Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niekwestionowana królowa thrillerów YA powraca w najlepszym stylu z nową, przerażającą książką!
Pod koniec zimy mieszkańcy małego rybackiego miasteczka zaczynają przesyłać sobie pewien mem i dzielić się swoimi najgorszymi lękami. To, co z początku wygląda na zwykłą zabawę, szybko okazuje się przerażającą rzeczywistością: koleżanki i koledzy z klasy Izzy umierają właśnie w taki sposób, jakiego najbardziej się bali.
Izzy zamierza powstrzymać mordercę za wszelką cenę. Kim jest zabójca? Czy Tristan, chłopak jej starszej siostry, ma coś wspólnego z tajemniczymi zgonami? Wiele na to wskazuje. Podejrzany jest również wiecznie zamyślony kuzyn Izzy, Alex. On jednak nie może być mordercą, chodzą przecież do tej samej klasy… Wkrótce dziewczyna wkracza na ścieżkę, która doprowadzi ją wprost do potwora odbierającego życie innym i… do jej własnych najgorszych koszmarów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Prolog
LĘK
Obserwuję ten cały żałosny cyrk zza szyby swojego samochodu. Potężna śnieżyca budzi do życia kalejdoskop barw: uczniowie w kolorowych skafandrach i sportowych kurtkach, pędzący w kierunku głównego wejścia do liceum Rock Bay High. Cała ta szkoła żyje hokejem. Jeśli nie lubisz grać w hokeja, nie masz szans na jakiekolwiek osiągnięcia sportowe.
Wszyscy gapią się w biegu w swoje telefony. Mam ciut uchylone okno, więc mimo świszczącego wiatru słyszę urywki niektórych rozmów. Ludzie mijają mnie, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi – dokładnie tak, jak lubię.
Wszyscy dyskutują na główny temat dnia: jaki jest najgorszy rodzaj śmierci?
Kąciki moich ust unoszą się niekontrolowanie, kiedy uświadamiam sobie, że mój plan działa.
Okres od stycznia do marca to martwy sezon w naszym miasteczku. Jest jeszcze nudniej niż zwykle, dlatego nie miałem wątpliwości, że to najlepszy moment na wprowadzenie w życie mojego planu. Mój mem rozprzestrzenia się z prędkością światła, tak jak przypuszczałem. Niezdrowa ciekawość, nuda plus parę oglądanych ciurkiem netflixowych seriali o seryjnych mordercach – ta kombinacja sprawiła, że ludzie są zwyczajnie zajarani morderstwem i śmiercią.
Udało mi się sprawić, że wszyscy rozmawiają teraz o najobrzydliwszych i najboleśniejszych sposobach na śmierć. Zwierzają się sobie nawzajem ze swoich największych lęków związanych z własnym odejściem.
Konto, z którego opublikowany został mem, było oczywiście fejkowe, ze zdjęciem jakiejś przypadkowej laski wstawionym na profilowe w ramach przynęty. To z tego właśnie konta poleciało ode mnie zaproszenie do znajomych skierowane do Kasona Risby’ego.
Było wiadomo, że połknie haczyk. Taki typ. Kiedy tylko udostępnił mojego mema, wylogowałem się z fejkowego konta i od tamtej pory na nie nie zajrzałem.
Policja byłaby oczywiście w stanie namierzyć adres IP, tyle że ten trop zaprowadzi ich do pewnej obleśnej kafejki internetowej obok parkingu dla ciężarówek przy drodze międzystanowej. Wystarczająco daleko od naszej zapyziałej rybackiej dziury.
Obserwuję uczniów wbiegających po schodach, trzymających się razem osiłków, dziwaków ze szkolnej orkiestry dźwigających swoje instrumenty, popularne laski trajkoczące ze sobą. Przez tę okropną pogodę wszyscy szybko znikają za drzwiami szkoły, jednak wiem doskonale, o czym będą gadać na korytarzach.
Jak zawsze w liceum. Ekscytacja związana z nowym wyzwaniem ciągnie się tygodniami i wszyscy dają się jej pochłonąć – tak desperacko pragną stać się częścią grupy.
Czuję na twarzy mokry chłód, kiedy śnieg wpada z wiatrem przez uchylone okno. W samochodzie jest wilgotno, mam mokre włosy. Już od dawna mi to nie przeszkadza; w moim życiu zbyt często wykopywano mnie z domu na mróz.
Sądzę, że bez problemu udałoby mi się przetrwać na śniegu przez kilka dni.
Można pokusić się o stwierdzenie, że to jedyny pozytywny aspekt mojego dzieciństwa.
Wzdycham i zamykam okno, wysiadam z auta i robię kilka kroków w stronę budynku. Śnieg trzeszczy pod moimi ciężkimi butami.
Ci wszyscy idioci podekscytowani wizją podzielenia się z innymi swoimi najgłębszymi lękami. Podekscytowani czymś, co ja cudem przetrwałem. Dla nich to zabawa, śmiech, przekomarzanie się, czyje wizje są tak naprawdę najstraszniejsze.
Uduszenie, utonięcie, upadek, powieszenie – lista nie ma końca.
Moje dłonie bezwiednie zaciskają się w pięści. To miasteczko musiało wiedzieć, co przeżywam, a jednak nikt nie raczył przyjrzeć się temu bliżej. Żaden z dorosłych nie spytał mnie, czy w domu wszystko okej. Moje życie było głupią zabawą dla ludzi, którzy powinni o mnie dbać i się mną opiekować.
Niebawem wszyscy zrozumieją, że dla mnie to nie jest zabawa.
Że to nie jest kolejny durny mem.
Że to jest zemsta.
Że śmierć jest już blisko.
1
IZZY
Śnieg pokrywa ziemię niczym puchaty dywan. Wygląda cudownie: tysiące maleńkich kryształków migoczących w słońcu. Ale też skrywa to, co pod spodem.
Zeszłej zimy dopiero po dwóch miesiącach, kiedy śnieg wreszcie stopniał, odnaleziono martwego psa mojego sąsiada. Terierek całe dwa miesiące leżał przykryty śniegiem, zaledwie parę metrów od drzwi wejściowych domu swoich państwa.
Niejedno może czaić się pod śniegiem. Czeka nas jeszcze parę miesięcy mrozu, ale powietrze jest już ciut cieplejsze. Nie na tyle, żeby zalegający śnieg się roztopił albo żeby w ogóle przestał padać, ale na tyle, że jestem w stanie wyjść na zewnątrz i wziąć głęboki oddech bez wrażenia, jakbym dostała cios w brzuch. Wsiadam do samochodu i natychmiast podkręcam ogrzewanie. Drogi są regularnie odśnieżane przez pługi i przejezdne. Wyglądają trochę jakby były wydrążone w dwudziestopięciocentymetrowej warstwie śniegu.
Według prognozy czeka nas jeszcze więcej burz śnieżnych.
Słońce już wstało, ale nie może przebić się przez szare chmury. Styczeń to w naszym miasteczku czas niekończącego się mroku. Mój samochód nareszcie się rozgrzewa, więc włączam światła i wyjeżdżam tyłem z podjazdu. Na szczęście mój tata wczoraj odśnieżył, inaczej spóźniłabym się do szkoły.
Marzę, żeby mnie przyjęli na Uniwersytet Stanu Floryda. Koniec z mroźnym powietrzem, koniec z zimowymi płaszczami i wełnianymi czapkami, koniec z rozkminkami, czy pod śniegiem kryje się jakieś truchło.
Moja siostra Lia zwiała w zeszłym roku na Uniwersytet Północnej Karoliny i bardzo chwali sobie tamtejszy ciepły klimat… i jedzenie!
Jestem w ostatniej klasie, a Justin Rae nadal nie wie o tym, że istnieję, a ja wciąż nie przyznałam się mojej najlepszej przyjaciółce Sydney – Syd – że tak naprawdę nie znoszę chodzić na imprezy, do centrum handlowego ani w żadne inne miejsca, do których tak ochoczo mnie ciąga.
Teoretycznie mamy iść jutro na imprezę do Marielli Whitmore. Bogata laska, marzy o poślubieniu milionera, mówi co drugie słowo „co nie” – pewnie znacie ten typ.
Lia nazywa mnie człowiekiem cieniem, bo zawsze asekurancko z kimś się trzymam i nie umiem walczyć o swoje.
Pewnie czułabym się urażona, gdyby nie to, że jest to absolutna prawda.
Mój samochód z klekotem zatrzymuje się na szkolnym parkingu. Zawsze staję na tym samym miejscu, tym, które wcześniej należało do Lii.
Odchylam osłonę przeciwsłoneczną i przeglądam się w lusterku. Mam jasną karnację, gładką cerę i lekko różowe policzki. Jestem z tego powodu ogromnie wdzięczna losowi, bo z makijażem jest u mnie naprawdę kiepsko. Włosy układają mi się w naturalne fale, co całkiem mi odpowiada, bo zdecydowanie wolę sobie dłużej pospać, zamiast budzić się rano, żeby modelować fryzurę. Oczy mam takie same jak moja siostra, orzechowe, tyle że na lewej tęczówce jest mnóstwo zielonych plamek. Syd mówi, że to zajebiście wygląda, a ja sama też już zdążyłam je polubić.
Sięgam po plecak.
Rock Bay High jest moim domem od trzech i pół roku. Miasteczko nazywało się kiedyś Rock Bass Bay, ale lata temu zdecydowano się zrezygnować ze słowa „bass” – „okoń” – żeby lepiej brzmiało. I rzeczywiście, teraz nazwa sugeruje miejsce o wiele bardziej intrygujące, niż jest w rzeczywistości.
Tyle że niespecjalnie nam to pomogło. W naszym stanie jest sporo większych portów i o miasteczku wiedzą raczej tylko ci, którzy tu mieszkają.
– Izzy! – woła Syd, otwierając szarpnięciem drzwi samochodu, jakby się paliło. Uderza mnie podmuch lodowatego powietrza. – Czemu tak późno?
Zaskoczona zerkam na zegarek na tablicy rozdzielczej.
– Jestem nawet wcześniej niż…
– Dobra, nieważne. Słyszałaś? Justin rzucił Gemmę. Znowu jest do wzięcia!
Byłaby to rzeczywiście fantastyczna wiadomość, gdybym tylko miała u niego choćby cień szansy.
– Nic mnie to nie obchodzi – oznajmiam.
– Taa, jasne. – Syd przewraca oczami o niesamowitym szałwiowym kolorze i zaczyna przeglądać telefon.
Syd jest wysoka, ma gładką ciemną skórę, pełne usta, fantastyczne loki do ramion i szeroki uśmiech. Jesteśmy nierozłączne od pierwszej klasy liceum.
– Powinnaś spróbować, Iz.
Justin nigdy na mnie nawet nie spojrzał tymi swoimi cudownymi zielonymi oczami.
– Och! – wzdycha nagle, jakby coś sobie przypomniała. – Ej, widziałaś to już? Wszędzie teraz jest.
Podstawia mi pod nos komórkę, kiedy wysiadam z auta. Mrugam nerwowo i odchylam głowę.
– Chyba trudno mi będzie coś zobaczyć z ekranem pięć centymetrów od twarzy, co? – Odsuwam telefon.
– No patrz.
– Nowy mem? Jakaś gra? Lęk… czego? Syd, na co ja właściwie patrzę?
Widzę zamarznięta czerwoną różę na zaśnieżonym pomoście. Niektóre płatki odpadły i leżą rozsypane wokół. Poniżej tekst:
Udostępnij ten post i wyjaw swój największy lęk!Gdyby śmierć miała nadejść dzisiaj, jaki byłby dla ciebie najgorszy rodzaj śmieci?#twojlek
– Powiedziałabym, że ciutkę schizujące… ej, zaraz, czy to nie jest przypadkiem nasz dok? – Odruchowo zerkam przez ramię w stronę portu, chociaż jesteśmy od niego daleko. Potem znów patrzę na zdjęcie. Tak, to zdecydowanie nasz dok. Drewniany słupek w tle wygląda dokładnie jak ten przy tutejszej knajpie, Puck. Są tam nawet wyrzeźbione inicjały właściciela, Matthew, i krążek hokejowy.
Nic dziwnego, że wszyscy wokół są dodatkowo podekscytowani tym wyzwaniem. Sądzą, że wymyślił je ktoś, kogo znamy.
– Dokładnie o tym samym pomyślałam! Najwyraźniej ktoś z tutejszych ma viralowe ambicje. Co za lamus – odpowiada Syd.
– Nie ma imienia ani nazwiska. Oryginalny post wrzuciła jakaś Janie Dow. Ha, ha. Ciekawe, jak szybko ktoś to zgłosi i kiedy to zdejmą.
Syd kręci głową i chowa telefon. Wchodzimy do szkoły.
– Jak myślisz, czyja to robota? Wygląda na dzieło licealisty, nie?
– Pewnie to ktoś, kto chodzi do naszej szkoły. – Wzruszam ramionami. Wewnątrz uderza nas zapach środków czystości, nieudolnie próbujący przykryć odstręczający smród brudnych skarpet. Nasza drużyna hokejowa trenuje dzień w dzień, czego najlepszym dowodem jest ten zapach. No i jeszcze te wszystkie błyszczące trofea z czasów świetności, poustawiane w gablotkach.
Rock Bay High ma hopla na punkcie hokeja. Prawie nad każdymi drzwiami wiszą banery drużyny RBH Blade Rockies z absurdalnie podrasowanym herbem Rock Bay.
Justin, kapitan drużyny, ciągle upiera się, że zespół powinien trenować jeszcze więcej i jeszcze ciężej, żeby w tym roku mieć szansę na wygranie… czegokolwiek. Najlepsze jest to, że z nim i Kasonem Risbym w składzie mamy nawet cień szansy.
Rozglądam się po korytarzu i dostrzegam, że prawie wszyscy są wgapieni w swoje telefony i gadają o czymś szeptem. Serio chodzi o tego mema?
– Czego ty się najbardziej boisz? Zaraz, nie mów, już wiem. Śmierć przez uduszenie, zgadza się? – dopytuje Syd, pisząc coś na telefonie, kiedy lawirujemy między grupkami uczniów.
– Mhm – potwierdzam. – A ty najbardziej boisz się, że ktoś cię zadźga, tak jak w horrorze, cios za ciosem.
– Nie lubię bólu, a to musi być cholernie bolesna śmierć. Słyszałam, że utonięcie jest bardzo spokojnym sposobem.
Prycham szyderczo.
Spokojny sposób? Jedyna spokojna śmierć to śmierć we śnie. Na to właśnie liczę, kiedy będę już stara i pomarszczona.
Nie wierzę, że w ogóle o tym myślę.
– Śmierć w pożarze to też kiepski sposób – dodaje Syd.
– Wydawało mi się, że media społecznościowe są po to, żeby każdy mógł chwalić się swoim idealnym życiem.
Syd bierze mnie pod rękę i razem idziemy do klasy.
– To już nieaktualne, Izzy, nadążaj. Teraz chodzi przede wszystkim o czelendże i seryjnych morderców.
– Nie mam zamiaru jeść kapsułek do prania.
– To chyba powinien być twój największy lęk, co, Iz?
– Co dokładnie? Idioci z TikToka czy jedzenie chemii gospodarczej?
Wybucha śmiechem. Wchodzimy do sali.
– Nikt mi nie wmówi, że strzał w głowę jest gorszy od utonięcia – oznajmia głośno Kason, jakby chciał, żeby cała szkoła go usłyszała. Szybkim ruchem przeczesuje swoje ciemne włosy, po czym wybucha śmiechem i żartobliwie szturcha Justina w muskularne ramię.
Niezły z nich duet. Każdy chłopak chce być taki jak oni, wszystkie dziewczyny na nich lecą. Czy nie tak mówią? Jestem w każdym razie pewna, że Kason tak właśnie myśli. Zarozumiały dupek, który liczy, że dzięki hokejowi bez problemu dostanie się na studia.
Zajmujemy z Syd miejsca w naszych ławkach.
Justin jest… inny. Jasne, jest popularny i mega pewny siebie, ale nigdy nie słyszałam, żeby źle kogoś traktował. Co nie zmienia faktu, że jest seryjnym flirciarzem, podobnie jak Kason.
To jeszcze jeden powód, dla którego nigdy bym się w to nie wpakowała, nawet gdybym miała u niego jakiekolwiek szanse – jego średnia związku z dziewczyną wynosi jakieś trzy miesiące. Jasne, to i tak lepiej niż Kason, którego rekord wynosi trzy godziny.
W każdym razie zgadzam się z Kasonem w jednej kwestii: utonięcie byłoby gorsze niż strzał w głowę.
Pani Grady sprawdza obecność, po czym rozlega się dzwonek na pierwszą lekcję.
Po drodze na angielski słyszę jakiś tuzin koszmarnych pomysłów na śmierć.
Na korytarzu mija nas Mariella w towarzystwie swojej zastępczej przyjaciółki, Jessie, jako że jej prawdziwe przyjaciółki, Tayley i Debbie, mają w tym czasie zajęcia z innego przedmiotu.
– No błagam, jak już miałabym umierać, to tylko absolutnie spektakularnie. Musi być, no wiesz, głośno w mediach, co nie?
Przysięgam, za każdym razem, kiedy słyszę to jej „co nie”, umiera mi jedna szara komórka.
Na angielskim zajmuję miejsce na tyłach, obok Axela, dzieciaka, który pewnie mógłby robić już magistra i który praktycznie z nikim nie rozmawia. Zawsze chodzi w czarnej skórze i ma niezmiennie znudzony wyraz twarzy. Nie byłabym zaskoczona, gdyby okazało się, że największym lękiem paru osób z naszej szkoły byłaby „śmierć od morderczego spojrzenia Axela”. Krąży plotka, że jest od nas starszy, ale kibluje. Tyle że to kompletnie nie ma sensu, bo koleś jest geniuszem. Według innej plotki z premedytacją oblał egzaminy. Tyle że kto niby chciałby sobie wydłużać liceum? Nikt.
Rozglądam się po sali. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam, żeby wszyscy byli tak radośni i podekscytowani w środku zimy, a już na pewno nie w połowie stycznia. Kto by pomyślał, że wystarczyła tylko gorąca dyskusja na temat tego, kto jak boi się umrzeć…
Justin siedzi w ostatnim rzędzie z Tayley i Debbie. Tayley chłonie każde jego słowo. Wygląda na to, że rozpoczęła już kampanię na rzecz zostania jego kolejną dziewczyną, skoro jest chwilowo wolny.
Do klasy wpada pan Marrison i głośno chrząka – to jego sygnał, że zaczyna się lekcja.
Staram się nie odpłynąć, kiedy słucham jednostajnego buczenia jego monotonnego głosu.
– Jak ci minął weekend? – zagaduję Axela.
Powoli odwraca głowę w moją stronę. Jego oczy mają niesamowicie jasny odcień błękitu, przypominający lód za oknem. Są jakby trochę odrealnione, ale wyraźnie widzę, że to nie soczewki kontaktowe.
– W porządku. A tobie?
Otwieram podręcznik.
– Byłam na zakupach, a potem na wieczornym seansie kinowym z Syd.
Odbywamy podobną rozmowę niemal każdego poranka. Ja staram się zagaić, żeby szybciej minęła lekcja. On odburkuje jedno-, dwuwyrazowe odpowiedzi. Ale dziś mam jeszcze w zanadrzu dodatkowy temat.
– Widziałeś tego mema na Instagramie? – pytam.
– Tja.
Czekam, aż rozwinie swoją myśl, ale kolejne sekundy mijają w zupełnej ciszy i wychodzę na dziwadło, które za długo się na niego gapi.
– Okej – mamroczę i kulę się w sobie. Ta lekcja minęłaby nam o wiele szybciej, gdyby Axel był chociaż odrobinę bardziej przyjazny.
Teraz rzuca mi wymuszony uśmiech, który przypomina raczej pełen irytacji grymas, po czym odwraca się ode mnie.
Reszta klasy gada, wszyscy pochłonięci są cichymi rozmowami, śmieją się pod nosem. Tylko w naszej ławce zawsze panuje kompletna cisza.
Za sobą słyszę, jak Tayley opowiada Justinowi, że jej największym lękiem jest śmierć przez zmiażdżenie.
Rzeczywiście, nie najfajniejszy sposób na zgon, ale wydaje mi się, że dość szybki. Nie byłoby zbyt dużo czasu na rozmyślanie. Co innego uduszenie, kiedy przez kilka minut zdajesz sobie sprawę z tego, że umierasz. Miotasz się, walczysz, aż wreszcie dociera do ciebie, że przegrywasz.
Podnoszę wzrok i widzę, że Axel kręci głową z niesmakiem. Zdecydowanie nie należy do grona osób, które brałyby udział w tiktokowych wyzwaniach ani czymkolwiek innym, co wiązałoby się z tępym podążaniem za tłumem. Jest dla mnie praktycznie obcą osobą, ale mimo to wiem na pewno, że ten człowiek nie robi niczego, na co nie ma ochoty.
W przeciwieństwie do mnie.
Jestem mega ciekawa, jaki jest jego największy lęk. Pewnie coś w stylu „zostać rozstrzelanym z karabinu maszynowego”. Jednego z tych, które w filmach plują nabojami w nieskończoność.
W sumie nie zaszkodzi go spytać. Zawsze może mi po prostu odpowiedzieć, żebym się odczepiła. Albo mnie zignorować. Pewnie by mnie zignorował.
Axel sięga po ciężki podręcznik i otwiera go. Obserwuję, jak napinają się mięśnie jego przedramienia. Chłopak nie gra w drużynie hokejowej, ale wygląda na to, że ostro ćwiczy. Odwracam wzrok, niepewna, czy moje spojrzenie nie jest dla niego krępujące.
– Izzy?
Aż podskakuję na dźwięk surowego tonu pana Morrisona.
– Co proszę?
– Projekt o Edgarze Allanie Poem. Będziesz pracowała z Axelem.
Czuję z nerwów ścisk w żołądku, mam jednak nadzieję, że nie widać po mnie, jak bardzo jestem przerażona tą wizją.
– To projekt grupowy?
– W parach – precyzuje Axel.
No to świetnie. Co za niesprawiedliwość – dobierać nas w pary na podstawie tego, koło kogo siedzimy, zamiast po prostu pozwolić nam samodzielnie wybierać. Praca indywidualna tuż obok niego to już wystarczająca męczarnia. Co gorsza, pewnie będziemy musieli spotkać się też po lekcjach i wymienić ze sobą więcej niż siedem słów. Jak on sobie poradzi, biedaczyna?
Zerkam w bok i widzę, że Axel wpatruje się w kartki podręcznika z taką złością, jakby właśnie przed chwilą pokazały mu środkowy palec.
Cóż, nie da się nie zauważyć, że jemu również średnio podoba się wizja wspólnej pracy.
– To co, spotkamy się jakoś w tym tygodniu po szkole? – pytam.
– Po co? – odpowiada pytaniem, jakby to nie było zupełnie oczywiste.
– Nooo, żeby popracować nad projektem…
Chyba sobie nie wyobraża, że chciałabym spotkać się z nim towarzysko. Szczerze mówiąc, raczej bałabym się zostać z nim sam na sam.
– Możemy zrobić go na lekcji.
– Nie no, jasne, ale co, jeśli się nie wyrobimy?
– Wyrobimy się.
Mocno przygryzam wargę, żeby nie powiedzieć mu, że ma się gonić. Przecież to nie był mój pomysł z tym projektem w parach, a ten człowiek zachowuje się, jakbym go zmuszała.
– Jak uważasz. Ale wiesz, że będziemy musieli rozmawiać, tak? Zdajesz sobie z tego sprawę?
– Nie mam problemu z rozmawianiem z tobą, Izzy.
Po raz pierwszy od trzech i pół roku w tej szkole usłyszałam, jak wypowiada moje imię. W sumie to chyba nie słyszałam, żeby używał czyjegokolwiek imienia. Wiem doskonale, że kłamie. To oczywiste, że nie ma ochoty ze mną rozmawiać.
Siadamy do pracy, a właściwie – ja siadam. Proponuję, żebyśmy w naszej prezentacji skoncentrowali się na tym, jak ponure życie Poego wpłynęło na jego twórczość. Axel odpowiada na wszystkie moje sugestie swoim standardowym burknięciem. Odnoszę wrażenie, że nie obchodzi go, o czym będzie nasz projekt. Po prostu chciałby mieć go jak najszybciej z głowy.
W związku z czym ja robię notatki, a on wpatruje się w blat stołu niczym seryjny morderca.
Kiedy wreszcie słyszę cudowny, upragniony dźwięk dzwonka, wzdycham z autentycznym poczuciem ulgi.
– Axel – zaczynam, kiedy on bierze swój nieotwarty zeszyt i wstaje. Spogląda na mnie z góry.
– Co? – burczy.
Cholera, ależ jest wysoki. Siedemnaście lat, a chłop jak dąb, spokojnie mógłby robić za dwudziestolatka. Kwadratowa szczęka, zmierzwione blond włosy i oczy w kształcie migdałów niejednej dziewczynie zawróciłyby w głowie… to jest, dopóki nie spróbowałaby go poznać.
Po prostu to powiedz, Izzy.
– Jaki jest według ciebie najgorszy rodzaj śmierci?
Kręci z dezaprobatą głową, dokładnie tak, jak przewidziałam. Taaa, gość zdecydowanie jest ponad te wszystkie memy.
Mimo to nie wymiękam, zadzieram podbródek i czekam na odpowiedź.
Wreszcie się jej doczekuję.
– Wszystkie.
– Co proszę? Wszystkie?
Obchodzi ławkę dookoła, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Upadek, pożar, choroba, bycie pochowanym żywcem, zmiażdżonym, uduszonym, zadźganym, zastrzelonym, pobitym na śmierć… jaka to różnica? Każdy rodzaj śmierci jest straszny. Wszyscy latają w kółko i dyskutują o tym, jaki rodzaj śmierci jest najstraszniejszy, przekonani, że są najmądrzejsi na świecie. – Kręci głową. – A prawda jest taka, że kiedy nadchodzi śmierć, bez względu na to, w jakiej postaci, zawsze odczuwa się lęk.
2
IZZY
Słowa Axela kołaczą mi się po głowie, kiedy razem z Syd idziemy zatłoczonym korytarzem na salę gimnastyczną.
Prawda jest taka, że kiedy nadchodzi śmierć, bez względu na to, w jakiej postaci, zawsze odczuwa się lęk.
Co to w ogóle za koszmarnie schizujący tekst.
– To o czym dziś rozmawiałaś z naszym szkolnym świrem? – pyta Syd, rzucając krzywe spojrzenie komuś, kto nie zostawił jej dość miejsca, żeby mogła przejść.
– Axel nie jest świrem, Syd.
W każdym razie tak mi się wydaje. Może jest po prostu trochę dziwny. No bo kto boi się każdego rodzaju śmierci?
A z drugiej strony – właściwie co w tym dziwnego? Może to my wszyscy jesteśmy szurnięci, a on jeden ma poukładane w głowie? Nie mam wątpliwości, że jeśli czyimś największym lękiem jest śmierć przez utonięcie, a zostanie podpalony, to zrobi mu to niewielką różnicę.
Syd prycha śmiechem.
– Och, jasne, po prostu nikt go nie rozumie. Wiedziałaś, że mieszka sam? Bez rodziców?
– A ty skąd to niby wiesz?
– Podsłuchałam, jak Tayley rozmawiała o tym z Debbie. Mieszka kilka przecznic od niego i twierdzi, że nigdy nie widziała ani jego rodziców, ani w ogóle żadnego dorosłego, który wychodziłby z jego mikroskopijnego mieszkanka.
– No ciekawe, ile czasu spędziła pod jego domem, że wysnuwa takie interesujące wnioski – mówię z przekąsem. Średnio ufam opiniom Tayley i Debbie, które non stop zachowują się tak, jakby urwały się z przesłuchania do Euforii.
Syd idzie z nosem w telefonie i prawie wpada na kolejną grupkę ludzi.
– O, popatrz! Justin udostępnił mema ze swoim największym lękiem. Chcesz wiedzieć, co napisał?
Mocnym pchnięciem otwieram drzwi szatni.
– Sama mogę sprawdzić. Poza tym Kason powiedział, że jego lęk jest gorszy niż bycie zastrzelonym, więc zakładam, że to będzie to.
– Nie psuj zabawy, lz. Zresztą nie masz racji. Najbardziej boi się uduszenia, tak samo jak ty. Normalnie jesteście dla siebie stworzeni.
– Ja to chyba boję się teraz każdego rodzaju śmierci – stwierdzam, wzdrygając się.
– Dobra, teraz to już muszę wiedzieć, co takiego nagadał ci Axel!
– Nic wielkiego. Nie jest zachwycony faktem, że musi pracować ze mną w parze.
– Nie mogę uwierzyć, że pan Morrison sam poprzydzielał nam miejsca. Co za potwór. Pewnie to jedyna rozrywka w jego życiu. Idziesz dziś na imprezę do Marielli, prawda? Jej mama wyjechała i wraca dopiero w środę. Nie możesz odmówić. To nasz ostatni rok w liceum. Musimy zaliczyć każdą imprezę i każde wydarzenie. To ma być rok, który zapamiętamy na długo.
– Skąd te wszystkie mądrości życiowe, co?
Ruszamy do naszych szafek, żeby się przebrać.
– Od Marielli.
Mariella i Syd chodzą na te same zajęcia tańca trzy razy w tygodniu. Trudno by było nazwać je przyjaciółkami, ale w szkole tańca jakoś tam się dogadują. Mariella, Tayley i Debbie są na szczycie piramidy popularności, z tym że Mariella jest absolutnie na samym wierzchołku.
– Odpuszczę sobie tę imprezę.
– Ostatnio też sobie odpuściłaś.
– Ty również – odparowuję.
– Bo ty nie chciałaś iść, idiotko. No chodź, Iz, proszę. Nie pójdę przecież sama. Będziemy się dobrze bawić, obiecuję. Poza tym, czy nie miałabyś znów ochoty pokręcić się trochę po jej wielgachnym domu?
– Przecież nie lubimy nikogo, kto tam będzie.
– Ale też nie darzymy ich jakąś intensywną niechęcią, prawda? Iz, proszę. Nie chcę spędzać każdego wieczoru w domu, chcę zacząć żyć!
Ona może i nie darzy ich niechęcią, za to ja uważam, że to banda skupionych na sobie, złośliwych dziewczyn, które zniżą się do rozmowy z tobą tylko wtedy, kiedy czegoś będą potrzebować. Chłopaki z tej grupy nie są zresztą lepsi.
– No dobrze, ale od razu mówię, że to ostatnia impreza, na jaką zaciągniesz mnie w tym miesiącu.
– Umowa stoi. – Uśmiecha się do mnie promiennie, a jej ciemne oczy rozbłyskują szczęściem. – Za dwa tygodnie już luty.
Przebieram się pospiesznie i idę za Syd do sali gimnastycznej. Śmierdzi w niej brudnymi skarpetami, potem i desperacją. Nikt nie lubi tutaj przebywać, ale pogoda jest tak fatalna, że nie ma szansy na zajęcia na zewnątrz.
– Sydney i Izzy, jesteście dzisiaj bramkarkami – oznajmia pani White. Ona też jest potworem.
– Piłka nożna – jęczę i ruszam w stronę bramki, powłócząc nogami, jakby moje życie w tej chwili się skończyło. Przez najbliższe pół godziny tak się będę właśnie czuła.
A może to jest mój największy lęk? Śmierć spowodowana uderzeniem piłką? Dzisiaj na pewno oberwę, i to niejeden raz. Piłka nożna zdecydowanie nie należy do moich ulubionych dyscyplin sportowych. Chłopcy traktują każdy mecz śmiertelnie poważnie i wrzeszczą, kiedy nie udaje nam się wygrać. Mariella zresztą też.
Jeśli o mnie chodzi, mam to kompletnie gdzieś. Koszykówka, hokej – okej, to lubię.
Staję w bramce na lekko ugiętych nogach, gotowa rzucić się w obronie w którąkolwiek stronę, w nadziei, że uda mi się złapać piłkę, zanim trafi do siatki albo w moją twarz.
Pani White prosi chłopaków, żeby nie kopali zbyt mocno, kiedy grają z dziewczynami. Zgrzytam zębami ze złości, ale nic nie mówię, bo w sumie nie mam ochoty na siniaki.
Kason podaje piłkę w kierunku Justina, w którego stronę pędzi już Mariella. Mam ogromną nadzieję, że uda jej się przejąć piłkę, żebym nie musiała bronić jego strzału.
Biorę głęboki oddech, przestępując z nogi na nogę.
Cokolwiek się wydarzy, obiecuję sobie, że się nie uchylę.
Justin mija Mariellę i strzela.
Wytrzeszczam oczy i rzucam się w lewo. Piłka pędzi w moją stronę.
Naprawdę to robię. Blokuję piłkę przed wpadnięciem do bramki… własną twarzą.
To cholerstwo odbija się rykoszetem od mojego czoła. Bezwładnie upadam na ziemię.
Podnoszę się powoli, rozmasowując czoło. Podbiega do mnie Justin.
– Strasznie cię przepraszam, Izzy – mówi. – Nic ci nie jest?
– W porządku. Będę żyć.
– Nie chciałem uderzyć tak mocno.
– To nie twoja wina, że kiepska ze mnie bramkarka.
– To akurat nieprawda. To była doskonała obrona. Wiele osób próbowałoby zrobić unik, żeby nie wyrządzić sobie krzywdy.
Mądrzy ludzie. Sama powinnam była tak zrobić.
– To świetnie, szkoda tylko, że teraz mam wstrząs mózgu.
Justin marszczy brwi.
– Chcesz pójść do gabinetu pielęgniarki? – pyta.
– Nie, to był żart. – Czuję, że zaczynają mi płonąć policzki. Wygląda na to, że „bycie zabawną” mogę już wykreślić z listy swoich cech. Dlaczego przy nim zawsze muszę robić z siebie idiotkę?
– Okej. – Kiwa głową, odwraca się i zajmuje ponownie swoją pozycję.
Syd unosi dwa kciuki do góry, zupełnie jakby moja wymiana zdań z Justinem była powodem do zadowolenia. No, rzeczywiście. On kopnął mi piłkę w twarz, a ja zachowałam się jak kretynka.
– W porządku? – pyta pani White.
– Tak jest.
Kason podaje piłkę drużynie przeciwnej i wszyscy szykujemy się do dalszej gry.
Zanim mecz się skończy, jak nic będę miała siniaki na całym ciele.
Gramy kolejne dwadzieścia minut. Przepuszczam trzy gole, bronię cztery strzały.
– Koniec na dziś – oznajmia pani White.
Dzięki Bogu.
Może i nie jestem najszybsza w grupie, ale z pewnością jestem najszybsza w schodzeniu z boiska do szatni. Nie ma na świecie nikogo, kto pragnąłby stąd uciec bardziej niż ja. Wloką się za mną, kiedy pędzę do drzwi.
Syd i ja przebieramy się, a potem każda idzie w swoją stronę, bo trzecią lekcję znowu mamy oddzielnie.
Czeka mnie teraz matematyka, znowu z Axelem. Na szczęście tym razem nie będę z nim w jednej ławce. Siedzi sam z tyłu sali.
Lubię matematykę. Jest tylko jedna poprawna odpowiedź, koniec, kropka.
Wchodzę do klasy i zajmuję swoje miejsce. W miarę jak wszyscy się schodzą, nasłuchuję coraz większego szumu podekscytowania, wywołanego przez mem o śmierci. To naprawdę niesamowite, ile radości może sprawić ludziom taki koszmarek.
Zerkam przez ramię w stronę Axela – siedzi już w ławce. Patrzy na swój telefon, przewija coś z zaciśniętą szczęką, od czasu do czasu kręcąc głową. Czy on też ogląda te wszystkie udostępnienia o najstraszniejszej śmierci? Uważa, że każda śmierć jest straszna. Ale chyba nie sądzi tak naprawdę? No bo przecież bycie pochowanym żywcem jest straszniejsze niż, dajmy na to, upadek ze schodów.
Chyba trochę za dużo rozmyślam o tym cholernym memie.
Pan Heston próbuje skupić naszą uwagę na matmie, a nie na plotkach.
Średnio mu się to udaje. I tak jest już do końca dnia. Wszyscy udają, że słuchają nauczycieli, a w rzeczywistości skrolują Instagram, oczekując coraz to koszmarniejszych pomysłów na to, w jaki sposób mogliby zostać zamordowani.
3
IZZY
Pod koniec lekcji mam już nieprzebraną ochotę obejrzeć albo przeczytać coś lekkiego i przyjemnego. Gdyby to był grudzień, wybrałabym jakiś sentymentalny, bożonarodzeniowy film na Hallmarku. Aż tak bardzo odczuwam potrzebę zobaczenia czegoś wesołego.
Cały dzień słuchania o śmierci potrafi wprawić w przygnębienie. Przydałoby się coś pogodnego po takiej liczbie opisów makabrycznych morderstw.
Jakby tego było mało, na czole mam czerwoną okrągłą plamę od uderzenia piłką. Teraz prawie jej już nie widać, ale niemal cały dzień wyglądałam, jak… jak ktoś, kto dostał w łeb piłką.
Syd i ja idziemy w stronę naszych aut. Osłaniamy twarze kołnierzami, próbując ochronić policzki przed ostrym wiatrem.
– Już bardzo potrzebuję lata – mamrocze.
– Ja też. Idziemy do Pucka przed tą głupią imprezą? – pytam. Hot dog od Matthew to jedyna rzecz, która pomoże mi przetrwać to wszystko.
– Ta impreza nie jest głupia i tak, oczywiście, że idziemy!
– W takim razie widzimy się w Pucku.
Rozstajemy się na całe pięć minut, jakie zajmuje trasa ze szkoły na miejski rynek. Przy lepszej pogodzie to jakieś dwie minuty. Mijam pierwszy dok w porcie. Łodzie, jak zawsze, są na morzu; najwyraźniej śnieg i lód nie powstrzymują rybaków przed łowieniem. Gdyby nie nieustannie krążące kutry, woda w porcie pewnie by zamarzła. Zawieszają połowy tylko w przypadku śnieżycy. Których tej zimy było zresztą już pięć.
Zatrzymuję się na parkingu, macham tacie Syd pracującemu na jednej z łodzi i szybko ruszam odśnieżonym chodnikiem do knajpki, której właścicielem jest Matthew Grayson, były profesjonalny hokeista z niższej ligi – a w związku z tym jedyny mieszkaniec Rock Bay, który otarł się o sławę.
Jest idolem Kasona i Justina, aczkolwiek jestem pewna, że woleliby dostać się do wyższej ligi.
Siadamy z Syd przy stole z jasnobłękitnymi kanapami. Blaty ozdobione są we wzór pola do gry w hokeja, a na ścianach wiszą zdjęcia z meczów. Ale najważniejsze jest to, że można tutaj zjeść najlepsze burgery, hot dogi i granity na świecie.
– Błagam, powiedzcie mi, że przynajmniej was nie ogarnęła ta idiotyczna mania – wypala Lenora, żona Matthew, kiedy tylko pojawia się przy naszym stoliku z notesem i ołówkiem w ręku. Jest przepiękną kobietą o lśniących włosach i cudownych paznokciach, których kolor zmienia średnio raz na dwa tygodnie. Pół miasta było przekonane, że zostawi Matthew po tym, jak kontuzja uniemożliwiła mu dalszą karierę sportową.
– Chodzi pani o tego mema ze śmiercią? – upewnia się Syd. – My go nie udostępniałyśmy, ale wygląda na to, że połowa szkoły już tak. Jeśli nie więcej.
– My nie mamy takiego zamiaru – dodaję.
– I dobrze. Dla was te same hot dogi co zwykle i wiśniowe granity?
– Tak jest – odpowiadamy jednym głosem.
– W porządku. Amiyah już tu jest, poszła tylko do łazienki – rzuca Lenora i rusza w stronę kuchni.
Amiyah to moja kuzynka i ostatnia z naszej trójcy. Jej tata, mój wujek Samar, pracuje jako chirurg w tutejszym szpitalu. Jest dziany jak cholera, więc Amiyah chodzi do Świętej Marii, prywatnej szkoły dla dziewczyn usytuowanej na przedmieściach.
Wypada z łazienki i pędzi do naszego stolika, a jej burza czarnych kręconych włosów podskakuje w rytm jej kroków. Wślizguje się na kanapę, na której siedzę, i podtyka mi pod nos swój telefon. Wolałabym, żeby ludzie przestali to robić.
– Widziałyście to już? – pyta.
– No raczej, dziewczyno. – Syd przewraca oczami.
– U was w szkole też o tym trąbią? – pytam.
– Nikt nie mówi o niczym innym. A to zdjęcie jest stąd! Wszędzie bym rozpoznała to miejsce, z wyrytymi inicjałami Matthew i krążkiem.
– Też zwróciłyśmy na to uwagę – mówię i odpycham jej rękę z telefonem, który ląduje na blacie. – Tylko mi nie opowiadaj, że też wrzuciłaś swój post do sieci?
– No pewnie, że tak. Wszyscy to robią. Myślałam, że tego nie widziałaś, bo nic nie było na twoim profilu. Dla mnie to bez różnicy, bo dobrze wiem, jakiej śmierci boisz się najbardziej. Zamawiałyście już? Ja już tak, ale powiedziałam Lenorze, żeby poczekała i podała nasze zamówienia razem, a umieram z głodu.
– Tak, tak – uspokajam ją. – Po cholerę to udostępniałaś, Miyah? To jest strasznie schizujące. Nie wiem, dlaczego ktoś wymyślił coś takiego i po co.
– Oj tam, to tylko taka zabawa. Weź trochę wyluzuj, Iz.
Syd wybucha śmiechem.
– Izzy jest totalnie przerażona.
– Wcale nie!
– Dziwnie się zachowujesz przez cały dzień.
– To znaczy?
Marszczy czoło.
– No, po prostu.
To jej koronny argument w sytuacji, kiedy nie jest w stanie przytoczyć dowodów ani faktów, którymi mogłaby poprzeć swoje wywody.
– Jeśli mówiąc „dziwnie”, masz na myśli to, że tego nie udostępniłam, to pozwolę sobie zauważyć, że w takim razie też jesteś dziwna – wypalam.
Syd łapie telefon.
– Odłóż go!
Miyah przewraca oczami.
– Chryste, Iz, wyluzuj! To tylko żarty.
– Taa, o śmierci.
– Ten ktoś po prostu liczy na virala. Jak ludzie, którzy na TikToku robią unboxingi albo grają w gry komputerowe.
Nigdy nie będę w stanie pojąć, dlaczego ktoś chciałby oglądać filmik, na którym ktoś inny gra w Minecrafta. Za to uwielbiam unboxingi.
– Idziesz na imprezę do Marielli? – pyta Syd.
– Czy ja kiedykolwiek odmówiłam pójścia na imprezę? – odpowiada Miyah.
– Tak, na imprezę bożonarodzeniową twoich rodziców – przypominam.
– Uch. Banda nadętych sztywniaków z grona ich pseudoznajomych. Totalne piekło. Co nie zmienia faktu, że i tak tam poszłam.
– Tak, bo zgodziłam się pójść z tobą. A wujek Samar dał nam po pięćdziesiąt dolców za udawanie, że świetnie się bawimy.
Wujek Samar jest moim ulubionym wujkiem.
– Boisz się, że zginiesz ciągnięta przez samochód?! Co do cholery, Miyah?! – Syd wpatruje się w ekran telefonu z rozdziawionymi ustami.
Miyah wybucha śmiechem.
– No co, moim zdaniem nie ma gorszego sposobu na śmierć! Wyobraź sobie tylko. Ooo, nareszcie jest nasze jedzenie.
Serce wali mi jak oszalałe.
Nawet nie przyszłoby mi do głowy, że można tak umrzeć. Mam świadomość, że mając w domu te wszystkie podręczniki medyczne wujka Samara, Miyah ma dostęp do różnych okropieństw i obrzydliwości, ale nie przypuszczałam, że jej umysł jest aż tak skażony.
Po przeczytaniu jednej z książek swojego taty popadła w obsesję na temat średniowiecznych tortur.
Zabieramy się za jedzenie, a ja z całych sił staram się zapomnieć o memie. Pomimo tego, że gada o nim cała knajpa i wszyscy próbują ustalić, kto jest jego autorem.
Słuchamy, jak Matthew zarzeka się, że nie ma z nim nic wspólnego i że ktoś zrobił sobie zdjęcia w pobliżu, nie oznacza, iż to on jest za nie odpowiedzialny. Wydaje się jednocześnie poirytowany i zadowolony, że padło akurat na słupek z jego inicjałami.
Nie wiem, czy to oznacza, że autorem mema jest ktoś, kogo zna, czy po prostu było to jedyne miejsce, które można ewidentnie powiązać z naszym miasteczkiem. W każdym razie ten ktoś chciał, żeby można było je zidentyfikować.
– W co się ubieracie na imprezę? – pyta Syd, kiedy kończymy jedzenie. Zrzucamy się na rachunek oraz napiwek i kładziemy gotówkę na stole.
– Ja nie mam zamiaru się stroić – zapewniam ją.
– Ja też nie – wtóruje mi Miyah. – Nawet jeśli Tayley, Debbie i Mariella poubierają się w najkrótsze mini świata. Poza tym rodzice nie wypuszczą mnie z domu, jeśli odsłonię za dużo ciała.
Syd markotnieje.
– Czyli dżinsy – wzdycha.
– Miałam podwózkę od znajomych, więc teraz wracam z tobą, Iz – oznajmia Miyah.
– Jasne.
W drodze do wyjścia zapinam kurtkę. Idziemy z Miyah do mojego auta, Syd udaje się do swojego.
Podkręcam na maksa ogrzewanie i ruszamy do domu.
– Jak myślisz, kto wrzucił tego mema? – zagaduję.
Miyah przesuwa palcem po ekranie. Nic innego dla niej nie istnieje.
– Nie mam pojęcia. Ale musi mu się koszmarnie nudzić. Ciekawa jestem tylko, po co ktoś go wrzucił.
– Proszę cię, w internecie jest mnóstwo rzeczy, które niewiele mają wspólnego z logiką. Możesz zrobić sobie quiz, dzięki któremu dowiesz się, jaką jesteś kanapką.
Wybucha śmiechem i wreszcie podnosi wzrok. Dojeżdżamy do mojego domu.
– To prawda.
Parkuję na podjeździe i otwieram nam drzwi wejściowe. Ruszamy prosto do mojego pokoju, żeby się przebrać. Mój tata pracuje jako analityk finansowy, a mama jest asystentką w gabinecie dentystycznym. Żadne z nich nie wróci do domu przed siódmą, a do tego czasu nas już tutaj nie będzie.
Miyah otwiera moją szafę i przekrzywia głowę na bok.
– Muszę pożyczyć od ciebie jakąś bluzkę. Wzięłam ze sobą tylko dżinsy.
– Bierz, co ci się podoba – mówię, siadając na łóżku. Odblokowuję swój telefon i odpalam media społecznościowe.
Ekran mojego telefonu zalewa fala lęku.
4
IZZY
Zajeżdżamy pod dom Marielli. Właściwie to słowo „rezydencja” byłoby tutaj lepszym określeniem. Dom jest ogromny, otoczony bezkresnym trawnikiem. Wyasfaltowany podjazd został zapełniony już autami, więc musimy zaparkować przy ulicy. Rodzice Marielli są właścicielami firmy z odzieżą sportową, a ona sama widnieje niemal na wszystkich plakatach i postach w social mediach. Od razu wiadomo, kiedy brała udział w sesji zdjęciowej, bo potem przez resztę tygodnia zachowuje się jak jakaś cholerna supermodelka.
Syd była przekonana, że Mariella pójdzie do tej samej szkoły co Miyah, ale ta dziewucha nie wytrzymałaby bez chłopaków ani jednego dnia. Randkowanie to jej religia.
Zastanawiam się, czy będzie robiła podchody do Justina, tak jak Tayley.
Zdejmujemy kurtki i zostawiamy je w samochodzie – nie chcemy, żeby ktoś nam je ukradł albo, co gorsza, obrzygał.
– Chodź już, tu jest przecież lodowato! – narzeka Miyah, dygocząc w obcisłym topie, który ode mnie pożyczyła. Może i nie odkrywa za dużo ciała (nie ma za co, ciociu Ellen i wujku Samarze) ale nie musi, bo wygląda jak namalowany na skórze. To jeden z moich ulubionych, a Miyah wygląda w nim obłędnie. Pozwalam wziąć się za rękę i zaciągnąć w stronę wejścia.
Czuję zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Odruchowo zerkam przez ramię i dostrzegam Axela, stojącego po drugiej stronie ulicy i rozmawiającego z gościem, którego twarz skrywa mrok. Czyżby Axel też wybierał się na imprezę? Jeśli tak, to chyba po raz pierwszy. Koleś obok wygląda na starszego od nas. Czyli może jednak jest trochę prawdy w plotce o tym, że Axel kibluje w liceum.
– Izzy, pospiesz się! – Miyah szarpie mnie za rękę, żebym przyspieszyła.
Odwracam wzrok od Axela, który nawet nie zerka w moją stronę.
– Sorry.
Pewnie po prostu rozmawiał z kumplem. Chociaż trudno mi wyobrazić sobie, że ma jakichkolwiek znajomych. W szkole nie wysila się specjalnie, żeby z kimkolwiek się zakolegować.
Wchodzimy do środka i natychmiast otulają nas ciepłe powietrze i zapach piwa.
Wnętrze domu Marielli tonie w morzu czerwonych plastikowych kubków i dziwacznie wyginających się ciał; ludzie wyglądają raczej, jakby obrywali elektrowstrząsami, niż jakby tańczyli, podczas gdy inni siedzą przyssani do siebie twarzami.
Uwielbiam tańczyć, ale w życiu nie wyszłabym na parkiet w takim miejscu. Część znajomych Marielli nie jest zbyt miła i aż boję się pomyśleć, co by o mnie mówili.
– Chcesz piwa? – pyta Miyah. – A nie, zaraz, jesteś kierowcą.
– Taaa… Dzięki za przypomnienie, że muszę tu siedzieć na trzeźwo. Plus jest taki, że mogę sobie obserwować, jak robicie z siebie idiotki, więc…
– No dobra, już nie bądź taka zgorzkniała.
Miyah o wiele lepiej odnajduje się w większych grupach. Natychmiast rusza po piwo i zaczyna rozmawiać z Tayley. Chciałabym mieć jej pewność siebie. Aczkolwiek niekoniecznie po to, żeby móc rozmawiać z Tayley.
Zostawiam Miyah i kieruję się do kuchni w poszukiwaniu czegoś do picia. W lodówkach jest jednak tylko piwo.
Justin i Kason śmieją się i przepychają na drugim końcu kuchni, wylewając piwo na marmurową podłogę.
Biorę sobie puszkę dr peppera, a wtedy obywaj podnoszą na mnie wzrok. W ułamku sekundy jednak tracą zainteresowanie i wracają do swoich spraw, nie odzywając się do mnie ani słowem.
Ale nagle Justin zerka w moją stronę jeszcze raz. Przygląda mi się ze zmarszczonym czołem, a blond grzywka przesłania mu je prawie w całości. Tak jakby zastanawiał się, czy aby na pewno byłam zaproszona…
Serce i tak zaczyna mi bić szybciej.
Byłoby ujmą dla mojej inteligencji, gdybym się nim przejmowała. No dobra, może trochę się przejmuję.
Bycie niewidzialnym na imprezach nie zawsze jest przyjemne, ale chociaż nie czuć wtedy tej presji, że musisz dopasować się do grupy.
Przynajmniej na moim czole nie ma już śladu po uderzeniu.
No i Axel powiedział dziś do mnie więcej nic dwa słowa, więc mogę chyba uznać, że ten dzień nie był absolutną porażką.
Idę ze swoją puszką do salonu, żeby sprawdzić, czy Syd już przyszła. Miała przyjechać z Emmą, z którą siedzi na biologii. Mieszkają niedaleko siebie.
Namierzam Syd i Emmę, które zajmują razem kanapę, oraz Miyah. Wszystkie trzy mają piwa w dłoniach. Chichoczą i zerkają na chłopaków z drużyny hokejowej.
– Tu jesteś! – Miyah cieszy się na mój widok, zupełnie jakby nie widziała mnie co najmniej z godzinę.
– Nie wiem, czy pamiętasz, ale niektóre z nas muszą być dziś trzeźwe – mówię, unosząc puszkę z napojem. Chyba Emma też powinna? Cóż, wygląda na to, że to ja będę odwozić Syd do domu.
Emma wzrusza ramionami i bierze łyk piwa.
– Dobra, to na razie. Idę szukać Kasona.
– Za nic nie pozwolę ci wsiąść z nią do samochodu – oznajmiam Syd stanowczo, kiedy tylko Emma znika nam z oczu.
– Oczywiście, że nie! Wracam z wami! – odpowiada Syd.
– O, patrzcie, Justin i Kason – mówi Miyah. – Widziałyście ich posty o śmierci? Masakra.
– Twój lęk jest o wiele straszniejszy – odpowiada Syd.
– Syd ma rację – przytakuję.
– E tam – wzdycha, a jej ciemne oczy aż błyszczą, gdy śledzi chłopaków wzrokiem. – Szkoda, że nie chodzę do waszej szkoły.
– Nie wytrzymałabym w szkole bez chłopaków – mówi Syd.
Odpływam myślami na widok kogoś podobnego do Axela, zmierzającego w kierunku frontowych drzwi. Niemożliwe. Nie mogę przyjrzeć mu się dokładniej, bo tuż przede mną Danny i Beck podskakują jak wariaci do dźwięków Cake by the Ocean, ale jestem niemal stuprocentowo pewna, że widziałam jego blond czuprynę i skórzaną kurtkę.
Do pokoju wchodzi Debbie. Ma na sobie mikroskopijną żółtą sukienkę. Gdyby rodzice mnie w takiej zobaczyli, dostaliby zawału. Wygląda w niej jak modelka.
Podnosi do ust czerwony kubek i bierze duży łyk. W jej oczach widać napięcie, a dłoń zaciśnięta jest w pięść, jakby całym ciałem próbowała powstrzymać się przed wybuchem.
Pamiętam, jak dostała szału, kiedy w zeszłym roku nie wybrano jej królową balu. Przez dziesięć minut chodziła w tę i z powrotem, a żyły pulsowały jej tak, jakby miała za chwilę eksplodować… potem nawrzeszczała na biedną Gemmę, która odważyła się oddychać w jej obecności.
Ktoś musiał ją dziś nieźle wkurzyć.
Może Kason dał jej kosza?
A może pokłóciła się o coś z Axelem. Obydwoje przyszli z tej samej strony, ale on wyszedł szybko, jakby był zdenerwowany po awanturze. A ona wygląda teraz tak, jakby chciała zniszczyć całą ludzkość. Jest mało prawdopodobne, żeby się do niego odezwała. Chyba że po to, by powiedzieć mu, żeby spadał, albo żeby nazwać go świrem.
O mój Boże, umarłabym, gdyby się okazało, że między nimi coś jest. Do tej pory Debbie umawiała się tylko z chłopakami z drużyny hokejowej. Słyszałam nawet, jak mówiła, że Axel jest obleśny i pewnie spędza czas na odgryzaniu główek małym zwierzątkom. Ależ by była radość, gdyby piękna sypiała z bestią.
– Idę po jeszcze jednego doktora peppera – rzucam i ruszam za Debbie w stronę kuchni.
Miyah i Syd są zbyt pochłonięte rozmową z Jeremym i Billym, którzy podeszli do nich po tym, jak zauważyli, że dziewczyny się im przyglądają.
Próbuję wyminąć kilka osób, ale koniec końców i tak wpadam na jedną z nich i zachlapuję sobie bluzkę piwem.
Debbie stoi przy lodówce i o wiele za szybko pije swojego drinka. Robię kilka kroków w głąb kuchni. Wokół jest parę osób, ale nikt nie zwraca uwagi na Debbie.
– Hej, wszystko w porządku? – pytam.
Gdzieś za sobą słyszę śmiech Marielli.
Jezu, a ta skąd się tutaj wzięła?
– Jest okej, Izzy. Prawda, Debbie?
Debbie podnosi na nią wzrok i wrzuca butelkę do kosza na szkło.
– Wszystko w porządku – odzywa się i rusza do wyjścia, świdrując przyjaciółkę ponurym spojrzeniem. Zaciśnięte pięści, napięte ramiona. Zdecydowanie nie wygląda, jakby wszystko było w porządku.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki