Uwięzione - Natasha Preston - ebook + książka

Uwięzione ebook

Natasha Preston

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

KULTOWA POWIEŚĆ NATASHY PRESTON POWRACA

Przeczytaj tę książkę, a nigdy już nie będziesz chciała dostawać kwiatów.

Pewnego wieczoru Summer idzie sama na imprezę. Nigdy na nią nie dociera.

Lewis, jej chłopak, nie może sobie wybaczyć, że go przy niej nie było.

W jednej chwili szczęśliwa nastolatka traci kochającego chłopaka, rodziców i brata. Traci całe swoje życie, trafiając w miejsce, z którego nie ma ucieczki. Od tej pory nie będzie już sobą, Summer. Wraz z trzema innymi dziewczynami będzie musiała znosić życie w zamknięciu, codzienny strach i ból i… o wiele więcej.

W tej sytuacji nie ma dobrych zakończeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 367

Oceny
4,2 (275 ocen)
134
74
55
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dosiaaaa94

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka! trzyma w napięciu do końca!
10
kateallie29

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka była bardzo dobra. Trzymała w napięciu od pierwszej do ostatniej strony.
00
NataKuzel

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna pisarka, czytałam i ,,Wyspę" i to i zakochałam się, cudowna książka, bardzo, a to bardzo ciekawa!!!!
00
ka_majl

Z braku laku…

Strasznie się wynudziłam, czasami omijałam bezsensowne rozdziały, żeby tylko dotrzeć do finału. Wiele rozdziałów nic nie wnosi do historii, a jeśli oczekujecie emocji i napięcia podczas czytania, to szukajcie dalej, tutaj tego nie znajdziecie.
00
satanachiaaa

Całkiem niezła

Trochę chaotyczna, lecz szybko się czyta
00

Popularność




Rozdział 1

Sum­mer

Sobota, 24 lipca (Teraz)

Wyj­rza­łam przez okno i zoba­czy­łam jesz­cze jeden pochmurny angiel­ski dzień. Z powodu cięż­kich chmur pogoda wcale nie wyglą­dała na lip­cową, ale nawet to nie było w sta­nie popsuć mi humoru. Dzi­siaj zamie­rza­li­śmy świę­to­wać koniec roku szkol­nego na kon­cer­cie zespołu chło­pa­ków z naszej szkoły, a ja sobie obie­ca­łam, że będę się dobrze bawić.

– O któ­rej wycho­dzisz? – zapy­tał Lewis.

Wszedł do mojego pokoju bez puka­nia – jak zwy­kle – i usa­do­wił się na łóżku. Byli­śmy ze sobą od ponad roku i już dawno prze­sta­li­śmy się wsty­dzić sie­bie nawza­jem. Cza­sem tęsk­ni­łam za cza­sami, kiedy Lewis nie infor­mo­wał mnie, że musimy koń­czyć roz­mowę, bo chce mu się siku, a gdy mia­łam do niego przyjść, zbie­rał z pod­łogi brudne majtki. Mama ma rację: im dłu­żej faceci są w związku, tym robią się bar­dziej obrzy­dliwi. Ale ja i tak za nic w świe­cie nie zmie­ni­ła­bym nawy­ków Lewisa. Ludzi, któ­rych się kocha, powinno się akcep­to­wać takich, jacy są, więc ja akcep­to­wa­łam jego bała­ga­niar­stwo.

Wzru­szy­łam ramio­nami i przyj­rza­łam się swo­jemu odbi­ciu w lustrze. Moje włosy były nija­kie, pła­skie i ni­gdy się dobrze nie ukła­dały. Nawet nie wycho­dziła mi fry­zura, jak­bym wła­śnie wstała z łóżka. Bez względu na to, na jak łatwą do zro­bie­nia wyglą­dała w kolo­ro­wych maga­zy­nach, mnie nie­sforne pasma ni­gdy się nie ukła­dały tak, jak chcia­łam.

– Za chwilę. Dobrze wyglą­dam?

Podobno naja­trak­cyj­niej­sza jest pew­ność sie­bie. Ale co zro­bić, kiedy jej bra­kuje? Nie da się jej uda­wać, żeby się nie zde­ma­sko­wać. Nie byłam piękna jak modelki ani sek­sowna jak dziew­czyny z roz­kła­dó­wek „Play­boya”, nie mia­łam też na zby­ciu tony pew­no­ści sie­bie. Mia­łam prze­rą­bane – i mnó­stwo szczę­ścia, że Lewis był aż tak zaśle­piony.

Uśmiech­nął się z prze­ką­sem i wywró­cił oczami, co miało ozna­czać „i znowu się zaczyna”. Kie­dyś iry­to­wały go takie pyta­nia, ale teraz chyba tylko go bawiły.

– Wiesz, że widzę cię w lustrze, prawda? – Spio­ru­no­wa­łam wzro­kiem jego odbi­cie.

– Wyglą­dasz pięk­nie. Jak zawsze – odpo­wie­dział. – Na pewno nie chcesz, żebym cię pod­rzu­cił?

Wes­tchnę­łam. Cią­gle to samo. Klub, w któ­rym miał się odbyć kon­cert, znaj­do­wał się led­wie dwie minuty spa­ce­rem od mojego domu. Tyle razy cho­dzi­łam tą trasą, że mogła­bym ją przejść z zamknię­tymi oczami.

– Dzięki, nie trzeba. Chęt­nie się przejdę. A wy o któ­rej wycho­dzi­cie?

Wzru­szył ramio­nami i ścią­gnął usta. Uwiel­bia­łam, kiedy tak robił.

– Jak tylko ten leń, twój brat się zbie­rze. Na pewno? Spo­koj­nie możemy cię pod­wieźć, to po dro­dze.

– Na pewno. Zaraz wycho­dzę, a jeśli cze­kasz na Henry’ego, to spę­dzisz tu jesz­cze sporo czasu.

– Nie powin­naś cho­dzić sama po nocy, Sum.

Znowu wes­tchnę­łam, tym razem głę­biej, i z hukiem odło­ży­łam na toa­letkę szczotkę do wło­sów.

– Od lat wszę­dzie cho­dzę sama, Lewi­sie. Cho­dzi­łam sama do szkoły, sama z niej wra­ca­łam i w przy­szłym roku też tak będę robić. Te dwie koń­czyny – pod­kre­śli­łam swoje słowa klep­nię­ciem się po nogach – dzia­łają dosko­nale.

Zmie­rzył mnie wzro­kiem od bio­der aż do kostek i oczy mu się zaświe­ciły.

– Wła­śnie widzę.

Z sze­ro­kim uśmie­chem popchnę­łam go z powro­tem na łóżko i usia­dłam mu na kola­nach.

– Czy możesz skoń­czyć z tą nado­pie­kuń­czo­ścią i mnie poca­ło­wać?

Lewis zachi­cho­tał. Jego nie­bie­skie oczy roz­bły­sły, kiedy nasze usta się zetknęły.

Nawet po osiem­na­stu mie­sią­cach jego poca­łunki przy­pra­wiały mnie o drże­nie kolan. Zaczął mi się podo­bać, kiedy mia­łam jede­na­ście lat. Co tydzień po tre­ningu pił­kar­skim przy­cho­dził do nas z Hen­rym, bo jego mama pra­co­wała. Myśla­łam, że to tylko głu­pie zauro­cze­nie, takie samo jak z Ushe­rem, w któ­rym też się wtedy pod­ko­chi­wa­łam, i nie przej­mo­wa­łam się tym za bar­dzo. Ale kiedy cztery lata póź­niej wciąż czu­łam przez Lewisa motyle w brzu­chu, wie­dzia­łam, że musiało cho­dzić o coś wię­cej.

– Jeste­ście ohydni!

Na dźwięk głę­bo­kiego, iry­tu­ją­cego głosu mojego brata odsko­czy­łam i prze­wró­ci­łam oczami.

– Zamknij się, Henry.

– Zamknij się, Sum­mer – odciął się.

– To nie­praw­do­po­dobne, że skoń­czy­łeś osiem­nastkę.

– Zamknij się, Sum­mer – powtó­rzył.

– Nie chce mi się z tobą gadać. Wycho­dzę. – Ześli­zgnę­łam się z kolan Lewisa. Poca­ło­wa­łam go raz jesz­cze na poże­gna­nie i wyszłam z pokoju.

– Idiotka – mruk­nął Henry.

„Nie­doj­rzały idiota”, pomy­śla­łam. Doga­dy­wa­li­śmy się – cza­sem – i był naj­lep­szym star­szym bra­tem, jakiego mogłam sobie wyma­rzyć, ale dopro­wa­dzał mnie do szału. Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że będziemy się sprze­czać aż do śmierci.

– Sum­mer, idziesz gdzieś? – zawo­łała mama z kuchni.

„Nie, prze­cho­dzę przez drzwi dla zabawy!”

– Tak.

– Uwa­żaj na sie­bie, kocha­nie – powie­dział tata.

– Obie­cuję. Pa! – odpo­wie­dzia­łam szybko i wyszłam z domu, zanim mogli mnie zatrzy­mać. Cią­gle trak­to­wali mnie, jak­bym była w pod­sta­wówce i nie mogła ni­gdzie cho­dzić sama. Nasze mia­steczko to przy­pusz­czal­nie – nie, wręcz na pewno – naj­nud­niej­sze miej­sce na ziemi. Ni­gdy nie dzieje się tu nic cie­ka­wego, choćby odro­binę.

Naj­bar­dziej eks­cy­tu­jąca rzecz, jakiej doświad­czy­li­śmy, wyda­rzyła się dwa lata temu, kiedy pani Hel­l­mann (tak, jak majo­nez) zagi­nęła i zna­la­zła się po kilku godzi­nach na pastwi­sku dla owiec, gdzie szu­kała swo­jego zmar­łego męża. Całe mia­steczko pro­wa­dziło poszu­ki­wa­nia. Na­dal pamię­tam ten dresz­czyk, że w końcu coś się tu wyda­rzyło.

Ruszy­łam zna­jo­mym chod­ni­kiem w kie­runki ścieżki bie­gną­cej koło cmen­ta­rza. Aku­rat tego frag­mentu drogi nie lubi­łam. Cmen­ta­rze. Straszne miej­sca – to prawda – zwłasz­cza kiedy jesteś sama. Kiedy wcho­dzi­łam na ścieżkę, dys­kret­nie rozej­rza­łam się dokoła. Czu­łam się nie­swojo, nawet gdy już minę­łam cmen­tarz. Prze­pro­wa­dzi­li­śmy się tutaj, kiedy mia­łam pięć lat, i oko­licę spe­ne­tro­wa­łam dokład­nie. Spę­dzi­łam dzie­ciń­stwo na zaba­wach z przy­ja­ciółmi na ulicy, a kiedy pod­ro­słam, prze­sia­dy­wa­łam w parku albo w klu­bie. Zna­łam to mia­sto i jego miesz­kań­ców jak wła­sną kie­szeń, ale koło cmen­ta­rza zawsze dosta­wa­łam dresz­czy.

Cia­śniej owi­nę­łam się kurtką i przy­spie­szy­łam. Klub był już pra­wie w zasięgu wzroku – musia­łam minąć jesz­cze tylko jeden róg. Zer­k­nę­łam przez ramię i gło­śno wcią­gnę­łam powie­trze, bo zza żywo­płotu wyło­niła się wła­śnie jakaś ciemna syl­wetka.

– Prze­pra­szam, dro­gie dziecko, prze­stra­szy­łem cię?

Ode­tchnę­łam z ulgą, pozna­łam sta­rego Harolda Dane’a. Potrzą­snę­łam głową.

– Nic się nie stało.

Pan Dane pod­niósł czarny worek, który spra­wiał wra­że­nie cięż­kiego, i z wyraź­nym stęk­nię­ciem, jakby dźwi­gał cię­żary, wrzu­cił go do swo­jego kon­te­nera na śmieci. Był drob­nej budowy, a pomarsz­czona skóra wisiała na nim jakby była za luźna. Wyda­wało się, że przy skło­nie mógłby prze­ła­mać się na pół.

– Idziesz na dys­ko­tekę?

Uśmiech­nę­łam się sze­roko z powodu jego słow­nic­twa. „Dys­ko­teka”. Ha! Pew­nie tak się to nazy­wało, kiedy pan Dane był nasto­lat­kiem.

– Tak, razem z przy­ja­ciółmi.

– Baw się dobrze, tylko pil­nuj swo­jego picia. Dzi­siejsi chłopcy potra­fią wsy­pać nie wia­domo co do szkla­nek ład­nych dziew­czyn – ostrzegł mnie, potrzą­sa­jąc głową, jakby cho­dziło o skan­dal roku i jakby każdy nasto­la­tek miał popeł­niać rand­kowe gwałty.

Ze śmie­chem unio­słam rękę i poma­cha­łam mu na poże­gna­nie.

– Będę uwa­żać. Dobra­noc, pro­szę pana.

– Dobra­noc, moja droga.

Sprzed drzwi pana Dane’a można było już dostrzec klub. Odprę­ży­łam się. Zbli­ża­łam się do wej­ścia. Rodzice i Lewis tro­chę mnie zde­ner­wo­wali. Śmie­chu warte. Sto­jąca przy drzwiach moja przy­ja­ciółka Kerri zła­pała mnie od tyłu za ramię. Aż pod­sko­czy­łam. Roze­śmiała się, a jej oczy błysz­czały od dobrego humoru. „Prze­za­bawne”.

– Sorki. Widzia­łaś Rachel?

Serce zwol­niło mi do zwy­czaj­nego tempa, naj­wy­raź­niej mój mózg wła­śnie się zorien­to­wał, że patrzę na zna­jomą twarz, a nie na tego gościa z Krzyku albo Freddy’ego Kru­gera.

– Nie widzia­łam nikogo. Dopiero przy­szłam.

– Cho­lera. Znowu pokłó­ciła się z tym idiotą i gdzieś ucie­kła. I wyłą­czyła komórkę! – Ach, ten idiota. Rachel to zry­wała ze swoim chło­pa­kiem Jac­kiem, to do niego wra­cała. Ni­gdy tego nie rozu­mia­łam. Jeśli ktoś cię wku­rza przez dzie­więć­dzie­siąt pro­cent czasu, to pora się poże­gnać. – Powin­ny­śmy jej poszu­kać.

Dla­czego? Mia­łam nadzieję na dobrą zabawę z przy­ja­ciółmi, a nie na uga­nia­nie się za dziew­czyną, która już dawno powinna kop­nąć swo­jego chło­paka fra­jera w tyłek. Z wes­tchnie­niem pod­da­łam się nie­unik­nio­nemu.

– Dobra. W którą stronę poszła?

Kerri spoj­rzała na mnie bez­na­mięt­nym wzro­kiem.

– Gdy­bym to ja wie­działa, Sum­mer…

Pocią­gnę­łam ją za rękę, prze­wra­ca­jąc oczami, i ruszy­ły­śmy w kie­runku ulicy.

– Okej, to ja pójdę w lewo, a ty w prawo.

Kerri mi zasa­lu­to­wała i odbiła w prawo. Roze­śmia­łam się i skrę­ci­łam w swoją stronę. Jeśli Rachel nie znaj­dzie się szybko, ukręcę jej łeb.

Prze­cię­łam śro­dek boiska koło klubu, żeby się dostać do tyl­nej bramy i zoba­czyć, czy nie poszła na skróty do domu. Zro­biło się zim­niej, potar­łam ramiona. Kerri powie­działa, że Rachel wyłą­czyła tele­fon, ale i tak spró­bo­wa­łam do niej zadzwo­nić. Oczy­wi­ście, od razu włą­czyła się poczta gło­sowa. Jeśli nie chciała z nikim gadać, to po co jej szu­kać?

Zosta­wi­łam jej mało składną wia­do­mość (nie­na­wi­dzi­łam nagry­wać się na pocztę), minę­łam bramę i skie­ro­wa­łam się w stronę rampy dla desko­rol­ka­rzy na tyłach parku. Chmury two­rzyły na nie­bie szare zawi­jasy. Wyglą­dało to nastro­jowo – upior­nie, ale rów­no­cze­śnie ład­nie. Lekki, chłodny wie­trzyk sma­gnął mnie po twa­rzy, a moje mio­do­wo­złote (zda­niem przy­szłej fry­zjerki – Rachel) włosy zasło­niły mi oczy i usta. Prze­szedł mnie dreszcz.

– Lily? – zawo­łał gdzieś zza moich ple­ców głę­boki głos, któ­rego nie roz­po­zna­łam.

Obró­ci­łam się na pię­cie i na widok wyso­kiego bru­neta zaczę­łam iść tyłem. Sta­nęło mi serce. Czy on się cho­wał mię­dzy drze­wami? Co się dzieje, do cho­lery? Znaj­do­wał się na tyle bli­sko, że mogłam zoba­czyć pełen satys­fak­cji uśmie­szek na jego twa­rzy i gładko zacze­sane włosy, któ­rych nie potar­gał wiatr. Ile lakieru musiał zużyć, żeby to osią­gnąć? Gdy­bym nie była taka prze­ra­żona, zapy­ta­ła­bym go o markę, bo moje włosy ni­gdy nie zacho­wy­wały się jak należy.

– Lily – powtó­rzył.

– Nie, myli się pan. – Prze­łknę­łam ślinę i cof­nę­łam się jesz­cze o krok. Roz­glą­da­łam się dokoła w nadziei, że ktoś z moich przy­ja­ciół będzie w pobliżu. – Nie jestem Lily – wymam­ro­ta­łam, pro­stu­jąc się i patrząc mu w oczy, żeby spra­wić wra­że­nie pew­nej sie­bie.

Męż­czy­zna góro­wał nade mną. Przy­szpi­lił mnie swoim prze­ra­ża­ją­cym wzro­kiem i potrzą­snął głową.

– Nie­prawda. Jesteś Lily.

– Na imię mi Sum­mer. Musiał mnie pan z kimś pomy­lić. – „Ty cho­lerny popa­prańcu!”

Serce łomo­tało mi w gło­wie. Poda­nie mu praw­dzi­wego imie­nia to szczyt bez­myśl­no­ści. Męż­czy­zna cią­gle gapił się na mnie z uśmie­chem, od któ­rego robiło mi się nie­do­brze. Dla­czego myślał, że nazy­wam się Lily? Mia­łam nadzieję, że po pro­stu wyglą­dam jak jego córka czy coś, a nie że jest sza­lo­nym dzi­wa­kiem.

Zro­bi­łam jesz­cze jeden krok do tyłu i rozej­rza­łam się, szu­ka­jąc drogi ucieczki. Park był duży, a my sta­li­śmy pra­wie na jego końcu, tuż przed linią drzew. Nie było mowy, żeby ktoś mógł mnie tu zoba­czyć. Już sama ta myśl pra­wie dopro­wa­dziła mnie do pła­czu. Dla­czego tu przy­szłam w poje­dynkę? Chcia­łam na sie­bie nawrzesz­czeć za wła­sną głu­potę.

– Ty jesteś Lily – powtó­rzył.

Zanim zdą­ży­łam mru­gnąć, chwy­cił mnie mocno i przy­trzy­mał przy sobie. Usi­ło­wa­łam krzy­czeć, ale przy­tknął mi dłoń do ust i zdu­sił moje wrza­ski. Co on robił, do cho­lery? Macha­łam rękami, pró­bu­jąc się uwol­nić. „O Boże, on mnie zabije!” Łzy pły­nęły mi z oczu, serce galo­po­wało, mro­wiły mnie opuszki pal­ców, a żołą­dek zaci­snął się w węzeł. „Umrę. On mnie zabije”.

Męż­czy­zna przy­cią­gnął mnie do sie­bie z taką siłą, że kiedy się z nim zde­rzy­łam, z moich płuc uszło powie­trze. Obró­cił mnie, tak że moje plecy przy­lgnęły do jego klatki pier­sio­wej. Jego dłoń zaty­kała mi usta i nos, więc powie­trze łapa­łam z wiel­kim tru­dem. Nie mogłam się poru­szyć i nie wie­dzia­łam, czy to dla­tego, że trzy­mał mnie w żela­znym uści­sku, czy też byłam oszo­ło­miona ze stra­chu. Zła­pał mnie i mógł zro­bić ze mną, co chciał, bo nie byłam w sta­nie ruszyć nawet jed­nym cho­ler­nym mię­śniem.

Wlókł mnie przez bramę z tyłu parku i przez boisko. Pró­bo­wa­łam wołać o pomoc, ale z powodu zaty­ka­ją­cej moje usta ręki pra­wie nie wydo­by­wa­łam z sie­bie dźwię­ków. Męż­czy­zna w kółko szep­tał „Lily” i cią­gnął mnie do bia­łego vana. Patrzy­łam na mijane po dro­dze drzewa. Nad nami latały ptaki, które cza­sami przy­sia­dały na gałę­ziach. Wszystko toczyło się jak zwy­kle. O Boże, natych­miast muszę się uwol­nić! Zapar­łam się sto­pami o zie­mię i krzyk­nę­łam tak gło­śno, że od razu zaczęło mnie boleć gar­dło. Na nic jed­nak mi się to nie zdało: w oko­licy nie było nikogo oprócz pta­ków i nikt nie mógł mnie usły­szeć.

Męż­czy­zna moc­niej zaci­snął uchwyt na mojej talii, wbi­ja­jąc ramię w mój żołą­dek. Wrza­snę­łam z bólu. Jak tylko odsu­nął rękę z moich ust, żeby otwo­rzyć tylne drzwi vana, znowu zawo­ła­łam o pomoc.

– Zamknij się – wark­nął i zaczął mnie wpy­chać do środka. Sza­mo­cząc się, ude­rzy­łam głową w bok samo­chodu.

– Pro­szę mnie puścić. Pro­szę. Nie jestem Lily. Pro­szę – bła­ga­łam. Zła­pa­łam się za pul­su­jące z bólu miej­sce na gło­wie. Strach wstrzą­sał całym moim cia­łem. Z tru­dem łapa­łam oddech, despe­racko pró­bu­jąc wypeł­nić płuca powie­trzem.

Jego noz­drza się nadęły, a oczy roz­sze­rzyły.

– Krwa­wisz. Natych­miast to wyczyść. – Ton miał tak groźny, że zaczę­łam dygo­tać. Mój pory­wacz podał mi chu­s­teczkę higie­niczną i odka­żacz. „O co mu cho­dzi?” Byłam taka prze­stra­szona i zdez­o­rien­to­wana, że led­wie się rusza­łam. – Wyczyść to! – krzyk­nął na mnie. Drgnę­łam.

Unio­słam chu­s­teczkę i star­łam krew z głowy. Ręce mi się trzę­sły i pra­wie roz­la­łam odka­żacz, kiedy wyci­ska­łam go na dłoń. Wtar­łam śro­dek dezyn­fe­ku­jący w ska­le­cze­nie. Pie­cze­nie spra­wiło, że zaci­snę­łam szczęki. Skrzy­wi­łam się z bólu. Ten straszny czło­wiek przy­glą­dał mi się uważ­nie, ciężko dysząc. Wyglą­dał, jakby się brzy­dził. Co było z nim nie tak, do cho­lery?

Znowu zaczę­łam pła­kać. Łzy prze­sło­niły mi wzrok i zaczęły ście­kać po policz­kach. Męż­czy­zna wziął ode mnie chu­s­teczkę – bar­dzo uwa­żał, żeby nie dotknąć zakrwa­wio­nej czę­ści – wrzu­cił ją do woreczka i wsa­dził do kie­szeni. Potem odka­ził ręce. Patrzy­łam na to wszystko z prze­ra­że­niem, a serce dziko biło mi w piersi. Czy to się działo naprawdę?

– Daj mi tele­fon, Lily – powie­dział spo­koj­nie, wycią­ga­jąc dłoń. Z jesz­cze więk­szym pła­czem się­gnę­łam do kie­szeni, wyję­łam komórkę i poda­łam mu ją. – Dobra dziew­czynka. – Zatrza­snął drzwi i oto­czyła mnie ciem­ność.

– Nie! – wrza­snę­łam i z całej siły wal­nę­łam w bla­chę. Chwilę potem usły­sza­łam cha­rak­te­ry­styczny ryk sil­nika i poczu­łam koły­sa­nie; samo­chód ruszył z miej­sca. Gdzieś mnie wiózł. Tylko po co?

– Pomocy! – woła­łam i raz za razem wali­łam pię­ściami w drzwi samo­chodu. Bez skutku – na pewno się nie otwo­rzą. Ale i tak musia­łam spró­bo­wać.

Za każ­dym razem, kiedy van brał zakręt, obi­ja­łam się o wnę­trze kabiny, ale po odzy­ska­niu rów­no­wagi dalej krzy­cza­łam o pomoc i łomo­ta­łam w drzwi. Już nie oddy­cha­łam, a dysza­łam i z tru­dem łapa­łam oddech. Wyda­wało mi się, że powie­trze nie dostaje się do moich płuc.

Cią­gle jecha­li­śmy i z każdą sekundą coraz bar­dziej tra­ci­łam nadzieję. Umrę. Samo­chód w końcu się zatrzy­mał, a ja zamar­łam. „To tu. To tutaj mnie zabije”.

Po kilku wypeł­nio­nych stra­chem chwi­lach ocze­ki­wa­nia i nasłu­chi­wa­nia szu­ra­ją­cych o zie­mię kro­ków drzwi otwo­rzyły się z roz­ma­chem. Załka­łam. Chcia­łam coś powie­dzieć, ale głos odmó­wił mi posłu­szeń­stwa. Pory­wacz się uśmiech­nął i się­gnął do środka. Zła­pał mnie za ramię, zanim zdą­ży­łam odsko­czyć. Byli­śmy pośrodku pust­ko­wia. Na końcu ścieżki z kamie­nia stał duży dom z czer­wo­nej cegły, oto­czony wyso­kimi krze­wami i drze­wami. Kto mógłby mnie tu zna­leźć? Nie roz­po­zna­wa­łam niczego dokoła; oko­lica wyglą­dała jak przy każ­dej innej wiej­skiej dro­dze w pobliżu mojego mia­sta. Nie mia­łam poję­cia, gdzie się znaj­du­jemy.

Kiedy męż­czy­zna odcią­gał mnie od samo­chodu i popy­chał w stronę domu, pró­bo­wa­łam sta­wiać opór, ale on był zbyt silny. Pod­ję­łam ostat­nią próbę wezwa­nia pomocy i krzyk­nę­łam gło­śno. Tym razem mnie nie uci­szał, co prze­stra­szyło mnie jesz­cze bar­dziej, bo zna­czyło, że nie uwa­żał, by kto­kol­wiek mógł mnie usły­szeć.

Raz za razem powta­rza­jąc w myślach: „Kocham cię, Lewi­sie”, przy­go­to­wy­wa­łam się na śmierć i na to, co mia­łam jesz­cze wycier­pieć. Co zamie­rzał? Wepchnął mnie przez drzwi wej­ściowe i pro­wa­dził przez długi przed­po­kój. Sta­ra­łam się zwra­cać uwagę na kolory ścian i umiej­sco­wie­nie drzwi z nadzieją, że uda mi się uciec, ale byłam w szoku, więc nic nie zosta­wało mi w pamięci. Z tego, co zauwa­ży­łam, przed­po­kój był jasny i cie­pły, czego zupeł­nie się nie spo­dzie­wa­łam. Zmro­ziło mi krew w żyłach i poczu­łam pie­cze­nie; męż­czy­zna wbił paznok­cie w moje ramię. Spoj­rza­łam w dół i zoba­czy­łam, jak końce jego pal­ców zagłę­biają się w moją skórę i zosta­wiają na niej cztery ślady.

Moje ciało z dużą siłą i szyb­ko­ścią zde­rzyło się z mię­to­wo­zie­loną ścianą. Wci­snę­łam się w kąt, wstrzą­sana gwał­tow­nymi dresz­czami. Modli­łam się, żeby zmie­nił zda­nie i pozwo­lił mi odejść. „Po pro­stu rób, co mówi”, powta­rza­łam sobie. Jeśli zacho­wam spo­kój i nawiążę z nim roz­mowę, może mnie wypu­ści. Albo jakoś uda mi się uciec.

Męż­czy­zna z cichym stęk­nię­ciem prze­su­nął się­ga­jącą mu do ramie­nia półkę na książki i odsło­nił klamkę. Otwo­rzył ukryte za półką drzwi, a ja aż sap­nę­łam. Za nimi zoba­czy­łam drew­niane schody. Krę­ciło mi się w gło­wie. Tam na dole zrobi ze mną to, co sobie zapla­no­wał. Wyobra­zi­łam sobie brudne, obdra­pane pomiesz­cze­nie, drew­niany stół ope­ra­cyjny, tace z ostrymi narzę­dziami i zaple­śniały zlew.

Odzy­ska­łam głos i roz­dar­łam się na nowo. Nie prze­sta­łam nawet wtedy, kiedy zapie­kło mnie gar­dło.

– Nie! Nie! – krzy­cza­łam ile sił w płu­cach, powta­rza­jąc w kółko to jedno słowo. Pierś mi falo­wała, kiedy łap­czy­wie łapa­łam oddech. „Śnię, śnię, śnię, śnię”.

Męż­czy­zna był tak silny, że bez trudu zawlókł mnie do nowo odsło­nię­tego zej­ścia, cho­ciaż szar­pa­łam się i wyry­wa­łam. Chyba w ogóle nie czuł mojego cię­żaru. Przy wąskiej ścia­nie z gołej cegły naprze­ciwko drzwi znowu chwy­cił mnie za ramię. Moc­niej. Zepchnął mnie do połowy scho­dów. Sta­nę­łam nie­ru­chomo, zamarła w szoku. Nie do końca rozu­mia­łam, co się dzieje.

Roz­glą­da­łam się dokoła sze­roko otwar­tymi oczami. Duży pokój, do któ­rego pro­wa­dziły schody, poma­lo­wano na zaska­ku­jąco ładny odcień nie­bie­skiego – zbyt ładny, aby mogła się tu znaj­do­wać sala tor­tur jakie­goś wariata. Wzdłuż jed­nego boku bie­gła nie­wielka wnęka kuchenna, a w kącie, fron­tem do małego tele­wi­zora, usta­wiono dwie sofy z brą­zo­wej skóry i fotel. Naprze­ciwko kuchni znaj­do­wało się troje drew­nia­nych drzwi. Wystrój wnę­trza wpra­wił mnie w osłu­pie­nie, które nie­mal rów­nało się mojej uldze.

Pomiesz­cze­nie nie wyglą­dało jak piw­nica. Było zbyt czy­ste i schludne. Wszystko sta­ran­nie pocho­wano. Zakrę­ciło mi w nosie od zapa­chu cytryny. Na sto­liku obok stołu kuchen­nego stały cztery fla­kony: jeden z różami, jeden z fioł­kami, jeden z makami. Czwarty był pusty.

Upa­dłam na sto­pień i przy­trzy­ma­łam się ściany, żeby nie spaść ze scho­dów. Huk zatrza­ski­wa­nych drzwi spra­wił, że po ple­cach prze­biegł mi dreszcz. Zna­la­złam się w pułapce. Kiedy u dołu scho­dów poja­wiły się trzy młode kobiety, wyda­łam z sie­bie okrzyk zasko­cze­nia. Jedna z nich, ładna bru­netka, która przy­po­mi­nała mi nieco młod­szą wer­sję mamy, uśmiech­nęła się cie­pło, ale ze smut­kiem, i wycią­gnęła do mnie rękę.

– Chodź, Lily.

Rozdział 2

Sum­mer

Sobota, 24 lipca (Teraz)

Kobieta zro­biła kilka kro­ków w moją stronę, poda­jąc dłoń, jakby naprawdę ocze­ki­wała, że ją przyjmę.

– Lily, wszystko w porządku. Chodź tu.

Nie poru­szy­łam się. Nie byłam w sta­nie. Zro­biła jesz­cze krok. Serce galo­po­wało mi w panice. Bar­dziej wci­snę­łam się w ścianę, byle tylko jej nie dotknąć. Czego oni ode mnie chcą?

– Nie jestem Lily. Pro­szę, powiedz mu to! Pro­szę? Nie jestem Lily. Muszę się stąd wydo­stać. Pomóż mi! – bła­ga­łam, cofa­jąc się po scho­dach w górę, aż dotar­łam do drzwi. Wtedy się obró­ci­łam i zaczę­łam walić w nie obiema pię­ściami, igno­ru­jąc ból w nad­garst­kach.

– Lily, prze­stań! Pozwól mi wytłu­ma­czyć – powie­działa kobieta i znowu wycią­gnęła rękę. Nie zro­zu­miała, że nie zamie­rzam jej doty­kać? Musiała być nie­źle popie­przona, jeśli myślała, że jej zaufam.

Odwró­ci­łam się i aż się zachły­snę­łam, kiedy zoba­czy­łam, jak bli­sko stoi. Unio­sła ręce w geście pod­da­nia i zbli­żyła się jesz­cze tro­chę.

– Wszystko w porządku. Nie skrzyw­dzimy cię. – Łzy cie­kły mi po policz­kach. Potrzą­snę­łam głową. – Pro­szę, zejdź do nas, a wszystko ci wyja­śnimy. – Wska­zała sofę.

Patrzy­łam na mebel przez minutę, zasta­na­wia­jąc się, jakie mam moż­li­wo­ści. Nie było ich zbyt wiele. Musia­łam się dowie­dzieć, o co w tym wszyst­kim cho­dzi i kim są ci ludzie, więc unio­słam drżącą rękę i wsu­nę­łam ją w dłoń kobiety.

Całe moje ciało zesztyw­niało, a mię­śnie bolały od prób kon­tro­lo­wa­nia prze­bie­ga­ją­cych mnie dresz­czy. Dla­czego nie poszłam razem z Kerri? Nie powin­nam była zapusz­czać się sama w nocy do parku. Nie powin­nam była igno­ro­wać Lewisa, kiedy zwra­cał mi uwagę, że samotne spa­cery są nie­bez­pieczne. Zwa­la­łam te poga­danki na jego nado­pie­kuń­czość. Rze­czy­wi­ście był nado­pie­kuń­czy, ale ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że w jego sło­wach kryje się choć tro­chę prawdy. Long Thorpe to było takie nudne mia­sto. W cza­sie prze­szłym.

– W porządku, Lily…

– Prze­stań nazy­wać mnie „Lily”. Mam na imię Sum­mer – ucię­łam. Guzik mnie obcho­dziło, co to za jedna ta Lily, chcia­łam tylko, żeby w końcu uświa­do­mili sobie, że to nie ja, i mnie wypu­ścili.

– Kocha­nie – powie­działa łagod­nie ta, która spro­wa­dziła mnie ze scho­dów – teraz jesteś Lily. On nie może usły­szeć, że mówisz o sobie ina­czej.

Prze­łknę­łam ślinę.

– Co tu się dzieje? O czym ty mówisz? Pro­szę, po pro­stu mu powiedz, żeby mnie wypu­ścił. – Zachły­sty­wa­łam się powie­trzem. Wyda­wało mi się, że moje płuca się kur­czą. – Czy ty w ogóle mnie słu­chasz?

– Przy­kro mi, nie możesz stąd odejść. Żadna z nas nie może. Ja jestem tu naj­dłu­żej, pra­wie trzy lata. Mam na imię Rose. – Wzru­szyła ramio­nami. – Kie­dyś nazy­wa­łam się Shan­nen. To jest Poppy, daw­niej Rebecca, a tamta to Vio­let. Wcze­śniej miała na imię Jen­ni­fer.

O co tu cho­dzi, do cho­lery? To było nie­nor­malne. Sie­dzi tu zamknięta od trzech lat?

– Wcze­śniej? – wychar­cza­łam.

– Tak. Przed Clo­ve­rem.

Potrzą­snę­łam głową, pró­bu­jąc to wszystko zro­zu­mieć.

– Kto to jest Clo­ver? On? Ten wariat od Lily? Pro­szę, po pro­stu mi to wytłu­macz. Co on ze mną zrobi?

– Mamy nazy­wać go Clo­ver. Wszystko będzie dobrze, jeśli tylko będziesz wyko­ny­wać jego pole­ce­nia, okej? Ni­gdy się z nim nie kłóć i nie wyma­wiaj przy nim swo­jego praw­dzi­wego imie­nia. Teraz jesteś Lily. Sum­mer już nie ist­nieje. – Uśmiech­nęła się prze­pra­sza­jąco.

Z ust wyrwał mi się zdu­szony szloch. Bałam się, że zwy­mio­tuję kola­cję. „Nie mogę tu zostać”. Rose objęła mnie i zaczęła deli­kat­nie maso­wać mi barki. Chcia­łam krzy­czeć i zepchnąć z sie­bie jej rękę, ale nie mia­łam siły.

– Wszystko będzie dobrze.

– Chcę wró­cić do domu. Chcę zoba­czyć Lewisa. – „Chcę odzy­skać moich cze­pli­wych rodzi­ców, iry­tu­ją­cego brata i swoje stare, nudne życie”.

Dziew­czyna, którą Rose przed­sta­wiła jako Poppy, potrzą­snęła głową.

– Tak mi przy­kro, Lily. Powin­naś zapo­mnieć o Lewi­sie. Wierz mi, tak będzie łatwiej.

Zapo­mnieć o Lewi­sie? Jak mogła­bym o nim zapo­mnieć? Tylko dzięki temu, że cią­gle wyobra­ża­łam sobie jego twarz, jesz­cze nie roz­sy­pa­łam się do końca. Świa­do­mość, że ist­niał i nie­długo zacznie mnie szu­kać, była jedyną rze­czą powstrzy­mu­jącą mnie przed zała­ma­niem.

– Musimy stąd uciec. Dla­czego nie pró­bu­je­cie? – Jed­no­cze­śnie spu­ściły wzrok, jakby to prze­ćwi­czyły. – O co cho­dzi?

– Nie­które pró­bo­wały – wyszep­tała Rose.

Zmro­ziło mi krew w żyłach.

– Co masz na myśli? – Wie­dzia­łam co, ale musia­łam to usły­szeć od niej.

– Jesteś drugą Lily, którą pozna­łam, odkąd tu jestem. Dla­tego wła­śnie musisz nas słu­chać. Ucieczka nie wcho­dzi w grę. Zabi­cie go też nie. – Lekko potrzą­snęła głową i prze­rwała, cho­ciaż mia­łam wra­że­nie, że chciała powie­dzieć coś wię­cej. Kto chciał go zabić?

Wszyst­kie trzy dziew­czyny stra­ciły nadzieję, że kie­dyś się stąd wydo­staną – widzia­łam rezy­gna­cję w ich oczach – ale ja się nie pod­dam. Mnie się uda i wrócę do swo­jej rodziny. Nie mogłam myśleć, że już ni­gdy nie usły­szę, jak Lewis wyznaje mi miłość lub jak mój brat krzy­czy, żebym zwol­niła łazienkę.

– Jak to: jestem drugą Lily?

Rose chwy­ciła mnie za rękę i deli­kat­nie ją ści­snęła.

– Wcze­śniej była już jedna. Miesz­kała tu od mie­siąca, kiedy Clo­ver zna­lazł mnie. Pew­nej nocy pró­bo­wała go zabić, ale ją obez­wład­nił i… – urwała i wzięła głę­boki oddech. – Nie pró­buj z nim żad­nych sztu­czek, dobrze?

Moje serce bole­śnie tłu­kło się o żebra. Nie chcia­łam popaść w zwąt­pie­nie, ale ta dziew­czyna żyła tu od trzech lat. Prze­łknę­łam i zada­łam pyta­nie, któ­rego się naj­bar­dziej oba­wia­łam:

– Czego on od nas chce?

– Nie jestem do końca pewna, ale chyba chce stwo­rzyć z nami rodzinę. Ide­alną rodzinę. Wybiera dziew­czyny, które wyglą­dają na dosko­nałe, jak kwiaty.

Mru­gnę­łam. Ta rewe­la­cja mną zachwiała. „Kwiaty?” Dla­tego wła­śnie wszyst­kim nadał kwia­towe imiona1? Z wra­że­nia aż otwo­rzy­łam usta. Ten gość był nie­nor­malny.

Rose kon­ty­nu­owała:

– Lubi czy­stość i nie znosi bała­ganu oraz zaraz­ków.

Wła­śnie dla­tego z takim wstrę­tem patrzył na moją krwa­wiącą głowę i dla­tego jedyne, co wyczu­wam w tym pomiesz­cze­niu, to ostry, nie­mal wywo­łu­jący łza­wie­nie zapach cytryny.

– Musimy pil­no­wać, żeby w domu zawsze pano­wał porzą­dek i dwa razy dzien­nie mamy brać prysz­nic. Clo­ver scho­dzi do nas na śnia­da­nie punkt ósma, więc wcze­śniej musimy uwi­nąć się z myciem, malo­wa­niem i ukła­da­niem wło­sów, żeby­śmy były gotowe, kiedy przyj­dzie.

Roze­śmia­łam się zupeł­nie bez humoru, prze­ko­nana, że ktoś tu mnie nabiera. Musia­łam chyba tra­fić do jakie­goś reality show albo cze­goś podob­nego.

– Ten facet ma nasrane we łbie! – krzyk­nę­łam, zry­wa­jąc się z miej­sca. Nogi mia­łam jak z gala­rety, więc Rose bez trudu pocią­gnęła mnie z powro­tem na sofę.

– Ni­gdy przy nim nie prze­kli­naj, Lily. Pro­szę, słu­chaj, co do cie­bie mówię – nale­gała. – Clo­ver przy­nosi nam świeże kwiaty, kiedy stare umie­rają… – uci­chła i wzdry­gnęła się, jakby coś sobie przy­po­mniała. Złe wspo­mnie­nie? Spoj­rzała mi w oczy i wzięła głę­boki oddech. – Kiedy się w tobie zako­cha, będzie chciał upra­wiać seks.

Serce mi sta­nęło. Gwał­tow­nie potrzą­snę­łam głową, zapie­kły mnie oczy. Znowu zerwa­łam się na równe nogi i tym razem udało mi się zna­leźć w sobie siłę, żeby się wyrwać z cia­snego uchwytu Rose, która pró­bo­wała przy­trzy­mać mnie w miej­scu. Nie było mowy, żeby ten gość się do mnie zbli­żył. Prę­dzej umrę.

– Nie! O Boże, muszę się stąd wydo­stać. – Obró­ci­łam się na pię­cie i popę­dzi­łam w górę scho­dów.

– Lily! Lily, prze­stań! Ćśśśś! – gorącz­kowo powstrzy­my­wała mnie Rose. Zła­pała mnie za ramię. Musiała drep­tać mi po pię­tach. – Uspo­kój się. Wydaje nam się, że nas tu nie sły­szy, ale nie jeste­śmy pewne, więc się opa­nuj!

Z cięż­kim wes­tchnie­niem opa­dłam na pod­łogę i się roz­pła­ka­łam. Rose zła­go­dziła tro­chę mój upa­dek, więc za bar­dzo się nie potłu­kłam, ale to i tak nie miało zna­cze­nia.

– Muszę… Muszę do domu – wymam­ro­ta­łam. Moje ciało dygo­tało ze stra­chu. Nie chcia­łam, żeby Clo­ver się do mnie zbli­żał. Nie byłam z nikim oprócz Lewisa i pra­gnę­łam, żeby to się nie zmie­niło. Myśl o tym, że ktoś inny – a już zwłasz­cza on – miałby mnie doty­kać, wywo­ły­wała dresz­cze.

– Obie­cuję, że wszystko będzie w porządku, ale musisz nas słu­chać. Pró­bu­jemy ci pomóc, Lily – powie­działa Rose.

Zajęło to kilka minut, ale udało mi się tro­chę uspo­koić. Rose miała rację – dopóki nie wymy­ślę, jak się stąd wydo­stać, muszę ich słu­chać. Trzeba zacho­wać spo­kój, trzeźwo myśleć i uło­żyć plan. Na pewno ist­nieje jakaś droga ucieczki. Nie ma rze­czy nie­moż­li­wych. Będę uda­wać, że się na wszystko zga­dzam, dopóki cze­goś nie wymy­ślę – to kwe­stia prze­trwa­nia.

Pod­nio­słam się z pod­łogi i pozwo­li­łam Rose odpro­wa­dzić się na kanapę. Otarła chu­s­teczką łzy z mojej twa­rzy. Otwo­rzy­łam oczy, kiedy skoń­czyła, i zoba­czy­łam, że moje towa­rzyszki wga­piają się we mnie, zasta­na­wia­jąc się pew­nie, czy znowu mi odbije, czy też zacznę się w końcu zacho­wy­wać jak one.

– Dobrze się czu­jesz? – zapy­tała inna dziew­czyna, Vio­let. Ode­zwała się do mnie po raz pierw­szy i było to naj­dur­niej­sze pyta­nie, jakie sły­sza­łam w życiu. Potrzą­snę­łam głową. Zde­cy­do­wa­nie nie czu­łam się dobrze. – Przy­kro mi. – Ści­snęła moją dłoń.

Zgrzyt otwie­ra­ją­cych się drzwi spra­wił, że pod­sko­czy­łam. Puls mi przy­spie­szył i zaczę­łam się trząść. Clo­ver szedł po scho­dach bar­dzo wolno, jakby prze­cią­gał to dla dra­ma­tycz­nego efektu, aż w końcu sta­nął w jasno oświe­tlo­nej czę­ści pomiesz­cze­nia. Po raz pierw­szy mogłam dobrze mu się przy­pa­trzeć. Prze­łknę­łam ślinę. Moje serce ude­rzało z milion razy na minutę. Miał bar­dzo krótko obcięte brą­zowe włosy, uło­żone tak per­fek­cyj­nie, że nie odsta­wało ani jedno pasmo. Zasko­czyło mnie, że wcze­śniej wyka­zał się taką siłą, bo cho­ciaż był wysoki, nie wyglą­dał na zbyt umię­śnio­nego. Zało­żył porządne dżinsy, białą koszulę i robiony na dru­tach gra­na­towy swe­ter. Pre­zen­to­wał się zbyt ele­gancko i cał­kiem nor­mal­nie jak na to, co nam robił.

Rose chwy­ciła mnie za drugą rękę i też ją uści­snęła.

– Witaj­cie, Kwia­tuszki. Jak ma się Lily? Podoba jej się tu? – Posłał mi cie­pły uśmiech, jak gdyby przed chwilą wcale mnie nie porwał. „Co jest z nim nie tak?” Jak może tak uda­wać?

Vio­let pode­szła do niego. Zmru­żyła powieki i potrzą­snęła głową.

– Clo­ve­rze, źle zro­bi­łeś i dosko­nale zda­jesz sobie z tego sprawę. Tym razem posu­ną­łeś się za daleko. Ona jest taka młoda. Musisz ją wypu­ścić – powie­działa.

Głos miała sta­now­czy, ale zdra­dzało ją drże­nie rąk. Po tym, co powie­działa mi Rose, byłam pewna, że dziew­czyny śmier­tel­nie bały się Clo­vera. Bar­dzo doce­nia­łam Vio­let za to, że mu się sprze­ci­wiła. Było dla mnie jasne, że pozo­stałe dwie tego nie zro­bią.

Bez­tro­ski uśmiech spełzł z twa­rzy Clo­vera. Znie­ru­cho­mia­łam. Przy­spie­szył mi puls. Ska­mie­niały wyraz twa­rzy męż­czy­zny spra­wił, że wyglą­dał teraz zupeł­nie ina­czej: niczym ktoś tak bar­dzo wście­kły, że mógłby zabić. Tak szybko, że pra­wie tego nie zauwa­ży­łam, bru­tal­nie chwy­cił Vio­let za ramię.

Dziew­czyna się skrzy­wiła. Popa­trzyła na jego palce zaci­ska­jące się mocno wokół jej ręki. W jej napię­tym spoj­rze­niu widać było ból.

– Clo­ve­rze, pro­szę, prze­stań – wyszep­tała. Nie chcia­łam patrzeć na to, co jej robił, ani na to, co zamie­rzał jej zro­bić, ale moje oczy jakby się do nich przy­kle­iły. Waliło mi serce i czu­łam mro­wie­nie w opusz­kach pal­ców.

– Ty ego­istyczna wywłoko! – wark­nął Clo­ver i wymie­rzył jej poli­czek.

„Wywłoka?” Wypo­wie­dział to słowo, ale w jego ustach brzmiało ono bar­dzo dziw­nie, jakby nale­żało do kogoś innego. Nie paso­wało. Ude­rze­nie odbiło się echem w pomiesz­cze­niu, a Vio­let syk­nęła przez zęby i zła­pała się za twarz. Ale nie wydała z sie­bie głosu.

– Jak śmiesz odzy­wać się do mnie w ten spo­sób po tym wszyst­kim, co dla cie­bie zro­bi­łem? Jeste­śmy rodziną. Nie waż się o tym zapo­mi­nać.

Zmro­ziło mi krew w żyłach. Chciał, żebym została czę­ścią jego rodziny. Zamie­rzał mnie tu prze­trzy­my­wać. Mia­łam już rodzinę – rodzi­ców, któ­rych spła­wi­łam bez poże­gna­nia, i brata, z któ­rym pokłó­ci­łam się przed wyj­ściem.

Vio­let się wypro­sto­wała i coś się w niej zmie­niło. Pociem­niały jej oczy, unio­sła pod­bró­dek i napluła Clo­ve­rowi pro­sto w twarz.

– Nie jeste­śmy rodziną, psy­cholu! – krzyk­nęła, wyszar­pu­jąc ramię z jego uści­sku.

Głos, który się wydo­był zza jego zaci­śnię­tych zębów, zwie­rzęcy i gar­dłowy, w ogóle nie brzmiał po ludzku. Powin­nam ucie­kać, ale strach przy­kleił moje stopy do pod­łogi. Vio­let upa­dła z okrzy­kiem bólu po jed­nym moc­nym popchnię­ciu.

– Zetrzyj­cie to ze mnie! – zawył Clo­ver, gwał­tow­nie macha­jąc rękami.

Oczy otwo­rzyły mi się sze­roko ze stra­chu. „To tylko bar­dzo zły sen, z któ­rego natych­miast musisz się obu­dzić”, powie­dzia­łam sobie. Ale się nie obu­dzi­łam.

Poppy pode­rwała się z sofy i zła­pała ze stołu obok nas chu­s­teczki i butelkę odka­ża­cza. Zauwa­ży­łam, że jesz­cze kilka takich samych poroz­sta­wiano dokoła – na półce z książ­kami, kuchen­nym bla­cie, sto­liku pod tele­wi­zor. Poppy obtarła twarz Clo­vera i podała mu odka­żacz, a on wyci­snął go sobie na dłoń, po czym roz­tarł po twa­rzy. Rose i Poppy wymie­niły spoj­rze­nia. Nie mia­łam poję­cia, co to ozna­czało, ale wie­dzia­łam, że cokol­wiek to było, mnie się nie spodoba.

Clo­ver odwró­cił się do Vio­let, która powoli się cofała, aż oparła się o ścianę. Prze­łknę­łam ślinę. „Co teraz?” Rose i Poppy sta­nęły obok mnie po obu stro­nach, jakby zamie­rzały mnie chro­nić. „O Boże”. Zaci­snę­łam drżące dło­nie w pię­ści. „To nie dzieje się naprawdę”.

Clo­ver prze­chy­lił na bok głowę, się­gnął do kie­szeni i wycią­gnął nóż. Zamar­łam. „Nie!” Zabije ją. Dźgnie ją na naszych oczach. Dla­czego dziew­czyny nic nie robiły? Nikt nic nie robił. Czy to dla­tego tak na sie­bie patrzyły? Wie­działy, co się sta­nie?

– Co? – wyszep­ta­łam. Pró­bo­wa­łam odwró­cić wzrok, ale nie dałam rady. Dla­czego nie można odwró­cić wzroku, kiedy dzieje się coś złego? Jak­by­śmy byli zapro­gra­mo­wani, aby wymie­rzać sobie kary.

– Nie, pro­szę. Clo­ve­rze, prze­pra­szam, prze­stań, pro­szę – bła­gała Vio­let. Wycią­gała przed sie­bie ręce, lekko pochy­lona w geście pod­da­nia. Clo­ver potrzą­snął głową. Głę­bo­kie, cięż­kie odde­chy wyry­wały mu się z płuc. Z miej­sca, gdzie sta­łam, widzia­łam jedy­nie bok jego twa­rzy, ale ta część wyglą­dała obo­jęt­nie, bez cie­nia emo­cji. – Masz rację. Tak bar­dzo mi przy­kro. Jeste­śmy rodziną. Jesteś moją rodziną, a ja na chwilę o tym zapo­mnia­łam. Wybacz mi moje słowa. Ni­gdy nie powin­nam była w cie­bie wąt­pić. – Potrzą­snęła głową. – Zawsze chcia­łeś tylko naszego dobra. Gdyby nie ty, pew­nie już byśmy nie żyły. Oca­li­łeś nas. Jedyne, co robisz, to dbasz o nas, a ja przed chwilą potrak­to­wa­łam cię tak okrop­nie. Tak bar­dzo cię prze­pra­szam.

Prze­chy­lił głowę. Wzrok mu zła­god­niał. Z dumy aż się wypro­sto­wał. Co tu się wła­śnie stało? Czy to tak działa: pogła­skaj jego prze­ro­śnięte, popie­przone ego, a masz szansę na prze­ży­cie?

Wstrzy­my­wa­łam oddech, jakby od tego czas mógł zwol­nić bieg. Sły­chać było tylko cięż­kie odde­chy Clo­vera i Vio­let. Rose i Poppy stały z sze­roko otwar­tymi oczami i cze­kały na jego decy­zję. Wyczu­wało się napię­cie.

Rose się roz­luź­niła, kiedy Clo­ver opu­ścił rękę z nożem.

– Wyba­czam ci, Vio­let. – Odwró­cił się i odszedł, nie mówiąc już nic wię­cej. Patrzy­łam za nim wytrzesz­czo­nymi oczami, zasty­gła w szoku i stra­chu. Wargi mi wyschły, a w nosie krę­ciło mnie od cytry­no­wego zapa­chu środ­ków do czysz­cze­nia.

Rose, Poppy i Vio­let sie­działy w ciszy na sofie i trzy­mały się za ręce. Ja sta­łam niczym słup soli i jak idiotka cze­ka­łam, aż się obu­dzę.

Lily to lilia, Rose – róża, Poppy – mak, Vio­let – fio­łek, a Clo­ver – koni­czyna [przyp. tłum.]. [wróć]

Rozdział 3

Sum­mer

Sobota, 24 lipca (Teraz)

– Co to było? – wyszep­ta­łam ze wzro­kiem cią­gle utkwio­nym w zamknięte cięż­kie drzwi od piw­nicy. Były grube, jakby wzmoc­nione.

– To moja wina. Nie powin­nam była pod­wa­żać jego decy­zji – powie­działa Vio­let zza moich ple­ców.

Wzdry­gnę­łam się ze zgrozy i odwró­ci­łam się do niej.

– Jak to twoja wina? Mia­łaś rację. Naprawdę był gotów cię za to dźgnąć? – Chcia­łam, żeby przy­naj­mniej jedna z nich odparła, że nie, ale ich mil­cze­nie powie­działo mi wszystko.

– Usiądź z nami, Lily. Na pewno chcesz się dowie­dzieć mnó­stwa rze­czy. Wszystko ci wyja­śnimy – ode­zwała się Rose. Gła­dziła Vio­let po drżą­cej ręce. Wcale nie mia­łam pew­no­ści, że chcę się cze­go­kol­wiek dowie­dzieć.

Zdu­si­łam strach i przy­cup­nę­łam na końcu sofy. Wszyst­kie cztery mie­ści­ły­śmy się na niej bez pro­ble­mów. Clo­ver musiał kupić ją wła­śnie z powodu roz­mia­rów. Zasko­czyło mnie, jak wygod­nie się na niej sie­działo. W ogóle tu na dole wszystko, poza zapa­chem, było przy­jemne i domowe. Deli­katny błę­kit na ścia­nach oraz jasne drewno pod­łogi i stołu spra­wiały, że pomiesz­cze­nie aż zapra­szało do środka. Gdyby zapach środ­ków czy­sto­ści tak bar­dzo wszyst­kiego nie prze­ni­kał, byłoby to cudowne wnę­trze. Zupeł­nie nie­pa­su­jące do domu tego psy­cho­paty.

– Co chcesz wie­dzieć? – zapy­tała Rose. Jej nie­bie­skie oczy uspo­ka­jały, podob­nie jak kolor ścian.

– Dźgnąłby ją tym nożem, prawda? – Rose ski­nęła głową w odpo­wie­dzi. Wzię­łam głę­boki, nie­równy oddech. – Bo pró­bo­wała się za mną wsta­wić? – Mia­łam świa­do­mość, że roz­ma­wiam z Rose, jak­by­śmy były same, ale od chwili, gdy po raz pierw­szych zeszłam po tych scho­dach, a ona wycią­gnęła do mnie dłoń, to wła­śnie ona prze­wo­dziła nam wszyst­kim. Zacho­wy­wała się jak star­sza sio­stra.

– Wła­śnie tak.

Obli­za­łam wargi.

– Już kie­dyś to zro­bił?

Oczy Rose pociem­niały i stra­ciły przy­ja­zny wyraz.

– Tak.

– Widzia­łaś to?

– Tak.

– I te osoby umarły – ode­zwa­łam się nie­wiele gło­śniej od szeptu.

Rose znowu ski­nęła głową i cała się spięła.

– Clo­ver jest mor­dercą, tak?

Prze­bie­głam wzro­kiem za jej ple­cami i zoba­czy­łam, jak Vio­let wtula się w Poppy. Clo­ver popeł­niał mor­der­stwa, a nikt nie zda­wał sobie z tego sprawy. Jak to w ogóle moż­liwe? Potrzą­snę­łam głową z nie­do­wie­rza­niem.

– Nic nie rozu­miem. Jak mu się to udaje? – Ktoś prze­cież musiał zauwa­żyć, że ginęli ludzie. Ni­gdy nie widzia­łam podo­bi­zny Rose, Poppy czy Vio­let ani w wia­do­mo­ściach, ani na ogło­sze­niach przy­kle­jo­nych do słu­pów ulicz­nych.

– Dziew­czyny, które wybiera, zazwy­czaj są bez­domne. Jeśli nikt nie zauważy, że zagi­nęły, nikt nie będzie podej­rze­wał, że dzieje się coś złego. – Rose zało­żyła za ucho kosmyk ciem­nych wło­sów. – Ja ucie­kłam z domu, kiedy mia­łam osiem­na­ście lat. Ni­gdy nie byłam z rodziną bli­sko i nasze sto­sunki cią­gle były napięte. Mój ojciec – oczy jej pociem­niały, cała sku­liła się w sobie – lubił sobie popić i nie prze­pa­dał za nami. – Smu­tek i strach jakby nagle zawład­nęły jej cia­łem. – Wkrótce po osiem­na­stych uro­dzi­nach spa­ko­wa­łam manatki i już mnie tam nie było. Nie znio­sła­bym ani dnia dłu­żej. Kiedy Clo­ver mnie zna­lazł, od dzie­się­ciu mie­sięcy żyłam na ulicy albo pomiesz­ki­wa­łam w hoste­lach. Tutaj jestem pra­wie od trzech lat. – Wzru­szyła ramio­nami, jakby to nic nie zna­czyło.

Osłu­pia­łam. Jak ona to robiła? Ja bym zwa­rio­wała po trzech tygo­dniach. Ści­snęło mnie w piersi tak bar­dzo, że pomy­śla­łam, iż zaraz zemdleję. Ta sytu­acja nie jest tym­cza­sowa.

– Pro­szę, Lily, prze­stań pła­kać. Tu naprawdę nie żyje się tak źle – powie­działa Rose.

Gapi­łam się na nią, zasta­na­wia­jąc się, czy postra­dała rozum. Brzmiała jak wariatka. „Nie żyje się tak źle?” Porwał nas. Trzy­mał nas zamknięte w piw­nicy. Kiedy się w nas „zako­chuje”, gwałci nas, a gdy­by­śmy się ośmie­liły mu prze­ciw­sta­wić, toby nas poza­bi­jał. Jakim cudem to „nie tak źle”?

– Pro­szę, nie patrz na mnie w ten spo­sób. Wiem, co sobie myślisz, ale jeśli tylko będziesz robiła, co ci każe, wszystko będzie w porządku. Clo­ver będzie cię dobrze trak­to­wał.

Musiała chyba zwa­rio­wać.

– Zna­czy, poza tym, że mnie zgwałci?

– Nie nazy­waj tego gwał­tem w jego obec­no­ści – ostrze­gła mnie.

Odwró­ci­łam od niej wzrok. Nie mogłam uwie­rzyć w to, co mówi. Jak mogła myśleć, że coś takiego jest w porządku? Zna­la­zły­śmy się w wyjąt­kowo popie­przo­nej sytu­acji, a ona cią­gle bro­niła Clo­vera. Na pewno nie zawsze taka była. Wcze­śniej na pewno wie­działa, że to sza­leń­stwo, i nie­na­wi­dziła go rów­nie mocno jak ja teraz. Ile czasu zabrało mu wypra­nie jej mózgu?

Poppy, Vio­let i Rose wstały rów­no­cze­śnie – w ide­al­nej syn­chro­ni­za­cji – i prze­szły do kuchni. Roz­ma­wiały przy­ci­szo­nym gło­sem. Led­wie sły­sza­łam ich szepty, ale zer­k­nię­cia Vio­let w moim kie­runku nie pozo­sta­wiały wąt­pli­wo­ści, że temat doty­czył mnie. Mia­łam to gdzieś. Nie chciało mi się nawet pod­słu­chi­wać. Mogły mówić, co im się żyw­nie podo­bało, ale ja ni­gdy nie pomy­ślę, że życie tutaj to coś nor­mal­nego ani że Clo­ver to nie jest psy­cho­pa­tyczny dupek.

Nie­długo ktoś mnie znaj­dzie. Nie byłam bez­domna jak one. Mia­łam rodzinę i przy­ja­ciół – ludzi, któ­rzy będą wie­dzieć, że zagi­nę­łam. Już nie­długo zadzwo­nią na poli­cję i roz­poczną się poszu­ki­wa­nia. Kto pierw­szy się zorien­tuje? Rodzice, kiedy nie wrócę do domu? Czy Lewis, kiedy nie odbiorę jego tele­fo­nów ani nie odpo­wiem na SMS-y? Czy w ogóle będzie jesz­cze pró­bo­wał się ze mną skon­tak­to­wać tej nocy? Zwy­kle, kiedy wycho­dzi­li­śmy osobno ze swo­imi zna­jo­mymi, nie pisa­li­śmy do sie­bie, dopóki nie wró­ci­li­śmy do domu, a jeśli już, to tylko raz czy dwa.

Zaci­snę­łam powieki i spró­bo­wa­łam prze­pę­dzić ze swo­ich myśli obraz twa­rzy Lewisa. Rodzi­ców nawet nie potra­fi­łam wspo­mi­nać. Prze­ły­ka­jąc ślinę przez zaci­śnięte gar­dło, wbi­łam paznok­cie we wnę­trze dłoni. „Tylko nie płacz”.

– A ty jak długo tu jesteś, Poppy? – zapy­ta­łam.

Uśmiech­nęła się pół­gęb­kiem i zro­biła kilka kro­ków od stołu kuchen­nego do opar­cia sofy. Usia­dła obok i ści­snęła moją zaci­śniętą pięść.

– Tro­chę ponad rok. Ja i Rose mamy podobne histo­rie. Byłam bez­domna, kiedy Clo­ver mnie zna­lazł, i też mia­łam osiem­na­ście lat.

Peł­no­let­nia. To dla­tego Vio­let tak się wście­kła? Nie żeby miało zna­cze­nie, ile każda z nas ma lat. Clo­ver nie mógł znać mojego wieku. Jak bar­dzo młodo wyglą­da­łam? Obcho­dziło go w ogóle, że jestem nie­let­nia?

– Dla­czego w takim razie ja? To bez sensu. Nie jestem doro­sła jak wy. – A czy w ogóle pory­wał tylko peł­no­let­nie dziew­czyny? A może to nie miało zna­cze­nia, bo tylko zyski­wał dzięki temu swoją „rodzinę”? Potrzą­snę­łam głową. Krew zago­to­wała mi się ze zło­ści. – Moja rodzina będzie mnie szu­kać. Znajdą nas.

– Może – powie­działa Poppy i obda­rzyła mnie jesz­cze jed­nym wątłym uśmie­chem. Nie­ważne, nie musiała mi wie­rzyć. Ja wie­dzia­łam, że moi bli­scy się nie pod­da­dzą. Nie będę tu sie­dzieć przez lata, tak jak dziew­czyny.

Zgrzyt piw­nicz­nych drzwi spra­wił, że serce sko­czyło mi do gar­dła, a żołą­dek się wywró­cił. Clo­ver wra­cał. Nasłu­chi­wa­łam, ale nic nie było sły­chać, dopóki cicho nie zachro­bo­tała naci­skana klamka. Dla­czego nie sły­sza­łam jego kro­ków za drzwiami? Poczu­łam się, jakby ktoś wbił mi pięść w brzuch. „Piw­nica jest dźwię­kosz­czelna”. Nie docho­dziły do nas żadne odgłosy z zewnątrz, a co ważne dla Clo­vera, nikt nie mógł nas usły­szeć tu na dole.

Rose pode­szła do scho­dów, żeby go przy­wi­tać. Jak mogła zno­sić jego obec­ność bli­sko sie­bie? Na sam widok jego odpra­so­wa­nych ciu­chów i zadu­fa­nej twa­rzy chciało mi się wymio­to­wać.

– Zama­wiam na kola­cję pizzę – ogło­sił. – Chyba wszyst­kim nam należy się dzi­siaj odro­bina przy­jem­no­ści. No i musimy wła­ści­wie powi­tać Lily w naszej rodzi­nie. – Znowu wywró­cił mi się żołą­dek. „On jest naprawdę psy­chicz­nie chory. Trzeba go trzy­mać w zamknię­ciu”. Clo­ver obró­cił się w moją stronę i uśmiech­nął się. – Lily, zazwy­czaj zama­wiamy dwie pizze z serem i po jed­nej z pep­pe­roni i kur­cza­kiem bar­be­cue. Pasuje ci to? Mogę zamó­wić coś innego, jeśli wolisz?

Wpa­try­wa­łam się w niego w szoku. Naprawdę pró­bo­wał roz­ma­wiać ze mną o kola­cji tuż po tym, jak mnie porwał, a komuś innemu gro­ził nożem? Był chory, zły i porą­bany. W ogóle nie chcia­łam z nim roz­ma­wiać. Poppy dys­kret­nie trą­ciła mnie łok­ciem, żebym mu odpo­wie­działa. Wzię­łam głę­boki oddech i pod­da­łam się.

– Pasuje mi – powie­dzia­łam.

Uśmiech­nął się, bły­ska­jąc swo­imi zbyt ide­al­nymi bia­łymi zębami. Ota­czała go aura nie­ska­zi­tel­no­ści: miał dosko­nałą cerą i włosy, ubra­nia bez jed­nego zagnie­ce­nia i te cho­lerne zęby. Okre­śle­nie „wilk w owczej skó­rze” paso­wało do niego jak ulał.

– Bar­dzo dobrze. Wie­dzia­łem, że świet­nie będziesz do nas paso­wać. Pójdę teraz na górę zło­żyć zamó­wie­nie. To nie potrwa długo.

Nie mówiąc nic wię­cej, wolno prze­szedł w kie­runku scho­dów.

Przez cały ten czas, kiedy tu był, drzwi piw­nicy nie były zamknięte na klucz.

Patrzy­łam, jak je za sobą zamyka, i przy­słu­chi­wa­łam się szczę­kowi zamka, zła na sie­bie, że prze­ga­pi­łam szansę na ucieczkę.

– C-co? – wymam­ro­ta­łam.

Byłam zbyt osłu­piała, żeby mru­gać, i teraz pie­kły mnie oczy. To sen. To musiał być sen. Takie rze­czy mi się nie zda­rzały. Nie przy­da­rzały się nikomu, kogo zna­łam.

Poppy obda­rzyła mnie uśmie­chem.

– Wszystko będzie dobrze.

Zamknę­łam powieki i wzię­łam głę­boki oddech. To będzie moż­liwe tylko, jeśli wydo­stanę się stąd, zanim Clo­ver dotknie mnie choćby pal­cem.

Obu­dzi­łam się, bo ktoś lekko potrzą­sał mnie za ramię w ten iry­tu­jący spo­sób, który tak dobrze zna­łam. Uśmiech­nę­łam się i spoj­rza­łam za sie­bie, spo­dzie­wa­jąc się zoba­czyć uśmiech Lewisa. Serce mi sta­nęło, kiedy zamiast niego ujrza­łam dłu­gie ciemne włosy Rose i jej nie­bie­skie oczy. O Boże, jakim cudem zasnę­łam?

Zszo­ko­wana, gwał­tow­nie wcią­gnę­łam powie­trze. Uświa­do­mi­łam sobie, że to nie był tylko okropny sen, i głę­biej wci­snę­łam się w opar­cie, żeby się od niej odsu­nąć.

– Prze­pra­szam, że cię prze­stra­szy­łam, Lily. Clo­ver wró­cił z pizzą – wyszep­tała. – Usiądź z nami do stołu. – Zabra­kło mi tchu. Czu­łam się tak, jakby na moich płu­cach roz­siadł się słoń. Czy byłam w sta­nie usiąść koło mojego oprawcy i zjeść kola­cję? Czy w ogóle mia­łam wybór? Rose poło­żyła mi rękę na ramie­niu i lekko popchnęła mnie naprzód. – Twoje miej­sce jest obok Poppy. – Czy Clo­ver dyk­to­wał nam nawet to, gdzie mamy sie­dzieć?

Cała się spię­łam, kiedy zaję­łam swoje miej­sce. Clo­ver sie­dział naprze­ciwko mnie i zacho­wy­wał się tak, jakby nic się nie wyda­rzyło. Dla niego to była nor­malka. Ani sło­wem nie wspo­mniał o moim porwa­niu. W jego mnie­ma­niu ja chyba zawsze z nimi miesz­ka­łam. Jak­by­śmy naprawdę byli rodziną. On rze­czy­wi­ście wie­rzył w to, że jeste­śmy rodziną. Musiał cier­pieć na cho­lerne uro­je­nia!

Stół przy­kry­wał obrus, który aż jaśniał bielą. Na środku stał fla­kon z liliami. Pizza została wycią­gnięta z pude­łek i uło­żona na dwóch dużych pół­mi­skach po obu stro­nach kwia­tów, które, jak przy­pusz­cza­łam, prze­zna­czone były dla mnie i sym­bo­li­zo­wały moje imię.

– Czę­stuj się, pro­szę – powie­dział Clo­ver, wska­zu­jąc jedze­nie dło­nią.

„Wola­ła­bym umrzeć”. Jego zapro­sze­nie brzmiało tak, jakby zosta­wiał mi wybór, ale sta­lowe spoj­rze­nie zim­nych oczu (i cią­gle żywe w mojej pamięci wspo­mnie­nia odbły­sku świa­tła na nożu, który wycią­gnął z kie­szeni) mówiło mi coś prze­ciw­nego. Chciał, żeby­śmy spo­żyli rodzinną kola­cję, a ja wie­dzia­łam, do czego mógłby się posu­nąć, gdy­bym odmó­wiła.

Się­gnę­łam po kawa­łek, który leżał naj­bli­żej mnie, i szybko cof­nę­łam dłoń, byle dalej od niego. Clo­ver uśmiech­nął się do mnie cie­pło. W tym momen­cie jego oczy jaśniały bla­skiem. Opu­ści­łam wzrok na pla­sti­kowy talerz i skub­nę­łam odro­binę cia­sta z brzegu pizzy.

Pod­czas gdy Rose, Vio­let i Poppy dys­ku­to­wały o tym, co będziemy goto­wać przez resztę tygo­dnia, ja zmu­si­łam się do prze­łknię­cia w ciszy kilku kęsów, które sta­wały mi w gar­dle. Zazwy­czaj raczej lubi­łam pizzę serową, ale ta sma­ko­wała jak pla­stik. Jedze­nie pod­cho­dziło mi do gar­dła za każ­dym razem, gdy chcia­łam prze­łknąć kolejny kawa­łek.

Rose unio­sła dłoń, przez co zwró­ci­łam na nią uwagę, mimo że nie patrzyła na mnie.

– Clo­ve­rze, zanim zapo­mnę: znowu koń­czą nam się książki.

Kiw­nął głową.

– Przy­niosę wam nowe.

– Dzię­ku­jemy. – Rose się uśmiech­nęła i upiła kilka łyków wody. Mia­łam ochotę na nią wrza­snąć. Dla­czego nie dostrze­gała, jakie to wszystko popie­przone? Zacho­wy­wała się przy nim natu­ral­nie, a jej ciało lekko obra­cało się w jego stronę. Poppy i Vio­let patrzyły sztywno przed sie­bie, a ja uda­wa­łam posąg i modli­łam się, żeby Clo­ver mnie nie zauwa­żył.

– Dzię­kuję wam za towa­rzy­stwo, dziew­częta. Zoba­czymy się rano. – Wstał z miej­sca. – Dobrego wie­czoru.

Czu­łam się, jak­bym spę­dziła cały dzień na mro­zie. Zesztyw­nia­łam, a moje ruchy spo­wol­niały. Clo­ver nachy­lił się nad Rose i poca­ło­wał ją w poli­czek, a potem to samo zro­bił z Poppy i Vio­let. Ze stra­chu przy­spie­szył mi oddech. „Mnie nie. Pro­szę, mnie nie”. W uszach łomo­tał mi puls, a w gar­dle rosła gula. Clo­ver schy­lił przede mną głowę, odwró­cił się i odszedł.

Ode­tchnę­łam z prze­ogromną ulgą. Nie mogłam pozwo­lić, żeby mnie doty­kał. Clo­ver zatrzy­mał się przy scho­dach i ode­mknął drzwi. Nie spusz­cza­łam z niego wzroku przez cały czas, jaki zajęło mu wyj­ście z pokoju i zamknię­cie drzwi. Nale­żało się upew­nić, że na pewno go tu nie ma.

Rose i Poppy zebrały ze stołu naczy­nia, żeby je umyć. On był jeden, a nas aż cztery. Mogły­by­śmy go obez­wład­nić, gdy­by­śmy dzia­łały wspól­nie. Pró­bo­wały już cze­goś podob­nego czy zawsze były zbyt prze­ra­żone? Nie mia­łam nawet pew­no­ści, czy Rose by się do nas przy­łą­czyła.

– Obej­rzyj z nami film – zapro­po­no­wała Poppy.

Pod­nio­słam głowę, żeby na nią spoj­rzeć, i zorien­to­wa­łam się, że dziew­czyny już wszystko posprzą­tały, a Rose sie­działa przed tele­wi­zo­rem.

Przy­sia­dłam przy nich na sofie i wpa­try­wa­łam się w ekran, ale nic do mnie nie docie­rało. Oplo­tłam nogi ramio­nami i zapa­dłam się w sie­dze­nie, pró­bu­jąc znik­nąć. Nic nie wyda­wało się rze­czy­wi­ste.

Musiały minąć godziny, bo Rose wyłą­czyła tele­wi­zor i wszyst­kie wstały.

– Lily? – powie­działa cicho Vio­let, jakby zwra­cała się do dziecka. – Musimy się umyć i iść spać. Pokażę ci łazienkę. Możesz wziąć prysz­nic pierw­sza.

Zapro­wa­dziła mnie do łazienki i dała jakąś piżamę. Nie zasta­na­wia­łam się nawet, dla­czego biorę prysz­nic, zamiast paść na łóżko. I czyja to w ogóle piżama?

Vio­let zosta­wiła mnie samą. W drzwiach nie było zamka. Chcia­łam, żeby był, żebym mogła się zamknąć z dala od nich. Puści­łam wodę i trzy­ma­łam pod nią rękę, aż uzna­łam, że jest wystar­cza­jąco cie­pła. Dla­czego tak się zacho­wy­wa­łam? „Bo Clo­ver zabiłby cię bez waha­nia ani cie­nia wąt­pli­wo­ści”. Ścią­gnę­łam z sie­bie ubra­nie, weszłam pod prysz­nic i opa­dłam na pod­łogę. Wybuch­nę­łam pła­czem, który szybko prze­szedł w histe­rię. Z tru­dem łapa­łam oddech. Kur­czowo wpi­łam palce we włosy i zamknę­łam oczy, a moje łzy mie­szały się z gorącą wodą.

Kiedy nie mia­łam już czym pła­kać, a głowa roz­bo­lała mnie tak, że myśla­łam, iż zaraz mi pęk­nie, zmu­si­łam się, żeby wyjść spod prysz­nica i się ubrać. Płacz w niczym mi nie pomoże; nie chcia­łam też zwra­cać na sie­bie jesz­cze więk­szej uwagi. Cia­sno owi­nę­łam się pucha­tym ręcz­ni­kiem (pach­niał świe­żo­ścią, jakby dopiero co wycią­gnięto go z pralki) i otwo­rzy­łam szafkę nad umy­walką. Od razu zauwa­ży­łam, że nie było w niej maszy­nek do depi­la­cji, a jedy­nie dwa różowe pudełka pasków wosku. Nic tu nie mogło zro­bić żad­nej krzywdy – nikomu.

Po zamknię­ciu drzwi­czek popeł­ni­łam błąd i spoj­rza­łam na swoją twarz w lustrze, które znaj­do­wało się po ich zewnętrz­nej stro­nie. Oczy mia­łam zaczer­wie­nione i opuch­nięte. Wyglą­da­łam, jak­bym wdała się w bójkę z zawod­ni­kiem MMA. Odwró­ci­łam się na pię­cie. Nie mia­łam ochoty dłu­żej patrzeć na to, jak paskud­nie wyglą­dam. Wcią­gnę­łam na sie­bie nie swoją piżamę.

– Gotowa do snu? – zapy­tała Rose, kiedy weszłam do pokoju. Kiw­nę­łam głową w odpo­wie­dzi i oplo­tłam się ramio­nami. – Okej, pokażę ci, gdzie będziesz spać.

Zapro­wa­dziła mnie do pokoju obok łazienki. Ściany miał poma­lo­wane na jasno­ró­żowo, a wszyst­kie meble były białe. Na czte­rech poje­dyn­czych łóż­kach były narzuty i poduszki. Na sto­li­kach obok łóżek stały iden­tyczne różowe lampy. Wszystko za dobrze do sie­bie paso­wało, jakby pomiesz­cze­nie zostało urzą­dzone dla czwo­racz­ków.

– To jest twoje. – Rose wska­zała łóżko przy ścia­nie po lewej.

„Moje”. Wła­sne łóżko. To miał być mój dom.

Zbyt wyczer­pana, aby się kłó­cić, otę­piała pode­szłam do łóżka i wsu­nę­łam się pod koł­drę. Zamknę­łam oczy i zaczę­łam się modlić, żeby sen szybko nad­szedł i żebym po prze­bu­dze­niu zna­la­zła się we wła­snym pokoju.