu, który spe­cja­li­za­cję z neu­ro­lo­gii i psy­chia­trii robił w szpi­talu Bel­le­vue w Nowym Jorku i pra­co­wał jako bie­gły w sądach New Jer­sey. Dzień po tym, jak posta­wiono McGo­wana w stan oskar­że­nia, opo­wie­dział on Gale­nowi z deta­lami, jak otwo­rzył dziew­czynce drzwi, a kiedy wyja­śniła, po co przy­cho­dzi, oznaj­mił, że ma pie­nią­dze w pokoju, i zapro­po­no­wał, żeby poszła po nie razem z nim. Joan musiała się zawa­hać, może się opie­rała, bo przy­znał, że zła­pał ją i zmu­sił do wej­ścia do jego sypialni w piw­nicy domu. Osiem­dzie­się­cio­sied­mio­let­nia, nie­do­sły­sząca babka McGo­wana oglą­dała tym­cza­sem tele­wi­zję w pokoju na górze. Jego matka była w pracy.

Nie wyja­wiam żad­nych pouf­nych infor­ma­cji zawar­tych w aktach sprawy McGo­wana lub w rapor­tach medycz­nych. Wszyst­kie oceny i ana­lizy, które cytuję, zostały zawarte i opu­bli­ko­wane w decy­zji w spra­wie ape­la­cji Jose­pha McGo­wana (wno­szący ape­la­cję) kon­tra Komi­sja do spraw Zwol­nień Warun­ko­wych Stanu New Jer­sey (pozwany), organ roz­strzy­ga­jący: Sąd Naj­wyż­szy Stanu New Jer­sey, 15 lutego 2002 roku.

Jak opo­wie­dział Gale­nowi McGo­wan, kiedy zna­leźli się w sypialni i byli „bez­pieczni”, z dala od ulicy, kazał Joan się roze­brać. Choć stwier­dził, że nie udało mu się „dopro­wa­dzić do aktu płcio­wego”, pod­nie­cił się sek­su­al­nie i doznał wytry­sku na rękę tuż przy dziew­czynce, po czym doko­nał pene­tra­cji pal­cami. Nie mógł się naj­wy­raź­niej docze­kać i zro­bił to, zanim cał­kiem się roze­brała, o czym świad­czy to, że jej bie­li­zna była popla­miona krwią. Przy­znał, że miał rękę pobru­dzoną nasie­niem, więc nie można było stwier­dzić z cał­ko­witą pew­no­ścią, czy „dopro­wa­dził do aktu płcio­wego”, czy nie, ale krew i obra­że­nia narzą­dów rod­nych dziew­czynki wska­zy­wały na bru­talną napaść.

Według McGo­wana to wła­śnie w tam­tej chwili zdał sobie sprawę, z jakimi kon­se­kwen­cjami wią­zać się będzie jego impul­sywny czyn.

– Nagle zro­zu­mia­łem, co zro­bi­łem – wyznał dok­to­rowi Gale­nowi. – Gdy­bym pozwo­lił jej odejść, całe moje życie ległoby w gru­zach. Myśla­łem tylko o tym, żeby się jej pozbyć.

Jako śled­czy muszę powie­dzieć, że ten frag­ment brzmi sen­sow­nie z kry­mi­no­lo­gicz­nego punktu widze­nia. W sytu­acji dużego napię­cia ner­wo­wego „bystry” prze­stępca będzie miał w gło­wie tylko jedno: spra­wić, żeby zbrod­nia uszła mu na sucho. Tak było naj­wy­raź­niej rów­nież w przy­padku McGo­wana. Można zasta­na­wiać się, czy Joan prze­żyła tak długo po pierw­szej pró­bie dusze­nia, jak zakła­dał to dok­tor Zugibe, można też zada­wać sobie pyta­nie, która z prób zabi­cia jej wresz­cie się powio­dła. Ale nie ma wąt­pli­wo­ści co do tego, że ogólny zarys wyda­rzeń jest cał­ko­wi­cie wia­ry­godny. Oto cytat z trans­kryptu z prze­słu­cha­nia, pod­czas któ­rego przy­znał się do zabój­stwa:

Zła­pa­łem ją i zaczą­łem dusić, zwlo­kłem ją z łóżka i cisną­łem w kąt pokoju, na posadzkę, gdzie już nie było dywanu. Pró­bo­wała krzy­czeć, rozu­mie pan, i wal­czyła. Ale oczy­wi­ście nie mogła nic zdzia­łać, bo zaci­ska­łem ręce na jej szyi. Hm… prze­stała się sza­mo­tać… tylko leżała. Ubra­łem się. Okrop­nie się poci­łem. Wysze­dłem do garażu. Wzią­łem pla­sti­kowe worki, żeby ją w nie owi­nąć. [Kiedy wró­ci­łem z garażu], zoba­czy­łem, że cią­gle się rusza, więc znowu zaczą­łem ją dusić i ude­rza­łem jej głową w pod­łogę. Zaczęła krwa­wić z nosa, z ust, całej twa­rzy… nie wiem skąd. Wszę­dzie na pod­ło­dze była krew. Zła­pa­łem jeden z wor­ków, nało­ży­łem jej na głowę, mocno zacisną­łem i trzy­ma­łem, dopóki nie prze­stała się ruszać.

Czy­ta­łem to, szy­ku­jąc się do spo­tka­nia z nim, i myśla­łem: godzinę czy dwie wcze­śniej ten czło­wiek stał przy tablicy, ucząc lice­ali­stów che­mii. Co dopro­wa­dziło go z punktu A do punktu B?

W dal­szej czę­ści prze­słu­cha­nia McGo­wan opo­wie­dział, jak pod­niósł Joan i umie­ścił ją w pla­sti­ko­wym worku na śmieci, który następ­nie zawi­nął w starą kapę i prze­wią­zał szpa­ga­tem. Zaniósł paku­nek do garażu i upchnął w bagaż­niku samo­chodu – „nowego samo­chodu”, który Joan dostrze­gła z podwórka kilka domów dalej. Wyczy­ścił plamy krwi tak sta­ran­nie, jak tylko potra­fił, uży­wa­jąc do tego celu sta­rych pod­ko­szul­ków. Potem prze­je­chał trzy­dzie­ści kilo­me­trów i zaniósł ciało na zbo­cze w parku sta­no­wym Har­ri­man. Wypa­ko­wał je i zosta­wił pod skalną półką. Następ­nie wyrzu­cił torbę na śmieci i kapę do śmiet­nika na pobo­czu.

Kiedy wró­cił do Hil­ls­dale, dołą­czył do poszu­ki­wań Joan.

– Kiedy wró­ci­łem do domu, poczu­łem się lepiej – wyznał dok­to­rowi Gale­nowi. – Dobrze spa­łem.

3. UMYSŁ ZABÓJCY

3

UMYSŁ ZABÓJCY

Frank Mikul­ski słu­żył w poli­cji przez czter­dzie­ści dwa lata i w 2006 roku odszedł na eme­ry­turę, a w cza­sie, gdy zgi­nęła Joan, peł­nił funk­cję komen­danta poli­cji w Hil­ls­dale; miał wów­czas sto­pień sier­żanta i patro­lo­wał ulice.

„To była naj­po­twor­niej­sza zbrod­nia, jaka przy­da­rzyła się kie­dy­kol­wiek w naszej oko­licy, i cią­gle mam ją żywo w pamięci” – opo­wia­dał gaze­cie „The Record”. „Ten czło­wiek był potwo­rem, a jeśli coś takiego przy­da­rza się dziecku, na zawsze pozo­staje w pamięci całej spo­łecz­no­ści, ni­gdy nie znika. Dla tutej­szych miesz­kań­ców to jak Pearl Har­bor albo jede­na­sty wrze­śnia… Czło­wiek pamięta, gdzie był i co robił, gdy to się stało”.

W zasa­dzie każdy, kto znał rodzinę D’Ales­san­dro albo Jose­pha McGo­wana, pamięta, gdzie był i co robił, kiedy dotarły do niego wie­ści o tym, co się stało.

Robert Car­rillo, nauczy­ciel mate­ma­tyki, który jeź­dził z McGo­wa­nem do pracy, od razu pomy­ślał o nim, kiedy dziew­czynka zagi­nęła. Podob­nie inny ich kolega ze szkoły.

– Kiedy o tym usły­sza­łem, od razu przy­szedł mi na myśl Joe. Rany, on tam mieszka, pomy­śla­łem. Cie­kawe, czy ją zna. Nie sądzi­łem, że mógłby mieć w tym udział.

W Nie­dzielę Wiel­ka­nocną Car­rillo z żoną i córką poje­chał odwie­dzić matkę w nowo­jor­skiej dziel­nicy Queens. Kiedy tam­tego wie­czoru wra­cali do domu, usły­szeli w radiu komu­ni­kat.

– Byli­śmy na Cross Bronx Expres­sway, dro­dze szyb­kiego ruchu prze­ci­na­ją­cej Bronx, kiedy w radiu puścili spe­cjalny komu­ni­kat, że ujęto podej­rza­nego w spra­wie zagi­nię­cia Joan D’Ales­san­dro i że to nauczy­ciel ze szkoły śred­niej w hrab­stwie Roc­kland. A potem podali jego nazwi­sko. Musia­łem zje­chać na pobo­cze. Dosłow­nie mnie zemdliło.

Jack Meschino uczył che­mii, podob­nie jak McGo­wan. Wraz ze swoim dłu­go­let­nim part­ne­rem Pau­lem Colet­tim uczest­ni­czyli nie­raz w towa­rzy­skich spo­tka­niach z nim i innymi nauczy­cie­lami.

– Pamię­tam, kiedy o tym usły­sze­li­śmy – wspo­mi­nał Coletti. – Zadzwo­nili do nas, a kiedy skoń­czy­li­śmy roz­mowę, po pro­stu usie­dli­śmy, spoj­rze­li­śmy na sie­bie i powie­dzie­li­śmy chó­rem: „Co?”.

– Tak, to było zupeł­nie nie­re­alne – zgo­dził się Meschino. – Byłem w szoku, że zro­bił coś takiego.

Po chwili jed­nak dodał:

– Z dru­giej strony Joe był dziwny, naprawdę. Z per­spek­tywy czasu czło­wie­kowi przy­po­mina się to i owo. Na przy­kład jego poczu­cie humoru. Była spora prze­paść… mię­dzy tym, z czego on się śmiał, co uwa­żał za zabawne, a tym, co uzna­wali za takie inni. Z jego żar­tów więk­szość by się nie śmiała. Były dzi­waczne. Zawsze nosił przy sobie pęk klu­czy – było ich wię­cej, niż kto­kol­wiek mógłby potrze­bo­wać. Bóg jeden wie, co otwie­rały. Joe wziął na sie­bie zada­nie spraw­dza­nia drzwi do klas na koniec dnia. I wszy­scy wie­dzieli, że dono­sił na tych, któ­rzy zosta­wiali je otwarte. To nie nale­żało do jego obo­wiąz­ków. Nie zaj­mo­wał się dozo­rem ani admi­ni­stra­cją. Ale zawsze pró­bo­wał się wku­pić w łaski dyrek­cji.

– Mówiono o nim, że pod­li­zy­wał się admi­ni­stra­cji – stwier­dził Car­rillo. – Pamię­tam też, że kiedy było w modzie zapi­sy­wa­nie się do Klubu Play­boya w New Jer­sey, Joe miał złotą kartę. Demon­stra­cyj­nie poka­zy­wał ją wszyst­kim w pokoju nauczy­ciel­skim. Takie sprawy jak apro­bata czy uzna­nie ze strony innych bar­dzo się dla niego liczyły.

Zapy­ta­li­śmy Car­rillo, czy McGo­wan był lubiany wśród uczniów.

– Chyba tak – odparł nauczy­ciel. – Był jed­nym z tych, któ­rzy pró­bują się przy­jaź­nić z dzie­cia­kami. Sta­rał się o to, żeby go lubili.

Nie zawsze się jed­nak uda­wało. Dowie­dzie­li­śmy się póź­niej z Mar­kiem od wielu jego byłych uczen­nic, że czuły się przy nim nie­swojo. Jedna z nich, teraz już po sześć­dzie­siątce, wspo­mi­nała, jak na lek­cji che­mii zapy­tała pana McGo­wana, co zro­bić ze szklaną kolbą, która już nie była jej potrzebna. McGo­wan wyrwał jej ją z ręki i rzu­cił na posadzkę; szkło roz­pry­snęło się po całej pod­ło­dze. Nie wyja­śnił jed­nak ani sło­wem, dla­czego to zro­bił.

Inne uczen­nice miały podobne zda­nie. Jedna z nich opi­sała swoje doświad­cze­nia z nim w mediach spo­łecz­no­ścio­wych: „McGo­wan kie­dyś mnie uczył che­mii, chyba w 1971 roku, kiedy byłam w ostat­niej kla­sie. Tak mnie prze­ra­żał, że poszłam do dyrek­tora i zażą­da­łam, żeby prze­nie­śli mnie do grupy innego nauczy­ciela”.

W tygo­dniu po mor­der­stwie liceum Tap­pan Zee było zamknięte, trwały wio­senne ferie. Kiedy jed­nak w kolejny ponie­dzia­łek lek­cje zaczęły się na nowo, w szkole pano­wało pełne szoku mil­cze­nie.

– Dzi­wacz­nie było wró­cić do szkoły – wspo­mi­nał Car­rillo. – Wszy­scy wie­dzieli, co się stało, ale nikt wła­ści­wie o tym nie mówił. Może ucznio­wie roz­ma­wiali mię­dzy sobą, ale nauczy­ciele i pozo­stali pra­cow­nicy byli raczej przede wszyst­kim wstrzą­śnięci. Komi­sja do spraw edu­ka­cji zdy­mi­sjo­no­wała go [McGo­wana] na zamknię­tym posie­dze­niu; nie roz­gła­szano tego w żaden spo­sób.

Car­rillo oma­wiał tę sprawę z Euge­nem Baglie­rim, który dojeż­dżał z nim i McGo­wa­nem jed­nym samo­cho­dem do pracy.

– Z per­spek­tywy czasu przy­po­mina się to i owo – powie­dział Car­rillo. – Ale to wszystko było takie potworne, każde wspo­mnie­nie o tym, więc ludzie po pro­stu nie poru­szali tego tematu.

Jack Meschino miał jesz­cze bar­dziej przy­kre wspo­mnie­nia.

– Po powro­cie było okrop­nie – stwier­dził. – Uczy­li­śmy we dwóch, jako zespół, a nagle nasi ucznio­wie stali się tylko moimi uczniami. Dobre pięć czy dzie­sięć minut zajęło mi zebra­nie się na odwagę i ode­zwa­nie się do tych dzie­cia­ków. Sie­dzie­li­śmy tam wszy­scy, patrząc jeden na dru­giego; nikt nie wie­dział, co robić. Byli­śmy onie­miali, zszo­ko­wani.

Przez następne kilka tygo­dni, pod­czas pobytu w wię­zie­niu okrę­go­wym hrab­stwa Ber­gen w Hac­ken­sack, Joseph McGo­wan miał przejść kolejne bada­nia psy­cho­lo­giczne. 10 maja 1973 roku, nieco ponad dwa tygo­dnie po tym, jak dok­tor Galen odbył z nim roz­mowę, oskar­żo­nego zba­dał dok­tor Ema­nuel Fisher, psy­cho­log. Uznał, że posiada on „wyjąt­kowo chwiejną, skłonną do histe­rii oso­bo­wość, z ten­den­cją do ule­ga­nia w bar­dzo gwał­towny spo­sób nastro­jom i impul­som. Słabo kon­tro­luje się na pozio­mie racjo­nal­nym, mimo wyjąt­kowo wyso­kiej inte­li­gen­cji”.

Dok­tor Fisher wspo­mniał też o „ogrom­nej ilo­ści pod­świa­do­mej agre­sji”, którą oskar­żony „wypie­rał, sub­li­mo­wał i inte­lek­tu­ali­zo­wał” oraz z którą „uni­kał kon­fron­ta­cji”. Cho­ciaż wobec sie­bie i innych pre­zen­to­wał fasadę osoby „dosko­nale wycho­wa­nej, hoł­du­ją­cej kon­we­nan­som i nor­mom, [te] nad­mier­nie akcen­to­wane dobre maniery oraz prze­strze­ga­nie kon­we­nan­sów i norm spo­łecz­nych przy­kry­wały pod­świa­domą depre­syj­ność i agre­sję, z któ­rych oskar­żony nie zdaje sobie w pełni sprawy”.

Nie­cały mie­siąc póź­niej, 6 czerwca, dok­tor Galen przed­ło­żył raport psy­chia­tryczny spo­rzą­dzony na pod­sta­wie roz­mów z McGo­wa­nem. Stwier­dził w nim, że oskar­żony „ujaw­nił dobrze udo­ku­men­to­waną histo­rię pociągu sek­su­al­nego do mło­dych dziew­cząt. To, w połą­cze­niu z ewi­dent­nie obec­nym w jego umy­śle obra­zem domi­nu­ją­cej, nado­pie­kuń­czej matki, może wska­zy­wać, że stwo­rze­nie nor­mal­nej rela­cji z doro­słą kobietą mogłoby nastrę­czać mu głę­bo­kich pro­ble­mów”.

Galen zacy­to­wał słowa McGo­wana, który przy­znał, że mniej wię­cej przez ostatni rok czuł silny pociąg sek­su­alny do mło­dych dziew­cząt; wska­zał kon­kret­nie swoją dwu­na­sto­let­nią kuzynkę. Przy­znał też, że pod­czas mastur­ba­cji fan­ta­zjo­wał o gwał­tach. Psy­chia­tra wywnio­sko­wał na tej pod­sta­wie, że „młod­sze dziew­częta nie sta­no­wi­łyby zagro­że­nia dla jego chwiej­nej kon­cep­cji wła­snej męsko­ści”.

Kolejny raport, tym razem neu­rop­sy­chia­tryczny, przed­sta­wił w paź­dzier­niku dok­tor Abra­ham Effron, potwier­dza­jąc w nim to, co McGo­wan powie­dział Gale­nowi o „fan­ta­zjach na temat sto­sun­ków płcio­wych z dziew­czyn­kami”, i doda­jąc, że kiedy w wieku dzie­więt­na­stu lat podej­rzany pra­co­wał jako opie­kun na let­nim obo­zie, doznał pod­nie­ce­nia, kiedy na kola­nach usia­dła mu mała obo­zo­wiczka.

Dok­tor Effron roz­ma­wiał także z matką McGo­wana, Gene­vieve, nie­obecną w domu, kiedy doszło do mor­der­stwa. Kobieta powie­działa, że jej mąż, który zmarł na atak serca, kiedy Joseph był w col­lege’u, „miał z synem znacz­nie bliż­szy kon­takt [niż ona] i czę­sto go dokądś zabie­rał”. Ukoń­czyw­szy col­lege, Joe wpro­wa­dził się z powro­tem do domu, gdzie miesz­kały matka i babka.

W rapor­cie Effrona czy­tamy:

Nie oka­zuje tego, co naprawdę czuje. Ukrywa wiele aspek­tów swo­jej zło­żo­nej, praw­dzi­wej oso­bo­wo­ści, toż­sa­mo­ści i zwią­za­nych z nią pro­ble­mów emo­cjo­nal­nych. Pró­buje ukry­wać to, że jest nie­zdolny do fak­tycz­nego utwier­dze­nia się we wła­snej męsko­ści. W inte­rak­cjach z płcią prze­ciwną odczuwa napię­cie. Pasyw­ność wyzwala lęk, który następ­nie eska­luje sam z sie­bie, powo­du­jąc dal­szy wzrost napię­cia i stresu, które muszą skut­ko­wać kom­pletną utratą kon­troli lub roz­ła­do­wa­niem napię­cia sek­su­al­nego. Udaje mu się utrzy­mać kon­trolę nad sta­nem psy­chozy, w nie­spo­ty­ka­nym stop­niu trzy­ma­jąc w ryzach inte­lektu pry­mi­tywne popędy, ale może doko­nać takiego czynu powtór­nie, z podob­nie tra­gicz­nym skut­kiem jak w nie­daw­nej prze­szło­ści.

Wśród naukow­ców trwa nie­koń­cząca się debata nad tym, czy bru­talni prze­stępcy są tacy z natury, czy też takimi się stają. Czy decy­duje natura, czy wycho­wa­nie? Oso­bi­ście uwa­żam, że cho­ciaż nikt, kto nie ma pew­nych wro­dzo­nych ten­den­cji do impul­syw­nych zacho­wań, gniewu i/lub sady­zmu, nie sta­nie się zbrod­nia­rzem z powodu złego wycho­wa­nia, nie­wąt­pli­wie ludzi je posia­da­ją­cych mogą popchnąć ku zbrodni nega­tywne wpływy obecne w oto­cze­niu pod­czas ich dora­sta­nia i doj­rze­wa­nia.

Do takich jed­no­stek nale­żał na przy­kład Ed Kem­per.

Edmund Emil Kem­per III był pierw­szym więź­niem, z któ­rym roz­ma­wia­li­śmy z Bobem, kiedy przy­szedł mi do głowy pomysł wywia­dów z mor­der­cami. Jedy­nym pro­ble­mem było to, że w zasa­dzie nie wie­dzie­li­śmy, co robimy.

Jako agenci FBI ode­bra­li­śmy prak­tyczne prze­szko­le­nie w zakre­sie prze­słu­chi­wa­nia świad­ków i podej­rza­nych. Jed­nak te doświad­cze­nia nie przy­go­to­wały nas na wywiady, jakie prze­pro­wa­dza­li­śmy w wię­zie­niach. Kiedy w ramach śledz­twa roz­ma­wiamy ze świad­kami, spo­ty­kamy się z ludźmi, któ­rzy mogą posia­dać infor­ma­cje zwią­zane z prze­stęp­stwem lub jego sprawcą. Pró­bu­jemy poznać jak naj­wię­cej odpo­wie­dzi na pyta­nia: „kto?”, „co?”, „kiedy?”, „gdzie?”, „dla­czego?” i „jak?”. Nie trak­tu­jemy naszych roz­mów­ców jak podej­rza­nych.

Prze­słu­cha­nie podej­rza­nego ozna­cza roz­mowę z poten­cjal­nym sprawcą zbrodni. Takiej oso­bie należy wyja­śnić przy­słu­gu­jące jej upraw­nie­nia i w żad­nym przy­padku nie można naru­szyć jej prawa do spra­wie­dli­wego pro­cesu. Prze­słu­cha­nie zamie­nia się wów­czas czę­sto w swego rodzaju mono­log stróża prawa, pod­czas któ­rego podej­rza­nemu przed­sta­wiane są nie­zbite dowody łączące jego osobę z doko­na­nym prze­stęp­stwem. Pyta­nia nie mają formy „jeśli?” i „gdyby?”, ale „dla­czego?” i „jak?” – a ich celem jest skło­nie­nie poten­cjal­nego prze­stępcy do współ­pracy i przy­zna­nia się do zarzu­ca­nych mu czy­nów.

Żadna z tych metod nie mogła zna­leźć zasto­so­wa­nia w roz­mo­wach z więź­niami. Inte­rak­cja mię­dzy agen­tem a prze­stępcą musiała być nie­for­malna i nie mogła posia­dać zbyt wyraź­nie rzu­ca­ją­cych się w oczy struk­tury i celu. Nie inte­re­so­wały nas aż tak żywo fakty doty­czące sprawy, bo te już zna­li­śmy, ale moty­wa­cja, zacho­wa­nie przed zbrod­nią i po niej, to, w jaki spo­sób prze­stępca doko­nał wyboru ofiary, a w szer­szej per­spek­ty­wie zło­żona kwe­stia „dla­czego”. O to musie­li­śmy pytać bez naci­sków, nie napro­wa­dza­jąc roz­mówcy na żaden trop – czyli wprost prze­ciw­nie niż pod­czas zwy­kłego prze­słu­cha­nia podej­rza­nego.

Jak­kol­wiek może się to wyda­wać sprzeczne z tym, co pod­po­wia­da­łaby intu­icja, te wię­zienne spo­tka­nia musiały prze­bie­gać w „natu­ral­nej” atmos­fe­rze – ot, kilka osób roz­ma­wia swo­bod­nie, wymie­nia­jąc się infor­ma­cjami.

Ponie­waż byli­śmy aku­rat w Kali­for­nii, zde­cy­do­wa­li­śmy się naj­pierw odwie­dzić tam­tej­szych „rezy­den­tów”. Sta­cjo­nu­jący tam agent, dawny uczeń Boba, zgo­dził się pośred­ni­czyć w naszych nego­cja­cjach ze sta­no­wym sys­te­mem peni­ten­cjar­nym. Ed Kem­per, mie­rzący ponad dwa metry i ważący pra­wie sto czter­dzie­ści kilo­gra­mów olbrzym, odby­wał karę wie­lo­krot­nego doży­wo­cia w wię­zie­niu Cali­for­nia Medi­cal Faci­lity w Vaca­ville, miej­sco­wo­ści w poło­wie drogi mię­dzy Sacra­mento a San Fran­ci­sco. Kem­per zyskał sobie swego czasu przy­do­mek „Coed Kil­ler” – „Zabójca stu­den­tek” – ponie­waż wiele jego ofiar w latach 1972–1973 uczyło się na Uni­wer­sy­te­cie Kali­for­nij­skim w Santa Cruz lub miesz­kało w oko­li­cach tej uczelni.

Przed roz­mową zapo­zna­li­śmy się ze szcze­gó­łami jego maka­brycz­nych prze­stępstw. Miało to się stać stan­dar­dową czę­ścią naszego pro­cesu badaw­czego; nie chcie­li­śmy, aby któ­ryś z tych męż­czyzn, spe­cja­li­zu­ją­cych się prze­cież w sztuce kłam­stwa, mógł wypro­wa­dzić nas w pole czy oszu­kać. Nie potrze­bo­wa­li­śmy suchych fak­tów, chcie­li­śmy wie­dzieć, co ludzie w rodzaju Kem­pera myśleli i czuli, kiedy pla­no­wali swoje zbrod­nie i ich doko­ny­wali. Chcie­li­śmy wie­dzieć, co nimi kie­ro­wało, jakimi tech­ni­kami się posłu­gi­wali, co po wszyst­kim myśleli o każ­dej napa­ści czy mor­der­stwie. Chcie­li­śmy wie­dzieć, jak i kiedy naro­dziły się u nich pewne fan­ta­zje, co w zbrodni było dla nich naj­bar­dziej emo­cjo­nal­nie satys­fak­cjo­nu­jące i czy tor­tury i cier­pie­nie ofiar sta­no­wiły dla nich istotny czyn­nik. Innymi słowy – jakie były róż­nice mię­dzy „prak­tycz­nym” aspek­tem doko­na­nia zbrodni a „emo­cjo­nal­nymi” powo­dami, które kie­ro­wały spraw­cami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki