Jak przetrwać swoją śmierć - Valentine Danielle - ebook + książka

Jak przetrwać swoją śmierć ebook

Valentine Danielle

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Alice to introwertyczka, która marzy o karierze patolożki sądowej, a wolne chwile spędza raczej na oglądaniu horrorów niż na imprezowaniu. Jej siostra Claire to jej przeciwieństwo: jest piękną, przebojową dziewczyną, kochającą występy w teatrze. Mimo różnic dziewczyny są dla siebie prawdziwymi przyjaciółkami i powierniczkami… Ale ta sielanka bezpowrotnie się kończy, gdy na imprezie halloweenowej Claire zostaje zamordowana.

W tym momencie życie Alice wywraca się do góry nogami, a kolejne dwanaście miesięcy to dla niej już tylko wegetacja i obserwowanie rozpadającej się rodziny oraz kończących się przyjaźni. Rok po śmieci ukochanej siostry dziewczyna przygotowuje się do złożenia zeznań przed sądem jako jedyny świadek w sprawie.

Pierwszego dnia procesu Alice zostaje ogłuszona w sądowej łazience przez tajemniczą nieznajomą. Kiedy odzyskuje przytomność, jest noc Halloween poprzedniego roku, tuż przed zabójstwem Claire. Alice ma czas do północy, by uratować siostrę i odnaleźć prawdziwego mordercę, zanim zaatakuje on kolejną ofiarę… ale czy na pewno ma szansę na szczęśliwe zakończenie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 375

Oceny
3,8 (6 ocen)
1
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Book_besties__

Dobrze spędzony czas

„Jeśli ze mną nie pój­dziesz, mogę zgi­nąć”. 🎃Alice to introwertyczna miłośniczka horrorów, jest zupełnym przeciwieństwem swojej starszej siostry - Claire. Mimo wielu różnic siostry są ze sobą bardzo blisko. 🎃Tym razem, przyjaciołom Alie udaje się namówić ją na imprezę Halloweenową, organizowaną na polu kukurydzy. Nikt nie spodziewa się, że dojdzie tam do ogromnej tragedii i tej nocy Alice straci siostrę. 🎃Rok później, ma odbyć się rozprawa w sprawie Claire, Alie jednak na nią nie dociera. Budzi się w przeszłości, na chwilę przed morderstwem siostry. Teraz ma tylko 24 godziny, by zmienić bieg wydarzeń i zapobiec śmierci Claire. Czy próba zmiany przeszłości jest na pewno dobrym wyborem? Co może pójść nie tak? Podpowiem - wszystko 🔥 🎃Nikt nie spodziewał się, że uratowanie jednej osoby, może doprowadzić nie dość, że do śmierci innych, ale też do odkrycia tajemnic, których wcale nie chciało się poznać. 🎃Po dość długim ciągu romansów i fantastyki potrzebowałam czegoś odświeżające...
00

Popularność




NOC HALLOWEEN, W ZESZŁYM ROKU

Mark Evans tulił piłę łań­cu­chową, jakby ta była co naj­mniej nie­mow­lę­ciem.

– No nie wiem, Chloe… To mi nie wygląda na zbyt bez­pieczne.

– Nawet nie ma łań­cu­cha – wytknęła mu Chloe. – A piła łań­cu­chowa bez łań­cu­cha nie może prze­cież nikomu zro­bić krzywdy.

– Ale na­dal jest ciężka. I gło­śna. I co z tymi wszyst­kimi, no… jak to się mówi? Spa­li­nami? Czło­wiek się tego nawdy­cha i w ogóle…

Dziew­czyna zamknęła na moment oczy, wal­cząc z nara­sta­jącą fru­stra­cją. Mark był naj­bar­dziej rosłym gościem w dru­ży­nie lek­ko­atle­tycz­nej. Może i nawet naj­więk­szym typem z ich rocz­nika. Kiedy stał się takim mazga­jem?

Trzeba posta­wić sprawę uczci­wie: nie wybrała go dla­tego, że miała go za choj­raka czy kogoś w tym stylu. Wybrała go ze względu na jego barki – sze­ro­kie i musku­larne, naj­lep­sze w Omaha East. Uznała, że gdy naprężą się pod cię­ża­rem piły spa­li­no­wej, będą wyglą­dać naprawdę zło­wrogo – jak u tego typa ze strasz­nego filmu z piłami, Jasona czy jakoś tak.

– A nie mogli­by­śmy, nie wiem, odtwo­rzyć dźwięku pra­cu­ją­cej piły? – spy­tał Mark. – Albo sam będę wyda­wać z sie­bie odpo­wied­nie dźwięki, o, tak…

Zade­mon­stro­wał swój spo­sób na naśla­do­wa­nie sto­sow­nego odgłosu: wydmu­chi­wał powie­trze przez zaci­śnięte wargi, jed­no­cze­śnie jakby ter­ko­cząc języ­kiem.

Chloe zatkało. Ale co można powie­dzieć, gdy gość wydaje w twoim kie­runku odgłosy naśla­du­jące piłę łań­cu­chową?

Wie­działa już od pierw­szej chwili – od momentu, gdy prze­ko­nała rodzi­ców, by wyna­jęli tereny Lacy Farms na jej imprezę hal­lo­we­enową – że czę­ścią całego wyda­rze­nia muszą być prze­ra­ża­jące typki z piłami łań­cu­cho­wymi gania­jący za gośćmi po labi­ryn­cie w polu kuku­ry­dzy. Bez cze­goś takiego impreza byłaby żenu­jącą posia­dówką pośrodku pól. Jakim cudem jej wizja do nikogo nie docie­rała?

– Mark… – zaczęła ostroż­nie. – Posłu­chaj: włą­czysz tę piłę i będziesz z nią ganiać ludzi po labi­ryn­cie, a robiąc to, będziesz zaje­bi­ście straszny, albo opo­wiem wszyst­kim o tym, co robisz, gdy się cału­jesz.

Obści­ski­wali się na uro­dzi­nach Kylie Mack w zeszłym roku, gdy nagle Mark zaczął krę­cić języ­kiem wewnątrz jej ust – przy­po­mi­nało to dziwny, wil­gotny wir­nik śmi­głowca. I było naprawdę ohydne.

Chło­pak pobladł i prze­łknął ciężko ślinę.

– No, okej.

Dzięki Bogu – pomy­ślała Chloe.

Pole kuku­ry­dzy wła­śnie omio­tły świa­tła samo­chodu, dając tym samym sygnał, że zaczęli się poja­wiać pierwsi goście. Chloe kochała tę część imprezy – sam jej począ­tek. Na tym eta­pie mogło się wyda­rzyć abso­lut­nie wszystko. Spraw­dziła tele­fon i dokład­nie w tym momen­cie, na jej oczach, osiem­na­sta pięć­dzie­siąt dzie­więć prze­isto­czyła się w dzie­więt­na­stą.

Czas na przed­sta­wie­nie.

Geniusz jej imprezy pole­gał na tym, że ludzie, ści­gani przez typów z piłami, musieli naj­pierw prze­pra­wić się przez straszny labi­rynt znaj­du­jący się wśród łanów kuku­ry­dzy. Dopiero wtedy, w ramach nagrody, mogli się cie­szyć alko­ho­lem i muzyką pośrodku pola. Chloe była cał­kiem dumna z tej kon­cep­cji. Wie­działa, że wszystko jest już przy­go­to­wane, ale mimo wszystko spraw­dziła jesz­cze po raz drugi, czy latar­nie są zapa­lone, kra­nik z pro­cen­tami jest usta­wiony, a kapela szy­kuje swój sprzęt. Powi­tała pierw­szych gości, wypiła jed­nego szota, chwilę potem dru­giego w ramach bonusu (No co? Prze­cież to jej impreza!) i wła­śnie wtedy pod­słu­chała roz­mowę, w któ­rej ktoś stwier­dził, że cały ten kuku­ry­dziany labi­rynt nie jest nawet straszny, bo Mark Evans nie odpa­lił piły, tylko wydo­by­wał z sie­bie dziwne dźwięki.

Chloe poczuła, że jej szczęka mimo­wol­nie się zaci­ska.

No, chyba robi­cie sobie ze mnie jaja – pomy­ślała.

Słońce zdą­żyło już zajść i jedy­nymi źró­dłami świa­tła były latar­nie kem­pin­gowe ota­cza­jące pusty obszar pośrodku pola; gazowe pło­myczki migo­tały jak świe­tliki. Chloe ruszyła cięż­kim kro­kiem ku labi­ryn­towi, ale przy wej­ściu się zawa­hała. Było w nim ciem­niej, niż się spo­dzie­wała – o wiele ciem­niej, niż gdy dwa­dzie­ścia minut temu roz­ma­wiała tam z Mar­kiem. Przej­ście przy­po­mi­nało roz­dzia­wioną czarną pasz­czę. Dziew­czyna wyobra­ziła sobie, że gdy tylko wkro­czy w tę ciem­ność, za jej ple­cami kłapną mroczne szczęki.

Prze­łknęła ślinę.

– Mark? – wykrzy­czała szep­tem, sta­wia­jąc poje­dyn­czy krok.

Łodygi ścię­tej kuku­ry­dzy zachrzę­ściły pod jej sto­pami – ude­rzyło ją, jak suchy był to odgłos; przy­po­mi­nał łama­nie kości. Szybko ode­pchnęła to sko­ja­rze­nie, bo poczuła ukłu­cie stra­chu. Prze­cież to ten sam labi­rynt, w któ­rym była już miliony razy w ciągu dnia. Nie było sensu się nakrę­cać. Ode­zwała się więc ponow­nie, tym razem gło­śniej:

– Mark, weź stam­tąd wyjdź.

Zero odpo­wie­dzi.

Chce, żeby go szu­kała, co? Dobra, niech mu będzie. Skrę­ciła za róg, potem za kolejny i jesz­cze jeden…

Jest – pomy­ślała.

W cie­niu stała postać trzy­ma­jąca piłę łań­cu­chową.

Chloe wes­tchnęła ciężko.

– Myśla­łam, że to usta­li­li­śmy: masz włą­czyć tę piłę – powie­działa, szu­ka­jąc w pół­mroku sze­ro­kich bar­ków Marka. – Bo kiedy zamiast tego hała­su­jesz jedy­nie ustami, serio nie…

Księ­życ wyśli­zgnął się zza chmury i mięk­kie, sre­brzy­ste świa­tło nagle zami­go­tało na łań­cu­chu piły. A dziew­czyna umil­kła.

Chwila – powie­działa do sie­bie w myślach.

Łań­cuch…

Był stary i wyglą­dał na lekko prze­rdze­wiały; nawet z kilku metrów widać było jego krzywe meta­lowe zęby, jakże ostre.

Tego łań­cu­cha z całą pew­no­ścią nie powinno tam być.

Chloe zamru­gała, pró­bu­jąc poła­pać się w tym, co wła­śnie zoba­czyła.

– Co ty wła­ści­wie…?

Piła łań­cu­chowa z war­ko­tem obu­dziła się do życia, a jej krzywe zębi­ska zamie­niły się w meta­liczną mgiełkę. Dziew­czyna roz­chy­liła usta, ale nie była w sta­nie krzy­czeć. Głos jakby zasechł i uwiązł jej w gar­dle. Otwie­rała tylko i na powrót zamy­kała usta, a jej ręce unio­sły się odru­chowo, by ochro­nić twarz.

Krzyk i tak już by jej nie pomógł. Na coś takiego było sta­now­czo za późno. Piła zaczęła się zbli­żać, gwiż­dżąc i zgrzy­ta­jąc; jej odgłos prze­obra­ził się w iskrzący sko­wyt…

A potem tra­fiła w kość.

TRZY GODZINY WCZEŚNIEJ

Moi przy­ja­ciele, Mil­lie Kido i Xavier „X” O’Hare gapili się na mnie z roz­dzia­wio­nymi ustami. Ni­gdy nie sądzi­łam, że znaj­dzie się jakiś powód, dla któ­rego mia­ła­bym kie­dyś użyć słowa „roz­dzia­wione”, a tu pro­szę – jedy­nie ono odda­wało w pełni wyraz zasko­cze­nia i prze­ra­że­nia malu­jący się na ich twa­rzach. Nie tylko kom­plet­nie opa­dły im szczęki, ale ponadto powieki Mil­lie trze­po­tały dziko za szkłami jej oku­la­rów zeró­wek, a X uniósł swoje ciemne brwi tak wysoko, że nie­malże znik­nęły pod skra­jem jego czer­wo­nej czapki.

Ich reak­cja była, szcze­rze mówiąc, tro­chę prze­sa­dzona. Zacho­wy­wali się tak, jak­bym zapro­po­no­wała im wyko­py­wa­nie tru­pów. A prze­cież tylko wspo­mnia­łam o kimś, kto to robił.

– Ej, daj­cie spo­kój. Wie­cie, że mam rację – stwier­dzi­łam, podej­mu­jąc kolejną próbę. – Ed Gein był inspi­ra­cją dla Psy­chozy, Tek­sań­skiej masa­kry piłą mecha­niczną, a nawet Mil­cze­nia owiec. Jest ikoną.

– Chcia­łaś chyba powie­dzieć: jest par­szy­wym mon­strum – odparł X. – Takich słów fak­tycz­nie chcia­łaś użyć, prawda, Alice? „Par­szywy” oraz „mon­strum”?

Teraz chło­pak dra­pał się już po karku, ale może po pro­stu zała­sko­tała go wełna wszyta w koł­nierz jego kurtki. Odkąd go pozna­łam, X nosi dość jed­no­lity ubiór: dżinsy, koszulka hen­ley, glany. Ostat­nio nabrał nieco śmia­ło­ści przy kre­owa­niu swo­ich sty­ló­wek. Dziś ozna­czało to weł­nianą czapkę nacią­gniętą na czarne loki oraz dżin­sową kurtkę z jasno­brą­zową pod­szewką z polaru, ide­al­nie dopa­so­waną do jego kar­na­cji. To nie mógł być przy­pa­dek – musiał być jakiś koleś, o któ­rym X nam jesz­cze nie opo­wie­dział.

– „Ikoną” to możesz nazwać Beyoncé – dodała Mil­lie. – Ikoną jest, nie wiem, Malala. Ed Gein to po pro­stu kolejny zabu­rzony biały facet.

No cóż, nie mijała się z prawdą. Na tere­nie farmy Geina poli­cjanci zna­leźli cztery nosy, odciętą głowę, maski zro­bione z czy­ichś twa­rzy, aba­żur wyko­nany z ludz­kiej skóry, miseczki z cza­szek, a także wargi użyte jako uchwyt do sznurka od zasło­nek, no i pasek do spodni z sut­ków.

Ale prze­cież wcale nie chcia­łam zakła­dać jego fan­klubu!

– Skoro już zamie­rzamy zro­bić nowy pod­cast o praw­dzi­wej zbrodni, to może sko­rzy­stamy z oka­zji i opo­wiemy histo­rię, o któ­rej nikt nie sły­szał? – cią­gnęła Mil­lie. X cią­gle miał na sobie te same ciu­chy, ale ona prze­brała się już w swój strój hal­lo­we­enowy: odgry­wała Velmę z serii Sco­oby-Doo. Poko­chała tę postać, gdy zoba­czyła aktor­ski remake, w któ­rym zagrała Hay­ley Kiy­oko, aktorka o dwu­et­nicz­nym pocho­dze­niu, tak jak Mil­lie. – No wiesz, na przy­kład zaczniemy od odcinka o Samie Lit­tle? To seryjny zabójca z naj­więk­szą liczbą zabójstw w histo­rii Ame­ryki, ale więk­szość jego ofiar to czarne kobiety i pra­cow­nice sek­su­alne, więc nie jest choćby w poło­wie tak znany jak Gein.

– Podoba mi się ten pomysł – rzu­cił X, celu­jąc w nią pal­cem w geście uzna­nia. – I mogli­by­śmy użyć Sama Lit­tle jako pre­tek­stu do dys­ku­sji na temat tego, jak strasz­liwa jest codzien­ność pełna rasi­zmu oraz prze­mocy wobec czar­nych. O tym, jak zni­ka­nie czar­nych i ciem­no­skó­rych dziew­cząt ni­gdy nie spo­tyka się z taką samą uwagą ze strony mediów, jak przy­padki doty­czące bia­łych. Mogli­by­śmy też powią­zać ruch Black Lives Mat­ter z krę­co­nymi przez czar­nych hor­ro­rami w rodzaju Can­dy­man czy To my…

– I może wspo­mnieć o tym momen­cie w fil­mie Ucie­kaj!, gdy pod sam koniec postać Daniela Kalu­uya widzi poli­cyjne świa­tła? – doda­łam.

– No wła­śnie! – X przez moment zda­wał się pod­eks­cy­to­wany, ale potem zmarsz­czył czoło i dodał: – Tyle że filmy Jor­dana Peele’a nie są tak naprawdę sla­she­rami.

Znów wszy­scy umil­kli­śmy. Tema­tyką naszego pod­ca­stu miało być prze­ci­na­nie się praw­dzi­wej zbrodni z wąt­kami z hor­ro­rów, naj­le­piej naszych ulu­bio­nych sla­she­rów. Mil­lie, X i ja chcie­li­śmy oma­wiać to wszystko w spo­sób, który spra­wiałby wra­że­nie prze­my­śla­nego i peł­nego pogłę­bio­nych nawią­za­niań. Rezul­ta­tem miał być komen­tarz do tego, jak nasza kul­tura zafik­so­wała się na wątku śmierci nasto­let­nich dziew­cząt przy rów­no­cze­snym lek­ce­wa­że­niu śmierci osób o etnicz­no­ści innej niż biała, a prze­cież i one mogły być źró­dłem… yyy, roz­rywki? Czy można uży­wać słowa „roz­rywka” w kon­tek­ście mor­derstw?

Mniej­sza o to. Mie­li­śmy plan. Tym­cza­sem odkry­li­śmy, że łącze­nie ze sobą tych wąt­ków naje­żone jest pułap­kami. Bo prze­cież osta­tecz­nym celem hor­ro­rów jest – no wła­śnie! – dostar­czać roz­rywki. Nie­ważne, jak reali­stycz­nie mogły wyglą­dać roz­gry­wa­jące się w fil­mie wyda­rze­nia – wciąż mamy ten luk­sus, że możemy zaci­snąć powieki czy odwró­cić wzrok. Ale w praw­dzi­wym życiu tak wesoło już nie jest.

Mil­lie otwo­rzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Znów zaczęła żywio­łowo mru­gać, ale to chyba dla­tego, że pobru­dziła sobie szkła w zerów­kach. X, który na co dzień nosił praw­dziwe oku­lary w dru­cia­nych opra­wach, zda­wał się ura­żony tym, że zało­żyła fał­szywki.

– Mil­lie, jeśli twoje oczy przez nie cier­pią, zdej­mij je – rzu­cił.

– Ale wtedy nikt się nie poła­pie, za kogo jestem prze­brana.

– Jesteś cała ubrana na poma­rań­czowo; serio, myślę, że ludzie się skapną.

Prze­by­wa­li­śmy w szkol­nym stu­diu do nagry­wa­nia pod­ca­stów. Sły­sząc słowa „stu­dio do nagry­wa­nia pod­ca­stów”, zapewne pomy­śle­li­ście sobie, że mamy tu bajery jak w szko­łach dla boga­tych dzie­cia­ków, gdzie każdy zamiast pod­ręcz­nika dostaje po iPa­dzie, a sto­łówka ser­wuje śmie­ciowe, ale mar­kowe żar­cie. Otóż nie, Omaha East nie była taką szkołą. Stu­dio było po pro­stu pomiesz­cze­niem w piw­nicy, gdzie w celu wygłu­sze­nia do ścian zszy­wa­czem tapi­cer­skim przy­twier­dzono stare dywany, a wypo­sa­że­nie uzu­peł­niało kilka prze­dłu­ża­czy z roz­ga­łęź­ni­kami, do któ­rych można było pod­łą­czać tele­fony i mikro­fony. Raczej cie­ni­zna.

Mój tele­fon zaczął wygry­wać motyw wio­dący z filmu Car­pen­tera Hal­lo­ween, co ozna­czało, że dosta­łam wia­do­mość. Zer­k­nę­łam na ekran.

skoń­czy­li­ście już z tym waszym paskud­nym klu­bem mor­derstw??

Wia­do­mość przy­szła od Elia1, mojego naj­lep­szego przy­ja­ciela od cza­sów przed­szkol­nych. Więk­szość ludzi nie potra­fiła ogar­nąć rozu­mem mojej przy­jaźni z Eliem, zwa­żyw­szy że: a) to jedyna bli­ska mi osoba nie­bę­dąca kom­plet­nym fana­ty­kiem true crime i sla­she­rów, i b) dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent naszych inte­rak­cji odbywa się za pomocą wia­do­mo­ści tek­sto­wych.

Mogę na ten temat powie­dzieć tylko tyle, że świat dzieli się na ludzi, któ­rzy stają w waszej obro­nie prze­ciwko takim dup­kom jak Kyle Stah­lic­ker, oznaj­mia­ją­cym w trze­ciej kla­sie, że przez włosy wyglą­da­cie na szur­nię­tego klauna, oraz na tych, któ­rzy tego nie robią. Ci z pierw­szej kate­go­rii są ludźmi, któ­rzy pójdą za wami w ogień. Eli nie był dla mnie jedy­nie naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Był dla mnie bra­tem.

Odpi­sa­łam mu:

jesz­cze 5 minut

Odpo­wiedź nade­szła mniej wię­cej dwa­dzie­ścia pięć tysięcz­nych sekundy po tym, gdy klik­nę­łam przy­cisk WYŚLIJ.

no trudno, ja spa­dam. GBBO samo się nie obej­rzy

GBBO to oczy­wi­ście Wiel­kie bry­tyj­ske wypieki – Great Bri­tish Bake Off. Z lojal­no­ści wzglę­dem Mary Berry Eli nie zamie­rzał sto­so­wać zame­ry­ka­ni­zo­wa­nej nazwy2. Wsu­nę­łam tele­fon na powrót do kie­szeni.

– Nie byłam nawet w sta­nie dokoń­czyć Tek­sań­skiej masa­kry… – mówiła wła­śnie Mil­lie.

– To dość obrzy­dliwy film – dodał X, choć w tonie jego głosu było wię­cej zachwytu niż zohy­dze­nia.

Sam pisał sce­na­riusz sla­shera. Miał to być film, w któ­rym zagra kilka czar­nych osób, i uzna­li­śmy, że dzieło to zrobi dla gatunku sla­she­rów to samo, co Jor­dan Peele osią­gnął dla czar­nego hor­roru. Jed­nym z powo­dów, dla któ­rych X w ogóle chciał robić ten pod­cast, było zjed­na­nie sobie czar­nych fanów hor­roru. Uznał, że gdy jego film trafi już na ekrany, będzie miał gotową bazę odbior­ców. Taki był z niego bystrzak.

– Ta scena z dziew­czyną na haku… – rzu­ciła Mil­lie i wstrzą­snął nią dreszcz.

– Zupeł­nie obrzy­dliwe – przy­tak­nął X, teraz już się szcze­rząc. – No, kom­plet­nie, mówię ci.

– Szkoda, że Sally Har­de­sty była tak kijowa w roli final girl – doda­łam, a Mil­lie raz jesz­cze się wzdry­gnęła, pew­nie na­dal myśląc o haku. Nie była, w prze­ci­wień­stwie do naszej dwójki, zago­rzałą ama­torką hor­ro­rów. Zno­siła je, a nawet była fanką kilku spo­koj­niej­szych, ale peł­nych napię­cia japoń­skich fil­mów grozy w rodzaju ory­gi­nal­nego Dark Water, cho­ciaż tak naprawdę to nie był jej ulu­biony gatu­nek. Połą­czył ją z nami przy tym pro­jek­cie aspekt kry­mi­nalno-sądow­ni­czy. A pod­cast Serial stał się dla niej prze­pustką do świata true crime, a stam­tąd była już pro­sta droga ku innym klu­czo­wym pro­gra­mom, jak My Favo­rite Mur­der czy I’ll Be Gone in the Dark. Ale to nawet nie opo­wie­ści o śmierci i mor­dzie były tym, co ją wcią­gnęło – cho­dziło o nie­spra­wie­dli­wość. Mil­lie chciała oca­lać świat, po jed­nej nie­słusz­nie osa­dzo­nej w wię­zie­niu oso­bie naraz.

Mia­łam taką teo­rię, że ludzi da się lepiej zro­zu­mieć, gdy ustali się, w jakim gatunku fil­mo­wym odna­leź­liby się jako postać. Weźmy taką Mil­lie. Gdy nie prze­bie­rała się za Velmę, naj­czę­ściej nosiła ogrod­niczki (z nogaw­kami pod­wi­nię­tymi chyba z pięć razy, bo była bar­dzo niska) i swoje uko­chane fio­le­towe mar­tensy, a fali­ste, ciemne włosy spi­nała w koczek lub war­kocz, czyli sta­no­wiła kwin­te­sen­cję stylu „fajna bez wysiłku”. Byłaby wyśmie­nita w fil­mie w rodzaju thril­le­rów z Julią Roberts z lat dzie­więć­dzie­sią­tych, w któ­rym pró­bo­wa­łaby nie­zmor­do­wa­nie roz­pra­co­wać jakiś nie­do­rzeczny spi­sek. Gdy­bym kie­dy­kol­wiek wplą­tała się w jakąś sekretną rzą­dową aferę, w pierw­szej kolej­no­ści skon­tak­to­wa­ła­bym się wła­śnie z Mil­lie.

– Wie­dzie­li­ście, że Chloe Bree urzą­dza w tym roku imprezę hal­lo­we­enową w kli­ma­cie Tek­sań­skiej masa­kry…? – spy­tał X.

– Doprawdy? – powie­dzia­łam bez entu­zja­zmu.

X, Mil­lie i ja nie byli­śmy raczej typami impre­zo­wi­czów. Każde Hal­lo­ween spę­dza­li­śmy na oglą­da­niu hor­ro­rów, zaże­ra­jąc się przy tym naj­ge­nial­niej­szym dese­rem, czyli lodami pump­kin spice posy­pa­nymi mie­szanką pokru­szo­nych hal­lo­we­eno­wych cukier­ków. Spę­dza­li­śmy wła­śnie piąt­kowe popo­łu­dnie w szkol­nej piw­nicy, więc chyba nie muszę się roz­wo­dzić nad tym, jak daleko nam było do „faj­nych dzie­cia­ków”.

– Wyna­jęła labi­rynt w kuku­ry­dzy na tere­nie Lacy Farms – dodała Mil­lie. – Cały rocz­nik się tam stawi.

Spoj­rzała na mnie, jakby ocze­ki­wała, że jakoś to sko­men­tuję. Prawdę mówiąc, oboje się na mnie gapili.

– No co? – spy­ta­łam, marsz­cząc brwi. Wpa­try­wali się we mnie z prze­ni­kliwą inten­syw­no­ścią, a gdy wresz­cie poję­łam, o co im cho­dzi, trze­wia aż mi fik­nęły koziołka. – No ludzie, nie.

– Pomyśl o tym w kate­go­riach eks­pe­ry­mentu spo­łecz­nego, jak prze­by­wa­nie Jane Goodall wśród małp człe­ko­kształt­nych… – rzu­cił X, prze­lot­nie uśmie­cha­jąc się tym swoim legen­dar­nym, sze­ro­kim uśmie­chem, odsła­nia­ją­cym kom­plet zębów.

Jego twarz cha­rak­te­ry­zo­wały też ciemne oczy oraz linia szczęki, która aż bła­gała o obec­ność kamer. Naj­waż­niej­sze jed­nak było to, że wszy­scy go uwiel­biali. Był w sta­nie zaga­dać dosłow­nie do kogo­kol­wiek. Gdyby jego życie było fil­mem, zosta­łoby zakwa­li­fi­ko­wane do histo­rii o ludziach podró­żu­ją­cych po świe­cie, by pochła­niać naj­lep­sze jedze­nie oraz lokalną kul­turę. Miał w sobie ten zaraź­liwy entu­zjazm, który spra­wiał, że zasta­na­wia­li­by­ście się: „A wła­ści­wie – dla­czego nie zjeść tego świersz­cza w pole­wie cze­ko­la­do­wej? Może się oka­zać pyszny!”. Było mi nie­mal szkoda, że zamie­rzał pra­co­wać za kamerą, a nie jako pro­wa­dzący w jakimś autor­skim serialu doku­men­tal­nym.

– X… – zaczę­łam, sta­ra­jąc się zacho­wać spo­kój. – …rozu­miem, jak na to patrzysz, ale mówimy o chłop­cach z liceum, a nie o mał­pi­szo­nach. Zresztą mie­li­śmy chyba obej­rzeć Czarne święta? Mil­lie jesz­cze nie zali­czyła tego filmu.

Eli powie­dział nawet, że przyj­dzie, gdy już obej­rzymy film, zapewne przy­no­sząc jakieś cudowne wypieki, które nauczył się robić dzięki oglą­da­niu GBBO. Zano­siło się na per­fek­cyjny wie­czór.

– Wiesz, myślę, że jakoś bez tego prze­żyję – powie­działa tym­cza­sem Mil­lie i zna­cząco zer­k­nęła na naszego przy­ja­ciela.

– A Hal­lo­ween wypada w tym roku w pią­tek, więc można prze­nieść seans dosłow­nie na dzień po – dodał pospiesz­nie X. – Możemy wtedy obej­rzeć Czarne święta.

A dziew­czyna dodała:

– Serio, myślę, że nasza noc z hor­ro­rami i tak zadziała lepiej dzień po Hal­lo­ween.

– Wszyst­kich Świę­tych – pod­chwy­cił X. – Wciąż bar­dzo straszne.

Ponow­nie zmarsz­czy­łam brwi. Było dla mnie jasne, że prze­ćwi­czyli ten dia­log już wcze­śniej. Beze mnie. Wie­dzieli, że nie będę się cie­szyć na myśl o impre­zie, więc zawczasu przy­go­to­wali spo­soby na prze­ko­na­nie mnie. A to ozna­czało, że sta­łam na prze­gra­nej pozy­cji.

– Ale… – zaczę­łam, po czym urwa­łam.

Nie mia­łam żad­nego dobrego argu­mentu. Kto by nie chciał pójść na taką imprezę?

Ja – oto kto. Nie chcia­łam tam iść. Nie­na­wi­dzi­łam imprez oraz ciem­no­ści. I labi­ryn­tów w polu kuku­ry­dzy. I Hal­lo­ween, skoro już o tym mowa. Wola­łam hor­ror wci­śnięty w trzy­na­sto­ca­lowy moni­tor mojego lap­topa – tam mogłam zatrzy­my­wać odtwa­rza­nie, cofać, prze­ska­ki­wać do przodu… innymi słowy, mia­łam nad tym tyle kon­troli, ile sobie zama­rzy­łam. I zawsze wie­dzia­łam, co nastąpi. Filmy, nawet te okropne, były bez­pieczne. Imprezy lice­alne – nie­ko­niecz­nie.

Wle­pi­łam spoj­rze­nie w moich przy­ja­ciół, przy­gry­za­jąc wargę i zasta­na­wia­jąc się, co powie­dzieć. Czy zadzia­ła­łaby dekla­ra­cja, że mam jakąś cho­robę? Nie wiem, aler­gię na kuku­ry­dzę? Ist­nieje coś takiego?

Gdy­by­śmy byli w hor­ro­rze, to byłby ide­alny moment na pierw­szego jump­scare’a. Nie mówię o stra­szaku w sam raz na koniec filmu w stylu „Jason łapie Alice w canoe”, ale o czymś w sam raz do pierw­szego aktu, w rodzaju „Billy wska­kuje przez okno Sid­ney”.

W moim odczu­ciu tego typu sceny słu­żyły dwóm celom.

Po pierw­sze usta­lały ton dla całego filmu, przy­po­mi­na­jąc widzom, że fak­tycz­nie oglą­dają hor­ror, zanim fabuła będzie miała szansę oka­zać się straszna. A po dru­gie unie­moż­li­wiały posta­ciom udzie­la­nie odpo­wie­dzi na pyta­nia, na które zupeł­nie nie chciały odpo­wia­dać.

Jak to, które przed chwilą mi zadano.

Uśmiech­nę­łam się słabo do przy­ja­ciół i cze­ka­łam na jump­scare, który wybawi mnie od tej roz­mowy.

Wiatr zaczął napie­rać na piw­niczne okna. W szkole, gdzieś nad nami, ktoś wybuch­nął śmie­chem.

Nie zano­siło się na to, że będę miała szczę­ście.

– Kochani… – zaczę­łam.

Cho­roba – pomy­śla­łam. Będę musiała spró­bo­wać manewru z cho­robą. Zaka­sła­łam sztucz­nie i kon­ty­nu­owa­łam na głos:

– Wie­cie, wydaje mi się, że…

– Halooo? – huk­nął jakiś głos z kory­ta­rza. – Czy ktoś tam jest?

Nasza trójka aż się wzdry­gnęła, gdy moja star­sza sio­stra, Cla­ire, wsu­nęła głowę do pomiesz­cze­nia.

Oto co musi­cie wie­dzieć o Cla­ire: jej maki­jaż był nie­ska­zi­telny, choć miała za sobą cały dzień w szkole, i była chyba jedyną znaną mi nasto­latką, któ­rej rude włosy nie tylko ucho­dziły na sucho, ale i spra­wiały, że wyglą­dała zaje­bi­ście.

Do waszej wia­do­mo­ści – far­bo­wała je. Cla­ire natu­ral­nie miała włosy koloru brud­nego blondu, tak jak ja. Obie mia­ły­śmy drobne syl­wetki i bar­dzo wyra­zi­ste rysy. Tyle że u mojej sio­stry oczy godne postaci z anime rów­no­wa­żyły usta – mające kształt ser­duszka, a rów­no­cze­śnie zdolne rzu­cać szo­ku­jąco sze­ro­kie uśmie­chy.

Ja tym­cza­sem odzie­dzi­czy­łam po tacie jego rzym­ski nos, a po mamie – wiecz­nie nie­za­do­wo­loną minę, czyli coś, co inter­net okre­śla mia­nem resting bitch face. I pod­czas gdy Cla­ire dostała od ojca jego pro­mienną kar­na­cję Wło­cha, która spra­wiała, że wyglą­dała zawsze jak po dniu czy dwóch spę­dzo­nych na plaży, ja zgar­nę­łam maminą natu­ralną bla­dość Irlandki, co ozna­czało koniecz­ność wyla­nia na sie­bie butelki olejku do opa­la­nia, nawet jeśli tylko pomy­śla­łam o słońcu. Wiel­kie oczy spra­wiały jedy­nie, że wyglą­dałam na wiecz­nie zdu­mioną – jak gdyby cały świat oka­zał się dla mnie zbyt przy­tła­cza­jący. Co nie mijało się zbyt­nio z prawdą.

W wypadku Cla­ire moja teo­ria fil­mowa roz­pa­dała się na kawałki. W prze­ci­wień­stwie do nas nie defi­nio­wał jej poje­dyn­czy gatu­nek. Ona była dziew­czyną, dla któ­rej powsta­wały filmy. Była Emmą Stone, Jen­ni­fer Law­rence, Saoirse Ronan. Magne­sem na Oskary. Sofia Cop­pola pew­nie wła­śnie sie­działa nad sce­na­riu­szem prze­zna­czo­nym dla mojej sio­stry.

– Hej, Ali­kotko! – powie­działa, wle­pia­jąc we mnie spoj­rze­nie swo­ich nie­do­rzecz­nie wiel­kich oczu. – Gotowa do drogi?

– Tak, zde­cy­do­wa­nie. – Pod­nio­słam się pospiesz­nie i zaczę­łam wrzu­cać rze­czy do torby, zanim Mil­lie i X zdążą wró­cić do roz­mowy o impre­zie. Oca­lona przez Cla­ire. Nie pierw­szy raz, oj, nie. – No to zoba­czymy się póź­niej.

– Na impre­zie? – spy­tała Mil­lie.

– O dzie­więt­na­stej? – dorzu­cił X.

– Się zoba­czy – odpo­wie­dzia­łam ze spusz­czoną głową, by wysoko upięty kucyk opadł na moją zakła­maną twarz i sku­tecz­nie ją zasło­nił. – Jesz­cze… no, pomy­ślę.

Już zamó­wi­łam Czarne święta na plat­for­mie stre­amin­go­wej i na obej­rze­nie filmu mia­łam czter­dzie­ści osiem godzin. Wiem, że brzmi to jak masa czasu, ale jeśli czło­wiek chce wyła­pać wszyst­kie smaczki i detale – na przy­kład to, że część śniegu jest sztuczna, albo że parę osób z ekipy poja­wia się też po dru­giej stro­nie kamery jako akto­rzy – powi­nien obej­rzeć taki film dwu­krot­nie.

– Napi­szę do was – doda­łam jesz­cze.

Prze­rzu­ci­łam sobie ple­cak przez ramię i wyszłam na kory­tarz, ale Cla­ire zła­pała mnie za rękę i zatrzy­mała.

– Chwila, zamie­rzasz nie iść na imprezę? – spy­tała, rów­no­cze­śnie spo­glą­da­jąc na mnie z opa­ten­to­waną Miną Cla­ire Numer Jeden.

Wyobraź­cie sobie smutne oczy Amy Adams połą­czone z drżącą dolną wargą Anne Hatha­way.

„Roz­cza­ro­wu­jesz mnie” – oto, co mówiła owa mina. Gdyby tylko Aka­de­mia Fil­mowa mogła ją teraz zoba­czyć!

– Cla­ire… – wymam­ro­ta­łam pod nosem.

Był powód, dla któ­rego mia­łam tę obse­sję na punk­cie hor­ro­rów. Nie cho­dziło tylko o jump­scare’y i sztuczną krew. W hor­ro­rach dziew­czyna, którą wszy­scy lek­ce­wa­żyli, ta prze­my­ka­jąca pod ścianą bystra dzie­wica, która nor­mal­nie nie mogłaby zostać pro­ta­go­nistką – czyli, bądźmy szcze­rzy, ktoś taki jak ja – zosta­wała final girl. Gwiazdą.

Tak, wiem, że Neve Camp­bell i Jen­ni­fer Love Hewitt też grały final girls, a prze­cież obie są zja­wi­skowe, ale daj­cie spo­kój – to jedy­nie teo­ria. Prze­cież nie­zbi­tym fak­tem jest to, że Hol­ly­wood nawet nie roz­waża obsa­dze­nia w roli kobiety, która wygląda jak praw­dziwa osoba. Spró­buj­cie pojąć mój punkt widze­nia.

W żad­nym innym gatunku fil­mo­wym główna rola nie tra­fi­łaby się dziew­czy­nie, którą kręci nauka i czy­ta­nie. W praw­dzi­wym życiu zresztą jest tak samo. W praw­dzi­wym życiu dziew­czyny takie jak ja stoją gdzieś z boku, nie wygry­wają w zawo­dach, a przede wszyst­kim sie­dzą w domu w piąt­kowe wie­czory.

Zna­łam swoją rolę i się z nią już pogo­dzi­łam. Dla­czego inni mieli z tym pro­blem?

Wle­pi­łam spoj­rze­nie w swoją star­szą sio­strę, bła­ga­jąc ją o to, by zro­zu­miała, że naprawdę nie chcia­łam tego robić. Cla­ire zmarsz­czyła brwi, a potem poki­wała głową. Tym razem nasza sio­strzana więź zadzia­łała na moją korzyść. Burza w moim wnę­trzu została zro­zu­miana. Tego byłam pewna. Poczu­łam ulgę. I ode­tchnę­łam.

– Alice nie musi o niczym myśleć – powie­działa Cla­ire, odwra­ca­jąc się do moich przy­ja­ciół. – Oczy­wi­ście, że idzie na tę imprezę. Widzimy się o dzie­więt­na­stej.

ZOSTAŁY DWIE GODZINY I TRZYDZIEŚCI TRZY MINUTY

Naprawdę nie powin­naś była mówić, że tam dziś przyjdę – powie­dzia­łam Cla­ire.

– Twoi przy­ja­ciele cię kochają i chcą z tobą impre­zo­wać. Nie rozu­miem, o co ci cho­dzi – oznaj­miła sio­stra, zer­ka­jąc na mnie z ukosa. – Zamie­rzasz stchó­rzyć, Ali­kotko?

– Ja niby tchó­rzę? To ty nie byłaś nawet w sta­nie prze­brnąć przez drugą połowę Hush.

Hush, sla­sher z 2016 roku opo­wia­da­jący histo­rię głu­cho­nie­mej pisarki, którą gnębi mor­der­czy psy­cho­pata w lesie, to film, który obej­rza­łam już pięć razy.

– Bo to fil­mi­dło było nudne. Nie straszne, nudne. Dla­czego laska mia­łaby miesz­kać w lesie, zupeł­nie sama, będąc osobą głu­cho­niemą? Prze­cież to się kupy nie trzyma.

– Nie­źle, czyli obwi­niamy ofiarę, co?

– Raczej sce­na­rzy­stę.

Zamru­ga­łam.

– Czyż­byś wła­śnie obra­ziła Mike’a Fla­na­gana w mojej obe…

– Hush to tylko film, Alice – weszła mi w słowo. – A tu mówimy o praw­dzi­wym życiu.

Zaczęła iść tyłem, by mojej uwa­dze nie uszło jej teatralne prze­wra­ca­nie oczami. Wszystko, co robiła, było teatralne, ale ten fiko­łek, który robiły jej śle­pia – to był maj­stersz­tyk.

Led­wie wyszły­śmy z liceum, a ja już tup­ta­łam za nią niczym szcze­nia­czek. Jak zwy­kle.

Jak na paź­dzier­nik dzień był wręcz obrzy­dli­wie ładny. Krysz­ta­łowo czy­ste jesienne powie­trze. Zło­ci­ste świa­tło. Warunki jak w jakimś hal­lo­we­eno­wym fil­mie . Ide­alna pogoda na wrzu­ce­nie na grzbiet skó­rza­nej kurtki w sta­rym stylu, którą zna­la­złam w secon­dhan­dzie Scout w miniony week­end. Deli­katne podmu­chy wia­tru mierz­wiły nam włosy.

– Na tej impre­zie trzeba mieć kostium, no nie? – spy­ta­łam, zer­ka­jąc na Cla­ire. – A ja nie mam nic, w co mogła­bym się prze­brać.

Moja sio­stra wydęła usta, po czym przyj­rzała mi się przez chwilę. Poza kurtką moja obecna sty­li­za­cja obej­mo­wała mocną szminkę rodem z lat dzie­więć­dzie­sią­tych, biały pod­ko­szu­lek na cien­kich ramiącz­kach, kilka naszyj­ni­ków i wysoko upięty kucyk.

– A to nie jest prze­bra­nie? – spy­tała Cla­ire, szcze­rze zdu­miona. – Myśla­łam, że się prze­bra­łaś za postać z tego filmu… Wiesz, grała ją ta dziew­czyna z Jeziora marzeń…

– Katie Hol­mes z Grzecz­nego świata – dopre­cy­zo­wa­łam. – Ale to nie jest prze­bra­nie, a raczej… hołd.

Grzeczny świat to straszna szmira, ale podo­bała mi się, bo w tym fil­mie Katie Hol­mes porzu­ciła typową dla sie­bie rolę chłop­czycy i wcie­liła się w ostrą alter­na­tywkę. To był klu­czowy moment dla mody lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Sprawdź­cie sami w sieci.

Więc gdy zna­la­złam skórę – iden­tyczną jak ta, którą nosi w fil­mie Katie – reszta sty­li­za­cji odna­la­zła się sama.

– Hołd, prze­bra­nie, jeden pies. – Cla­ire mach­nęła ręką. – Wyglą­dasz na hotówę. Korzy­staj.

Musia­łam się ugryźć w wargę, żeby się nie wyszcze­rzyć. Kom­ple­menty sio­stry zawsze zna­czyły dla mnie wię­cej niż czy­je­kol­wiek inne.

Prze­cho­dzi­ły­śmy wła­śnie przez ulicę, kie­ro­wa­ły­śmy się jed­nak nie w stronę par­kingu dla uczniów ostat­niej klasy, gdzie Cla­ire par­ko­wała swoją jettę, ale na kam­pus Mer­cer Col­lege.

– Idziemy do hali spor­to­wej taty? – spy­ta­łam.

Cho­dziło o halę nale­żącą do Mer­cer, a więc miej­sce, gdzie nasz ojciec tre­no­wał uczel­nianą dru­żynę siat­kar­ską i soft­bal­lową. Spę­dza­ły­śmy tam czas z Cla­ire już wtedy, gdy były­śmy brzdą­cami z kit­kami i stru­pami na kola­nach.

Tak wła­ści­wie to ja mia­łam strupy. Mojej sio­strze nie przy­da­rzały się pro­za­iczne przy­gody w rodzaju upad­ków.

– W szatni jest lep­sze świa­tło niż w domu – wyja­śniła. – Mają tam lustra oto­czone żarów­kami jak w sta­rych cha­rak­te­ry­za­tor­niach. I pro­dukty marki Kiehl pod prysz­ni­cami.

Poki­wa­łam głową, choć led­wie zwra­ca­łam uwagę na jej słowa. Już teraz zsu­wa­łam gumkę z wło­sów w spo­sób moż­li­wie naj­bar­dziej nie­dbały.

– Czy moje włosy powa­rio­wały?

Cla­ire pokrę­ciła głową.

– Nie, wyglą­dają bar­dzo dobrze. Sama Katie Hol­mes byłaby o nie zazdro­sna.

– Teraz już obie wiemy, że kła­miesz.

* * *

W hali spor­to­wej prak­tycz­nie nikogo nie było. Buczące rastry oświe­tle­niowe dawały świa­tło, które w kon­tra­ście z pięk­nym paź­dzier­ni­ko­wym słoń­cem było matowe i fał­szywe. W pomiesz­cze­niu wciąż uno­sił się przy­kry zapach potu, tak że nie­mal dało się go dostrzec. Gamy aro­ma­tów dopeł­niała ostra woń środ­ków czysz­czą­cych. Tem­pe­ra­tura wewnątrz hali zawsze była wyż­sza od zno­śnego poziomu o jakieś pięć czy sześć stopni, a do tego powie­trze pozo­sta­wało dzi­wacz­nie wil­gotne. Gdy omia­ta­łam pomiesz­cze­nie wzro­kiem, nie­mal czu­łam, jak gnie­cie się na mnie koszulka.

Na orbi­treku na tyłach hali sapała Erin Cle­ary. Była uczen­nicą ostat­niej klasy w Omaha East, ale wszy­scy repre­zen­tu­jący szkołę spor­towcy tre­no­wali na tere­nie col­lege’u. Erin była gwiazdą siat­kówki, więc wła­ści­wie miesz­kała tu na stałe, a przy­naj­mniej tak wyni­kało z moich obser­wa­cji. Zoba­czyć ją tutaj dziś – w pią­tek, a do tego w Hal­lo­ween – nie było dla mnie wiel­kim zasko­cze­niem.

Usły­sza­łam łoskot odważ­ni­ków docho­dzący z prze­ciw­nej strony hali i zer­k­nę­łam w poszu­ki­wa­niu źró­dła hałasu. Patrzy­łam aku­rat na tyle długo, by ujrzeć falu­jące brą­zowe włosy i mię­śnie drga­jące pod cienką war­stwą lśnią­cego potu. Zaraz jed­nak odwró­ci­łam wzrok jak ktoś, kto oba­wia się, że oślep­nie od gapie­nia się zbyt długo w zaćmie­nie słońca. Moje policzki pło­nęły.

Cla­ire zła­pała mnie za rękę.

– To Wesley James Han­son Trzeci.

Ależ oczy­wi­ście. Zda­wa­łam sobie z tego sprawę.

Wesley James Han­son III prze­pro­wa­dził się tutaj z Bostonu i zaczął poja­wiać się w hali mniej wię­cej na początku lata, co dało mi około pięć mie­sięcy, by go… zauwa­żyć. Mówili na niego Wes. Cla­ire i ja zda­wa­ły­śmy sobie z tego sprawę, ale żadna z nas nie potra­fiła mówić o nim ina­czej niż Wesley James Han­son III. Zasłu­gi­wał na każdą z sied­miu sylab.

W tym roku zaczął col­lege, a to ozna­czało, że mógłby się zain­te­re­so­wać dziew­czyną z liceum. Wyko­ny­wa­łam takie obli­cze­nia przy­naj­mniej raz w tygo­dniu.

Przez całe lato.

– Zauważy, że się gapisz – wymam­ro­ta­łam do Cla­ire.

Poło­ży­łam jej dłoń na ple­cach i spró­bo­wa­łam pokie­ro­wać ją ku szatni. W ciągu minio­nych pię­ciu mie­sięcy spę­dzi­łam dużo czasu na podej­mo­wa­niu prób trzy­ma­nia mojej sio­stry z dala od Wesa.

– Jestem nim zafa­scy­no­wana – odparła Cla­ire. Swoją drogą na­dal się gapiła. Nie była typem dziew­czyny, którą zmar­twiłby fakt, że podobny bogom chło­pak z pierw­szego roku col­lege’u przy­ła­pał ją na wle­pia­niu w niego spoj­rze­nia. – Sły­sza­łam, że jesz­cze w Bosto­nie wdał się w romans z czter­dzie­sto­let­nią roz­wódką oraz jej córką. Rów­no­cze­śnie. I że jego ojciec musiał zapła­cić byłemu mężowi-łamane-przez-ojcu sporą sumkę, by sprawa została zamie­ciona pod dywan.

Przy­gry­złam wargę, dorzu­ca­jąc tę plotkę do mojej roz­le­głej kolek­cji. Nie tylko Cla­ire fascy­no­wała tajem­nica, którą był Wesley James Han­son III. Led­wie wczo­raj Eli zdra­dził mi, co gdzieś pod­słu­chał: ktoś wspo­mniał, że Wesa wywa­lono z jakiejś wymu­ska­nej szkoły z inter­na­tem na Wschod­nim Wybrzeżu, bo urzą­dził w aka­de­miku klub, w któ­rym ludzie tłu­kli się za pie­nią­dze. Mil­lie twier­dziła, że podobno nale­żał do irlandz­kiej mafii. Tym­cza­sem X wspo­mniał, że gość szy­kuje się, by spró­bo­wać swo­ich sił w olim­pij­skiej dru­ży­nie wio­ślar­skiej.

Nie ist­niał żaden spo­sób, by zwe­ry­fi­ko­wać któ­rą­kol­wiek z tych plo­tek. Wes nie był obecny w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Gdy ten jeden raz pod­ję­łam próbę wyszu­ka­nia cze­goś o nim w inter­ne­cie, zna­la­złam tylko wzmiankę o Jame­sie Wesleyu Han­so­nie, który zmarł w Geo­r­gii w 1940 roku. I nic wię­cej.

Ten cały nimb tajem­nicy czy­nił go tylko bar­dziej fascy­nu­ją­cym. Wes nie przy­po­mi­nał nikogo, kogo wcze­śniej zna­łam. Wszy­scy wpi­sy­wa­li­śmy się w jakieś tropy postaci rodem z filmu dla nasto­lat­ków – ale nie on. Jemu udało się tego unik­nąć w spo­sób kom­pletny i doku­mentny. Był zamożny, ale nie krę­ciła go kasa. Był spor­tow­cem, ale nie kafa­rem (że pozwolę sobie użyć sta­ro­mod­nego okre­śle­nia, które usły­sza­łam w jakimś fil­mie). Był piękny, ale rów­nież… cudaczny. W atrak­cyjny spo­sób.

Znów pozwo­li­łam moim oczom spo­cząć na nim na jakąś sekundę – patrzy­łam, jak pod­nosi cię­żary po dru­giej stro­nie pomiesz­cze­nia. Od kolan w górę miał look stan­dar­do­wego boga­tego typka: szare szorty dre­sowe marki Nike, biała koszulka tego samego pro­du­centa eks­po­nu­jąca wiel­kie muły. Ale zauwa­ży­łam, że do teni­só­wek dobrał godne dziadka skar­pety w sta­ro­modne romby, które pod­cią­gnął do połowy łydek.

Zawsze wykrę­cał takie numery. Malo­wał paznok­cie u stóp na czarno. Do bar­dzo zwy­czaj­nej koszulki i dżin­sów dorzu­cał naszyj­nik z pereł. Tu detal, tam drobny szcze­gół, w sam raz, by deli­kat­nie dać do zro­zu­mie­nia, że nie przej­muje się nor­mami płcio­wymi i że nie da się zago­nić w róg żad­nym ocze­ki­wa­niom. Boże, jakie to było atrak­cyjne.

– Założę się, że on ogląda tylko mało znane, arty­styczne filmy z Nie­miec – mruk­nęła Cla­ire, wciąż się w niego wga­pia­jąc. – Albo tak zesta­wia Czar­no­księż­nika z Oz z albu­mem Dark Side of the Moon, by słowa pio­se­nek zgry­wały się z akcją.

– Total­nie – przy­tak­nę­łam, choć mia­łam stu­pro­cen­tową pew­ność, że Wes lubi hor­rory, zupeł­nie jak ja.

W zeszłym mie­siącu cze­ka­łam na tatę, by zawieźć go do domu, i oglą­da­łam na lap­to­pie Dzi­waka (nie­do­ce­niony, sty­li­zo­wany na found footage film z 2014 roku z Mar­kiem Duplas­sem w roli gościa, który pra­gnie nakrę­cić film dla jesz­cze nie­na­ro­dzo­nego dziecka; świetna rzecz!). Zoba­czy­łam go już nie­mal do końca i zaczy­na­łam się eks­cy­to­wać, bo wśród hor­ro­rów to wła­śnie ten film ma moje abso­lut­nie ulu­bione zakoń­cze­nie. I kto sta­nął obok, by obej­rzeć mi przez ramię ostat­nie dwie minuty? Sam Wesley James Han­son III.

– Widzia­łaś sequel? – spy­tał, gdy film się skoń­czył.

– Nie – odpo­wie­dzia­łam.

Co było dziwne, bo prze­cież oglą­da­łam rze­czony film ponad dwa­dzie­ścia razy, ale będę szczera: w tam­tym momen­cie mój mózg nie tyle pra­co­wał, co powta­rzał w kółko, raz za razem, bez prze­rwy, dwa słowa: „ale” oraz „cia­cho”. Powin­nam być więc nie­zmier­nie dumna, że w ogóle zdo­ła­łam wydo­być z sie­bie jakie­kol­wiek słowo.

– Sequel to nie­zły czad – powie­dział.

Czad! – pomy­śla­łam, a mój mózg zaczął krzy­czeć. Tym­cza­sem on dodał:

– Naprawdę powin­naś go obej­rzeć.

Zdaje się, że zare­je­stro­wa­łam wtedy, jak obczaja moje nogi, ale gdy tylko zorien­to­wał się, że to widzę, natych­miast spoj­rzał mi w oczy. Nie mia­łam jed­nak nic prze­ciwko – aku­rat tam­tego dnia czu­łam się dobrze ze swoim wyglą­dem. Nie jestem jakąś dzi­waczką, która non stop prze­biera się za postaci z fil­mów, ale hor­rory z lat dzie­więć­dzie­sią­tych nie­źle wkrę­ciły mnie w modę z tam­tej dekady. Mia­łam na sobie cudowną mini, masywne czarne buty i pod­wiązki - sty­li­za­cję w kli­ma­cie mło­dej Winony Ryder. Cla­ire mówiła, że w tej spód­niczce moje nogi wyglą­dają jak milion dolców. A gdy moja sio­stra mówi coś takiego, to musi być to prawdą.

– Nie­złe… pod­wiązki – powie­dział Wes.

– Nie­złe szorty – odbi­łam piłeczkę.

Przez cały dzień nosił na sobie te nie­do­rzecz­nie kuse spodenki spor­towe. Takie w typie wręcz obsce­nicz­nym. Tylko Wesley James Han­son III mógł spra­wić, że te gatki wyglą­dały na nim sek­sow­nie.

A ja wciąż nie mogłam uwie­rzyć, że odwa­ży­łam się je sko­men­to­wać.

Ale Wes wpa­try­wał się we mnie, jakby chciał powie­dzieć coś innego, i nastał ten nała­do­wany elek­trycz­no­ścią moment, w któ­rym każde ocze­kuje, że to ta druga osoba ode­zwie się pierw­sza. Tyle że żadne nic nie powie­działo. Nie mogłam usta­lić, czy Wes po pro­stu jest luza­kiem, czy może w rze­czy­wi­sto­ści cechuje go pewna nie­śmia­łość.

Po dłuż­szej chwili potarł dło­nią kark i rzu­cił:

– Do zoba­cze­nia, Alice.

W tam­tej chwili moje serce nie­mal sta­nęło. Wesley James Han­son III znał moje imię. Co musiało ozna­czać, że o mnie pytał.

Czy cho­dziło o te pod­wiązki? O to, że wyróż­nia­łam się w tym budynku, bo bo jako jedyna nie byłam osten­ta­cyj­nie wyspor­to­wana? Nie mia­łam poję­cia. Gdy Wes odszedł, zosta­wił za sobą ten nie­sa­mo­wity zapach, coś jak piżmo wymie­szane z wonią suchej trawy i zamszu – tak wyobra­ża­łam sobie zapach spo­co­nego kow­boja. Gdy­bym mogła, zro­bi­ła­bym sobie z niego świeczkę.

Od tego czasu, jeśli aku­rat prze­by­wa­li­śmy rów­no­cze­śnie w budynku hali spor­to­wej, mia­łam poczu­cie, jak­by­śmy dotkli­wie zda­wali sobie sprawę ze swo­jej obec­no­ści. Zauwa­ża­łam, że zerka w moją stronę, i czu­łam mro­wie­nie skóry, ile­kroć się do mnie zbli­żał. Cza­sem roz­ma­wia­li­śmy. Gdy widział, że oglą­dam film, zatrzy­my­wał się, by przez chwilę oglą­dać go przez moje ramię, a potem rzu­cał reko­men­da­cją, na co ja odwdzię­cza­łam się, pole­ca­jąc coś od sie­bie. Zaczę­łam dość czę­sto zakła­dać zestaw pod­wiązki-i-miniówka, po czym zare­je­stro­wa­łam, że on też czę­sto nosi swoje kuse spodenki. I, o rany, o rany, czy to był flirt? Czy my ze sobą flir­to­wa­li­śmy?

Nie wiem, co wła­ści­wie robi­li­śmy, ale zaczęło się to we wrze­śniu i cią­gnęło aż do teraz, do końca paź­dzier­nika. Nie powie­dzia­łam o tym Cla­ire. Nie chcia­łam w żaden spo­sób zape­szyć.

– Alice? Idziesz? – zapy­tała moja sio­stra; była już w pół drogi do szatni, ale zatrzy­mała się, cze­ka­jąc na mnie.

Zamru­ga­łam, odry­wa­jąc wzrok od Wesa.

– Yyy… w sumie to muszę poroz­ma­wiać z tatą. Widzimy się przed jego kan­tor­kiem?

Poki­wała głową, szu­ka­jąc cze­goś w torebce.

– Poży­czysz mi tę szminkę, którą masz na sobie?

– Mowy nie ma.

– Pro­szę? Świet­nie na tobie wygląda – nadą­sała się lekko. – Chcę ją wypró­bo­wać.

– Czy ist­nieje słowo moc­niej­sze od „nie”? Bo chcia­ła­bym w ade­kwatny spo­sób wyra­zić, jak wysoki jest poziom „nie” w moim sercu.

Gdy­bym poży­czyła Cla­ire moją szminkę, ta nagle sta­łaby się jej szminką i już po chwili wszy­scy mówi­liby, jak wspa­niale na niej wygląda, a potem nagle ten kolor byłby już kolo­rem Cla­ire, przez co ni­gdy wię­cej nie mogła­bym go uży­wać. Dokład­nie to samo stało się z parą moka­sy­nów na plat­for­mie, które zna­la­złam w Sco­ucie pod koniec ubie­głego roku. Tych samych moka­sy­nów, które miała obec­nie na nogach. Nie zamie­rza­łam więc ryzy­ko­wać.

Na szczę­ście odpu­ściła.

– Dobra. To widzimy się przed kan­tor­kiem taty.

Znik­nęła w szatni. A ja, zamiast kie­ro­wać się do kan­torka ojca, odwró­ci­łam się, pozwa­la­jąc sobie na ostat­nie spoj­rze­nie…

Wesley James Han­son III się na mnie gapił. Zoba­czył, że i ja patrzę w jego stronę, a na jego usta powoli wypełzł uśmiech.

Boże, ależ on miał piękne wargi. Wle­pia­jąc w nie wzrok, zasta­na­wia­łam się, jakby to było je cało­wać. Czy były szorst­kie, a może mięk­kie? Jak sma­ko­wały? Minęło zbyt wiele czasu od mojego ostat­niego poca­łunku. Poprzed­nim cału­ją­cym był X na impre­zie uro­dzi­no­wej Chloe, świeżo po roz­po­czę­ciu liceum. Wyja­wił mi, że jest gejem jakieś dwie sekundy póź­niej, ale nawet przed usły­sze­niem tej rewe­la­cji mia­łam poczu­cie, jak­bym cało­wała brata.

Ale poca­łu­nek z Wesem…

Całe moje ciało prze­szył dreszcz. Gdy ponow­nie się odwró­ci­łam, nogi mi drżały.

ZOSTAŁA GODZINA I CZTERDZIEŚCI MINUT

Kanto­rek mojego taty był roz­mia­rów gar­de­roby, nie miał okien, a wiel­kie biurko zaj­mo­wało całą jedną ścianę. Nad nim wisiała wręcz szo­ku­jąca liczba inspi­ra­cyj­nych pla­ka­tów. Poważ­nie. Wyobraź­cie sobie jakąś wielką liczbę pla­ka­tów i pomnóż­cie to przez dwa.

Zanim zdą­ży­łam otwo­rzyć drzwi, z pomiesz­cze­nia wyszła Chloe Bree.

– Alli­son, cześć – powie­działa, prze­rzu­ca­jąc swoje dłu­gie, pla­ty­no­wo­blond włosy przez jedno ramię.

Znała mnie od pod­sta­wówki, pobie­rała pry­watne lek­cje soft­ballu od mojego taty już od roku, a na­dal nie wie­działa, że nazy­wam się Alice, nie Alli­son.

Świet­nie spraw­dzi­łaby się w fil­mie gang­ster­skim, w któ­rym wszyst­kie kobiety mają tipsy i burzę wło­sów tle­niony blond, i są uza­leż­nione od koka­iny.

– Cześć, Chloe – odpo­wie­dzia­łam.

Spra­wiała wra­że­nie, jakby chciała powie­dzieć coś jesz­cze, ale wtedy zza rogu wynu­rzył się, zamia­ta­jąc pod­łogę, Owen Mad­dox, pierw­szo­rocz­niak z col­lege’u, który wie­czo­rami i w week­endy dora­biał sobie jako woźny. Miał dłu­gie, ciemne włosy opa­da­jące na twarz tłu­stą kur­tyną oraz bli­zny trą­dzi­kowe.

– Owen, no cześć – powie­działa Chloe gło­sem, który brzmiał odro­binę sztucz­nie. – Oczy­wi­ście będzie­cie oboje dziś wie­czo­rem na mojej impre­zie, nie?

Owen cza­sami kupo­wał piwo uczniom liceum, co ozna­czało, że poja­wiał się na szkol­nych impre­zach, ale zawsze stał gdzieś w kącie i raczej z nikim nie roz­ma­wiał. Mil­lie mówiła, że jest naszym szkol­nym Boo Radleyem. Było to dość celne porów­na­nie.

– Za nic bym tego nie prze­ga­pił – odpo­wie­dział z kamien­nym wyra­zem twa­rzy.

Zer­k­nął na mnie pospiesz­nie, po czym znik­nął za rogiem. Odgłos jego mio­tły szu­ra­ją­cej po pod­ło­dze zaczął się odda­lać.

– Ty też będziesz, prawda, Alli­son? Będzie rzeź­nia! – oznaj­miła Chloe.

Po czym poma­chała do mnie, prze­bie­ra­jąc pal­cami, i odma­sze­ro­wała, nim zdo­ła­łam w jaki­kol­wiek spo­sób jej odpo­wie­dzieć.

Weszłam do kan­torka taty i zapu­ka­łam we fra­mugę.

– Tato?

– Hej, Alice. – Okrę­cił się w fotelu; jego postura nie­wiele róż­niła się od syl­we­tek chłop­ców w moim wieku gar­bią­cych się nad ław­kami. Świa­tło wiszą­cej pod sufi­tem lampy zami­go­tało w jego poja­wia­ją­cych się tu i ówdzie siwych wło­sach oraz pogłę­biło cie­nie pod oczami, przez co wyglą­dał rów­no­cze­śnie na młod­szego i star­szego niż w rze­czy­wi­sto­ści. – Cla­ire jest z tobą?

Dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent wypo­wie­dzi ojca skie­ro­wa­nych do mnie brzmiało: „Czy Cla­ire jest z tobą?” albo „Widzia­łaś może Cla­ire?”. Mówię to na wypa­dek, gdy­by­ście się zasta­na­wiali, czy łączy nas silna więź.

– W szatni – odpo­wie­dzia­łam. – Yyy, zasta­na­wia­łam się… czy mia­łeś może czas zer­k­nąć na moje poda­nie? O staż w Mer­cer?

Letni Staż Badaw­czy w Szkole Medycz­nej Mer­cer był jedną z naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych form prak­tyk, jakie mogli zali­czyć lice­ali­ści w całym kraju. Czymś, co u rekru­te­rów w col­lege’ach wywo­ły­wało obfity śli­no­tok, zale­wa­jący im lap­topy. Sta­no­wił też furtkę do pro­gramu kur­sów wstęp­nych na medy­cynę, które pozo­sta­wały moim celem, odkąd byłam dzie­wię­cio­latką gra­jącą w wol­nym cza­sie w Ope­ra­cję i marzącą, by pew­nego dnia wydłu­by­wać praw­dziwe kości z praw­dzi­wych ludzi.

Pra­gnę­łam być pato­lożką sądową – dok­torką, która bada przy­czyny nagłej i nie­spo­dzie­wa­nej śmierci, a cza­sem nawet staje przed sądem, gdy podej­rzewa się, że zgon nastą­pił na sku­tek prze­stęp­stwa. Innymi słowy: praca marzeń.

A skoro mój tata pra­co­wał w Mer­cer, mia­łam nadzieję, że mógłby udzie­lić mi kilku wska­zó­wek odno­śnie do rze­czy, które chęt­nie widziałby w poda­niu komi­tet roz­pa­tru­jący takie wnio­ski.

Przez sekundę miał twarz tak abso­lut­nie pozba­wioną wyrazu, że byłam pewna, iż nie tylko nie prze­czy­tał doku­mentu, ale w ogóle zapo­mniał, że go o to popro­si­łam. Być może zapo­mniał nawet, iż w ogóle doro­bił się dru­giej córki.

A potem się uśmiech­nął. To był uśmiech króla zjazdu absol­wen­tów i prze­wod­ni­czą­cego klasy. Gdy cho­dził do liceum, był kró­lem wszyst­kiego. Kiedy pre­zen­to­wał światu ten uśmiech, łatwo było zro­zu­mieć, dla­czego.

Cla­ire odzie­dzi­czyła ten uśmiech. Ja już nie.

– Nie zapo­mnia­łem, Alice, serio. Rzucę na to okiem dziś wie­czo­rem.

Wyszłam z kan­torka i ruszy­łam przed sie­bie, cał­ko­wi­cie sku­piona na kwe­stii poda­nia. Wtedy jed­nak skrę­ci­łam za róg i wpa­dłam pro­sto na Wesleya Jamesa Han­sona III.

I kiedy mówię „wpa­dłam”, mam na myśli dosłowne wpad­nię­cie na niego. Jak w fil­mie. Jak w tej sce­nie w Krzyku, kiedy Sid­ney ucieka, gdy goni ją Gho­st­face, i skręca za róg, by zde­rzyć się z Bil­lym.

Zasta­na­wia­łam się, czy tu na mnie cze­kał.

– Alice – powie­dział. – Hej.

Przez moment wpa­try­wał się w moje usta, a ja poczu­łam w nich nagłą suchość.

– Hej – odpo­wie­dzia­łam.

Każdy cen­ty­metr jego skóry był opa­lony, jak gdyby wła­śnie wró­cił z plaży, choć miesz­ka­li­śmy ze trzy tysiące kilo­me­trów od naj­bliż­szej praw­dzi­wej plaży. W zębach obra­cał wyka­łaczkę, gdy do mnie mówił. Było w tym coś nie­sa­mo­wi­cie uwo­dzi­ciel­skiego.

Widzia­ła­bym go w hor­ro­rze. Widzia­ła­bym go w dowol­nym fil­mie. Miał w sobie to coś, co ni­gdy nie prze­sta­wało być sty­lowe – ten kli­mat boga­tego dzie­ciaka i nie­grzecz­nego chłopca. Był jak Skeet Ulrich, Heath Led­ger czy Timothée Cha­la­met.

I miał… spinkę do wło­sów z Hello Kitty.

– Hello Kitty – mruk­nę­łam; naj­wy­raź­niej nie byłam w sta­nie pomy­śleć o czymś i nie powie­dzieć tego na głos.

– Ano tak. – Dotknął spinki. – To z tej wspól­nej kolek­cji z Myszką Min­nie. Widzisz? Ma na gło­wie jej czer­woną kokardkę w gro­chy.

Fak­tycz­nie, miała na gło­wie czer­woną kokardkę w gro­chy.

– To… super – powie­dzia­łam, myśląc rów­no­cze­śnie: Szczę­śliwa kicia.

Bo oso­bi­ście cze­ka­łam na moż­li­wość dotknię­cia wło­sów Wesa od czasu, gdy tylko go zoba­czy­łam po raz pierw­szy.

Prze­su­nął wyka­łaczkę języ­kiem w kącik ust.

– Obej­rza­łem ten film, o któ­rym wspo­mi­na­łaś. Zapro­sze­nie. Bar­dzo inten­sywny. Dzięki za pole­cajkę.

Zapro­sze­nie to film z 2015 roku opo­wia­da­jący o ostro powa­lo­nej kola­cji.

Poczu­łam, że lekko się odprę­żam – zawsze tak było, gdy zaczy­na­łam roz­ma­wiać o hor­ro­rach.

– No nie? To, że pierw­sza połowa filmu w cało­ści poświę­cona jest budo­wa­niu poczu­cia klau­stro­fo­bii i napię­cia, więc widz tylko czeka, by zoba­czyć, co się wyda­rzy dalej, kom­bi­nu­jąc w gło­wie nad moż­li­wym prze­bie­giem akcji…

Urwa­łam, gdy Wes pochy­lił się nade mną i pod­niósł zło­ci­sty listek, który przy­cze­pił się do rękawa mojej kurtki.

Ostat­nio robił to coraz czę­ściej: znaj­do­wał pre­tek­sty, by mnie dotknąć. Rzęsa na policzku. Metka wysta­jąca z koszulki. Ile­kroć czu­łam dotyk jego skóry, przy­po­mi­nało to moment zapa­la­nia zapałki. To nagłe sycze­nie i uczu­cie gorąca.

– Chcia­łem po pro­stu powie­dzieć, że był straszny – powie­dział, wypusz­cza­jąc listek, który wiru­jąc, opadł na posadzkę. – Sporo wiesz o fil­mach, co?

Spoj­rza­łam na niego, led­wie ośmie­la­jąc się oddy­chać. Gdy się­gał po liść, zbli­żył się do mnie na tyle, by zna­leźć się w mojej prze­strzeni oso­bi­stej. To już nie była bli­skość z kate­go­rii przy­ja­ciele. To było coś wię­cej.

– Ow­szem – powie­dzia­łam.

Znów czu­łam ten jego kow­boj­ski zapach – na powrót ode­brał mi mowę.

– Roz­wa­żam zapro­sze­nie cię do obej­rze­nia cze­goś wspól­nie – oznaj­mił, przy­pa­tru­jąc się badaw­czo mojej twa­rzy.

Zamru­ga­łam.

– Jesteś pewien?

– Taa, ale tro­chę mnie to stre­suje. – Uśmiech­nął się nie­śmiało.

– Cóż, strach to bal­sam dla duszy – rzu­ci­łam, a jego uśmiech stał się szer­szy.

– Istot­nie, tak jest. – Podra­pał się po tyle głowy. – No, to co ty na to? Robisz coś dziś wie­czo­rem?

Jedną z moich ulu­bio­nych plo­tek na temat Wesa była ta suge­ru­jąca, że spę­dził ostat­nie cztery lata w Korei Połu­dnio­wej, pisząc i reży­se­ru­jąc hor­rory, i że musiał się ukry­wać tutaj, bo jego ostat­nia pro­duk­cja wku­rzyła Koreę Pół­nocną, przez co wylą­do­wał na jej czar­nej liście.

Gdy­by­ście mnie spy­tali na początku lata, powie­dzia­ła­bym, że prę­dzej ta plotka okaże się praw­dziwa, niż Wes zaprosi mnie na randkę.

Cza­sem życie bywa wręcz zdu­mie­wa­jąco nie­prze­wi­dy­walne.

Wciąż byłam na eta­pie przy­po­mi­na­nia sobie, jak to wła­ści­wie jest korzy­stać z daru mowy, gdy nagle iry­tu­jąco rado­sny gło­sik dobiegł gdzieś zza moich ple­ców:

– Och, cze­eeść.

Zamknę­łam oczy. Tem­pe­ra­tura mojej twa­rzy wzro­sła do tysiąca stopni.

Wes spoj­rzał nad moim ramie­niem.

– O, hej. Jesteś sio­strą Alice, prawda?

Aż poczu­łam, jak Cla­ire cała sztyw­nieje. Ni­gdy w życiu nie zda­rzyło się, by ktoś nazwał ją „sio­strą Alice”. W moich kosz­ma­rach na ogół bywa­łam naga, a ona poja­wiała się, prze­ry­wała roz­mowę z Wesem i mi go kra­dła. Chyba powin­nam być wdzięczna, że obec­nie mia­łam na sobie ubra­nie. Gdy zanosi się na to, że zoba­czy­cie, jak miłość waszego życia nagle zadu­rza się w waszej sio­strze, dobrze jest jed­nak być cał­ko­wi­cie ubra­nym.

Pró­bo­wa­łam się sku­pić na tej myśli, gdy Cla­ire poło­żyła mi dłoń na ramie­niu i oznaj­miła:

– Tak, Cla­ire to… ja. Cześć.

Oczy­wi­ście, że ta kwe­stia w jej ustach brzmiała cza­ru­jąco. Zare­je­stro­wa­łam nutę napię­cia w jej gło­sie tylko dla­tego, że zna­łam ją lepiej niż kto­kol­wiek.

– Wes.

Spoj­rzał na mnie, cze­ka­jąc, aż coś powiem, ale z jakie­goś powodu w mojej gło­wie poja­wiła się w tam­tym momen­cie przy­pad­kowa myśl o pogło­sce, że film Piła został zain­spi­ro­wany notką pra­sową o jakimś face­cie, który wła­my­wał się ludziom do domów, by łasko­tać śpiące dzieci w stopy.

Nie mów tego na głos, Alice – bła­ga­łam się w myślach.

– No więc, Wes – powie­działa tym­cza­sem Cla­ire. – Skąd znasz moją sio­strę?

Ponow­nie spoj­rzał na mnie, a potem na nią. Zmarsz­czył brwi.

– Cza­sem po szkole ogląda tutaj filmy.

– Tak, to prawda, Wesley. To prawda.

Spoj­rzała na mnie. Oboje się na mnie gapili. Nastał moment, bym to ja się ode­zwała, a jed­nak nic nie powie­dzia­łam, bo byłam w sta­nie myśleć jedy­nie o moich ide­al­nych moka­sy­nach vin­tage, a raczej o ide­al­nych moka­sy­nach vin­tage Cla­ire. To nawet nie była jej wina, że to ona je nosiła. Po pro­stu wyglą­dały na niej znacz­nie lepiej. Wszy­scy tak mówili. Zało­żyła je raz i prze­pa­dła wszelka magia, którą czu­łam pod­czas ich przy­mie­rza­nia w skle­pie. Po co mia­łam nosić wspa­niałe buty, skoro wie­dzia­łam, że ni­gdy nie będę wyglą­dać w nich lepiej niż Cla­ire? Już następ­nego dnia spre­zen­to­wa­łam jej te moka­syny.

A teraz naprawdę nie chcia­łam, by Wes poszedł w ich ślady. Cla­ire mogła zdo­być dowol­nego faceta. A kiedy mnie ponow­nie uda się spo­tkać gościa, który wygląda jak Heath Led­ger, lubi hor­rory i doce­nia moje nie­tu­zin­kowe wybory modowe?

Odpo­wiedź brzmiała: ni­gdy. Wes był jedyny w swoim rodzaju.

Wpa­try­wa­łam się w niego, ocze­ku­jąc tej oszo­ło­mio­nej miny, która poja­wiała się na twa­rzy każ­dego chło­paka oraz wielu dziew­czyn wcho­dzą­cych w inte­rak­cję z Cla­ire.

Ale Wes na­dal patrzył na mnie, w jakiś spo­sób dając odpór studni gra­wi­ta­cyj­nej wytwa­rza­nej przez per­fek­cję mojej sio­stry.

Może nie podo­bały mu się ide­ały? Sam prze­cież łączył skar­pety w romby ze spor­tową ele­gan­cją. Może dla kogoś takiego jak on per­fek­cja była zbyt nudna?

Zmarsz­czył brwi, jak gdyby dając mi znak, że ocze­kuje jakie­goś sygnału, a ja przy­po­mnia­łam sobie, że prze­cież przed chwilą zapro­sił mnie na randkę. Mnie, a nie Cla­ire.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Imię „Eli” w wer­sji angiel­skiej czy­taj się „Ilaj” i odmie­nia zgod­nie z wzor­cem: D., B. Elia [ilaja], C. Eliowi [ila­jowi], N. Eliem [ila­jem], Ms. Eliu [ilaju] [przyp. red.]. [wróć]

Mary Berry była do 2016 r. jedną z juro­rek bry­tyj­skiego ory­gi­nału. W USA show nosi nazwę Great Ame­ri­can Baking Show (przyp. red). [wróć]