Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Alice to introwertyczka, która marzy o karierze patolożki sądowej, a wolne chwile spędza raczej na oglądaniu horrorów niż na imprezowaniu. Jej siostra Claire to jej przeciwieństwo: jest piękną, przebojową dziewczyną, kochającą występy w teatrze. Mimo różnic dziewczyny są dla siebie prawdziwymi przyjaciółkami i powierniczkami… Ale ta sielanka bezpowrotnie się kończy, gdy na imprezie halloweenowej Claire zostaje zamordowana.
W tym momencie życie Alice wywraca się do góry nogami, a kolejne dwanaście miesięcy to dla niej już tylko wegetacja i obserwowanie rozpadającej się rodziny oraz kończących się przyjaźni. Rok po śmieci ukochanej siostry dziewczyna przygotowuje się do złożenia zeznań przed sądem jako jedyny świadek w sprawie.
Pierwszego dnia procesu Alice zostaje ogłuszona w sądowej łazience przez tajemniczą nieznajomą. Kiedy odzyskuje przytomność, jest noc Halloween poprzedniego roku, tuż przed zabójstwem Claire. Alice ma czas do północy, by uratować siostrę i odnaleźć prawdziwego mordercę, zanim zaatakuje on kolejną ofiarę… ale czy na pewno ma szansę na szczęśliwe zakończenie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Mark Evans tulił piłę łańcuchową, jakby ta była co najmniej niemowlęciem.
– No nie wiem, Chloe… To mi nie wygląda na zbyt bezpieczne.
– Nawet nie ma łańcucha – wytknęła mu Chloe. – A piła łańcuchowa bez łańcucha nie może przecież nikomu zrobić krzywdy.
– Ale nadal jest ciężka. I głośna. I co z tymi wszystkimi, no… jak to się mówi? Spalinami? Człowiek się tego nawdycha i w ogóle…
Dziewczyna zamknęła na moment oczy, walcząc z narastającą frustracją. Mark był najbardziej rosłym gościem w drużynie lekkoatletycznej. Może i nawet największym typem z ich rocznika. Kiedy stał się takim mazgajem?
Trzeba postawić sprawę uczciwie: nie wybrała go dlatego, że miała go za chojraka czy kogoś w tym stylu. Wybrała go ze względu na jego barki – szerokie i muskularne, najlepsze w Omaha East. Uznała, że gdy naprężą się pod ciężarem piły spalinowej, będą wyglądać naprawdę złowrogo – jak u tego typa ze strasznego filmu z piłami, Jasona czy jakoś tak.
– A nie moglibyśmy, nie wiem, odtworzyć dźwięku pracującej piły? – spytał Mark. – Albo sam będę wydawać z siebie odpowiednie dźwięki, o, tak…
Zademonstrował swój sposób na naśladowanie stosownego odgłosu: wydmuchiwał powietrze przez zaciśnięte wargi, jednocześnie jakby terkocząc językiem.
Chloe zatkało. Ale co można powiedzieć, gdy gość wydaje w twoim kierunku odgłosy naśladujące piłę łańcuchową?
Wiedziała już od pierwszej chwili – od momentu, gdy przekonała rodziców, by wynajęli tereny Lacy Farms na jej imprezę halloweenową – że częścią całego wydarzenia muszą być przerażające typki z piłami łańcuchowymi ganiający za gośćmi po labiryncie w polu kukurydzy. Bez czegoś takiego impreza byłaby żenującą posiadówką pośrodku pól. Jakim cudem jej wizja do nikogo nie docierała?
– Mark… – zaczęła ostrożnie. – Posłuchaj: włączysz tę piłę i będziesz z nią ganiać ludzi po labiryncie, a robiąc to, będziesz zajebiście straszny, albo opowiem wszystkim o tym, co robisz, gdy się całujesz.
Obściskiwali się na urodzinach Kylie Mack w zeszłym roku, gdy nagle Mark zaczął kręcić językiem wewnątrz jej ust – przypominało to dziwny, wilgotny wirnik śmigłowca. I było naprawdę ohydne.
Chłopak pobladł i przełknął ciężko ślinę.
– No, okej.
Dzięki Bogu – pomyślała Chloe.
Pole kukurydzy właśnie omiotły światła samochodu, dając tym samym sygnał, że zaczęli się pojawiać pierwsi goście. Chloe kochała tę część imprezy – sam jej początek. Na tym etapie mogło się wydarzyć absolutnie wszystko. Sprawdziła telefon i dokładnie w tym momencie, na jej oczach, osiemnasta pięćdziesiąt dziewięć przeistoczyła się w dziewiętnastą.
Czas na przedstawienie.
Geniusz jej imprezy polegał na tym, że ludzie, ścigani przez typów z piłami, musieli najpierw przeprawić się przez straszny labirynt znajdujący się wśród łanów kukurydzy. Dopiero wtedy, w ramach nagrody, mogli się cieszyć alkoholem i muzyką pośrodku pola. Chloe była całkiem dumna z tej koncepcji. Wiedziała, że wszystko jest już przygotowane, ale mimo wszystko sprawdziła jeszcze po raz drugi, czy latarnie są zapalone, kranik z procentami jest ustawiony, a kapela szykuje swój sprzęt. Powitała pierwszych gości, wypiła jednego szota, chwilę potem drugiego w ramach bonusu (No co? Przecież to jej impreza!) i właśnie wtedy podsłuchała rozmowę, w której ktoś stwierdził, że cały ten kukurydziany labirynt nie jest nawet straszny, bo Mark Evans nie odpalił piły, tylko wydobywał z siebie dziwne dźwięki.
Chloe poczuła, że jej szczęka mimowolnie się zaciska.
No, chyba robicie sobie ze mnie jaja – pomyślała.
Słońce zdążyło już zajść i jedynymi źródłami światła były latarnie kempingowe otaczające pusty obszar pośrodku pola; gazowe płomyczki migotały jak świetliki. Chloe ruszyła ciężkim krokiem ku labiryntowi, ale przy wejściu się zawahała. Było w nim ciemniej, niż się spodziewała – o wiele ciemniej, niż gdy dwadzieścia minut temu rozmawiała tam z Markiem. Przejście przypominało rozdziawioną czarną paszczę. Dziewczyna wyobraziła sobie, że gdy tylko wkroczy w tę ciemność, za jej plecami kłapną mroczne szczęki.
Przełknęła ślinę.
– Mark? – wykrzyczała szeptem, stawiając pojedynczy krok.
Łodygi ściętej kukurydzy zachrzęściły pod jej stopami – uderzyło ją, jak suchy był to odgłos; przypominał łamanie kości. Szybko odepchnęła to skojarzenie, bo poczuła ukłucie strachu. Przecież to ten sam labirynt, w którym była już miliony razy w ciągu dnia. Nie było sensu się nakręcać. Odezwała się więc ponownie, tym razem głośniej:
– Mark, weź stamtąd wyjdź.
Zero odpowiedzi.
Chce, żeby go szukała, co? Dobra, niech mu będzie. Skręciła za róg, potem za kolejny i jeszcze jeden…
Jest – pomyślała.
W cieniu stała postać trzymająca piłę łańcuchową.
Chloe westchnęła ciężko.
– Myślałam, że to ustaliliśmy: masz włączyć tę piłę – powiedziała, szukając w półmroku szerokich barków Marka. – Bo kiedy zamiast tego hałasujesz jedynie ustami, serio nie…
Księżyc wyślizgnął się zza chmury i miękkie, srebrzyste światło nagle zamigotało na łańcuchu piły. A dziewczyna umilkła.
Chwila – powiedziała do siebie w myślach.
Łańcuch…
Był stary i wyglądał na lekko przerdzewiały; nawet z kilku metrów widać było jego krzywe metalowe zęby, jakże ostre.
Tego łańcucha z całą pewnością nie powinno tam być.
Chloe zamrugała, próbując połapać się w tym, co właśnie zobaczyła.
– Co ty właściwie…?
Piła łańcuchowa z warkotem obudziła się do życia, a jej krzywe zębiska zamieniły się w metaliczną mgiełkę. Dziewczyna rozchyliła usta, ale nie była w stanie krzyczeć. Głos jakby zasechł i uwiązł jej w gardle. Otwierała tylko i na powrót zamykała usta, a jej ręce uniosły się odruchowo, by ochronić twarz.
Krzyk i tak już by jej nie pomógł. Na coś takiego było stanowczo za późno. Piła zaczęła się zbliżać, gwiżdżąc i zgrzytając; jej odgłos przeobraził się w iskrzący skowyt…
A potem trafiła w kość.
Moi przyjaciele, Millie Kido i Xavier „X” O’Hare gapili się na mnie z rozdziawionymi ustami. Nigdy nie sądziłam, że znajdzie się jakiś powód, dla którego miałabym kiedyś użyć słowa „rozdziawione”, a tu proszę – jedynie ono oddawało w pełni wyraz zaskoczenia i przerażenia malujący się na ich twarzach. Nie tylko kompletnie opadły im szczęki, ale ponadto powieki Millie trzepotały dziko za szkłami jej okularów zerówek, a X uniósł swoje ciemne brwi tak wysoko, że niemalże zniknęły pod skrajem jego czerwonej czapki.
Ich reakcja była, szczerze mówiąc, trochę przesadzona. Zachowywali się tak, jakbym zaproponowała im wykopywanie trupów. A przecież tylko wspomniałam o kimś, kto to robił.
– Ej, dajcie spokój. Wiecie, że mam rację – stwierdziłam, podejmując kolejną próbę. – Ed Gein był inspiracją dla Psychozy, Teksańskiej masakry piłą mechaniczną, a nawet Milczenia owiec. Jest ikoną.
– Chciałaś chyba powiedzieć: jest parszywym monstrum – odparł X. – Takich słów faktycznie chciałaś użyć, prawda, Alice? „Parszywy” oraz „monstrum”?
Teraz chłopak drapał się już po karku, ale może po prostu załaskotała go wełna wszyta w kołnierz jego kurtki. Odkąd go poznałam, X nosi dość jednolity ubiór: dżinsy, koszulka henley, glany. Ostatnio nabrał nieco śmiałości przy kreowaniu swoich stylówek. Dziś oznaczało to wełnianą czapkę naciągniętą na czarne loki oraz dżinsową kurtkę z jasnobrązową podszewką z polaru, idealnie dopasowaną do jego karnacji. To nie mógł być przypadek – musiał być jakiś koleś, o którym X nam jeszcze nie opowiedział.
– „Ikoną” to możesz nazwać Beyoncé – dodała Millie. – Ikoną jest, nie wiem, Malala. Ed Gein to po prostu kolejny zaburzony biały facet.
No cóż, nie mijała się z prawdą. Na terenie farmy Geina policjanci znaleźli cztery nosy, odciętą głowę, maski zrobione z czyichś twarzy, abażur wykonany z ludzkiej skóry, miseczki z czaszek, a także wargi użyte jako uchwyt do sznurka od zasłonek, no i pasek do spodni z sutków.
Ale przecież wcale nie chciałam zakładać jego fanklubu!
– Skoro już zamierzamy zrobić nowy podcast o prawdziwej zbrodni, to może skorzystamy z okazji i opowiemy historię, o której nikt nie słyszał? – ciągnęła Millie. X ciągle miał na sobie te same ciuchy, ale ona przebrała się już w swój strój halloweenowy: odgrywała Velmę z serii Scooby-Doo. Pokochała tę postać, gdy zobaczyła aktorski remake, w którym zagrała Hayley Kiyoko, aktorka o dwuetnicznym pochodzeniu, tak jak Millie. – No wiesz, na przykład zaczniemy od odcinka o Samie Little? To seryjny zabójca z największą liczbą zabójstw w historii Ameryki, ale większość jego ofiar to czarne kobiety i pracownice seksualne, więc nie jest choćby w połowie tak znany jak Gein.
– Podoba mi się ten pomysł – rzucił X, celując w nią palcem w geście uznania. – I moglibyśmy użyć Sama Little jako pretekstu do dyskusji na temat tego, jak straszliwa jest codzienność pełna rasizmu oraz przemocy wobec czarnych. O tym, jak znikanie czarnych i ciemnoskórych dziewcząt nigdy nie spotyka się z taką samą uwagą ze strony mediów, jak przypadki dotyczące białych. Moglibyśmy też powiązać ruch Black Lives Matter z kręconymi przez czarnych horrorami w rodzaju Candyman czy To my…
– I może wspomnieć o tym momencie w filmie Uciekaj!, gdy pod sam koniec postać Daniela Kaluuya widzi policyjne światła? – dodałam.
– No właśnie! – X przez moment zdawał się podekscytowany, ale potem zmarszczył czoło i dodał: – Tyle że filmy Jordana Peele’a nie są tak naprawdę slasherami.
Znów wszyscy umilkliśmy. Tematyką naszego podcastu miało być przecinanie się prawdziwej zbrodni z wątkami z horrorów, najlepiej naszych ulubionych slasherów. Millie, X i ja chcieliśmy omawiać to wszystko w sposób, który sprawiałby wrażenie przemyślanego i pełnego pogłębionych nawiązaniań. Rezultatem miał być komentarz do tego, jak nasza kultura zafiksowała się na wątku śmierci nastoletnich dziewcząt przy równoczesnym lekceważeniu śmierci osób o etniczności innej niż biała, a przecież i one mogły być źródłem… yyy, rozrywki? Czy można używać słowa „rozrywka” w kontekście morderstw?
Mniejsza o to. Mieliśmy plan. Tymczasem odkryliśmy, że łączenie ze sobą tych wątków najeżone jest pułapkami. Bo przecież ostatecznym celem horrorów jest – no właśnie! – dostarczać rozrywki. Nieważne, jak realistycznie mogły wyglądać rozgrywające się w filmie wydarzenia – wciąż mamy ten luksus, że możemy zacisnąć powieki czy odwrócić wzrok. Ale w prawdziwym życiu tak wesoło już nie jest.
Millie otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Znów zaczęła żywiołowo mrugać, ale to chyba dlatego, że pobrudziła sobie szkła w zerówkach. X, który na co dzień nosił prawdziwe okulary w drucianych oprawach, zdawał się urażony tym, że założyła fałszywki.
– Millie, jeśli twoje oczy przez nie cierpią, zdejmij je – rzucił.
– Ale wtedy nikt się nie połapie, za kogo jestem przebrana.
– Jesteś cała ubrana na pomarańczowo; serio, myślę, że ludzie się skapną.
Przebywaliśmy w szkolnym studiu do nagrywania podcastów. Słysząc słowa „studio do nagrywania podcastów”, zapewne pomyśleliście sobie, że mamy tu bajery jak w szkołach dla bogatych dzieciaków, gdzie każdy zamiast podręcznika dostaje po iPadzie, a stołówka serwuje śmieciowe, ale markowe żarcie. Otóż nie, Omaha East nie była taką szkołą. Studio było po prostu pomieszczeniem w piwnicy, gdzie w celu wygłuszenia do ścian zszywaczem tapicerskim przytwierdzono stare dywany, a wyposażenie uzupełniało kilka przedłużaczy z rozgałęźnikami, do których można było podłączać telefony i mikrofony. Raczej cienizna.
Mój telefon zaczął wygrywać motyw wiodący z filmu Carpentera Halloween, co oznaczało, że dostałam wiadomość. Zerknęłam na ekran.
skończyliście już z tym waszym paskudnym klubem morderstw??
Wiadomość przyszła od Elia1, mojego najlepszego przyjaciela od czasów przedszkolnych. Większość ludzi nie potrafiła ogarnąć rozumem mojej przyjaźni z Eliem, zważywszy że: a) to jedyna bliska mi osoba niebędąca kompletnym fanatykiem true crime i slasherów, i b) dziewięćdziesiąt dziewięć procent naszych interakcji odbywa się za pomocą wiadomości tekstowych.
Mogę na ten temat powiedzieć tylko tyle, że świat dzieli się na ludzi, którzy stają w waszej obronie przeciwko takim dupkom jak Kyle Stahlicker, oznajmiającym w trzeciej klasie, że przez włosy wyglądacie na szurniętego klauna, oraz na tych, którzy tego nie robią. Ci z pierwszej kategorii są ludźmi, którzy pójdą za wami w ogień. Eli nie był dla mnie jedynie najlepszym przyjacielem. Był dla mnie bratem.
Odpisałam mu:
jeszcze 5 minut
Odpowiedź nadeszła mniej więcej dwadzieścia pięć tysięcznych sekundy po tym, gdy kliknęłam przycisk WYŚLIJ.
no trudno, ja spadam. GBBO samo się nie obejrzy
GBBO to oczywiście Wielkie brytyjske wypieki – Great British Bake Off. Z lojalności względem Mary Berry Eli nie zamierzał stosować zamerykanizowanej nazwy2. Wsunęłam telefon na powrót do kieszeni.
– Nie byłam nawet w stanie dokończyć Teksańskiej masakry… – mówiła właśnie Millie.
– To dość obrzydliwy film – dodał X, choć w tonie jego głosu było więcej zachwytu niż zohydzenia.
Sam pisał scenariusz slashera. Miał to być film, w którym zagra kilka czarnych osób, i uznaliśmy, że dzieło to zrobi dla gatunku slasherów to samo, co Jordan Peele osiągnął dla czarnego horroru. Jednym z powodów, dla których X w ogóle chciał robić ten podcast, było zjednanie sobie czarnych fanów horroru. Uznał, że gdy jego film trafi już na ekrany, będzie miał gotową bazę odbiorców. Taki był z niego bystrzak.
– Ta scena z dziewczyną na haku… – rzuciła Millie i wstrząsnął nią dreszcz.
– Zupełnie obrzydliwe – przytaknął X, teraz już się szczerząc. – No, kompletnie, mówię ci.
– Szkoda, że Sally Hardesty była tak kijowa w roli final girl – dodałam, a Millie raz jeszcze się wzdrygnęła, pewnie nadal myśląc o haku. Nie była, w przeciwieństwie do naszej dwójki, zagorzałą amatorką horrorów. Znosiła je, a nawet była fanką kilku spokojniejszych, ale pełnych napięcia japońskich filmów grozy w rodzaju oryginalnego Dark Water, chociaż tak naprawdę to nie był jej ulubiony gatunek. Połączył ją z nami przy tym projekcie aspekt kryminalno-sądowniczy. A podcast Serial stał się dla niej przepustką do świata true crime, a stamtąd była już prosta droga ku innym kluczowym programom, jak My Favorite Murder czy I’ll Be Gone in the Dark. Ale to nawet nie opowieści o śmierci i mordzie były tym, co ją wciągnęło – chodziło o niesprawiedliwość. Millie chciała ocalać świat, po jednej niesłusznie osadzonej w więzieniu osobie naraz.
Miałam taką teorię, że ludzi da się lepiej zrozumieć, gdy ustali się, w jakim gatunku filmowym odnaleźliby się jako postać. Weźmy taką Millie. Gdy nie przebierała się za Velmę, najczęściej nosiła ogrodniczki (z nogawkami podwiniętymi chyba z pięć razy, bo była bardzo niska) i swoje ukochane fioletowe martensy, a faliste, ciemne włosy spinała w koczek lub warkocz, czyli stanowiła kwintesencję stylu „fajna bez wysiłku”. Byłaby wyśmienita w filmie w rodzaju thrillerów z Julią Roberts z lat dziewięćdziesiątych, w którym próbowałaby niezmordowanie rozpracować jakiś niedorzeczny spisek. Gdybym kiedykolwiek wplątała się w jakąś sekretną rządową aferę, w pierwszej kolejności skontaktowałabym się właśnie z Millie.
– Wiedzieliście, że Chloe Bree urządza w tym roku imprezę halloweenową w klimacie Teksańskiej masakry…? – spytał X.
– Doprawdy? – powiedziałam bez entuzjazmu.
X, Millie i ja nie byliśmy raczej typami imprezowiczów. Każde Halloween spędzaliśmy na oglądaniu horrorów, zażerając się przy tym najgenialniejszym deserem, czyli lodami pumpkin spice posypanymi mieszanką pokruszonych halloweenowych cukierków. Spędzaliśmy właśnie piątkowe popołudnie w szkolnej piwnicy, więc chyba nie muszę się rozwodzić nad tym, jak daleko nam było do „fajnych dzieciaków”.
– Wynajęła labirynt w kukurydzy na terenie Lacy Farms – dodała Millie. – Cały rocznik się tam stawi.
Spojrzała na mnie, jakby oczekiwała, że jakoś to skomentuję. Prawdę mówiąc, oboje się na mnie gapili.
– No co? – spytałam, marszcząc brwi. Wpatrywali się we mnie z przenikliwą intensywnością, a gdy wreszcie pojęłam, o co im chodzi, trzewia aż mi fiknęły koziołka. – No ludzie, nie.
– Pomyśl o tym w kategoriach eksperymentu społecznego, jak przebywanie Jane Goodall wśród małp człekokształtnych… – rzucił X, przelotnie uśmiechając się tym swoim legendarnym, szerokim uśmiechem, odsłaniającym komplet zębów.
Jego twarz charakteryzowały też ciemne oczy oraz linia szczęki, która aż błagała o obecność kamer. Najważniejsze jednak było to, że wszyscy go uwielbiali. Był w stanie zagadać dosłownie do kogokolwiek. Gdyby jego życie było filmem, zostałoby zakwalifikowane do historii o ludziach podróżujących po świecie, by pochłaniać najlepsze jedzenie oraz lokalną kulturę. Miał w sobie ten zaraźliwy entuzjazm, który sprawiał, że zastanawialibyście się: „A właściwie – dlaczego nie zjeść tego świerszcza w polewie czekoladowej? Może się okazać pyszny!”. Było mi niemal szkoda, że zamierzał pracować za kamerą, a nie jako prowadzący w jakimś autorskim serialu dokumentalnym.
– X… – zaczęłam, starając się zachować spokój. – …rozumiem, jak na to patrzysz, ale mówimy o chłopcach z liceum, a nie o małpiszonach. Zresztą mieliśmy chyba obejrzeć Czarne święta? Millie jeszcze nie zaliczyła tego filmu.
Eli powiedział nawet, że przyjdzie, gdy już obejrzymy film, zapewne przynosząc jakieś cudowne wypieki, które nauczył się robić dzięki oglądaniu GBBO. Zanosiło się na perfekcyjny wieczór.
– Wiesz, myślę, że jakoś bez tego przeżyję – powiedziała tymczasem Millie i znacząco zerknęła na naszego przyjaciela.
– A Halloween wypada w tym roku w piątek, więc można przenieść seans dosłownie na dzień po – dodał pospiesznie X. – Możemy wtedy obejrzeć Czarne święta.
A dziewczyna dodała:
– Serio, myślę, że nasza noc z horrorami i tak zadziała lepiej dzień po Halloween.
– Wszystkich Świętych – podchwycił X. – Wciąż bardzo straszne.
Ponownie zmarszczyłam brwi. Było dla mnie jasne, że przećwiczyli ten dialog już wcześniej. Beze mnie. Wiedzieli, że nie będę się cieszyć na myśl o imprezie, więc zawczasu przygotowali sposoby na przekonanie mnie. A to oznaczało, że stałam na przegranej pozycji.
– Ale… – zaczęłam, po czym urwałam.
Nie miałam żadnego dobrego argumentu. Kto by nie chciał pójść na taką imprezę?
Ja – oto kto. Nie chciałam tam iść. Nienawidziłam imprez oraz ciemności. I labiryntów w polu kukurydzy. I Halloween, skoro już o tym mowa. Wolałam horror wciśnięty w trzynastocalowy monitor mojego laptopa – tam mogłam zatrzymywać odtwarzanie, cofać, przeskakiwać do przodu… innymi słowy, miałam nad tym tyle kontroli, ile sobie zamarzyłam. I zawsze wiedziałam, co nastąpi. Filmy, nawet te okropne, były bezpieczne. Imprezy licealne – niekoniecznie.
Wlepiłam spojrzenie w moich przyjaciół, przygryzając wargę i zastanawiając się, co powiedzieć. Czy zadziałałaby deklaracja, że mam jakąś chorobę? Nie wiem, alergię na kukurydzę? Istnieje coś takiego?
Gdybyśmy byli w horrorze, to byłby idealny moment na pierwszego jumpscare’a. Nie mówię o straszaku w sam raz na koniec filmu w stylu „Jason łapie Alice w canoe”, ale o czymś w sam raz do pierwszego aktu, w rodzaju „Billy wskakuje przez okno Sidney”.
W moim odczuciu tego typu sceny służyły dwóm celom.
Po pierwsze ustalały ton dla całego filmu, przypominając widzom, że faktycznie oglądają horror, zanim fabuła będzie miała szansę okazać się straszna. A po drugie uniemożliwiały postaciom udzielanie odpowiedzi na pytania, na które zupełnie nie chciały odpowiadać.
Jak to, które przed chwilą mi zadano.
Uśmiechnęłam się słabo do przyjaciół i czekałam na jumpscare, który wybawi mnie od tej rozmowy.
Wiatr zaczął napierać na piwniczne okna. W szkole, gdzieś nad nami, ktoś wybuchnął śmiechem.
Nie zanosiło się na to, że będę miała szczęście.
– Kochani… – zaczęłam.
Choroba – pomyślałam. Będę musiała spróbować manewru z chorobą. Zakasłałam sztucznie i kontynuowałam na głos:
– Wiecie, wydaje mi się, że…
– Halooo? – huknął jakiś głos z korytarza. – Czy ktoś tam jest?
Nasza trójka aż się wzdrygnęła, gdy moja starsza siostra, Claire, wsunęła głowę do pomieszczenia.
Oto co musicie wiedzieć o Claire: jej makijaż był nieskazitelny, choć miała za sobą cały dzień w szkole, i była chyba jedyną znaną mi nastolatką, której rude włosy nie tylko uchodziły na sucho, ale i sprawiały, że wyglądała zajebiście.
Do waszej wiadomości – farbowała je. Claire naturalnie miała włosy koloru brudnego blondu, tak jak ja. Obie miałyśmy drobne sylwetki i bardzo wyraziste rysy. Tyle że u mojej siostry oczy godne postaci z anime równoważyły usta – mające kształt serduszka, a równocześnie zdolne rzucać szokująco szerokie uśmiechy.
Ja tymczasem odziedziczyłam po tacie jego rzymski nos, a po mamie – wiecznie niezadowoloną minę, czyli coś, co internet określa mianem resting bitch face. I podczas gdy Claire dostała od ojca jego promienną karnację Włocha, która sprawiała, że wyglądała zawsze jak po dniu czy dwóch spędzonych na plaży, ja zgarnęłam maminą naturalną bladość Irlandki, co oznaczało konieczność wylania na siebie butelki olejku do opalania, nawet jeśli tylko pomyślałam o słońcu. Wielkie oczy sprawiały jedynie, że wyglądałam na wiecznie zdumioną – jak gdyby cały świat okazał się dla mnie zbyt przytłaczający. Co nie mijało się zbytnio z prawdą.
W wypadku Claire moja teoria filmowa rozpadała się na kawałki. W przeciwieństwie do nas nie definiował jej pojedynczy gatunek. Ona była dziewczyną, dla której powstawały filmy. Była Emmą Stone, Jennifer Lawrence, Saoirse Ronan. Magnesem na Oskary. Sofia Coppola pewnie właśnie siedziała nad scenariuszem przeznaczonym dla mojej siostry.
– Hej, Alikotko! – powiedziała, wlepiając we mnie spojrzenie swoich niedorzecznie wielkich oczu. – Gotowa do drogi?
– Tak, zdecydowanie. – Podniosłam się pospiesznie i zaczęłam wrzucać rzeczy do torby, zanim Millie i X zdążą wrócić do rozmowy o imprezie. Ocalona przez Claire. Nie pierwszy raz, oj, nie. – No to zobaczymy się później.
– Na imprezie? – spytała Millie.
– O dziewiętnastej? – dorzucił X.
– Się zobaczy – odpowiedziałam ze spuszczoną głową, by wysoko upięty kucyk opadł na moją zakłamaną twarz i skutecznie ją zasłonił. – Jeszcze… no, pomyślę.
Już zamówiłam Czarne święta na platformie streamingowej i na obejrzenie filmu miałam czterdzieści osiem godzin. Wiem, że brzmi to jak masa czasu, ale jeśli człowiek chce wyłapać wszystkie smaczki i detale – na przykład to, że część śniegu jest sztuczna, albo że parę osób z ekipy pojawia się też po drugiej stronie kamery jako aktorzy – powinien obejrzeć taki film dwukrotnie.
– Napiszę do was – dodałam jeszcze.
Przerzuciłam sobie plecak przez ramię i wyszłam na korytarz, ale Claire złapała mnie za rękę i zatrzymała.
– Chwila, zamierzasz nie iść na imprezę? – spytała, równocześnie spoglądając na mnie z opatentowaną Miną Claire Numer Jeden.
Wyobraźcie sobie smutne oczy Amy Adams połączone z drżącą dolną wargą Anne Hathaway.
„Rozczarowujesz mnie” – oto, co mówiła owa mina. Gdyby tylko Akademia Filmowa mogła ją teraz zobaczyć!
– Claire… – wymamrotałam pod nosem.
Był powód, dla którego miałam tę obsesję na punkcie horrorów. Nie chodziło tylko o jumpscare’y i sztuczną krew. W horrorach dziewczyna, którą wszyscy lekceważyli, ta przemykająca pod ścianą bystra dziewica, która normalnie nie mogłaby zostać protagonistką – czyli, bądźmy szczerzy, ktoś taki jak ja – zostawała final girl. Gwiazdą.
Tak, wiem, że Neve Campbell i Jennifer Love Hewitt też grały final girls, a przecież obie są zjawiskowe, ale dajcie spokój – to jedynie teoria. Przecież niezbitym faktem jest to, że Hollywood nawet nie rozważa obsadzenia w roli kobiety, która wygląda jak prawdziwa osoba. Spróbujcie pojąć mój punkt widzenia.
W żadnym innym gatunku filmowym główna rola nie trafiłaby się dziewczynie, którą kręci nauka i czytanie. W prawdziwym życiu zresztą jest tak samo. W prawdziwym życiu dziewczyny takie jak ja stoją gdzieś z boku, nie wygrywają w zawodach, a przede wszystkim siedzą w domu w piątkowe wieczory.
Znałam swoją rolę i się z nią już pogodziłam. Dlaczego inni mieli z tym problem?
Wlepiłam spojrzenie w swoją starszą siostrę, błagając ją o to, by zrozumiała, że naprawdę nie chciałam tego robić. Claire zmarszczyła brwi, a potem pokiwała głową. Tym razem nasza siostrzana więź zadziałała na moją korzyść. Burza w moim wnętrzu została zrozumiana. Tego byłam pewna. Poczułam ulgę. I odetchnęłam.
– Alice nie musi o niczym myśleć – powiedziała Claire, odwracając się do moich przyjaciół. – Oczywiście, że idzie na tę imprezę. Widzimy się o dziewiętnastej.
Naprawdę nie powinnaś była mówić, że tam dziś przyjdę – powiedziałam Claire.
– Twoi przyjaciele cię kochają i chcą z tobą imprezować. Nie rozumiem, o co ci chodzi – oznajmiła siostra, zerkając na mnie z ukosa. – Zamierzasz stchórzyć, Alikotko?
– Ja niby tchórzę? To ty nie byłaś nawet w stanie przebrnąć przez drugą połowę Hush.
Hush, slasher z 2016 roku opowiadający historię głuchoniemej pisarki, którą gnębi morderczy psychopata w lesie, to film, który obejrzałam już pięć razy.
– Bo to filmidło było nudne. Nie straszne, nudne. Dlaczego laska miałaby mieszkać w lesie, zupełnie sama, będąc osobą głuchoniemą? Przecież to się kupy nie trzyma.
– Nieźle, czyli obwiniamy ofiarę, co?
– Raczej scenarzystę.
Zamrugałam.
– Czyżbyś właśnie obraziła Mike’a Flanagana w mojej obe…
– Hush to tylko film, Alice – weszła mi w słowo. – A tu mówimy o prawdziwym życiu.
Zaczęła iść tyłem, by mojej uwadze nie uszło jej teatralne przewracanie oczami. Wszystko, co robiła, było teatralne, ale ten fikołek, który robiły jej ślepia – to był majstersztyk.
Ledwie wyszłyśmy z liceum, a ja już tuptałam za nią niczym szczeniaczek. Jak zwykle.
Jak na październik dzień był wręcz obrzydliwie ładny. Kryształowo czyste jesienne powietrze. Złociste światło. Warunki jak w jakimś halloweenowym filmie . Idealna pogoda na wrzucenie na grzbiet skórzanej kurtki w starym stylu, którą znalazłam w secondhandzie Scout w miniony weekend. Delikatne podmuchy wiatru mierzwiły nam włosy.
– Na tej imprezie trzeba mieć kostium, no nie? – spytałam, zerkając na Claire. – A ja nie mam nic, w co mogłabym się przebrać.
Moja siostra wydęła usta, po czym przyjrzała mi się przez chwilę. Poza kurtką moja obecna stylizacja obejmowała mocną szminkę rodem z lat dziewięćdziesiątych, biały podkoszulek na cienkich ramiączkach, kilka naszyjników i wysoko upięty kucyk.
– A to nie jest przebranie? – spytała Claire, szczerze zdumiona. – Myślałam, że się przebrałaś za postać z tego filmu… Wiesz, grała ją ta dziewczyna z Jeziora marzeń…
– Katie Holmes z Grzecznego świata – doprecyzowałam. – Ale to nie jest przebranie, a raczej… hołd.
Grzeczny świat to straszna szmira, ale podobała mi się, bo w tym filmie Katie Holmes porzuciła typową dla siebie rolę chłopczycy i wcieliła się w ostrą alternatywkę. To był kluczowy moment dla mody lat dziewięćdziesiątych. Sprawdźcie sami w sieci.
Więc gdy znalazłam skórę – identyczną jak ta, którą nosi w filmie Katie – reszta stylizacji odnalazła się sama.
– Hołd, przebranie, jeden pies. – Claire machnęła ręką. – Wyglądasz na hotówę. Korzystaj.
Musiałam się ugryźć w wargę, żeby się nie wyszczerzyć. Komplementy siostry zawsze znaczyły dla mnie więcej niż czyjekolwiek inne.
Przechodziłyśmy właśnie przez ulicę, kierowałyśmy się jednak nie w stronę parkingu dla uczniów ostatniej klasy, gdzie Claire parkowała swoją jettę, ale na kampus Mercer College.
– Idziemy do hali sportowej taty? – spytałam.
Chodziło o halę należącą do Mercer, a więc miejsce, gdzie nasz ojciec trenował uczelnianą drużynę siatkarską i softballową. Spędzałyśmy tam czas z Claire już wtedy, gdy byłyśmy brzdącami z kitkami i strupami na kolanach.
Tak właściwie to ja miałam strupy. Mojej siostrze nie przydarzały się prozaiczne przygody w rodzaju upadków.
– W szatni jest lepsze światło niż w domu – wyjaśniła. – Mają tam lustra otoczone żarówkami jak w starych charakteryzatorniach. I produkty marki Kiehl pod prysznicami.
Pokiwałam głową, choć ledwie zwracałam uwagę na jej słowa. Już teraz zsuwałam gumkę z włosów w sposób możliwie najbardziej niedbały.
– Czy moje włosy powariowały?
Claire pokręciła głową.
– Nie, wyglądają bardzo dobrze. Sama Katie Holmes byłaby o nie zazdrosna.
– Teraz już obie wiemy, że kłamiesz.
* * *
W hali sportowej praktycznie nikogo nie było. Buczące rastry oświetleniowe dawały światło, które w kontraście z pięknym październikowym słońcem było matowe i fałszywe. W pomieszczeniu wciąż unosił się przykry zapach potu, tak że niemal dało się go dostrzec. Gamy aromatów dopełniała ostra woń środków czyszczących. Temperatura wewnątrz hali zawsze była wyższa od znośnego poziomu o jakieś pięć czy sześć stopni, a do tego powietrze pozostawało dziwacznie wilgotne. Gdy omiatałam pomieszczenie wzrokiem, niemal czułam, jak gniecie się na mnie koszulka.
Na orbitreku na tyłach hali sapała Erin Cleary. Była uczennicą ostatniej klasy w Omaha East, ale wszyscy reprezentujący szkołę sportowcy trenowali na terenie college’u. Erin była gwiazdą siatkówki, więc właściwie mieszkała tu na stałe, a przynajmniej tak wynikało z moich obserwacji. Zobaczyć ją tutaj dziś – w piątek, a do tego w Halloween – nie było dla mnie wielkim zaskoczeniem.
Usłyszałam łoskot odważników dochodzący z przeciwnej strony hali i zerknęłam w poszukiwaniu źródła hałasu. Patrzyłam akurat na tyle długo, by ujrzeć falujące brązowe włosy i mięśnie drgające pod cienką warstwą lśniącego potu. Zaraz jednak odwróciłam wzrok jak ktoś, kto obawia się, że oślepnie od gapienia się zbyt długo w zaćmienie słońca. Moje policzki płonęły.
Claire złapała mnie za rękę.
– To Wesley James Hanson Trzeci.
Ależ oczywiście. Zdawałam sobie z tego sprawę.
Wesley James Hanson III przeprowadził się tutaj z Bostonu i zaczął pojawiać się w hali mniej więcej na początku lata, co dało mi około pięć miesięcy, by go… zauważyć. Mówili na niego Wes. Claire i ja zdawałyśmy sobie z tego sprawę, ale żadna z nas nie potrafiła mówić o nim inaczej niż Wesley James Hanson III. Zasługiwał na każdą z siedmiu sylab.
W tym roku zaczął college, a to oznaczało, że mógłby się zainteresować dziewczyną z liceum. Wykonywałam takie obliczenia przynajmniej raz w tygodniu.
Przez całe lato.
– Zauważy, że się gapisz – wymamrotałam do Claire.
Położyłam jej dłoń na plecach i spróbowałam pokierować ją ku szatni. W ciągu minionych pięciu miesięcy spędziłam dużo czasu na podejmowaniu prób trzymania mojej siostry z dala od Wesa.
– Jestem nim zafascynowana – odparła Claire. Swoją drogą nadal się gapiła. Nie była typem dziewczyny, którą zmartwiłby fakt, że podobny bogom chłopak z pierwszego roku college’u przyłapał ją na wlepianiu w niego spojrzenia. – Słyszałam, że jeszcze w Bostonie wdał się w romans z czterdziestoletnią rozwódką oraz jej córką. Równocześnie. I że jego ojciec musiał zapłacić byłemu mężowi-łamane-przez-ojcu sporą sumkę, by sprawa została zamieciona pod dywan.
Przygryzłam wargę, dorzucając tę plotkę do mojej rozległej kolekcji. Nie tylko Claire fascynowała tajemnica, którą był Wesley James Hanson III. Ledwie wczoraj Eli zdradził mi, co gdzieś podsłuchał: ktoś wspomniał, że Wesa wywalono z jakiejś wymuskanej szkoły z internatem na Wschodnim Wybrzeżu, bo urządził w akademiku klub, w którym ludzie tłukli się za pieniądze. Millie twierdziła, że podobno należał do irlandzkiej mafii. Tymczasem X wspomniał, że gość szykuje się, by spróbować swoich sił w olimpijskiej drużynie wioślarskiej.
Nie istniał żaden sposób, by zweryfikować którąkolwiek z tych plotek. Wes nie był obecny w mediach społecznościowych. Gdy ten jeden raz podjęłam próbę wyszukania czegoś o nim w internecie, znalazłam tylko wzmiankę o Jamesie Wesleyu Hansonie, który zmarł w Georgii w 1940 roku. I nic więcej.
Ten cały nimb tajemnicy czynił go tylko bardziej fascynującym. Wes nie przypominał nikogo, kogo wcześniej znałam. Wszyscy wpisywaliśmy się w jakieś tropy postaci rodem z filmu dla nastolatków – ale nie on. Jemu udało się tego uniknąć w sposób kompletny i dokumentny. Był zamożny, ale nie kręciła go kasa. Był sportowcem, ale nie kafarem (że pozwolę sobie użyć staromodnego określenia, które usłyszałam w jakimś filmie). Był piękny, ale również… cudaczny. W atrakcyjny sposób.
Znów pozwoliłam moim oczom spocząć na nim na jakąś sekundę – patrzyłam, jak podnosi ciężary po drugiej stronie pomieszczenia. Od kolan w górę miał look standardowego bogatego typka: szare szorty dresowe marki Nike, biała koszulka tego samego producenta eksponująca wielkie muły. Ale zauważyłam, że do tenisówek dobrał godne dziadka skarpety w staromodne romby, które podciągnął do połowy łydek.
Zawsze wykręcał takie numery. Malował paznokcie u stóp na czarno. Do bardzo zwyczajnej koszulki i dżinsów dorzucał naszyjnik z pereł. Tu detal, tam drobny szczegół, w sam raz, by delikatnie dać do zrozumienia, że nie przejmuje się normami płciowymi i że nie da się zagonić w róg żadnym oczekiwaniom. Boże, jakie to było atrakcyjne.
– Założę się, że on ogląda tylko mało znane, artystyczne filmy z Niemiec – mruknęła Claire, wciąż się w niego wgapiając. – Albo tak zestawia Czarnoksiężnika z Oz z albumem Dark Side of the Moon, by słowa piosenek zgrywały się z akcją.
– Totalnie – przytaknęłam, choć miałam stuprocentową pewność, że Wes lubi horrory, zupełnie jak ja.
W zeszłym miesiącu czekałam na tatę, by zawieźć go do domu, i oglądałam na laptopie Dziwaka (niedoceniony, stylizowany na found footage film z 2014 roku z Markiem Duplassem w roli gościa, który pragnie nakręcić film dla jeszcze nienarodzonego dziecka; świetna rzecz!). Zobaczyłam go już niemal do końca i zaczynałam się ekscytować, bo wśród horrorów to właśnie ten film ma moje absolutnie ulubione zakończenie. I kto stanął obok, by obejrzeć mi przez ramię ostatnie dwie minuty? Sam Wesley James Hanson III.
– Widziałaś sequel? – spytał, gdy film się skończył.
– Nie – odpowiedziałam.
Co było dziwne, bo przecież oglądałam rzeczony film ponad dwadzieścia razy, ale będę szczera: w tamtym momencie mój mózg nie tyle pracował, co powtarzał w kółko, raz za razem, bez przerwy, dwa słowa: „ale” oraz „ciacho”. Powinnam być więc niezmiernie dumna, że w ogóle zdołałam wydobyć z siebie jakiekolwiek słowo.
– Sequel to niezły czad – powiedział.
Czad! – pomyślałam, a mój mózg zaczął krzyczeć. Tymczasem on dodał:
– Naprawdę powinnaś go obejrzeć.
Zdaje się, że zarejestrowałam wtedy, jak obczaja moje nogi, ale gdy tylko zorientował się, że to widzę, natychmiast spojrzał mi w oczy. Nie miałam jednak nic przeciwko – akurat tamtego dnia czułam się dobrze ze swoim wyglądem. Nie jestem jakąś dziwaczką, która non stop przebiera się za postaci z filmów, ale horrory z lat dziewięćdziesiątych nieźle wkręciły mnie w modę z tamtej dekady. Miałam na sobie cudowną mini, masywne czarne buty i podwiązki - stylizację w klimacie młodej Winony Ryder. Claire mówiła, że w tej spódniczce moje nogi wyglądają jak milion dolców. A gdy moja siostra mówi coś takiego, to musi być to prawdą.
– Niezłe… podwiązki – powiedział Wes.
– Niezłe szorty – odbiłam piłeczkę.
Przez cały dzień nosił na sobie te niedorzecznie kuse spodenki sportowe. Takie w typie wręcz obscenicznym. Tylko Wesley James Hanson III mógł sprawić, że te gatki wyglądały na nim seksownie.
A ja wciąż nie mogłam uwierzyć, że odważyłam się je skomentować.
Ale Wes wpatrywał się we mnie, jakby chciał powiedzieć coś innego, i nastał ten naładowany elektrycznością moment, w którym każde oczekuje, że to ta druga osoba odezwie się pierwsza. Tyle że żadne nic nie powiedziało. Nie mogłam ustalić, czy Wes po prostu jest luzakiem, czy może w rzeczywistości cechuje go pewna nieśmiałość.
Po dłuższej chwili potarł dłonią kark i rzucił:
– Do zobaczenia, Alice.
W tamtej chwili moje serce niemal stanęło. Wesley James Hanson III znał moje imię. Co musiało oznaczać, że o mnie pytał.
Czy chodziło o te podwiązki? O to, że wyróżniałam się w tym budynku, bo bo jako jedyna nie byłam ostentacyjnie wysportowana? Nie miałam pojęcia. Gdy Wes odszedł, zostawił za sobą ten niesamowity zapach, coś jak piżmo wymieszane z wonią suchej trawy i zamszu – tak wyobrażałam sobie zapach spoconego kowboja. Gdybym mogła, zrobiłabym sobie z niego świeczkę.
Od tego czasu, jeśli akurat przebywaliśmy równocześnie w budynku hali sportowej, miałam poczucie, jakbyśmy dotkliwie zdawali sobie sprawę ze swojej obecności. Zauważałam, że zerka w moją stronę, i czułam mrowienie skóry, ilekroć się do mnie zbliżał. Czasem rozmawialiśmy. Gdy widział, że oglądam film, zatrzymywał się, by przez chwilę oglądać go przez moje ramię, a potem rzucał rekomendacją, na co ja odwdzięczałam się, polecając coś od siebie. Zaczęłam dość często zakładać zestaw podwiązki-i-miniówka, po czym zarejestrowałam, że on też często nosi swoje kuse spodenki. I, o rany, o rany, czy to był flirt? Czy my ze sobą flirtowaliśmy?
Nie wiem, co właściwie robiliśmy, ale zaczęło się to we wrześniu i ciągnęło aż do teraz, do końca października. Nie powiedziałam o tym Claire. Nie chciałam w żaden sposób zapeszyć.
– Alice? Idziesz? – zapytała moja siostra; była już w pół drogi do szatni, ale zatrzymała się, czekając na mnie.
Zamrugałam, odrywając wzrok od Wesa.
– Yyy… w sumie to muszę porozmawiać z tatą. Widzimy się przed jego kantorkiem?
Pokiwała głową, szukając czegoś w torebce.
– Pożyczysz mi tę szminkę, którą masz na sobie?
– Mowy nie ma.
– Proszę? Świetnie na tobie wygląda – nadąsała się lekko. – Chcę ją wypróbować.
– Czy istnieje słowo mocniejsze od „nie”? Bo chciałabym w adekwatny sposób wyrazić, jak wysoki jest poziom „nie” w moim sercu.
Gdybym pożyczyła Claire moją szminkę, ta nagle stałaby się jej szminką i już po chwili wszyscy mówiliby, jak wspaniale na niej wygląda, a potem nagle ten kolor byłby już kolorem Claire, przez co nigdy więcej nie mogłabym go używać. Dokładnie to samo stało się z parą mokasynów na platformie, które znalazłam w Scoucie pod koniec ubiegłego roku. Tych samych mokasynów, które miała obecnie na nogach. Nie zamierzałam więc ryzykować.
Na szczęście odpuściła.
– Dobra. To widzimy się przed kantorkiem taty.
Zniknęła w szatni. A ja, zamiast kierować się do kantorka ojca, odwróciłam się, pozwalając sobie na ostatnie spojrzenie…
Wesley James Hanson III się na mnie gapił. Zobaczył, że i ja patrzę w jego stronę, a na jego usta powoli wypełzł uśmiech.
Boże, ależ on miał piękne wargi. Wlepiając w nie wzrok, zastanawiałam się, jakby to było je całować. Czy były szorstkie, a może miękkie? Jak smakowały? Minęło zbyt wiele czasu od mojego ostatniego pocałunku. Poprzednim całującym był X na imprezie urodzinowej Chloe, świeżo po rozpoczęciu liceum. Wyjawił mi, że jest gejem jakieś dwie sekundy później, ale nawet przed usłyszeniem tej rewelacji miałam poczucie, jakbym całowała brata.
Ale pocałunek z Wesem…
Całe moje ciało przeszył dreszcz. Gdy ponownie się odwróciłam, nogi mi drżały.
Kantorek mojego taty był rozmiarów garderoby, nie miał okien, a wielkie biurko zajmowało całą jedną ścianę. Nad nim wisiała wręcz szokująca liczba inspiracyjnych plakatów. Poważnie. Wyobraźcie sobie jakąś wielką liczbę plakatów i pomnóżcie to przez dwa.
Zanim zdążyłam otworzyć drzwi, z pomieszczenia wyszła Chloe Bree.
– Allison, cześć – powiedziała, przerzucając swoje długie, platynowoblond włosy przez jedno ramię.
Znała mnie od podstawówki, pobierała prywatne lekcje softballu od mojego taty już od roku, a nadal nie wiedziała, że nazywam się Alice, nie Allison.
Świetnie sprawdziłaby się w filmie gangsterskim, w którym wszystkie kobiety mają tipsy i burzę włosów tleniony blond, i są uzależnione od kokainy.
– Cześć, Chloe – odpowiedziałam.
Sprawiała wrażenie, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy zza rogu wynurzył się, zamiatając podłogę, Owen Maddox, pierwszoroczniak z college’u, który wieczorami i w weekendy dorabiał sobie jako woźny. Miał długie, ciemne włosy opadające na twarz tłustą kurtyną oraz blizny trądzikowe.
– Owen, no cześć – powiedziała Chloe głosem, który brzmiał odrobinę sztucznie. – Oczywiście będziecie oboje dziś wieczorem na mojej imprezie, nie?
Owen czasami kupował piwo uczniom liceum, co oznaczało, że pojawiał się na szkolnych imprezach, ale zawsze stał gdzieś w kącie i raczej z nikim nie rozmawiał. Millie mówiła, że jest naszym szkolnym Boo Radleyem. Było to dość celne porównanie.
– Za nic bym tego nie przegapił – odpowiedział z kamiennym wyrazem twarzy.
Zerknął na mnie pospiesznie, po czym zniknął za rogiem. Odgłos jego miotły szurającej po podłodze zaczął się oddalać.
– Ty też będziesz, prawda, Allison? Będzie rzeźnia! – oznajmiła Chloe.
Po czym pomachała do mnie, przebierając palcami, i odmaszerowała, nim zdołałam w jakikolwiek sposób jej odpowiedzieć.
Weszłam do kantorka taty i zapukałam we framugę.
– Tato?
– Hej, Alice. – Okręcił się w fotelu; jego postura niewiele różniła się od sylwetek chłopców w moim wieku garbiących się nad ławkami. Światło wiszącej pod sufitem lampy zamigotało w jego pojawiających się tu i ówdzie siwych włosach oraz pogłębiło cienie pod oczami, przez co wyglądał równocześnie na młodszego i starszego niż w rzeczywistości. – Claire jest z tobą?
Dziewięćdziesiąt pięć procent wypowiedzi ojca skierowanych do mnie brzmiało: „Czy Claire jest z tobą?” albo „Widziałaś może Claire?”. Mówię to na wypadek, gdybyście się zastanawiali, czy łączy nas silna więź.
– W szatni – odpowiedziałam. – Yyy, zastanawiałam się… czy miałeś może czas zerknąć na moje podanie? O staż w Mercer?
Letni Staż Badawczy w Szkole Medycznej Mercer był jedną z najbardziej prestiżowych form praktyk, jakie mogli zaliczyć licealiści w całym kraju. Czymś, co u rekruterów w college’ach wywoływało obfity ślinotok, zalewający im laptopy. Stanowił też furtkę do programu kursów wstępnych na medycynę, które pozostawały moim celem, odkąd byłam dziewięciolatką grającą w wolnym czasie w Operację i marzącą, by pewnego dnia wydłubywać prawdziwe kości z prawdziwych ludzi.
Pragnęłam być patolożką sądową – doktorką, która bada przyczyny nagłej i niespodziewanej śmierci, a czasem nawet staje przed sądem, gdy podejrzewa się, że zgon nastąpił na skutek przestępstwa. Innymi słowy: praca marzeń.
A skoro mój tata pracował w Mercer, miałam nadzieję, że mógłby udzielić mi kilku wskazówek odnośnie do rzeczy, które chętnie widziałby w podaniu komitet rozpatrujący takie wnioski.
Przez sekundę miał twarz tak absolutnie pozbawioną wyrazu, że byłam pewna, iż nie tylko nie przeczytał dokumentu, ale w ogóle zapomniał, że go o to poprosiłam. Być może zapomniał nawet, iż w ogóle dorobił się drugiej córki.
A potem się uśmiechnął. To był uśmiech króla zjazdu absolwentów i przewodniczącego klasy. Gdy chodził do liceum, był królem wszystkiego. Kiedy prezentował światu ten uśmiech, łatwo było zrozumieć, dlaczego.
Claire odziedziczyła ten uśmiech. Ja już nie.
– Nie zapomniałem, Alice, serio. Rzucę na to okiem dziś wieczorem.
Wyszłam z kantorka i ruszyłam przed siebie, całkowicie skupiona na kwestii podania. Wtedy jednak skręciłam za róg i wpadłam prosto na Wesleya Jamesa Hansona III.
I kiedy mówię „wpadłam”, mam na myśli dosłowne wpadnięcie na niego. Jak w filmie. Jak w tej scenie w Krzyku, kiedy Sidney ucieka, gdy goni ją Ghostface, i skręca za róg, by zderzyć się z Billym.
Zastanawiałam się, czy tu na mnie czekał.
– Alice – powiedział. – Hej.
Przez moment wpatrywał się w moje usta, a ja poczułam w nich nagłą suchość.
– Hej – odpowiedziałam.
Każdy centymetr jego skóry był opalony, jak gdyby właśnie wrócił z plaży, choć mieszkaliśmy ze trzy tysiące kilometrów od najbliższej prawdziwej plaży. W zębach obracał wykałaczkę, gdy do mnie mówił. Było w tym coś niesamowicie uwodzicielskiego.
Widziałabym go w horrorze. Widziałabym go w dowolnym filmie. Miał w sobie to coś, co nigdy nie przestawało być stylowe – ten klimat bogatego dzieciaka i niegrzecznego chłopca. Był jak Skeet Ulrich, Heath Ledger czy Timothée Chalamet.
I miał… spinkę do włosów z Hello Kitty.
– Hello Kitty – mruknęłam; najwyraźniej nie byłam w stanie pomyśleć o czymś i nie powiedzieć tego na głos.
– Ano tak. – Dotknął spinki. – To z tej wspólnej kolekcji z Myszką Minnie. Widzisz? Ma na głowie jej czerwoną kokardkę w grochy.
Faktycznie, miała na głowie czerwoną kokardkę w grochy.
– To… super – powiedziałam, myśląc równocześnie: Szczęśliwa kicia.
Bo osobiście czekałam na możliwość dotknięcia włosów Wesa od czasu, gdy tylko go zobaczyłam po raz pierwszy.
Przesunął wykałaczkę językiem w kącik ust.
– Obejrzałem ten film, o którym wspominałaś. Zaproszenie. Bardzo intensywny. Dzięki za polecajkę.
Zaproszenie to film z 2015 roku opowiadający o ostro powalonej kolacji.
Poczułam, że lekko się odprężam – zawsze tak było, gdy zaczynałam rozmawiać o horrorach.
– No nie? To, że pierwsza połowa filmu w całości poświęcona jest budowaniu poczucia klaustrofobii i napięcia, więc widz tylko czeka, by zobaczyć, co się wydarzy dalej, kombinując w głowie nad możliwym przebiegiem akcji…
Urwałam, gdy Wes pochylił się nade mną i podniósł złocisty listek, który przyczepił się do rękawa mojej kurtki.
Ostatnio robił to coraz częściej: znajdował preteksty, by mnie dotknąć. Rzęsa na policzku. Metka wystająca z koszulki. Ilekroć czułam dotyk jego skóry, przypominało to moment zapalania zapałki. To nagłe syczenie i uczucie gorąca.
– Chciałem po prostu powiedzieć, że był straszny – powiedział, wypuszczając listek, który wirując, opadł na posadzkę. – Sporo wiesz o filmach, co?
Spojrzałam na niego, ledwie ośmielając się oddychać. Gdy sięgał po liść, zbliżył się do mnie na tyle, by znaleźć się w mojej przestrzeni osobistej. To już nie była bliskość z kategorii przyjaciele. To było coś więcej.
– Owszem – powiedziałam.
Znów czułam ten jego kowbojski zapach – na powrót odebrał mi mowę.
– Rozważam zaproszenie cię do obejrzenia czegoś wspólnie – oznajmił, przypatrując się badawczo mojej twarzy.
Zamrugałam.
– Jesteś pewien?
– Taa, ale trochę mnie to stresuje. – Uśmiechnął się nieśmiało.
– Cóż, strach to balsam dla duszy – rzuciłam, a jego uśmiech stał się szerszy.
– Istotnie, tak jest. – Podrapał się po tyle głowy. – No, to co ty na to? Robisz coś dziś wieczorem?
Jedną z moich ulubionych plotek na temat Wesa była ta sugerująca, że spędził ostatnie cztery lata w Korei Południowej, pisząc i reżyserując horrory, i że musiał się ukrywać tutaj, bo jego ostatnia produkcja wkurzyła Koreę Północną, przez co wylądował na jej czarnej liście.
Gdybyście mnie spytali na początku lata, powiedziałabym, że prędzej ta plotka okaże się prawdziwa, niż Wes zaprosi mnie na randkę.
Czasem życie bywa wręcz zdumiewająco nieprzewidywalne.
Wciąż byłam na etapie przypominania sobie, jak to właściwie jest korzystać z daru mowy, gdy nagle irytująco radosny głosik dobiegł gdzieś zza moich pleców:
– Och, czeeeść.
Zamknęłam oczy. Temperatura mojej twarzy wzrosła do tysiąca stopni.
Wes spojrzał nad moim ramieniem.
– O, hej. Jesteś siostrą Alice, prawda?
Aż poczułam, jak Claire cała sztywnieje. Nigdy w życiu nie zdarzyło się, by ktoś nazwał ją „siostrą Alice”. W moich koszmarach na ogół bywałam naga, a ona pojawiała się, przerywała rozmowę z Wesem i mi go kradła. Chyba powinnam być wdzięczna, że obecnie miałam na sobie ubranie. Gdy zanosi się na to, że zobaczycie, jak miłość waszego życia nagle zadurza się w waszej siostrze, dobrze jest jednak być całkowicie ubranym.
Próbowałam się skupić na tej myśli, gdy Claire położyła mi dłoń na ramieniu i oznajmiła:
– Tak, Claire to… ja. Cześć.
Oczywiście, że ta kwestia w jej ustach brzmiała czarująco. Zarejestrowałam nutę napięcia w jej głosie tylko dlatego, że znałam ją lepiej niż ktokolwiek.
– Wes.
Spojrzał na mnie, czekając, aż coś powiem, ale z jakiegoś powodu w mojej głowie pojawiła się w tamtym momencie przypadkowa myśl o pogłosce, że film Piła został zainspirowany notką prasową o jakimś facecie, który włamywał się ludziom do domów, by łaskotać śpiące dzieci w stopy.
Nie mów tego na głos, Alice – błagałam się w myślach.
– No więc, Wes – powiedziała tymczasem Claire. – Skąd znasz moją siostrę?
Ponownie spojrzał na mnie, a potem na nią. Zmarszczył brwi.
– Czasem po szkole ogląda tutaj filmy.
– Tak, to prawda, Wesley. To prawda.
Spojrzała na mnie. Oboje się na mnie gapili. Nastał moment, bym to ja się odezwała, a jednak nic nie powiedziałam, bo byłam w stanie myśleć jedynie o moich idealnych mokasynach vintage, a raczej o idealnych mokasynach vintage Claire. To nawet nie była jej wina, że to ona je nosiła. Po prostu wyglądały na niej znacznie lepiej. Wszyscy tak mówili. Założyła je raz i przepadła wszelka magia, którą czułam podczas ich przymierzania w sklepie. Po co miałam nosić wspaniałe buty, skoro wiedziałam, że nigdy nie będę wyglądać w nich lepiej niż Claire? Już następnego dnia sprezentowałam jej te mokasyny.
A teraz naprawdę nie chciałam, by Wes poszedł w ich ślady. Claire mogła zdobyć dowolnego faceta. A kiedy mnie ponownie uda się spotkać gościa, który wygląda jak Heath Ledger, lubi horrory i docenia moje nietuzinkowe wybory modowe?
Odpowiedź brzmiała: nigdy. Wes był jedyny w swoim rodzaju.
Wpatrywałam się w niego, oczekując tej oszołomionej miny, która pojawiała się na twarzy każdego chłopaka oraz wielu dziewczyn wchodzących w interakcję z Claire.
Ale Wes nadal patrzył na mnie, w jakiś sposób dając odpór studni grawitacyjnej wytwarzanej przez perfekcję mojej siostry.
Może nie podobały mu się ideały? Sam przecież łączył skarpety w romby ze sportową elegancją. Może dla kogoś takiego jak on perfekcja była zbyt nudna?
Zmarszczył brwi, jak gdyby dając mi znak, że oczekuje jakiegoś sygnału, a ja przypomniałam sobie, że przecież przed chwilą zaprosił mnie na randkę. Mnie, a nie Claire.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Imię „Eli” w wersji angielskiej czytaj się „Ilaj” i odmienia zgodnie z wzorcem: D., B. Elia [ilaja], C. Eliowi [ilajowi], N. Eliem [ilajem], Ms. Eliu [ilaju] [przyp. red.]. [wróć]
Mary Berry była do 2016 r. jedną z jurorek brytyjskiego oryginału. W USA show nosi nazwę Great American Baking Show (przyp. red). [wróć]