Jak umrzeć na bogato - Bella Mackie - ebook + audiobook

Jak umrzeć na bogato ebook i audiobook

Mackie Bella

5,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mężczyzna z obsesją na punkcie bogactwa – w dodatku martwy.

Kobieta z obsesją na punkcie statusu – stanowiąca perfekcyjny dodatek do męża.

Ich dzieci z obsesją na punkcie spadku – oraz zabójczymi instynktami.

I sąsiadka z obsesyjną chęcią zdemaskowania wszystkich.

Najpierw ginie, a może nawet zostaje zabity, główny bohater. Potem jest już tylko ciekawiej…

Błyskotliwa i pełna zwrotów akcji opowieść, którą pokochają miłośnicy:

• czarnego humoru

• satyry społecznej

• serialu Sukcesja.

Obłędnie ostra, zabójczo zabawna. NIGELLA LAWSON

Sukcesja na sterydach. SARAH VAUGHAN

Mieszanka zagadki kryminalnej w stylu panny Marple i komedii społecznej. SUNDAY TIMES

Bella Mackie odmalowała cudownie odpychającą gromadkę. Każdy jest tu straszny, ale w przyjemnie okropny sposób. THE OBSERVER

Urzekająco kiczowata historia dla fanów filmów Na noże oraz Saltburn. NEW STATESMAN

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 463

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 12 min

Lektor: Mikołaj Krawczyk

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Bella Mackie w “Jak umrzeć na bogato” już po raz drugi proponuje czytelnikom powieść kryminalno-obyczajową z solidną dawką ironii. Ale choć styl i gatunek pozostają zgodne z jej wcześniejszą “Jak zabiłam swoją rodzinę”, to reszta stanowi miłą, mocno nieszablonową odmianę! Rozpocznijmy od tego, że jeden z bohaterów jest już martwy i przygląda się swojej rodzinie z zaświatów… ale spokojnie, to ciągle kryminał, a ten lekko fantazyjny dodatek, jest po prostu doskonałym sposobem na dopełnienie historii i pokazanie, że niekoniecznie zmiana sytuacji życiowej (dosłownie!) jest w stanie zmienić też i punkt widzenia… Całą opowieść poznajemy z trzech perspektyw: żony i męża (tego zmarłego) z bardzo bogatej rodziny oraz lokalnej dziewczyny o ambicjach podcasterki. To dobry sposób na wyciągnięcie wszystkich rodzinnych sekretów na wierzch - zmarł mąż chce dojść do tego jak zginął (iście ironicznie!), żona utrzymać się na powierzchni, a nawet więcej - pokazać, że to ona się licz...
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuWhat a Way To Go
Pro­jekt okładkiEL­LIE GAME © Har­per­Col­lin­sPu­bli­shers Ltd 2024
Ilu­stra­cja na okładce© ANNA ISA­BELLA SCHMIDT
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuMO­NIKA KACZ­MA­REK
Re­dak­cjaIWONA GAW­RYŚ
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – Ra­do­sław Fie­do­si­chin
Co­py­ri­ght © 2024 by Bella Mac­kie
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6901-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Dla Liz­zie. En

Nie­szczę­ściem za­moż­nego czło­wieka

jest ko­niecz­ność ży­cia wśród za­moż­nych.

Lo­gan Pe­ar­sall Smith

AN­THONY

Pa­trząc z per­spek­tywy czasu, nie­wiele bym zmie­nił w wie­czo­rze swo­jej śmierci. Je­śli po­mi­nąć samo za­koń­cze­nie, czego siłą rze­czy zro­bić nie mogę, udał się do­prawdy fan­ta­stycz­nie. Ostrze­żony uprzed­nio, że nie­ba­wem wy­dam ostat­nie tchnie­nie, pew­nie ga­niał­bym z krzy­kiem tam i z po­wro­tem, bła­ga­jąc boga, który aku­rat byłby skłonny mnie wy­słu­chać, że „chcę żyć”, i tym sa­mym mar­no­wał­bym cenne chwile. Cie­szę się, że tak się nie stało, bo dzięki temu spę­dzi­łem wie­czór na pi­ciu szam­pana jak wody i wy­słu­chi­wa­niu wy­lew­nych po­chwał wy­no­szą­cych mnie pod nie­biosa, co naj­mniej jak­bym był dyk­ta­to­rem ma­łego, lecz bo­ga­tego, sły­ną­cego z do­bro­bytu pań­stewka. Je­śli miał­bym ja­kie­kol­wiek drobne za­strze­że­nie, to tylko ta­kie, że po­świę­ci­łem osiem cen­nych mi­nut swo­jego ostat­niego wie­czoru na ziemi Mary Cham­bers, która na­mol­nie chciała mi opo­wie­dzieć o swoim no­wym przed­się­wzię­ciu cha­ry­ta­tyw­nym.

Oczy­wi­ście mieli jej do mnie nie do­pusz­czać. My­śla­łem, że co naj­wy­żej szybko się przy­wi­tam i za­raz dam się od­cią­gnąć ko­muś waż­niej­szemu, jako że nie­mal każdy był waż­niej­szy od Mary Cham­bers. Ta nie­zno­śna ko­bieta te­le­fo­no­wała do mnie do biura kilka razy w ty­go­dniu – bez­sku­tecz­nie. Mimo że ni­gdy nie od­dzwa­nia­łem, nie po­jęła tej alu­zji o roz­mia­rach aste­ro­idy. Jej zmarły przed ro­kiem mąż po­zo­sta­wił jej osza­ła­mia­jącą for­tunę. W środku nocy wy­padł z jachtu nie­da­leko wy­brzeży Por­to­fino – ku po­wszech­nemu zdzi­wie­niu, a jakże. Zwłasz­cza ku zdzi­wie­niu jego córki z po­przed­niego mał­żeń­stwa, która do­wie­dziaw­szy się, że nie zo­stała uwzględ­niona w te­sta­men­cie, wpa­dła w szew­ską pa­sję i po­zwała Mary o swoją część spadku. Na próżno. Wie­dzia­łem, jak bar­dzo za­le­żało jej na za­in­we­sto­wa­niu u mnie pie­nię­dzy, zresztą ogrom tego ma­jątku ku­sił mnie nie raz, ale w końcu za­wsze po­sta­na­wia­łem od­mó­wić. Ta ko­bieta była zbyt wścib­ska, zbyt do­cie­kliwa. Po­trze­bo­wa­łem in­we­sto­rów, któ­rzy się nie wtrą­cają i nie po­na­glają – a wła­śnie to było całą jej ra­cją bytu. Gdyby Mary Cham­bers ma­czała palce w śmierci męża, o czym upar­cie i gło­śno prze­ko­ny­wała jego córka, uznał­bym ją za znacz­nie bar­dziej in­te­re­su­jącą, bra­ko­wało jej jed­nak da­le­ko­wzrocz­no­ści. Prawda wy­glą­dała tak, że John Cham­bers, straszny mo­czy­morda, za­to­czył się pod cię­ża­rem swo­jego ogrom­nego brzu­szy­ska i spadł z po­kładu.

Nudne, ale z pew­no­ścią nie­podej­rzane. Nie, ona nie by­łaby do tego zdolna. Ta ko­bieta przo­do­wała tylko w jed­nym: w glę­dze­niu. Nie­mniej prze­szła se­lek­cję – moja żona z ja­kie­goś po­wodu uznała, że na­leży ją za­pro­sić. „Za­siada w za­rzą­dzie Fun­da­cji Lam­cu­sich”, zo­sta­łem po­in­for­mo­wany, jakby ro­biło to ja­kąś róż­nicę.

Za­ży­cie nar­ko­ty­ków przed ko­la­cją było z mo­jej strony wiel­kim błę­dem. „Po” to rzecz ocze­ki­wana, wręcz po­żą­dana. Ale przed? Zro­bi­łem się przez to nie­uważny. Na swoją obronę do­dam, że by­łem mak­sy­mal­nie ze­stre­so­wany i czu­łem pa­lącą po­trzebę wy­lu­zo­wa­nia. Ro­zej­rza­łem się po ogro­dzie, skrzą­cym się świa­tłami, nie­sły­cha­nie pięk­nym, i wresz­cie ogar­nęło mnie go­rącz­kowe pod­nie­ce­nie. Oli­via po­szła na ca­łość i choć draż­niły mnie mie­siące przy­go­to­wań, efekt oka­zał się fan­ta­styczny. Za­czę­li­śmy od nie­ziem­sko ude­ko­ro­wa­nego je­ziora, jak z ba­śni. Mię­dzy ga­łę­zie ota­cza­ją­cych wodę drzew wple­ciono setki du­żych świe­cą­cych kul. Rzu­cały „miękki blask”, ja­kiego do­ma­gała się moja żona, fu­ka­jąc na or­ga­ni­za­tora, po­nie­waż się po­my­lił i wsta­wił zbyt ja­sne ża­rówki. Świeżo za­wo­sko­wany po­most zdo­biły mniej­sze okrą­głe lampy, a ko­lejne umo­co­wano na ostrych prę­tach roz­miesz­czo­nych wo­kół brze­gów je­ziorka. Uko­ro­no­wa­niem wszyst­kiego była ogromna świe­cąca kula, którą dzie­się­ciu sil­nych mło­dych męż­czyzn z sa­mego rana opu­ściło na dno. Wie­cie – moja żona wy­obra­ziła so­bie „ta­flę wody pod­świe­tlo­nej z góry i od dołu”, a zwa­żyw­szy, ile za­pła­ci­li­śmy fir­mie or­ga­ni­zu­ją­cej im­prezę, nie śmieli jej po­wie­dzieć, że po­mysł się nie spraw­dzi. Naj­więk­szą kulę wy­ko­nano ręcz­nie we Wło­szech; pod­czas roz­ła­dunku i sta­cza­nia jej po zbo­czu pa­górka na miej­sce prze­zna­cze­nia dwu­krot­nie o mało się nie roz­trza­skała. Tak czy owak, trud się opła­cił. Okrzyki za­chwytu na­szych go­ści, któ­rzy po przej­ściu pod wiel­kimi łu­kami pa­trzyli na osta­teczny efekt, wy­star­czyły do prze­ko­na­nia mnie, że moje przy­ję­cie uro­dzi­nowe bę­dzie je­dyne i nie­po­wta­rzalne. Mia­łem ra­cję, choć nie w ta­kim sen­sie, o ja­kim my­śla­łem.

Po wy­pi­ciu drin­ków zo­sta­li­śmy za­pro­wa­dzeni do na­mio­tów przez uśmiech­nięte młode ko­biety w ku­sząco ob­ci­słych czar­nych su­kien­kach. Gdy moi przy­ja­ciele prze­cho­dzili z jed­nego po­miesz­cze­nia, pięk­nie przy­stro­jo­nego przez ar­mię wy­na­ję­tych przez Oli­vię usłuż­nych de­ko­ra­to­rów, do dru­giego, gdzie miała być za­ser­wo­wana ko­la­cja, po raz pierw­szy od mie­sięcy za­czą­łem się czuć nie­mal bez­tro­sko. Masz wra­że­nie, że twoje kło­poty są nie do roz­wią­za­nia, a wtedy kel­ner wrę­cza ci kie­li­szek wy­bor­nego wina. Po­tem kilka ko­lej­nych i ni z tego, ni z owego lą­du­jesz z Geo­rge’em w ła­zience, wcią­gasz kre­skę naj­lep­szego proszku i na krótką chwilę uwal­niasz się od trosk i zmar­twień, które przy­gnia­tają cię jak cho­ler­nie wielki słoń. Taka re­kre­acyjna dawka bywa świet­nym po­my­słem; nie zno­szę tego pu­ry­tań­skiego spo­łe­czeń­stwa, któ­rym się chyba sta­li­śmy i w któ­rym zdro­wie oraz dłu­go­wiecz­ność zdają się mieć prze­wagę nad wszel­kimi ucie­chami. No ale do­ży­łem tylko sześć­dzie­siątki, przy­znaję więc, że zbyt do­słowne sto­so­wa­nie się do mo­ich rad może nie jest naj­mą­drzej­sze.

Gdy zmie­rza­łem w stronę stołu, męż­czyźni za­trzy­my­wali mnie, by uści­snąć mi dłoń i po­kle­pać po ple­cach, ko­biety ca­ło­wały mnie w po­liczki i odro­binę zbyt długo przy­trzy­my­wały moją rękę. Wszyst­kie chciały mieć szanse u Wi­sterna – w tam­tej chwili mo­głem prze­bie­rać do woli. Cóż za za­strzyk ener­gii dla fa­ceta na kra­wę­dzi! Może nic strasz­nego by się nie stało, za­częła pod­szep­ty­wać ja­kaś cząstka mo­jego mó­zgu. Jest tu dwie­ście sta­ran­nie wy­se­lek­cjo­no­wa­nych osób, sama śmie­tanka. Oli­via ty­go­dniami od­bie­rała liczne te­le­fony od tych, któ­rzy nie prze­szli eli­mi­na­cji i bła­gali o moż­li­wość po­ja­wie­nia się i uca­ło­wa­nia pier­ście­nia. Nie­któ­rzy z nich z pew­no­ścią po­zo­sta­liby mi wierni. Nie można stra­cić wszyst­kiego za jed­nym za­ma­chem. To prze­ko­na­nie za­wdzię­cza­łem nar­ko­ty­kom, te­raz to wi­dzę. Po­tra­fię być do bólu pewny sie­bie, ale zwy­kle nie tracę kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią. Cie­szę się w każ­dym ra­zie, że spę­dzi­łem część swo­jego ostat­niego wie­czoru na tym ziem­skim pa­dole z ja­ki­miś po­zo­rami na­dziei. Bar­dzo jej po­trze­bo­wa­łem. Przez to jed­nak nie zwra­ca­łem więk­szej uwagi na to, kto gdzie się znaj­duje, i kiedy sze­dłem do dru­giego po­miesz­cze­nia, na­gle wy­ro­sła przede mną Mary Cham­bers, ma­cha­jąc do mnie jak sza­lona, jak­bym był tak­sówką, którą chciała zła­pać.

Ni­gdy nie na­le­ża­łem do męż­czyzn, któ­rzy wpa­dają w fu­rię. Pła­ci­łem ty­siące fun­tów sze­re­gom tre­ne­rów sztuk walki na ca­łym świe­cie, żeby pod­czas tre­ningu wy­ła­do­wać całą sku­mu­lo­waną w środku agre­sję. Fa­cet przy­go­to­wu­jący czo­ło­wych za­wod­ni­ków MMA po­wie­dział mi kie­dyś, że mój prawy sier­powy do­rów­nuje cio­som zna­nych mu pro­fe­sjo­na­li­stów, ale trzeba utrzy­my­wać go w ry­zach. Wielu męż­czyzn para się fi­nan­sami i wy­daje im się, że aby od­nieść suk­ces, mu­szą do­słow­nie ocie­kać te­sto­ste­ro­nem. Po­mię­dzy ła­god­nym onie­śmie­la­niem a au­ten­tycz­nym za­stra­sza­niem prze­biega cienka gra­nica i za­wsze pil­no­wa­łem, by znaj­do­wać się po jej wła­ści­wej stro­nie. Lecz na wi­dok Mary Cham­bers, która cze­kała nie­cier­pli­wie, aż mnie do­pad­nie, pod wpły­wem na­głego im­pulsu mia­łem ochotę za­dać cios kel­ne­rowi po mo­jej pra­wej stro­nie. Go­rącz­kowo ob­ró­ci­łem się na pię­cie w na­dziei zna­le­zie­nia ko­goś, kto wy­bawi mnie z opre­sji – ko­go­kol­wiek. Nie­stety, było już za późno. Wpiła się w moje ra­mię, sta­nąw­szy tak bli­sko, że czu­łem jej od­dech. I wtedy stało się coś dziw­nego. Na­gle opa­dła mi na głowę ni­czym prze­kłuty ba­lon cała de­spe­ra­cja, któ­rej nie do­pusz­cza­łem do sie­bie ty­go­dniami, je­śli nie mie­sią­cami. Nie wró­żyło to nic do­brego. Mary Cham­bers za­częła z prze­ję­ciem opo­wia­dać o ko­tach w stre­fach dzia­łań wo­jen­nych, a ja tylko ki­wa­łem głową, czu­jąc się znie­nacka jak je­den z nich. Nic wię­cej nie mo­głem zro­bić; do­tarło to do mnie w tam­tej chwili, gdy pa­trzy­łem na twarz tej nud­nej ko­biety wy­gła­sza­ją­cej fra­zesy o zwie­rzę­tach, które „żyją we wła­snych od­cho­dach”. Praw­do­po­dob­nie tra­fię do wię­zie­nia, po­my­śla­łem i spró­bo­wa­łem so­bie wy­obra­zić, jak tam bę­dzie. Czy i ja będę mu­siał żyć we wła­snych od­cho­dach? Mary Cham­bers z pew­no­ścią nie wsta­wi­łaby się za mną tak żar­li­wie, jak wal­czy o te cho­lerne zwie­rzaki. Po­dob­nie jak wszy­scy inni plot­ko­wa­łaby o mo­ich prze­stęp­stwach i stro­niła na przy­ję­ciach od mo­jej żony, do upa­dłego zgry­wa­jąc świętą, tak samo jak każdy z obec­nych tu go­ści. Ze świecą szu­kać czło­wieka z praw­dzi­wym krę­go­słu­pem mo­ral­nym – mógł­bym wy­re­cy­to­wać z pa­mięci li­stę grze­chów każ­dej z ota­cza­ją­cych mnie osób. Ro­han – oszust po­dat­kowy. Je­remy – wła­ści­ciel slum­sów wy­naj­mu­jący w nich miesz­ka­nia na gi­gan­tyczną skalę. Chuck – po­bił ko­goś przed pry­wat­nym klu­bem za to, że prze­cho­dząc obok, tam­ten lekko się o niego otarł. A oto i Alice Begby – ko­bieta o ro­do­wo­dzie się­ga­ją­cym Tu­do­rów, która w pew­nym mo­men­cie była tak roz­pacz­li­wie uza­leż­niona od kra­dzieży skle­po­wych, że za­ka­zano jej wstępu do Har­rodsa. Ale żadne z nich nie za­szko­dziło ni­komu ze swo­jej ka­sty; ich wy­stępki były wy­mie­rzone w lu­dzi, z któ­rymi ni­gdy nie mu­sieli się spo­ufa­lać. I wła­śnie na tym po­le­gał mój błąd.

Mary Cham­bers przy­glą­dała mi się z nie­po­ko­jem, ja zaś zda­łem so­bie sprawę, że po szyi spływa mi pot, a koł­nie­rzyk ko­szuli klei się do skóry. Zgar­ną­łem z tacy kel­nera na­stępny kie­li­szek szam­pana i mach­ną­łem ręką, zby­wa­jąc jej pro­po­zy­cję zna­le­zie­nia mi miej­sca, by usiąść. Po wy­słu­cha­niu ko­lej­nej pło­mien­nej prze­mowy na te­mat cięż­kiej doli pra­cu­ją­cych nie­wol­ni­czo dzieci po­czu­łem wresz­cie na ra­mie­niu dłoń żony oznaj­mia­ją­cej, że czas za­siąść do ko­la­cji. Pro­wa­dząc mnie ku szczy­towi stołu, Oli­via szep­nęła:

– Boże, co za nu­dziara. Za­uwa­ży­łam ją do­piero wtedy, kiedy było już za późno.

By­łem znie­sma­czony i zi­ry­to­wany, a do tego nie­do­rzecz­nie wście­kły na Oli­vię, że nie wy­wią­zała się le­piej z za­da­nia.

– Do kurwy nę­dzy, Liv, ga­da­nie z tymi wszyst­kimi ludźmi jest nie do znie­sie­nia. Mó­wi­łem ci, że to gruby błąd.

Za­ci­snęła usta i miała taką minę, jakby chciała cio­sać mi kołki na gło­wie, ale nie da­łem jej szans.

– Da­ruj so­bie. Nie mam na­stroju do wy­słu­chi­wa­nia two­ich nie­koń­czą­cych się ka­zań.

Strą­ci­łem jej dłoń i do­tar­łem do stołu aku­rat w chwili, gdy kre­tyń­ski kon­fe­ran­sjer w bia­łym kra­wa­cie, na któ­rego Oli­via się uparła, ogła­szał, że po­dano ko­la­cję. Co prawda wy­mi­ga­łem się od mę­czą­cej kłótni z żoną, ale go­dzinę póź­niej by­łem już mar­twy. Ży­cie to za­bawna ka­ru­zela zwro­tów ak­cji.

OLI­VIA

Wie­czór mi­nął w mgnie­niu oka. Kok­tajle o siód­mej, ko­la­cja o dzie­wią­tej, prze­mó­wie­nia po­mię­dzy. Dzieci wspięły się na szczyty eg­zal­ta­cji, wy­chwa­la­jąc fan­ta­stycz­nego ojca. Ich słowa bez wąt­pie­nia za­brzmiały au­ten­tycz­nie – oto co po­trafi naj­wyż­szej klasy spe­cja­li­sta od pi­sa­nia prze­mó­wień, je­śli so­wi­cie go wy­na­gro­dzić. Matka li­to­ści­wie stresz­czała się w swo­ich wy­ra­zach uzna­nia, choć ewi­dent­nie po­my­liła An­thony’ego ze swoim star­szym sy­nem i cały czas na­zy­wała go An­drew. Nie mia­łoby to aż ta­kiego zna­cze­nia, gdyby nie fakt, że An­drew umarł w wieku ośmiu lat, co wy­wo­łało u An­thony’ego wie­lo­let­nią traumę. Nie da się więc za­prze­czyć, że ta po­myłka zwa­rzyła na chwilę at­mos­ferę. Reszta jed­nak udała się zna­ko­mi­cie, to­też gdy za­pro­wa­dzono go­ści do dru­giego na­miotu, do­zna­łam wy­raź­nej ulgi.

Kiedy rola cza­ru­ją­cej go­spo­dyni za­częła mnie przy­tła­czać, wy­mknę­łam się na pa­pie­rosa; po­szłam na­wet przed ko­la­cją nad je­zioro, chcąc po­ka­zać Al­le­grze świa­tła, po­nie­waż strasz­li­wie się spóź­niła i omi­nęła ją cała pre­zen­ta­cja. Wi­dzia­łam, jak na dru­gim brzegu mój mąż pali cy­garo, pro­wa­dząc oży­wioną roz­mowę z Gi­le­sem – wy­mie­ni­li­śmy ski­nie­nia głowy i w za­sa­dzie była to cała na­sza ko­mu­ni­ka­cja tego wie­czoru. Nie da się ukryć, że w du­żej mie­rze wła­śnie dla­tego tak do­brze się ba­wi­łam.

Było zde­cy­do­wa­nie po pół­nocy, gdy uświa­do­mi­łam so­bie, co się dzieje nad je­zio­rem; or­kie­stra grała w naj­lep­sze, więk­szość go­ści plą­sała na par­kie­cie. Ja sama ni­gdy nie tań­czę. Mam uraz do pi­jań­stwa i zbyt swo­bod­nego za­cho­wa­nia, krzy­wię się za każ­dym ra­zem, kiedy wi­dzę, jak lu­dzie, któ­rych sza­nuję na co dzień, sza­leją w tańcu. Za­miast tego bry­lo­wa­łam wśród ze­bra­nych wo­kół for­te­pianu, sta­ra­jąc się nie wzdry­gać za każ­dym ra­zem, gdy Alex Law­son ko­ły­sała obok mnie bio­drami. Ta ko­bieta jest jedną z naj­słyn­niej­szych człon­kiń ho­no­ro­wych lon­dyń­skiej pa­le­stry, a tu pro­szę: pró­buje na­mó­wić Ro­gera Si­mona, który – tak się składa – jest sę­dzią Sądu Naj­wyż­szego, do za­tań­cze­nia limbo. Kiedy mi­jała mnie chwiej­nym kro­kiem, syk­nę­łam jej do ucha: „Tro­chę god­no­ści”, była jed­nak zbyt za­wiana, by w ogóle zwró­cić na mnie uwagę.

Roz­ma­wia­łam ze swoją drogą przy­ja­ciółką Lou Mol­ton o tym, jak do­sko­nale udał się wie­czór. To nie­zwy­kle uta­len­to­wana pro­jek­tantka wnętrz, ale nie trzy­mają jej się ani pie­nią­dze, ani mę­żo­wie i choć ukrywa to le­piej niż inni, wiem, że mi za­zdro­ści. Chwa­liła wła­śnie, jak pięk­nie pre­zen­tuje się na­miot, gdy prze­ci­snąw­szy się przez tłum, po­de­szła do mnie nie­pew­nym kro­kiem Lyra. Od za­koń­cze­nia ko­la­cji nie wi­dzia­łam żad­nego ze swo­ich dzieci. Nie pa­liły się szcze­gól­nie do uczest­ni­cze­nia w tej uro­czy­sto­ści, ale przy­wo­ła­łam je do po­rządku. Sta­now­czo na­ka­za­łam im wy­trzy­mać do końca prze­mó­wień i obie­ca­łam, że póź­niej będą mo­gły ro­bić, co im się żyw­nie po­doba.

Pierw­szą re­ak­cją na wi­dok mo­jego trze­ciego dziecka była, jak zwy­kle w wy­padku Lyry, iry­ta­cja. Po­mimo mo­ich usil­nych próśb po­sta­no­wiła wło­żyć czarną mini i te­ni­sówki, a do tego zro­biła tak mocny ma­ki­jaż oczu, że przy­po­mi­nała tro­chę pandę. Strój jest wy­ra­zem sza­cunku, Lyra na­to­miast za­wsze ubiera się tak, jakby so­bie ze wszyst­kich kpiła. A może po pro­stu drwi so­bie tylko ze mnie.

– Coś się stało. Fred i Gi­les są nad je­zio­rem, tato jest ranny. – Po­wie­działa to gło­śno, prze­krzy­ku­jąc mu­zykę, aż kil­koro go­ści wo­kół nas się od­wró­ciło.

Uci­szy­łam ją, da­jąc in­nym do zro­zu­mie­nia, że moja córka robi z igły wi­dły, lecz ona jak zwy­kle po­stą­piła po swo­jemu – za­częła szar­pać mnie za ra­mię, nie mia­łam więc in­nego wyj­ścia, jak tylko po­dą­żyć za nią. Lou dep­tała nam po pię­tach, żeby przy­pad­kiem ni­czego nie uro­nić z ewen­tu­al­nego dra­matu, a na ścieżce do je­ziorka do­łą­czyło do nas jesz­cze parę in­nych osób. Ro­zej­rza­łam się i zo­ba­czy­łam, jak Ha­mish McWhir­ter oraz grupka ko­biet zna­nych mi tylko z wi­dze­nia, nie z imie­nia – z kręgu młod­szych dru­gich żon i przy­ja­ció­łek – z prze­ję­ciem drep­czą za nami. Choć do je­ziora szło się rap­tem kilka mi­nut, droga bar­dzo się dłu­żyła, po­nie­waż moje ob­casy bez prze­rwy grzę­zły w tym cho­ler­nym żwi­rze, na który uparł się Fred. Ja chcia­łam wy­ło­żyć ścieżkę pia­skow­cem, on jed­nak zmarsz­czył brwi i oświad­czył, że to zbyt agre­sywny ma­te­riał do ogrodu, choć nie wia­domo, co to miało zna­czyć. Nad wodą nie po­winno być te­raz ży­wej du­szy. Za­pla­no­wa­łam na traw­ni­kach przed do­mem piękny po­kaz fa­jer­wer­ków, który miał być sy­gna­łem do za­koń­cze­nia przy­ję­cia; nie chcia­łam, by go­ście po­roz­ła­zili się na wszyst­kie strony, ni­we­cząc ten sta­ran­nie ob­my­ślony plan. Sztuczne ognie miały oświe­tlić pa­wi­lon ogro­dowy w taki spo­sób, aby wszyst­kim za­parło dech. Może i są pięk­niej­sze domy w Cot­swolds, ale pa­wi­lonu za­zdrosz­czą mi wszy­scy.

Od po­czątku wie­dzia­łam, że An­thony coś ze­psuje, ni­gdy nie umiał trak­to­wać ni­czego po­waż­nie. Wy­pra­wi­łam to przy­ję­cie dla niego, dla uczcze­nia na­szej ro­dziny i od­nie­sio­nego przez nas suk­cesu, a on urwał się pa­ja­co­wać nad je­zioro. Sta­ra­łam się zdu­sić w so­bie roz­draż­nie­nie na wi­dok tłumu spie­szą­cego ocho­czo, by zo­ba­czyć, co mój mąż tam na­wy­czy­niał, lecz iry­ta­cja na­ra­stała – nie po­tra­fi­łam zma­zać gry­masu nie­za­do­wo­le­nia, który za­go­ścił na mo­jej twa­rzy. Bar­dzo po­sta­rza. Ten gry­mas.

Ktoś za mo­imi ple­cami krzyk­nął:

– Jest w wo­dzie!

Prze­klęte je­zioro. Dzieci wo­lały ba­sen, pro­siły, bła­gały, ale moim zda­niem ba­seny są ohydne, nie do znie­sie­nia. Pa­sują do willi na po­łu­dniu Fran­cji, a nie do Cot­swolds, gdzie czę­sto pada, a na­prawdę cie­pło robi się do­piero w lipcu. Dla­tego zle­ci­łam wy­ko­pa­nie zbior­nika i na­peł­nie­nie go czy­stą wodą, a utrzy­ma­nie go po­wie­rzy­łam kon­ser­wa­to­rowi, który co ty­dzień spraw­dzał jego stan. Skoro tak bar­dzo za­leży im na pły­wa­niu, po­wie­dzia­łam, mogą ko­rzy­stać z je­ziorka. Mój syn – co mu się chwali – sta­nął na wy­so­ko­ści za­da­nia i ką­pał się tam co rano, za to reszta z na­dą­sa­nymi mi­nami od­mó­wiła choćby zbli­że­nia się do wody. Zwłasz­cza An­thony był cy­ko­rem, je­śli cho­dzi o zimną wodę – wszedł do niej rap­tem dwa razy w ży­ciu. Szkoda, że nie zre­ali­zo­wa­łam swo­jego pier­wot­nego po­my­słu i nie urzą­dzi­łam tam la­bi­ryntu. Za­wsze uwa­ża­łam, że la­bi­rynt jest sza­le­nie szy­kowny, ale An­thony burk­nął, że gdyby miał ochotę zgu­bić się gdzieś na week­end, wy­brałby Ibizę – i na tym się skoń­czyło.

Scena wy­glą­dała jak wy­jęta żyw­cem z re­ne­san­so­wego płótna. Gi­les i Freddy stali w wo­dzie z unie­sio­nymi rę­kami, jakby dy­ry­go­wali nie­wi­dzialną or­kie­strą. Po­mię­dzy nimi znaj­do­wał się mój mąż. W po­zy­cji ab­so­lut­nie nie­moż­li­wej, nie­mal za­wie­szony nad ta­flą je­ziora. Twarz miał za­nu­rzoną, ra­miona zwi­sały bez­wład­nie jak u dziecka, któ­remu zdej­muje się ubra­nie. Za to nogi ster­czały w po­wie­trzu.

– Na­bił się na pal! – la­men­to­wała ko­bieta w mocno wy­de­kol­to­wa­nej czer­wo­nej sukni.

Ha­mish ją uci­szył, nie­mniej miała ra­cję. Mój mąż na­dział się na je­den z ostro za­koń­czo­nych prę­tów uży­tych do roz­miesz­cze­nia pięk­nych kul zdo­bią­cych staw. Jak ryba na har­pun.

Po­de­szłam bli­żej, za­uwa­ża­jąc ze­ga­rek na jego nad­garstku, ten sam, który po­da­ro­wa­łam mu za­le­d­wie dzień wcze­śniej. Sprze­dawca się roz­wo­dził, że można w nim nur­ko­wać na głę­bo­kość na­wet trzy­dzie­stu me­trów, lecz staw w Cot­swold ani tro­chę nie przy­po­mi­nał czy­stych błę­kit­nych wód Mo­rza Śród­ziem­nego. Ty­powa dla An­thony’ego nie­fra­so­bli­wość. Kilka osób za­częło krzy­czeć, gwał­tow­nie się od­wró­ci­łam i uci­szy­łam je gniew­nym spoj­rze­niem.

– Nie żyje – po­in­for­mo­wał Fred, jak gdyby za­krwa­wiony szpi­ku­lec nie mó­wił sam za sie­bie. On za­wsze stwier­dza oczy­wi­ste fakty. Ma bar­dzo do­słowny umysł, nie taki, na jaki li­czy­łam u swo­jego je­dy­nego syna, choć wła­ści­wie po­zo­stałe dzieci też nie są człon­kami Mensy.

Nie mo­głam ode­rwać oczu od po­ły­sku­ją­cej pod wodą kuli pod­świe­tla­ją­cej krew. Bo to było w su­mie naj­gor­sze. Wcale nie wi­dok An­thony’ego za­wie­szo­nego na me­ta­lo­wym prę­cie ni­czym na­wie­dzona lalka z hor­roru – naj­bar­dziej nie­po­ko­iła ta ciem­no­czer­wona woda. De­li­katne świa­tło, o to wier­ci­łam dziurę w brzu­chu wy­ko­naw­com. Tu­taj zaś nic nie było de­li­katne.

Ha­mish – moim zda­niem z nieco zbyt du­żym en­tu­zja­zmem – ru­szył po­cie­szać stadko dru­gich żon. Lyra po­bie­gła do brata, ale do­tarł­szy na brzeg, osu­nęła się na ko­lana. Prak­tyczny jak za­wsze Gi­les dwoił się i troił, by nie do­pu­ścić ni­kogo do zwłok, choć nie mu­siał się oba­wiać. Ni­komu się nie spie­szyło do tego prze­ra­ża­ją­cego wi­doku. Te cho­lerne kule cu­dow­nie oświe­tlały miej­sce dra­matu, nie­mal jakby to było wy­re­ży­se­ro­wane.

Lou od­wró­ciła się na pię­cie i po­szła w stronę na­miotu, wy­krzyk­nąw­szy przez ra­mię, że spro­wa­dzi po­moc. Tchórz. A ja? Sta­łam jak wryta. Nie po­ru­szy­łam się ani o cal. W przy­pły­wach naj­więk­szej wście­kło­ści nie­raz ży­czy­łam mę­żowi śmierci. Wy­obra­ża­łam so­bie na­wet, jak mo­głoby do niej dojść, sta­ran­nie ukła­da­łam sce­na­riu­sze: a to wcią­gnęła go po­tężna fala, a to spło­nął w ma­ka­brycz­nej ka­ta­stro­fie he­li­kop­tera. Ta­kie zwy­kłe fan­ta­zje, ja­kie my, ko­biety, snu­jemy pod­czas kry­zy­sów w dłu­gich mał­żeń­stwach. Wy­piw­szy o jedno mar­tini za dużo, wspa­niała przy­ja­ciółka mo­jej matki Jes­sica De Pal­mer zwie­rzyła się kie­dyś, jak to po­cie­szała się my­ślą, że jej mąż praw­do­po­dob­nie umrze na­gle na za­wał serca, jak wszy­scy męż­czyźni w jego ro­dzi­nie. Żar­to­wała, że do­kłada wszel­kich sta­rań, by go­spo­sia go­to­wała jak naj­bar­dziej nie­zdrowo, byle tylko przy­spie­szyć atak. Uło­żyło się jed­nak ina­czej: Wil­liam De Pal­mer prze­żył żonę i jest obec­nie mę­żem znacz­nie młod­szej ko­biety, która prze­sta­wiła go na zdrowy tryb ży­cia i nie po­zwala mu ty­kać al­ko­holu. Pew­nie wo­lałby umrzeć.

Je­stem nad­zwy­czaj prak­tyczna, gdy wy­maga tego sy­tu­acja. Nie­któ­rzy mo­gliby to na­zwać ozię­bło­ścią – w nie­jed­nej ga­ze­cie okre­ślono mnie mia­nem „lo­do­wa­tej” – ale umie­jęt­ność wy­łą­cza­nia nie­po­trzeb­nych emo­cji, kiedy mogą prze­szka­dzać w dzia­ła­niu, jest po­ży­teczna. Prze­mknęły mi przez głowę dwie my­śli. Po pierw­sze, po­przy­się­głam so­bie nie pła­kać ani nie szlo­chać na oczach tych miau­czą­cych ko­biet. Do­sko­nale wiem, jak dru­gie żony lu­bią plot­ko­wać o tych, które były przed nimi; gdy­bym oka­zała choćby krztynę emo­cji, roz­pra­wia­łyby z lu­bo­ścią o mo­jej przy­bie­ra­ją­cej na sile roz­pa­czy. Po dru­gie, jed­no­cze­śnie ode­zwał się we mnie in­stynkt ma­cie­rzyń­ski. Jest chyba bar­dziej opie­szały niż u in­nych ko­biet – dzieci ni­gdy aż tak bar­dzo mnie nie ab­sor­bo­wały, bądź co bądź po­tom­stwo nie sta­nowi o na­szej oso­bo­wo­ści – nie­mniej gdzieś tam we mnie tkwi.

– Chodź­cie tu – wark­nę­łam do Lyry i Freddy’ego tak su­rowo, że po­mimo szoku na­tych­miast wstali i do mnie po­de­szli. – Do domu, wra­camy do domu – oznaj­mi­łam, ła­piąc ich za ręce.

Prze­pchnę­li­śmy się przez tłu­mek dru­gich żon i przy­ja­ció­łek, z któ­rych wiele rze­czy­wi­ście te­raz chli­pało, przy­pusz­czal­nie opła­ku­jąc stra­coną oka­zję, i ru­szy­li­śmy żwi­rową alejką. Pa­mię­tam mi­go­czące świa­tła na­miotu i pierw­sze takty gra­nego przez or­kie­strę utworu Oh, What a Ni­ght. Cóż za po­nura traf­ność.

– Nie idźmy tam­tędy – bła­gała Lyra.

Ro­zu­mia­łam ten im­puls; per­spek­tywa sta­wie­nia czoła set­kom lu­dzi, w więk­szo­ści pi­ja­nych, wy­da­wała się czymś nie­wy­ko­nal­nym. Ale nie za­mie­rza­łam po­zwo­lić, by Clara i Je­mima do­wie­działy się od dal­szych zna­jo­mych albo, jesz­cze go­rzej, od ko­goś z ob­sługi. Ra­chunki za te­ra­pię mo­ich dzieci już i tak były nie­bo­tyczne, po co po­gar­szać ten stan?

Prze­mknę­li­śmy przez par­kiet, po­trą­ca­jąc po dro­dze ba­lo­wi­czów. Freddy był ob­le­piony za­schnię­tym bło­tem, któ­rego spora część przy­lgnęła do Lyry, przez co jesz­cze bar­dziej przy­po­mi­nała te­raz włó­częgę. Pró­bo­wa­łam się uśmie­chać, jak gdy­bym mo­gła uspo­koić w ten spo­sób go­ści. Oso­bi­sta asy­stentka An­thony’ego tań­czyła, ko­ły­sząc bio­drami w dość nie­przy­zwo­ity spo­sób, z męż­czy­zną, któ­rego nie roz­po­zna­łam. Na­po­tkała mój wzrok i za­uwa­ży­łam, jak wy­raz jej twa­rzy zmie­nia się z uwo­dzi­ciel­skiego w za­sko­czony. Uśmiech za­marł mi na ustach. Ży­wi­łam do La­iney in­ten­sywną nie­chęć i ostat­nią rze­czą, ja­kiej bym te­raz chciała, było to, żeby po­szła za nami i za­ofe­ro­wała po­moc tym de­li­kat­nie zdy­sza­nym gło­sem, który za­wsze pod­no­sił mi ci­śnie­nie. Po­spiesz­nie po­krę­ci­łam głową, a jej uwaga prze­nio­sła się po­now­nie na męż­czy­znę. La­iney wy­raź­nie go po­cią­gała, ga­pił się w jej głę­boki de­kolt z ta­kim od­da­niem, że je­śli nie bę­dzie uwa­żał, może się to skoń­czyć mi­greną.

W końcu zna­leź­li­śmy Clarę. Jak przy­stało na naj­młod­szą, sie­działa przy ba­rze ze swoją przy­ja­ciółką Willą, wy­raź­nie roz­ba­wiona, i ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, usi­ło­wała jak naj­szyb­ciej się upić.

– Mu­simy iść – po­wie­dzia­łam do niej, ścią­ga­jąc ją ze stołka i nie zwa­ża­jąc na jej na­tych­mia­stowe pełne obu­rze­nia pro­te­sty.

Lyra, która tym­cza­sem gdzieś znik­nęła, wresz­cie znów po­ja­wiła się u mo­jego boku. Przy­pro­wa­dziła Willa, który spra­wiał wra­że­nie mocno jak na sie­bie po­de­ner­wo­wa­nego. Stłu­mi­łam iry­ta­cję. Był mę­żem Je­mimy, a co za tym idzie – mu­siał zo­stać włą­czony do ro­dziny, choć ni­gdy w pełni tego nie za­ak­cep­to­wa­łam. Fa­cet był mdły, kom­plet­nie bez wy­razu i nie po­do­bało mi się, że lu­dzie uwa­żają go za jed­nego z Wi­ster­nów, o co z pew­no­ścią za­bie­gał.

Nie wie, gdzie jest jego żona, po­wie­dział go­rącz­kowo. Spoj­rza­łam na niego z ta­kim roz­draż­nie­niem, że aż się wzdry­gnął – wi­dzia­łam. W in­nych oko­licz­no­ściach mia­ła­bym wielką sa­tys­fak­cję, lecz tym ra­zem nie­stety cała ra­dość prze­pa­dła.

Wie­dzia­łam, że nie mo­żemy się dłu­żej ocią­gać w na­mio­cie. Ką­tem oka do­strze­głam ma­sze­ru­ją­cego sztywno w moją stronę Ri­charda Price’a, który naj­wy­raź­niej uznał, że skoro coś się dzieje, po­wi­nien w tym uczest­ni­czyć. Po­wstrzy­ma­łam go unie­sie­niem ręki i wy­pchnę­łam ro­dzinę z na­miotu. Ostat­nie me­try dzie­lące nas od domu po­ko­na­li­śmy nie­mal bie­giem. Fred obej­mo­wał sio­stry ra­mio­nami, Will wy­cią­gnął do mnie dłoń, po czym szybko ją cof­nął, po­nie­waż zi­gno­ro­wa­łam ten gest. Gdy do­tar­li­śmy do prze­szklo­nych drzwi sa­lonu, do po­koju we­szła Je­mima w szla­froku i z ręcz­ni­kiem na gło­wie. Za­sko­czona pod­nio­sła na nas wzrok, a w tej sa­mej chwili usły­sza­łam po­li­cyjne sy­reny na pod­jeź­dzie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki