Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Mężczyzna z obsesją na punkcie bogactwa – w dodatku martwy.
Kobieta z obsesją na punkcie statusu – stanowiąca perfekcyjny dodatek do męża.
Ich dzieci z obsesją na punkcie spadku – oraz zabójczymi instynktami.
I sąsiadka z obsesyjną chęcią zdemaskowania wszystkich.
Najpierw ginie, a może nawet zostaje zabity, główny bohater. Potem jest już tylko ciekawiej…
Błyskotliwa i pełna zwrotów akcji opowieść, którą pokochają miłośnicy:
• czarnego humoru
• satyry społecznej
• serialu Sukcesja.
Obłędnie ostra, zabójczo zabawna. NIGELLA LAWSON
Sukcesja na sterydach. SARAH VAUGHAN
Mieszanka zagadki kryminalnej w stylu panny Marple i komedii społecznej. SUNDAY TIMES
Bella Mackie odmalowała cudownie odpychającą gromadkę. Każdy jest tu straszny, ale w przyjemnie okropny sposób. THE OBSERVER
Urzekająco kiczowata historia dla fanów filmów Na noże oraz Saltburn. NEW STATESMAN
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 463
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 12 min
Lektor: Mikołaj Krawczyk
Dla Lizzie. En
Nieszczęściem zamożnego człowieka
jest konieczność życia wśród zamożnych.
Logan Pearsall Smith
ANTHONY
Patrząc z perspektywy czasu, niewiele bym zmienił w wieczorze swojej śmierci. Jeśli pominąć samo zakończenie, czego siłą rzeczy zrobić nie mogę, udał się doprawdy fantastycznie. Ostrzeżony uprzednio, że niebawem wydam ostatnie tchnienie, pewnie ganiałbym z krzykiem tam i z powrotem, błagając boga, który akurat byłby skłonny mnie wysłuchać, że „chcę żyć”, i tym samym marnowałbym cenne chwile. Cieszę się, że tak się nie stało, bo dzięki temu spędziłem wieczór na piciu szampana jak wody i wysłuchiwaniu wylewnych pochwał wynoszących mnie pod niebiosa, co najmniej jakbym był dyktatorem małego, lecz bogatego, słynącego z dobrobytu państewka. Jeśli miałbym jakiekolwiek drobne zastrzeżenie, to tylko takie, że poświęciłem osiem cennych minut swojego ostatniego wieczoru na ziemi Mary Chambers, która namolnie chciała mi opowiedzieć o swoim nowym przedsięwzięciu charytatywnym.
Oczywiście mieli jej do mnie nie dopuszczać. Myślałem, że co najwyżej szybko się przywitam i zaraz dam się odciągnąć komuś ważniejszemu, jako że niemal każdy był ważniejszy od Mary Chambers. Ta nieznośna kobieta telefonowała do mnie do biura kilka razy w tygodniu – bezskutecznie. Mimo że nigdy nie oddzwaniałem, nie pojęła tej aluzji o rozmiarach asteroidy. Jej zmarły przed rokiem mąż pozostawił jej oszałamiającą fortunę. W środku nocy wypadł z jachtu niedaleko wybrzeży Portofino – ku powszechnemu zdziwieniu, a jakże. Zwłaszcza ku zdziwieniu jego córki z poprzedniego małżeństwa, która dowiedziawszy się, że nie została uwzględniona w testamencie, wpadła w szewską pasję i pozwała Mary o swoją część spadku. Na próżno. Wiedziałem, jak bardzo zależało jej na zainwestowaniu u mnie pieniędzy, zresztą ogrom tego majątku kusił mnie nie raz, ale w końcu zawsze postanawiałem odmówić. Ta kobieta była zbyt wścibska, zbyt dociekliwa. Potrzebowałem inwestorów, którzy się nie wtrącają i nie ponaglają – a właśnie to było całą jej racją bytu. Gdyby Mary Chambers maczała palce w śmierci męża, o czym uparcie i głośno przekonywała jego córka, uznałbym ją za znacznie bardziej interesującą, brakowało jej jednak dalekowzroczności. Prawda wyglądała tak, że John Chambers, straszny moczymorda, zatoczył się pod ciężarem swojego ogromnego brzuszyska i spadł z pokładu.
Nudne, ale z pewnością niepodejrzane. Nie, ona nie byłaby do tego zdolna. Ta kobieta przodowała tylko w jednym: w ględzeniu. Niemniej przeszła selekcję – moja żona z jakiegoś powodu uznała, że należy ją zaprosić. „Zasiada w zarządzie Fundacji Lamcusich”, zostałem poinformowany, jakby robiło to jakąś różnicę.
Zażycie narkotyków przed kolacją było z mojej strony wielkim błędem. „Po” to rzecz oczekiwana, wręcz pożądana. Ale przed? Zrobiłem się przez to nieuważny. Na swoją obronę dodam, że byłem maksymalnie zestresowany i czułem palącą potrzebę wyluzowania. Rozejrzałem się po ogrodzie, skrzącym się światłami, niesłychanie pięknym, i wreszcie ogarnęło mnie gorączkowe podniecenie. Olivia poszła na całość i choć drażniły mnie miesiące przygotowań, efekt okazał się fantastyczny. Zaczęliśmy od nieziemsko udekorowanego jeziora, jak z baśni. Między gałęzie otaczających wodę drzew wpleciono setki dużych świecących kul. Rzucały „miękki blask”, jakiego domagała się moja żona, fukając na organizatora, ponieważ się pomylił i wstawił zbyt jasne żarówki. Świeżo zawoskowany pomost zdobiły mniejsze okrągłe lampy, a kolejne umocowano na ostrych prętach rozmieszczonych wokół brzegów jeziorka. Ukoronowaniem wszystkiego była ogromna świecąca kula, którą dziesięciu silnych młodych mężczyzn z samego rana opuściło na dno. Wiecie – moja żona wyobraziła sobie „taflę wody podświetlonej z góry i od dołu”, a zważywszy, ile zapłaciliśmy firmie organizującej imprezę, nie śmieli jej powiedzieć, że pomysł się nie sprawdzi. Największą kulę wykonano ręcznie we Włoszech; podczas rozładunku i staczania jej po zboczu pagórka na miejsce przeznaczenia dwukrotnie o mało się nie roztrzaskała. Tak czy owak, trud się opłacił. Okrzyki zachwytu naszych gości, którzy po przejściu pod wielkimi łukami patrzyli na ostateczny efekt, wystarczyły do przekonania mnie, że moje przyjęcie urodzinowe będzie jedyne i niepowtarzalne. Miałem rację, choć nie w takim sensie, o jakim myślałem.
Po wypiciu drinków zostaliśmy zaprowadzeni do namiotów przez uśmiechnięte młode kobiety w kusząco obcisłych czarnych sukienkach. Gdy moi przyjaciele przechodzili z jednego pomieszczenia, pięknie przystrojonego przez armię wynajętych przez Olivię usłużnych dekoratorów, do drugiego, gdzie miała być zaserwowana kolacja, po raz pierwszy od miesięcy zacząłem się czuć niemal beztrosko. Masz wrażenie, że twoje kłopoty są nie do rozwiązania, a wtedy kelner wręcza ci kieliszek wybornego wina. Potem kilka kolejnych i ni z tego, ni z owego lądujesz z George’em w łazience, wciągasz kreskę najlepszego proszku i na krótką chwilę uwalniasz się od trosk i zmartwień, które przygniatają cię jak cholernie wielki słoń. Taka rekreacyjna dawka bywa świetnym pomysłem; nie znoszę tego purytańskiego społeczeństwa, którym się chyba staliśmy i w którym zdrowie oraz długowieczność zdają się mieć przewagę nad wszelkimi uciechami. No ale dożyłem tylko sześćdziesiątki, przyznaję więc, że zbyt dosłowne stosowanie się do moich rad może nie jest najmądrzejsze.
Gdy zmierzałem w stronę stołu, mężczyźni zatrzymywali mnie, by uścisnąć mi dłoń i poklepać po plecach, kobiety całowały mnie w policzki i odrobinę zbyt długo przytrzymywały moją rękę. Wszystkie chciały mieć szanse u Wisterna – w tamtej chwili mogłem przebierać do woli. Cóż za zastrzyk energii dla faceta na krawędzi! Może nic strasznego by się nie stało, zaczęła podszeptywać jakaś cząstka mojego mózgu. Jest tu dwieście starannie wyselekcjonowanych osób, sama śmietanka. Olivia tygodniami odbierała liczne telefony od tych, którzy nie przeszli eliminacji i błagali o możliwość pojawienia się i ucałowania pierścienia. Niektórzy z nich z pewnością pozostaliby mi wierni. Nie można stracić wszystkiego za jednym zamachem. To przekonanie zawdzięczałem narkotykom, teraz to widzę. Potrafię być do bólu pewny siebie, ale zwykle nie tracę kontaktu z rzeczywistością. Cieszę się w każdym razie, że spędziłem część swojego ostatniego wieczoru na tym ziemskim padole z jakimiś pozorami nadziei. Bardzo jej potrzebowałem. Przez to jednak nie zwracałem większej uwagi na to, kto gdzie się znajduje, i kiedy szedłem do drugiego pomieszczenia, nagle wyrosła przede mną Mary Chambers, machając do mnie jak szalona, jakbym był taksówką, którą chciała złapać.
Nigdy nie należałem do mężczyzn, którzy wpadają w furię. Płaciłem tysiące funtów szeregom trenerów sztuk walki na całym świecie, żeby podczas treningu wyładować całą skumulowaną w środku agresję. Facet przygotowujący czołowych zawodników MMA powiedział mi kiedyś, że mój prawy sierpowy dorównuje ciosom znanych mu profesjonalistów, ale trzeba utrzymywać go w ryzach. Wielu mężczyzn para się finansami i wydaje im się, że aby odnieść sukces, muszą dosłownie ociekać testosteronem. Pomiędzy łagodnym onieśmielaniem a autentycznym zastraszaniem przebiega cienka granica i zawsze pilnowałem, by znajdować się po jej właściwej stronie. Lecz na widok Mary Chambers, która czekała niecierpliwie, aż mnie dopadnie, pod wpływem nagłego impulsu miałem ochotę zadać cios kelnerowi po mojej prawej stronie. Gorączkowo obróciłem się na pięcie w nadziei znalezienia kogoś, kto wybawi mnie z opresji – kogokolwiek. Niestety, było już za późno. Wpiła się w moje ramię, stanąwszy tak blisko, że czułem jej oddech. I wtedy stało się coś dziwnego. Nagle opadła mi na głowę niczym przekłuty balon cała desperacja, której nie dopuszczałem do siebie tygodniami, jeśli nie miesiącami. Nie wróżyło to nic dobrego. Mary Chambers zaczęła z przejęciem opowiadać o kotach w strefach działań wojennych, a ja tylko kiwałem głową, czując się znienacka jak jeden z nich. Nic więcej nie mogłem zrobić; dotarło to do mnie w tamtej chwili, gdy patrzyłem na twarz tej nudnej kobiety wygłaszającej frazesy o zwierzętach, które „żyją we własnych odchodach”. Prawdopodobnie trafię do więzienia, pomyślałem i spróbowałem sobie wyobrazić, jak tam będzie. Czy i ja będę musiał żyć we własnych odchodach? Mary Chambers z pewnością nie wstawiłaby się za mną tak żarliwie, jak walczy o te cholerne zwierzaki. Podobnie jak wszyscy inni plotkowałaby o moich przestępstwach i stroniła na przyjęciach od mojej żony, do upadłego zgrywając świętą, tak samo jak każdy z obecnych tu gości. Ze świecą szukać człowieka z prawdziwym kręgosłupem moralnym – mógłbym wyrecytować z pamięci listę grzechów każdej z otaczających mnie osób. Rohan – oszust podatkowy. Jeremy – właściciel slumsów wynajmujący w nich mieszkania na gigantyczną skalę. Chuck – pobił kogoś przed prywatnym klubem za to, że przechodząc obok, tamten lekko się o niego otarł. A oto i Alice Begby – kobieta o rodowodzie sięgającym Tudorów, która w pewnym momencie była tak rozpaczliwie uzależniona od kradzieży sklepowych, że zakazano jej wstępu do Harrodsa. Ale żadne z nich nie zaszkodziło nikomu ze swojej kasty; ich występki były wymierzone w ludzi, z którymi nigdy nie musieli się spoufalać. I właśnie na tym polegał mój błąd.
Mary Chambers przyglądała mi się z niepokojem, ja zaś zdałem sobie sprawę, że po szyi spływa mi pot, a kołnierzyk koszuli klei się do skóry. Zgarnąłem z tacy kelnera następny kieliszek szampana i machnąłem ręką, zbywając jej propozycję znalezienia mi miejsca, by usiąść. Po wysłuchaniu kolejnej płomiennej przemowy na temat ciężkiej doli pracujących niewolniczo dzieci poczułem wreszcie na ramieniu dłoń żony oznajmiającej, że czas zasiąść do kolacji. Prowadząc mnie ku szczytowi stołu, Olivia szepnęła:
– Boże, co za nudziara. Zauważyłam ją dopiero wtedy, kiedy było już za późno.
Byłem zniesmaczony i zirytowany, a do tego niedorzecznie wściekły na Olivię, że nie wywiązała się lepiej z zadania.
– Do kurwy nędzy, Liv, gadanie z tymi wszystkimi ludźmi jest nie do zniesienia. Mówiłem ci, że to gruby błąd.
Zacisnęła usta i miała taką minę, jakby chciała ciosać mi kołki na głowie, ale nie dałem jej szans.
– Daruj sobie. Nie mam nastroju do wysłuchiwania twoich niekończących się kazań.
Strąciłem jej dłoń i dotarłem do stołu akurat w chwili, gdy kretyński konferansjer w białym krawacie, na którego Olivia się uparła, ogłaszał, że podano kolację. Co prawda wymigałem się od męczącej kłótni z żoną, ale godzinę później byłem już martwy. Życie to zabawna karuzela zwrotów akcji.
OLIVIA
Wieczór minął w mgnieniu oka. Koktajle o siódmej, kolacja o dziewiątej, przemówienia pomiędzy. Dzieci wspięły się na szczyty egzaltacji, wychwalając fantastycznego ojca. Ich słowa bez wątpienia zabrzmiały autentycznie – oto co potrafi najwyższej klasy specjalista od pisania przemówień, jeśli sowicie go wynagrodzić. Matka litościwie streszczała się w swoich wyrazach uznania, choć ewidentnie pomyliła Anthony’ego ze swoim starszym synem i cały czas nazywała go Andrew. Nie miałoby to aż takiego znaczenia, gdyby nie fakt, że Andrew umarł w wieku ośmiu lat, co wywołało u Anthony’ego wieloletnią traumę. Nie da się więc zaprzeczyć, że ta pomyłka zwarzyła na chwilę atmosferę. Reszta jednak udała się znakomicie, toteż gdy zaprowadzono gości do drugiego namiotu, doznałam wyraźnej ulgi.
Kiedy rola czarującej gospodyni zaczęła mnie przytłaczać, wymknęłam się na papierosa; poszłam nawet przed kolacją nad jezioro, chcąc pokazać Allegrze światła, ponieważ straszliwie się spóźniła i ominęła ją cała prezentacja. Widziałam, jak na drugim brzegu mój mąż pali cygaro, prowadząc ożywioną rozmowę z Gilesem – wymieniliśmy skinienia głowy i w zasadzie była to cała nasza komunikacja tego wieczoru. Nie da się ukryć, że w dużej mierze właśnie dlatego tak dobrze się bawiłam.
Było zdecydowanie po północy, gdy uświadomiłam sobie, co się dzieje nad jeziorem; orkiestra grała w najlepsze, większość gości pląsała na parkiecie. Ja sama nigdy nie tańczę. Mam uraz do pijaństwa i zbyt swobodnego zachowania, krzywię się za każdym razem, kiedy widzę, jak ludzie, których szanuję na co dzień, szaleją w tańcu. Zamiast tego brylowałam wśród zebranych wokół fortepianu, starając się nie wzdrygać za każdym razem, gdy Alex Lawson kołysała obok mnie biodrami. Ta kobieta jest jedną z najsłynniejszych członkiń honorowych londyńskiej palestry, a tu proszę: próbuje namówić Rogera Simona, który – tak się składa – jest sędzią Sądu Najwyższego, do zatańczenia limbo. Kiedy mijała mnie chwiejnym krokiem, syknęłam jej do ucha: „Trochę godności”, była jednak zbyt zawiana, by w ogóle zwrócić na mnie uwagę.
Rozmawiałam ze swoją drogą przyjaciółką Lou Molton o tym, jak doskonale udał się wieczór. To niezwykle utalentowana projektantka wnętrz, ale nie trzymają jej się ani pieniądze, ani mężowie i choć ukrywa to lepiej niż inni, wiem, że mi zazdrości. Chwaliła właśnie, jak pięknie prezentuje się namiot, gdy przecisnąwszy się przez tłum, podeszła do mnie niepewnym krokiem Lyra. Od zakończenia kolacji nie widziałam żadnego ze swoich dzieci. Nie paliły się szczególnie do uczestniczenia w tej uroczystości, ale przywołałam je do porządku. Stanowczo nakazałam im wytrzymać do końca przemówień i obiecałam, że później będą mogły robić, co im się żywnie podoba.
Pierwszą reakcją na widok mojego trzeciego dziecka była, jak zwykle w wypadku Lyry, irytacja. Pomimo moich usilnych próśb postanowiła włożyć czarną mini i tenisówki, a do tego zrobiła tak mocny makijaż oczu, że przypominała trochę pandę. Strój jest wyrazem szacunku, Lyra natomiast zawsze ubiera się tak, jakby sobie ze wszystkich kpiła. A może po prostu drwi sobie tylko ze mnie.
– Coś się stało. Fred i Giles są nad jeziorem, tato jest ranny. – Powiedziała to głośno, przekrzykując muzykę, aż kilkoro gości wokół nas się odwróciło.
Uciszyłam ją, dając innym do zrozumienia, że moja córka robi z igły widły, lecz ona jak zwykle postąpiła po swojemu – zaczęła szarpać mnie za ramię, nie miałam więc innego wyjścia, jak tylko podążyć za nią. Lou deptała nam po piętach, żeby przypadkiem niczego nie uronić z ewentualnego dramatu, a na ścieżce do jeziorka dołączyło do nas jeszcze parę innych osób. Rozejrzałam się i zobaczyłam, jak Hamish McWhirter oraz grupka kobiet znanych mi tylko z widzenia, nie z imienia – z kręgu młodszych drugich żon i przyjaciółek – z przejęciem drepczą za nami. Choć do jeziora szło się raptem kilka minut, droga bardzo się dłużyła, ponieważ moje obcasy bez przerwy grzęzły w tym cholernym żwirze, na który uparł się Fred. Ja chciałam wyłożyć ścieżkę piaskowcem, on jednak zmarszczył brwi i oświadczył, że to zbyt agresywny materiał do ogrodu, choć nie wiadomo, co to miało znaczyć. Nad wodą nie powinno być teraz żywej duszy. Zaplanowałam na trawnikach przed domem piękny pokaz fajerwerków, który miał być sygnałem do zakończenia przyjęcia; nie chciałam, by goście porozłazili się na wszystkie strony, niwecząc ten starannie obmyślony plan. Sztuczne ognie miały oświetlić pawilon ogrodowy w taki sposób, aby wszystkim zaparło dech. Może i są piękniejsze domy w Cotswolds, ale pawilonu zazdroszczą mi wszyscy.
Od początku wiedziałam, że Anthony coś zepsuje, nigdy nie umiał traktować niczego poważnie. Wyprawiłam to przyjęcie dla niego, dla uczczenia naszej rodziny i odniesionego przez nas sukcesu, a on urwał się pajacować nad jezioro. Starałam się zdusić w sobie rozdrażnienie na widok tłumu spieszącego ochoczo, by zobaczyć, co mój mąż tam nawyczyniał, lecz irytacja narastała – nie potrafiłam zmazać grymasu niezadowolenia, który zagościł na mojej twarzy. Bardzo postarza. Ten grymas.
Ktoś za moimi plecami krzyknął:
– Jest w wodzie!
Przeklęte jezioro. Dzieci wolały basen, prosiły, błagały, ale moim zdaniem baseny są ohydne, nie do zniesienia. Pasują do willi na południu Francji, a nie do Cotswolds, gdzie często pada, a naprawdę ciepło robi się dopiero w lipcu. Dlatego zleciłam wykopanie zbiornika i napełnienie go czystą wodą, a utrzymanie go powierzyłam konserwatorowi, który co tydzień sprawdzał jego stan. Skoro tak bardzo zależy im na pływaniu, powiedziałam, mogą korzystać z jeziorka. Mój syn – co mu się chwali – stanął na wysokości zadania i kąpał się tam co rano, za to reszta z nadąsanymi minami odmówiła choćby zbliżenia się do wody. Zwłaszcza Anthony był cykorem, jeśli chodzi o zimną wodę – wszedł do niej raptem dwa razy w życiu. Szkoda, że nie zrealizowałam swojego pierwotnego pomysłu i nie urządziłam tam labiryntu. Zawsze uważałam, że labirynt jest szalenie szykowny, ale Anthony burknął, że gdyby miał ochotę zgubić się gdzieś na weekend, wybrałby Ibizę – i na tym się skończyło.
Scena wyglądała jak wyjęta żywcem z renesansowego płótna. Giles i Freddy stali w wodzie z uniesionymi rękami, jakby dyrygowali niewidzialną orkiestrą. Pomiędzy nimi znajdował się mój mąż. W pozycji absolutnie niemożliwej, niemal zawieszony nad taflą jeziora. Twarz miał zanurzoną, ramiona zwisały bezwładnie jak u dziecka, któremu zdejmuje się ubranie. Za to nogi sterczały w powietrzu.
– Nabił się na pal! – lamentowała kobieta w mocno wydekoltowanej czerwonej sukni.
Hamish ją uciszył, niemniej miała rację. Mój mąż nadział się na jeden z ostro zakończonych prętów użytych do rozmieszczenia pięknych kul zdobiących staw. Jak ryba na harpun.
Podeszłam bliżej, zauważając zegarek na jego nadgarstku, ten sam, który podarowałam mu zaledwie dzień wcześniej. Sprzedawca się rozwodził, że można w nim nurkować na głębokość nawet trzydziestu metrów, lecz staw w Cotswold ani trochę nie przypominał czystych błękitnych wód Morza Śródziemnego. Typowa dla Anthony’ego niefrasobliwość. Kilka osób zaczęło krzyczeć, gwałtownie się odwróciłam i uciszyłam je gniewnym spojrzeniem.
– Nie żyje – poinformował Fred, jak gdyby zakrwawiony szpikulec nie mówił sam za siebie. On zawsze stwierdza oczywiste fakty. Ma bardzo dosłowny umysł, nie taki, na jaki liczyłam u swojego jedynego syna, choć właściwie pozostałe dzieci też nie są członkami Mensy.
Nie mogłam oderwać oczu od połyskującej pod wodą kuli podświetlającej krew. Bo to było w sumie najgorsze. Wcale nie widok Anthony’ego zawieszonego na metalowym pręcie niczym nawiedzona lalka z horroru – najbardziej niepokoiła ta ciemnoczerwona woda. Delikatne światło, o to wierciłam dziurę w brzuchu wykonawcom. Tutaj zaś nic nie było delikatne.
Hamish – moim zdaniem z nieco zbyt dużym entuzjazmem – ruszył pocieszać stadko drugich żon. Lyra pobiegła do brata, ale dotarłszy na brzeg, osunęła się na kolana. Praktyczny jak zawsze Giles dwoił się i troił, by nie dopuścić nikogo do zwłok, choć nie musiał się obawiać. Nikomu się nie spieszyło do tego przerażającego widoku. Te cholerne kule cudownie oświetlały miejsce dramatu, niemal jakby to było wyreżyserowane.
Lou odwróciła się na pięcie i poszła w stronę namiotu, wykrzyknąwszy przez ramię, że sprowadzi pomoc. Tchórz. A ja? Stałam jak wryta. Nie poruszyłam się ani o cal. W przypływach największej wściekłości nieraz życzyłam mężowi śmierci. Wyobrażałam sobie nawet, jak mogłoby do niej dojść, starannie układałam scenariusze: a to wciągnęła go potężna fala, a to spłonął w makabrycznej katastrofie helikoptera. Takie zwykłe fantazje, jakie my, kobiety, snujemy podczas kryzysów w długich małżeństwach. Wypiwszy o jedno martini za dużo, wspaniała przyjaciółka mojej matki Jessica De Palmer zwierzyła się kiedyś, jak to pocieszała się myślą, że jej mąż prawdopodobnie umrze nagle na zawał serca, jak wszyscy mężczyźni w jego rodzinie. Żartowała, że dokłada wszelkich starań, by gosposia gotowała jak najbardziej niezdrowo, byle tylko przyspieszyć atak. Ułożyło się jednak inaczej: William De Palmer przeżył żonę i jest obecnie mężem znacznie młodszej kobiety, która przestawiła go na zdrowy tryb życia i nie pozwala mu tykać alkoholu. Pewnie wolałby umrzeć.
Jestem nadzwyczaj praktyczna, gdy wymaga tego sytuacja. Niektórzy mogliby to nazwać oziębłością – w niejednej gazecie określono mnie mianem „lodowatej” – ale umiejętność wyłączania niepotrzebnych emocji, kiedy mogą przeszkadzać w działaniu, jest pożyteczna. Przemknęły mi przez głowę dwie myśli. Po pierwsze, poprzysięgłam sobie nie płakać ani nie szlochać na oczach tych miauczących kobiet. Doskonale wiem, jak drugie żony lubią plotkować o tych, które były przed nimi; gdybym okazała choćby krztynę emocji, rozprawiałyby z lubością o mojej przybierającej na sile rozpaczy. Po drugie, jednocześnie odezwał się we mnie instynkt macierzyński. Jest chyba bardziej opieszały niż u innych kobiet – dzieci nigdy aż tak bardzo mnie nie absorbowały, bądź co bądź potomstwo nie stanowi o naszej osobowości – niemniej gdzieś tam we mnie tkwi.
– Chodźcie tu – warknęłam do Lyry i Freddy’ego tak surowo, że pomimo szoku natychmiast wstali i do mnie podeszli. – Do domu, wracamy do domu – oznajmiłam, łapiąc ich za ręce.
Przepchnęliśmy się przez tłumek drugich żon i przyjaciółek, z których wiele rzeczywiście teraz chlipało, przypuszczalnie opłakując straconą okazję, i ruszyliśmy żwirową alejką. Pamiętam migoczące światła namiotu i pierwsze takty granego przez orkiestrę utworu Oh, What a Night. Cóż za ponura trafność.
– Nie idźmy tamtędy – błagała Lyra.
Rozumiałam ten impuls; perspektywa stawienia czoła setkom ludzi, w większości pijanych, wydawała się czymś niewykonalnym. Ale nie zamierzałam pozwolić, by Clara i Jemima dowiedziały się od dalszych znajomych albo, jeszcze gorzej, od kogoś z obsługi. Rachunki za terapię moich dzieci już i tak były niebotyczne, po co pogarszać ten stan?
Przemknęliśmy przez parkiet, potrącając po drodze balowiczów. Freddy był oblepiony zaschniętym błotem, którego spora część przylgnęła do Lyry, przez co jeszcze bardziej przypominała teraz włóczęgę. Próbowałam się uśmiechać, jak gdybym mogła uspokoić w ten sposób gości. Osobista asystentka Anthony’ego tańczyła, kołysząc biodrami w dość nieprzyzwoity sposób, z mężczyzną, którego nie rozpoznałam. Napotkała mój wzrok i zauważyłam, jak wyraz jej twarzy zmienia się z uwodzicielskiego w zaskoczony. Uśmiech zamarł mi na ustach. Żywiłam do Lainey intensywną niechęć i ostatnią rzeczą, jakiej bym teraz chciała, było to, żeby poszła za nami i zaoferowała pomoc tym delikatnie zdyszanym głosem, który zawsze podnosił mi ciśnienie. Pospiesznie pokręciłam głową, a jej uwaga przeniosła się ponownie na mężczyznę. Lainey wyraźnie go pociągała, gapił się w jej głęboki dekolt z takim oddaniem, że jeśli nie będzie uważał, może się to skończyć migreną.
W końcu znaleźliśmy Clarę. Jak przystało na najmłodszą, siedziała przy barze ze swoją przyjaciółką Willą, wyraźnie rozbawiona, i korzystając z okazji, usiłowała jak najszybciej się upić.
– Musimy iść – powiedziałam do niej, ściągając ją ze stołka i nie zważając na jej natychmiastowe pełne oburzenia protesty.
Lyra, która tymczasem gdzieś zniknęła, wreszcie znów pojawiła się u mojego boku. Przyprowadziła Willa, który sprawiał wrażenie mocno jak na siebie podenerwowanego. Stłumiłam irytację. Był mężem Jemimy, a co za tym idzie – musiał zostać włączony do rodziny, choć nigdy w pełni tego nie zaakceptowałam. Facet był mdły, kompletnie bez wyrazu i nie podobało mi się, że ludzie uważają go za jednego z Wisternów, o co z pewnością zabiegał.
Nie wie, gdzie jest jego żona, powiedział gorączkowo. Spojrzałam na niego z takim rozdrażnieniem, że aż się wzdrygnął – widziałam. W innych okolicznościach miałabym wielką satysfakcję, lecz tym razem niestety cała radość przepadła.
Wiedziałam, że nie możemy się dłużej ociągać w namiocie. Kątem oka dostrzegłam maszerującego sztywno w moją stronę Richarda Price’a, który najwyraźniej uznał, że skoro coś się dzieje, powinien w tym uczestniczyć. Powstrzymałam go uniesieniem ręki i wypchnęłam rodzinę z namiotu. Ostatnie metry dzielące nas od domu pokonaliśmy niemal biegiem. Fred obejmował siostry ramionami, Will wyciągnął do mnie dłoń, po czym szybko ją cofnął, ponieważ zignorowałam ten gest. Gdy dotarliśmy do przeszklonych drzwi salonu, do pokoju weszła Jemima w szlafroku i z ręcznikiem na głowie. Zaskoczona podniosła na nas wzrok, a w tej samej chwili usłyszałam policyjne syreny na podjeździe.