Jan Leino i Saana Havas. Kiedy znikają ślady - Elina Backman - ebook

Jan Leino i Saana Havas. Kiedy znikają ślady ebook

Backman Elina

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy pod spokojnymi wodami czai się zło?

Trzech studentów kręci film dokumentalny o pustelniku mieszkającym na wyspie Lammassaari w Helsinkach. Nieoczekiwanie znika pierwszy z nich, potem kolejny… Jeden z młodych mężczyzn zostaje znaleziony martwy w pobliskim rezerwacie przyrody.

Kiedy Saana Havas dowiaduje się, że zaginął młodszy brat jej kolegi, postanawia nagrać podcast o tematyce true crime, aby pomóc w poszukiwaniach. Tymczasem komisarz policji Jan Leino i jego zespół prowadzą śledztwo w sprawie zaginięcia i domniemanego morderstwa studenta.

Kiedy młodzi ludzie znikają i umierają, często uważa się to za wypadek. Czy to jednak możliwe, że ktoś na nich poluje?

Kiedy znikają ślady to kontynuacja świetnie przyjętego debiutu fińskiej pisarki Eliny Backman Kiedy umiera król.

Elina Backman (ur. 1983) to mieszkająca w Helsinkach pisarka i kulturoznawczyni. Pracuje jako dyrektorka kreatywna oraz copywriterka w branży reklamowej. Jej debiutancka książka Kiedy umiera król otrzymała nagrody: Storytel Audio Book Award 2020 za najlepszą powieść kryminalną oraz Elisa Audio Book Award za najlepszy debiut 2020.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 443

Oceny
3,7 (21 ocen)
5
8
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Całkiem niezła

"– Każde w poło­wie urwa­ne życie ozna­cza, że czło­wiek padł ofia­rą jakie­goś tra­gicz­nego wyda­rze­nia – mówi." Czytając wiele kryminałów i thrillerów szukam czegoś, co mnie zaskoczy. Czegoś, co będzie nowe, co mnie zaskoczy, da wiele emocji. A Wy czego w takich gatunkach szukacie? "Kiedy znikają ślady" to kolejna książka Eliny Backman, fińskiej Autorki z Saana Havas w roli głównej. I tu zabrakło mi czegoś do ideału. Po wiadomościach, które docierają do głównej bohaterki, że zaginął młodszy brat jej kolegi, postanawia ona nagrywać podcast. Doszło do tego po czas kręcenia filmu na wyspie Lammassaari w Helsinkach. Saana postanawia na własną rękę poszukać dowodów i wszystkiego, co według niej może być przydatne do rozwiązania tej sprawy. Naturalnie dochodzenie prowadzi również policja. Zegar tyka... Kto pierwszy dojdzie do prawdy?
00

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: Kun jäljet kato­avat

Redak­cja: Ida Świer­kocka Adap­ta­cja okładki: Mag­da­lena Zawadzka Pro­jekt okładki: Elisa Kont­ti­nen Zdję­cie na okładce: © Unsplash Zdję­cie autorki: © Antti Rastivo Korekta: Marta Stoch­mia­łek, Beata Wój­cik Redak­tor ini­cju­jąca: Domi­nika Duda­rew-Osiecka

Copy­ri­ght © Elina Back­man, 2021 Ori­gi­nal edi­tion publi­shed by Otava, 2021 Polish edi­tion publi­shed by agre­ement with Elina Back­man and Elina Ahl­back Lite­rary Agency, Hel­sinki, Fin­land. Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Bożena Kojro, 2022 Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2022

Książka została opu­bli­ko­wana przy wspar­ciu FILI – Fin­nish Lite­ra­ture Exchange.

Na stro­nie 177 wystę­puje cytat z przed­mowy do reda­go­wa­nego przez Eliasa Lönnrota dziełaSuomen kan­san muina­isia loit­su­ru­noja (1880/2015) [Pra­dawne zaklę­cia ludu fiń­skiego]. Strona 440 zawiera cytat z wier­sza Aaro Hel­la­ako­skiego Gwiezdne statki pocho­dzą­cego ze zbioru Nowy wiersz (1943).

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie I

ISBN 9788382521566

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

Nie zga­dłeś, że to my,Byli­śmy nimi, my dwoje,Ty, Chło­piec Mil­czący,I ja, Dziecko Nie­dzielne

Muzyka i słowa: Olavi Uusi­virta

To, co było, pożarł wilk;odtąd będzie inne prawo.

Alek­sis Kivi

PROLOG

Sie­dząc na skraju lasu, przy­słu­chuje się skrze­czą­cym wro­nom. Unosi wzrok, niebo zakrzy­wia się niczym kopuła. Gałę­zie drzew ude­rzają o sie­bie, skrzy­piąc w rytm przy­śpie­szo­nego odde­chu. Poza tym jest zupeł­nie cicho. Patrzy na zie­mię, która przy­po­mina wielką czarną pasz­czę. Jeżeli niebo jest jak wypu­kła prze­stronna kopuła, cóż takiego może kryć wklę­sła gleba pod swoją powierzch­nią.

Po raz ostatni patrzy na kom­po­zy­cję, po kolei unosi zimne ręce i je łączy, wkłada pod dło­nie kwiaty, upew­nia­jąc się, że wszystko wygląda, jak należy.

Potem odcho­dzi, odsu­wa­jąc gałę­zie na bok. Sosnowe szpilki są kłu­jące, ale nie przej­muje się nimi, tylko idzie zde­cy­do­wa­nie, podą­ża­jąc w głąb lasu, i znika w jego mroku.

Piątek, 23 sierpnia

Saana przy­gląda się zauł­kom Alfamy, małym sto­li­kom usta­wio­nym na zewnątrz i miłym jadło­daj­niom, w któ­rych podaje się gril­lo­wane sar­dynki. Już kil­ka­krot­nie dzwo­niono do Jana z pracy. W samym środku urlopu. Nawet nie zdą­żyli pomy­śleć o powro­cie, gdy codzienne życie osa­czyło ich przez tele­fon. Uświa­da­mia sobie, jak mało bra­ko­wało, by powie­działa Janowi, że go kocha, że się w nim zako­chała. Prze­szko­dziła jej w tym jed­nak pierw­sza roz­mowa tele­foniczna, która zepsuła atmos­ferę. Od tam­tej chwili minęło parę dni, a ona za każ­dym razem przy­ła­puje Jana, jak wpa­truje się przed sie­bie w zamy­śle­niu. Teraz te wiel­kie słowa na pewno nie tra­fi­łyby do niego. Poza tym znają się dopiero od kilku tygo­dni. Czy to w ogóle moż­liwe, że się zako­chała? Patrzy, jak on wstu­kuje coś do tele­fonu, i już nie zauważa mięk­kiego świa­tła odbi­ja­ją­cego się od wyło­żo­nych kaflami ścian lub tego, jak pięk­nie wyglą­dają stare znisz­czone drzwi. Wydep­tane na gładko bru­kowe kamie­nie wydają się śli­skie pod san­da­łami.

– Zjemy lody? – pyta Jan, uno­sząc wresz­cie wzrok znad ekranu komórki. Saana zsuwa oku­lary prze­ciw­sło­neczne z oczu, aby przyj­rzeć się jego twa­rzy ponad ciem­nymi szkłami. Mruży podejrz­li­wie oczy w ostrym świe­tle słońca i ponow­nie się uśmie­cha. Ni­gdy nie odrzu­ciła pro­po­zy­cji zje­dze­nia lodów.

– Czy wszystko w porządku? – pyta, gła­dząc jego ramię. Szcze­góły pracy Jana są zwy­kle objęte tajem­nicą, ale ona pró­buje wyło­wić jakąś drobną infor­ma­cję o tym, co dzieje się w Fin­lan­dii.

– Jeżeli nawią­zu­jesz do mojej roz­mowy, to dzwo­niła nowa sze­fowa. Chciała się przed­sta­wić – stwier­dza męż­czy­zna, wycią­ga­jąc do niej rękę i uda­jąc, że jest jed­nak obecny duchem.

– Czy wie, że masz jesz­cze tydzień waka­cji? – Saana upew­nia się, czy dobrze usły­szała.

Chwyta jego rękę i pozwala, żeby przy­cią­gnął ją do sie­bie. W ten gorący dzień w Por­tu­ga­lii ich sple­cione dło­nie natych­miast wil­got­nieją. Wtu­lona w niego, unosi twarz ku słońcu. Z zakło­po­ta­niem uświa­da­mia sobie, że skóra pod nosem znów pokrywa się kro­plami potu. Patrzy, jak on wsuwa w końcu tele­fon do kie­szeni spodni. Ni­gdy by nie przy­pusz­czała, że wyje­dzie na waka­cje ze śled­czym z Cen­tral­nego Biura Kry­mi­nal­nego. Czło­wie­kiem, który nawet pod­czas takiego upału nie wkłada szor­tów. Uśmie­cha się w duchu, patrząc na jego ciemne dżinsy i koszulkę. Potem wychyla się do poca­łunku i czuje, jak jego zarost ją łasko­cze.

Trzy­ma­jąc się za ręce, pod­cho­dzą do okna wysta­wo­wego kawiarni z lodami. Jan pusz­cza jej dłoń. W mil­cze­niu wpa­trują się w ape­tyczne róż­no­ko­lo­rowe góry. Przed nimi wiel­kie wyzwa­nie tego urlo­po­wego dnia: wybór odpo­wied­niego smaku. Saana patrzy to na lody, to na męż­czy­znę. Wie, że nie warto zada­wać mu pytań. Latem stra­cił matkę, więc z pew­no­ścią jego mil­czący nastrój wynika czę­ściowo z żałoby, choć poli­cjant zwy­kle ma poważną minę. Znają się od nie­dawna i ona nie wie jesz­cze, jaki jest naprawdę. Ten nor­malny Jan. W pracy zacho­wuje się bar­dzo powścią­gli­wie i rze­czowo. I naj­chęt­niej nie mówiłby w ogóle o spra­wach zawo­do­wych, choćby ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa. Nawet jeśli w Fin­lan­dii wyda­rzy­łoby się nie wia­domo co, jako śled­czy biura kry­mi­nal­nego nie może jej niczego zdra­dzić. Docho­dze­nia w związku z zabój­stwami i przy­padki śmierci nie są sprawą cywi­lów. Poli­cjanci nie opo­wia­dają w domu o tym, co się wyda­rzyło w pracy. Nawet prze­stępcy o tym wie­dzą. Taka prak­tyka chroni rodziny poli­cjantów. Tak jej powie­dział Jan. Ale po ostat­nim tele­fo­nie stał się bar­dziej mil­czący i jakby tro­chę nie­spo­kojny. Jak gdyby już tęsk­nił za obo­wiąz­kami.

Zie­lone pista­cjowe lody, które sobie wybrał, top­nieją i wyle­wają się na jego dłoń, więc wzro­kiem szuka ser­wetki. Nagle Saanę ogar­nia wielki przy­pływ czu­ło­ści. Przy­gląda się, jak upar­cie znów decy­duje się na lody w waflu, cho­ciaż za każ­dym razem miękną bły­ska­wicz­nie. Patrzy na jego silną, opa­loną dłoń trzy­ma­jącą przy­smak. Zachwyca się tym męż­czy­zną, z któ­rym spę­dziła już tyle dni. Ist­nieje czas przed nim i czas po nim – cha­otyczny, dziwny i wspa­niały, który zaczął się od ich spo­tka­nia. Zimny dreszcz prze­biega przez jej ciało, gdy myśli o wszyst­kim, co wyda­rzyło się pod­czas lata. A może chwi­lowy chłód jest spo­wo­do­wany lodami? Patrzy, jak on z uśmie­chem dzię­kuje sprze­dawcy, który podaje mu kilka ser­we­tek, znacz­nie cień­szych niż w Fin­lan­dii. Jan jest przy­stojny, w surowy spo­sób. Wła­śnie taki typ zawsze ją pocią­gał. Zde­cy­do­wana postawa z odro­biną cze­goś nie­okre­ślo­nego. Cze­goś, czego nie da się natych­miast uchwy­cić i co wzbu­dza zain­te­re­so­wa­nie. Kry­jąca się w nim tajem­ni­czość powo­duje, że ona cały czas ma się na bacz­no­ści. Cho­ciaż może to być tylko wytwo­rem jej wyobraźni. W naj­gor­szym wypadku stwo­rzy swoją wer­sję męż­czy­zny i zako­cha się nie­przy­tom­nie we wła­snych ilu­zjach.

Nie, przy­sięga sobie, tym razem nie popeł­nię błędu. Sięga malutką łyżeczką w stronę lodów. Ama­rena. Jej ulu­bione, w któ­rych mie­sza się smak jogurtu i wiśni. Teraz nie pozwolę sobie na pomyłkę, pozo­stanę otwarta i na spo­koj­nie prze­ko­nam się, jaki ten męż­czy­zna jest naprawdę. Zapa­mię­tam jedy­nie to, o czym on sam mi opo­wie – obie­cuje sobie w duchu. I tak ich wyprawa nie­długo się zakoń­czy. Wraz z top­nie­ją­cymi w pucharku lodami znika bez­tro­ska wypeł­niona miło­ścią. Jesz­cze na początku tygo­dnia sta­no­wili jed­ność, a dzi­siaj znów są dwoj­giem osob­nych ludzi, budzą­cymi się ze wspa­nia­łego cie­płego snu.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Niedziela, 25 sierpnia

Noora sły­szy tylko swój oddech. Bie­gnie szybko, zda­jąc sobie sprawę, że znaj­duje się na gra­nicy wytrzy­ma­ło­ści, choć jed­no­cze­śnie wszystko ma pod kon­trolą. Zna dobrze swoje ciało, wie, ile może wytrzy­mać. Jesz­cze da radę. Poru­sza się w tere­nie instynk­tow­nie, od czasu do czasu zerka na korze­nie, żeby się nie potknąć, ale głów­nie kie­ruje wzrok przed sie­bie, w dal, i sku­pia się na oddy­cha­niu i na drze­wach. Im dłu­żej bie­gnie, tym bar­dziej otwie­rają się jej zmy­sły i tym bar­dziej czuje się swo­bod­nie, sama ze sobą. Zasta­na­wia się nad swoim życiem – musi jechać samo­cho­dem, żeby dostać się do praw­dzi­wego lasu, zaczerp­nąć powie­trza i porząd­nie się zmę­czyć. Jest wcze­sny ranek, jesz­cze godzinę temu nad wodą uno­siła się mgła. O tej porze cały ten teren może mieć dla sie­bie, ni­gdzie nie widać nikogo. Zauważa, że zapu­ściła się głę­biej niż inni zacho­dzący tu ludzie. Ale ona biega naj­chęt­niej wła­snymi tra­sami. Żadne utarte ścieżki ni­gdy jej nie pocią­gały.

Poko­nu­jąc dłu­gie dystanse, nie podzi­wia szcze­gó­łów oto­cze­nia, a raczej roz­ko­szuje się świe­żym powie­trzem i powszech­nie panu­jącą zie­lo­no­ścią, lasem takim, jaki jest w rze­czy­wi­sto­ści. Pokryta roślin­no­ścią zie­mia, tu i ówdzie stare powa­lone i poła­mane drzewa. Prze­ni­ka­jące mię­dzy gałę­ziami pro­mie­nie słońca spra­wiają, że wszystko wydaje się nie­mal magiczne, spo­kojne, w natu­ral­nym sta­nie. Las rośnie, jed­no­cze­śnie butwie­jąc.

Po pół­to­ra­go­dzin­nym biegu Noora przy­staje koło wieży obser­wa­cyj­nej w Keinumäki, spraw­dza puls i stwier­dza, że nie­źle trzyma się w ryzach. Sys­te­ma­tyczne bie­ga­nie w ciągu lata zaczyna powoli przy­no­sić rezul­taty. Zapo­wiada się cie­pły dzień. Odkąd się zatrzy­mała, czuje coraz więk­szy ucisk na pęcherz. Roz­gląda się wokół. Wciąż nikogo nie ma. Mogłaby szybko przy­kuc­nąć w gęstych zaro­ślach i zaraz by jej ulżyło. Patrzy za sie­bie, potem w prawo i w lewo. Pustka. Pró­buje wyrów­nać oddech, uspo­koić się i przy­słu­chać. A jeżeli ktoś jest w pobliżu. Czyżby to jakieś kroki? Wiatr szumi w liściach, konary drzew skrzy­pią, ocie­ra­jąc się o sie­bie. Skądś docho­dzi cichy trzask. Czy to jakieś zwie­rzę? Czę­sto wydaje się jej, jakby las był żywy. Jakby podą­żał za nią z każ­dym kro­kiem, wstrzy­mu­jąc oddech. Bie­gnąc szybko ścież­kami na prze­łaj, Noora wyobraża sobie, że leśne istoty kryją się przed nią, a potem, po jej odej­ściu znów się poja­wiają.

W pobliżu sły­chać kra­ka­nie wron. Ni­gdy ich nie lubiła, podob­nie jak kru­ków czy kawek. Zacho­wują się zbyt pew­nie i bez­czel­nie, głos także mają nie­przy­jemny – skrze­czący, skrzy­piący. Nie­bie­ska­wo­czarny kolor zwia­stuje coś ponu­rego, o czym zwłasz­cza teraz, gdy jest sama, nie chcia­łaby myśleć. Sądząc po odgło­sach, wron musi być tu dużo. Idzie w stronę gęstych sosen, gałę­zie potęż­nych drzew wystają na drogę, więc odsuwa je ostroż­nie, nie chcąc się pokłuć ich igłami. Upew­nia się, że nikt na nią nie patrzy, i kuca szybko, opusz­cza­jąc spodnie. I wtedy to zauważa. Z dołu widać dobrze miej­sce, które zakryły drzewa i zie­lone poszy­cie. Wokół wyrwa­nych korzeni zebrały się wrony. Jest ich sporo, tło­czą się obok sie­bie. W miarę jak pęcherz się opróż­nia, do głowy przy­cho­dzą jej okropne myśli. Dla­czego ptaki pod­la­tują i skrze­czą wła­śnie tam? Wygląda, jakby coś dzio­bały. Co mnie to obcho­dzi, myśli sobie naj­pierw, cho­ciaż jej cie­ka­wość już się roz­bu­dziła. Tro­chę nie­chęt­nie, ale zain­try­go­wana wstaje i pod­cho­dzi do potęż­nego drzewa leżą­cego na ziemi. Ciemne korze­nie wystają ze spulch­nio­nej gleby i ster­czą w stronę nieba. Ogromna sosna prze­wró­ciła się cał­ko­wi­cie, pozo­sta­wia­jąc wielki dół. Swoim upad­kiem spo­wo­do­wała na pewno ogromny hałas, cho­ciaż być może nikt tego nie sły­szał, roz­waża Noora, pod­cho­dząc do wykrotu.

Wrony skrze­czą i prze­pusz­czają czło­wieka, odla­tu­jąc nieco dalej, ale nie ucie­kają. Zacie­ka­wione przy­glą­dają się, jak ubrana na spor­towo spo­cona kobieta zbliża się i zagląda ostroż­nie do dołu po korze­niach. Wzbi­jają się w powie­trze dopiero wtedy, gdy roz­lega się jej histe­ryczny krzyk.

HEIDI

Poli­cjantka wyciąga z kie­szeni dżin­sów klu­cze do samo­chodu i odblo­ko­wuje drzwi. Pozo­sta­wiony na par­kingu czarny pojazd nagrzał się w poran­nym słońcu i panuje w nim gorąco i duchota. Kobieta opada na fotel i czuje, że już jest spo­cona. Jakby sie­działa w piecu, więc czeka w mil­cze­niu. Czeka, aż zacznie dzia­łać kli­ma­ty­za­cja i schło­dzi samo­chód. Ale przede wszyst­kim czeka na to, aby móc dzia­łać. Bez­tro­ska wypa­ro­wuje z niej rów­nie szybko co woda w takim upale. Każda kro­pla potu spły­wa­jąca na twarz jest świad­kiem zmiany, która się wła­śnie roz­po­częła. Nie­dzielny alarm. Powrót z urlopu do pracy. Jeśli cho­dzi o zabój­stwa, to żaden dzień nie jest szcze­gól­nie zły. I dzi­siaj, dobę wcze­śniej, niż pla­no­wała, naciąga na sie­bie ciężką, pełną odpo­wie­dzial­no­ści kol­czugę. Kom­pa­nia śmierci. A ona, śled­cza zaj­mu­jąca się mor­der­stwami, zawsze roz­po­czyna swoje robo­cze spo­tka­nie z zabitą osobą.

Chłodne powie­trze wpływa do samo­chodu i powoli wypeł­nia jego wnę­trze. Nie­długo znik­nie tro­chę osza­ła­mia­jące poczu­cie wol­no­ści, które ogar­nęło ją pod­czas urlopu, i pojawi się coś innego. Nie­od­parta chęć roz­wią­za­nia nowej sprawy. Strach? Strach przed tym, że nowy przy­pa­dek znów pochło­nie jej wszyst­kie myśli i wypali od wewnątrz, pozo­sta­wia­jąc pusty odwłok. Twardą sko­rupę, zbroję, która pozwoli jej jako tako zacho­wać rów­no­wagę. Mimo wszystko, mimo per­spek­tywy bez­sen­no­ści i obra­zów nio­są­cych zagro­że­nie Heidi czuje, jak stop­niowo nabiera zapału. Co takiego się wyda­rzyło? Kac po prze­pro­wa­dzo­nym w ciągu lata śledz­twie zaczyna zni­kać. Nie­zi­den­ty­fi­ko­wany mar­twy czło­wiek w samym środku lasu? Mózg prze­twa­rza nową przy­nętę i ogar­nia ją oży­wie­nie. Zwłoki leżą podobno pod korze­niami powa­lo­nego drzewa. Pod­czas gdy kli­ma­ty­za­cja wyje nie­mal na cały głos, poli­cjantka wyco­fuje samo­chód, czu­jąc roz­cho­dzący się w środku cudowny lodo­waty chłód. Nie minie chwila, a zimno oto­czy ją cał­ko­wi­cie.

Okręg sto­łeczny ma bar­dziej wiej­ski cha­rak­ter, niż ludzie sądzą, stwier­dza, mija­jąc czer­wone zabu­do­wa­nia dziel­nicy Van­han­kau­pun­gin­ko­ski i dud­niący potok. Na pastwi­skach Viikki widać krowy. Poli­cjantka hamuje, wydaje się jej, że zaje­chała za daleko. Włą­cza świa­tła awa­ryjne i przy­staje na chwilę na pobo­czu. Gdzie naj­le­piej wysiąść i stam­tąd podejść na miej­sce? Robi zawrotkę i jedzie z powro­tem wzdłuż Vii­kin­tie. Po jed­nej stro­nie wid­nieją nowe osie­dla miesz­ka­niowe, a po dru­giej roz­cią­gają się sze­ro­kie pola. W oddali rysuje się gra­nica lasu. Mija dom aukcyjny Helan­der i zbliża się do pola. Szosa koń­czy się przy Säynäslahdentie. Po pra­wej zauważa zabu­do­wa­nia fabryczne, a po lewej nie­bie­skie baraki i kilka wychod­ków Baja­maja. Z przodu cią­gnie się sze­roki rów. Obok bie­gnie ścieżka rekre­acyjna zamknięta dla samo­cho­dów. Heidi sie­dzi przez chwilę w aucie i znaj­duje w inter­ne­cie mapę obszaru Van­han­kau­pun­gin­lahti, żeby zorien­to­wać się w roz­mia­rze terenu. Rezer­wat przy­rody obej­muje na pewno trzci­no­wi­sko w Säynäslahti i część akwenu po połu­dnio­wej stro­nie, a także olchy czarne w Por­na­isten­niemi, las w Mölylä oraz kawa­łek zachod­niego pasa trzcin w pobliżu Lam­mas­sa­ari. Czy miej­sce, w któ­rym zna­le­ziono ciało, jest także czę­ścią rezer­watu przy­rody? Heidi nie ma pew­no­ści. Van­han­kau­pun­gin­lahti i oko­lice to więk­sza całość, nie tylko obszary chro­nione. Rol­ni­cze gospo­dar­stwo doświad­czalne w Viikki i jego nad­mor­skie tereny zostały wydzie­lone w pierw­szej kolej­no­ści już w roku 1959 – czyta obja­śnie­nia i przy­gląda się idyl­licz­nemu kra­jo­bra­zowi. Wybrzeże, a w oddali koły­szą się na wodzie ptaki. Chwie­jące się na wie­trze korony drzew i kawki szy­bu­jące na nie­bie. Stary mie­szany las. Poli­cjantka powta­rza sobie prze­słane ese­me­sem infor­ma­cje. Ofiara została zna­le­ziona chyba w Säynäslahti. Zwal­nia hamu­lec posto­jowy i bez waha­nia wjeż­dża na żwi­rową ścieżkę pro­wa­dzącą na pół­nocny wschód.

Wkrótce napo­tyka pierw­sze zdzi­wione i poiry­to­wane miny – samo­cho­dem po leśnej dro­dze? Wyobraża sobie, jakie komen­ta­rze prze­chod­nie rzu­cają pod jej adre­sem. Zjeż­dżaj stąd, stuk­nięta babo! Posta­na­wia uła­ska­wić stró­żów pil­nu­ją­cych wła­snego prawa. Ludzi, któ­rzy patrzą złym wzro­kiem, kiedy ktoś łamie prze­pisy. Otwiera okno i sta­wia poli­cyjny stro­bo­skop na dachu cywil­nego pojazdu. Zejdź­cie mi z drogi, dokucz­liwe milczki, mru­czy pod nosem i dodaje lekko gazu. Brzegi rowu pora­stają kwit­nące rośliny. Heidi zerka na pożół­kłe, koły­szące się na wie­trze trzciny, cią­gnące się aż pod ciemny impo­nu­jący las. Przy dro­dze stoi drew­niana tabliczka z napi­sem „Uni­wer­sy­tet w Hel­sin­kach. Arbo­re­tum”. Otwarta oko­lica prze­kształca się szybko w lesi­sty teren, gęsto poro­śnięty sosnami.

Rezer­wat przy­rody obej­mu­jący Viikki i część Van­han­kau­pun­gin­lahti ma ponad trzy­sta hek­ta­rów. Wła­ści­wie to aż trudno uwie­rzyć, że ten wielki, cudow­nie zie­lony, zróż­ni­co­wany park znaj­duje się tak bli­sko cen­trum Hel­si­nek. Na skrzy­żo­wa­niach stoją wyso­kie, potężne drew­niane wiaty z ilu­stro­wa­nymi infor­ma­cjami o tutej­szej przy­ro­dzie. Karetka jesz­cze nie odje­chała, a oprócz niej drogę zagra­dzają dwa radio­wozy. Taśma poli­cyjna zamyka trasę przed przy­pad­ko­wymi prze­chod­niami, zmu­sza każ­dego do jej obej­ścia. Heidi wysiada z chłod­nego samo­chodu i zasko­czona stwier­dza, jak mocno przy­grzewa słońce. Żwir chrzę­ści pod nogami. Z zado­wo­le­niem zosta­wia płaszcz na fotelu pasa­żera. Buty trek­kin­gowe mocno trzy­mają stopy, a ona zaczyna tęsk­nić za wędrów­kami, na któ­rych tak dobrze się spra­wo­wały. Lofoty, Lapo­nia i wio­senna wyprawa do Bad Gastein. Tereny w Fin­lan­dii są wspa­niałe, ale w porów­na­niu z Nor­we­gią lub Alpami – skromne. W zamy­śle­niu wpa­truje się w ścieżkę pro­wa­dzącą do wieży obser­wa­cyj­nej. Zde­cy­do­wa­nym kro­kiem kie­ruje się ku ciem­nej stro­nie lasu.

Otrzy­mała wyraźne wska­zówki: od ścieżki z dro­go­wska­zem należy przejść dróżką trzy­dzie­ści metrów. Potem powinna zoba­czyć po pra­wej stro­nie biały namiot. Szybko idzie do umó­wio­nego punktu. Na nie­miłe spo­tka­nie ze zmar­łym.

Czuje suchość w ustach. Sztywne zwłoki leżą w dole, twarz męż­czy­zny jest zwró­cona ku niebu. Wokół uwi­jają się tech­nicy reje­stru­jący każdy szcze­gół. Kamera fil­muje, próbki są pobie­rane i wkła­dane do tore­bek. W górze dron fil­muje bez­gło­śnie cały teren. Gdzieś daleko, w tle szu­mią prze­jeż­dża­jące samo­chody. Heidi w mil­cze­niu ogląda ciało. Młody, nie­zi­den­ty­fi­ko­wany czło­wiek. Ręce ma skrzy­żo­wane na piersi. Ratow­nicy z karetki potwier­dzili zgon. Zesztyw­niałe koń­czyny i zasnute mgłą oczy świad­czą o tym, że stwier­dze­nie to jest jedy­nie for­mal­no­ścią. Heidi ogląda ręce zmar­łego: paznok­cie ma czy­ste, skóra na grzbie­cie dłoni wydaje się nie­na­ru­szona. Chło­pak jest ubrany w czarną bluzę z kap­tu­rem, szare spodnie z nisko umiesz­czo­nymi kie­sze­niami i czarne buty spor­towe marki Vans. Na ziemi leży kape­lusz rybacki. Poli­cjantka nachyla się, żeby mu się przyj­rzeć, ale nie znaj­duje niczego zaska­ku­ją­cego. Spraw­dza głowę, lecz nie zauważa żad­nych śla­dów ude­rzeń ani krwi. Dło­nie przy­trzy­mują jakiś zwię­dły kwiat uło­żony na piersi. Nachyla się jesz­cze bar­dziej, ale nie roz­po­znaje rośliny. Ciało nie nosi żad­nych widocz­nych oznak suge­ru­ją­cych nie­szczę­śliwy wypa­dek, a atak cho­roby został już wyklu­czony. Co im w takim razie pozo­staje? Heidi wodzi wzro­kiem po pniach drzew, gęstych gałę­ziach i pokry­tej igłami gle­bie. Szybko ogar­nia ją ponure podej­rze­nie. Uło­że­nie ciała. Miej­sce jego odkry­cia. Spo­kój tu panu­jący. Na pewno nie jest to przy­pad­kowa śmierć.

SAANA

W dro­dze powrot­nej dzien­ni­karka przy­ci­ska czoło do zim­nej jak lód szyby okna samo­lotu. Na zewnątrz jest już szaro. Kiedy leci do Fin­lan­dii wie­czo­rem, ma jakby lep­szy nastrój. W ciem­no­ści może jesz­cze przez chwilę sobie wyobra­żać, że wybiera się w podróż. Samo­lot zata­cza łuk nad zie­mią, tu i tam widać poje­dyn­cze wyspy i koły­szące się ciemne morze. Zasta­na­wia się, co by czuła, gdyby lądo­wała w jakimś innym mie­ście. Ber­li­nie, Nicei albo Nowym Jorku. Ale nie­stety, cze­kają na nią nie­odwo­łal­nie lot­ni­sko Hel­sinki-Van­taa, a potem tak­sówka i dom przy Stu­ren­katu.

Przy­cho­dzi jej na myśl zaczy­na­jący się wła­śnie tydzień. Odwie­dzi ciotkę, zabie­rze swoje rze­czy. Spę­dziła w Har­toli całe lato, roz­wią­zu­jąc zagadkę mor­der­stwa sprzed dzie­sią­tek lat. Przy­po­mi­nają się jej pierw­sze let­nie dni, kiedy przy­je­chała do Inkeri, do małego mia­sta, żeby odpo­cząć i zre­ge­ne­ro­wać się po wyczer­pu­ją­cej pracy. Stop­niowo odzy­ski­wała siły i zaczęła roz­wi­kły­wać stary, nie­wy­ja­śniony przy­pa­dek śmierci, który się tam wyda­rzył. Popro­wa­dził on ją w sam śro­dek skom­pli­ko­wa­nego i nie­bez­piecz­nego docho­dze­nia. Teraz, po fak­cie wydaje się ono pra­wie nierze­czywiste. Mate­riały ze śledz­twa i przej­mu­jąca histo­ria w nich zawarta cze­kają na nią w szu­fla­dzie komody pokoju gościn­nego w domu ciotki. Poje­dyn­cze kartki z infor­ma­cjami, stare zdję­cia, wywiady z ludźmi, wydru­ko­wane arty­kuły pra­sowe. Napi­sane już frag­menty odzwier­cie­dla­jące atmos­ferę. Teraz mia­łaby czas, żeby stwo­rzyć szkic opo­wie­ści przed­sta­wia­ją­cej wyda­rze­nia z lata. Cho­ciaż Lizbona spra­wiła, że prze­stała wspo­mi­nać mor­der­stwa, to mimo wszystko od czasu do czasu nacho­dziły ją nie­pro­szone pomy­sły na gotowy tekst. Tajem­nic kró­le­stwa Har­toli wystar­czy na inte­re­su­jący pod­cast. Jed­no­cze­śnie mogłaby zacząć szu­kać pracy.

Gła­dzi szorstki, pokryty zaro­stem poli­czek Jana, który od razu po star­cie zasnął, opie­ra­jąc z zado­wo­le­niem głowę na jej ramie­niu. Wkrótce zacznie się lądo­wa­nie, a ona nie ma serca go budzić. Wygląda na zewnątrz, uśmie­cha­jąc się do sie­bie. Powoli poja­wia się coraz wię­cej Fin­lan­dii o tej błę­kit­nej porze wie­czor­nej. Wyspy i woda, wszę­dzie gęsty i ciemny las, wśród któ­rego widać powścią­gliwe świa­tła mia­sta, wiel­ko­ści główki od szpilki. Led­wie zdąży zauwa­żyć zna­jome miej­sca na wybrzeżu, gdy maszyna zakręca nad mniej zna­nym jej Espoo, a ona traci poczu­cie kie­runku. Wtedy budzi się Jan.

Fin­lan­dia jest rzadko zamiesz­ka­nym kra­jem. Czło­wiek uświa­da­mia to sobie dopiero wtedy, gdy wraca z gęsto zalud­nio­nej Europy Środ­ko­wej. Z miast, w któ­rych pod­czas lądo­wa­nia widać nie­koń­czące się świa­tła zabu­do­wań. Lot­ni­sko w Hel­sin­kach ma skromną ilu­mi­na­cję. Dobrze utrzy­many, spo­kojny port lot­ni­czy oto­czony lasem. Z góry jasne auto­strady przy­po­mi­nają jarzące się kable. Tereny przy dro­gach kryją się w mroku. Pola uprawne roz­cią­gają się nawet na obsza­rze metro­po­li­tal­nym. Oboje wra­cają dzi­siaj do tego cichego kraju, w któ­rym ludzie mają czy­stą wodę i mnó­stwo reguł. Do kraju zna­nego z wytrwa­ło­ści i edu­ka­cji. Wła­snego, uko­cha­nego kraju, któ­rego urodę doce­nia się dopiero wtedy, gdy się wyje­dzie z niego na chwilę. Wszę­dzie tutaj jest dużo prze­strzeni i świe­żego powie­trza, ale także patrzą­cych spode łba gbu­ro­wa­tych ludzi.

Samo­lot wysuwa pod­wo­zie, a ludzie wstrzy­mują oddech, dopóki nie poczują, że dotknął nim ziemi zwa­nej Fin­lan­dią.

Poniedziałek, 26 sierpnia

JAN

Śled­czy ma wra­że­nie, jakby po wylą­do­wa­niu spał jedy­nie przez dwie godziny. W tak­sówce poże­gnał się pośpiesz­nie z rów­nie zmę­czoną jak on Saaną i oboje poje­chali do swo­ich miesz­kań, żeby wypo­cząć. Gdy zna­lazł się w łóżku, ogar­nął go strach, że nie zmruży oka. I fak­tycz­nie tak się stało. Dopiero nad ranem zapadł w drzemkę gra­ni­czącą ze snem, ale na nic się to nie zdało, gdyż budzik w tele­fo­nie miał nasta­wiony już na pięt­na­ście po szó­stej. Teraz dosy­puje do pie­kiel­nie moc­nego espresso tro­chę brą­zo­wego cukru i pociera skro­nie. Nowy dzień – po dłuż­szym cza­sie znów jest sam, po dłuż­szym cza­sie znów we wła­snym domu i od razu idzie do pracy. Wypija kawę i obcho­dzi miesz­ka­nie, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć, gdzie poło­żył rowe­rowy ekwi­pu­nek.

Mgła w gło­wie rzed­nie dopiero wtedy, gdy prze­jeż­dża dwa kilo­me­try. Oddy­cha głę­boko fiń­skim ożyw­czym powie­trzem i zauważa, że pach­nie ono już tro­chę wrze­śniem. Wyczuwa nadej­ście jesieni, cho­ciaż nie widać jesz­cze wyraź­nie jej oznak. Jest też zaska­ku­jąco cie­pło. W biu­rze zmie­nia spor­tową koszulkę na dżin­sową bluzę, nie bio­rąc prysz­nica. W roz­tar­gnie­niu rzuca akce­so­ria rowe­rowe na znisz­czoną sofę sto­jącą w kącie służ­bo­wego pokoju, kie­ru­jąc się jed­no­cze­śnie do kuchni. Róż­nica czasu wynosi jedy­nie dwie godziny, ale to ozna­cza, że dzi­siaj będzie musiał być sku­piony dłu­żej niż zwy­kle. Poza tym wszystko zaczyna się od zera. Nowa sze­fowa, powrót do codzien­no­ści. Zdą­żył wła­śnie posta­wić kawę na biurku, gdy kątem oka zauważa jakiś ruch. Ktoś idzie zde­cy­do­wa­nym kro­kiem w jego stronę, a on nawet bez patrze­nia wie, że to jego prze­ło­żona.

Kobieta kiwa do niego głową i siada na rogu biurka, nie poda­jąc mu ręki.

– Johanna Nie­mi­nen – przed­sta­wia się.

– Jan Leino.

– Teraz, gdy for­mal­no­ści mamy zała­twione, mogę ci zdra­dzić, że ludzie zazwy­czaj mówią na mnie Jone.

– Jasna sprawa – odpo­wiada śled­czy. – Mnie nazy­wają po pro­stu Janem. – Uśmie­cha się i unosi dłoń w geście powi­ta­nia. Johanna Nie­mi­nen. Jone. Jej prze­zwi­sko wryło mu się już w pamięć, ponie­waż dzwo­niła do niego bez­czel­nie w samym środku urlopu.

– Nie możemy tego dłu­żej odkła­dać. Porzą­dek dnia się zmie­nił. W Hel­sin­kach wyda­rzyło się coś i potrzebna jest nasza opi­nia – mówi sze­fowa. – Pierw­szy przy­pa­dek, odkąd obję­łam to sta­no­wi­sko. Już widzę, jak wszy­scy wstrzy­mują oddech i cze­kają, aż się zbłaź­nię. – Śmieje się, a Jan nie ma pew­no­ści, czy ona mówi poważ­nie. Przy­gląda się jej i nie może wymy­ślić żad­nej traf­nej odpo­wie­dzi. Nie jest ani tego samego, ani odmien­nego zda­nia. Jeżeli odnosi wła­ściwe wra­że­nie, to Jone chce go spro­wo­ko­wać, i jeśli da się zła­pać na haczyk, i zacznie jej przy­ta­ki­wać, to ona być może odwróci kota ogo­nem, a on znaj­dzie się w nie­mi­łej sytu­acji. Być może.

– Teraz chyba wszy­scy chcą grać w jed­nej dru­ży­nie – odpo­wiada Jana, czu­jąc się jak poli­tyk. Jone uśmie­cha się, doce­nia­jąc widocz­nie jego ostroż­ność.

– Sły­sza­łam, że jesteś jed­nym z naj­lep­szych śled­czych. Sprawy, w któ­rych pro­wa­dzi­łeś docho­dze­nie, zostały roz­wią­zane bez zarzutu, cho­ciaż jak na szefa za dużo pra­cu­jesz w tere­nie. Z rapor­tów wynika, że masz naprawdę nie­zły pro­cent roz­wią­za­nych przy­pad­ków – mówi Nie­mi­nen, wyma­chu­jąc jed­no­cze­śnie prawą nogą w szty­ble­cie. – Rozu­miem cię, ja też nie­na­wi­dzę biu­ro­kra­cji i jeśli mam być szczera, tej waszej kawy także – oświad­cza, poka­zu­jąc na trzy­many w ręku kubek.

Jan uśmie­cha się, widząc, że wybrała z szafki kuchen­nej ten z Simp­so­nami. Sie­dząc w fotelu, czuje, jak nowa dyrek­torka go obser­wuje, cho­ciaż stara się wyglą­dać na zre­lak­so­waną, a nawet bez­tro­ską osobę.

– Sto – mówi, patrząc jej pro­sto w oczy. Wie, że sprawy, które pro­wa­dził, zostały roz­wią­zane w stu pro­cen­tach.

– Panie Setko, mamy nowe domnie­mane zabój­stwo – oznaj­mia sze­fowa i wstaje. Zaczyna prze­cha­dzać się nie­spo­koj­nie tam i z powro­tem przed biur­kiem. – Wczo­raj na tere­nie rezer­watu przy­rody w Van­han­kau­pun­gin­lahti zna­le­ziono ciało mło­dego czło­wieka – dodaje, zatrzy­mu­jąc się. – Natknęła się na nie jakaś kobieta pod­czas jog­gingu. Zobo­wią­zała się, że na razie nie będzie o tym mówiła ani komen­to­wała tego publicz­nie. Tylko organy ści­ga­nia wie­dzą. Teren został natych­miast odgro­dzony.

Jan kiwa głową.

– Tą sprawą zaj­muje się wydział zabójstw poli­cji w Hel­sin­kach, roz­po­częli już docho­dze­nie. Tuż przed twoim przy­jaz­dem skon­tak­to­wała się ze mną pro­wa­dząca śledz­two i pytała, czy nie mógł­byś zer­k­nąć na sprawę i powie­dzieć, co o tym sądzisz.

– Dla­czego? – Jan nie może się powstrzy­mać, żeby nie zapy­tać. Poli­cja w Hel­sin­kach potrafi prze­cież dopro­wa­dzić każdą sprawę do końca, jak należy.

– Nie wiem. Ale to się szybko wyja­śni. Dzwo­niła jakaś Nurmi.

– Heidi Nurmi? – Śled­czy upew­nia się, czy dobrze usły­szał. To naj­zdol­niej­sza ze wszyst­kich mu zna­nych inspek­to­rów docho­dze­nio­wych. Co takiego zna­leźli w tym lesie, że ona potrze­buje wspar­cia Cen­tral­nego Biura Kry­mi­nal­nego i jesz­cze dobro­wol­nie prosi o pomoc? Może tęskni za nim? Poli­cjant uśmie­cha się w duchu.

– Wła­śnie ona – potwier­dza Jone. – Chcia­ła­bym, żebyś poje­chał na miej­sce odkry­cia zwłok i rozej­rzał się tro­chę. Dziwna śmierć, młody zna­le­ziony w lesie czło­wiek: nie brzmi to dobrze. Oczy­wi­ście chcie­li­by­śmy roz­wiać wszel­kie pogło­ski o paskud­nym zabój­stwie, cho­ciaż z dru­giej strony po to tu jeste­śmy. Ten przy­pa­dek wysyła sygnały alar­mowe, które wyczu­wam na kilo­metr.

Jan znów pota­kuje. Podoba mu się, że nowa sze­fowa mówi wprost i kon­kret­nie. Dopiero teraz przy­gląda się jej dokład­niej. Jest wyspor­to­wana, ciemne włosy, ładna twarz. Deli­katny maki­jaż i inte­li­gentny wzrok. Na ser­decz­nym palcu lewej dłoni wid­nieją dwie obrączki; jedna z nich ozdo­biona skrom­nym rzę­dem dia­men­tów. Kobieta ma chyba od czter­dzie­stu do pięć­dzie­się­ciu lat, oce­nia śled­czy, ale nawet nie pró­buje tego zapa­mię­tać.

– Popro­si­łam, żeby ci dostar­czono wszyst­kie zebrane do tej pory infor­ma­cje; będziesz mógł się od razu zapo­znać ze sprawą – mówi Jone, a on budzi swój kom­pu­ter, poru­sza­jąc spo­czy­wa­jącą na pod­kładce myszką.

– Od chwili zna­le­zie­nia zwłok upły­nęła nie­cała doba. Wczo­raj póź­nym wie­czo­rem prze­wie­ziono ciało do kost­nicy, ale tech­nicy na­dal prze­cze­sują teren. Wiemy tylko, że jest to męż­czy­zna, być może padł ofiarą prze­stęp­stwa. I twier­dzę tak dla­tego, że czuję to w kościach. Zwłoki leżały w lesie naj­wy­żej kilka dni. Cze­kamy na dokład­niej­sze wyniki.

– Z pew­no­ścią należy przy­pusz­czać, że ktoś już go szuka – komen­tuje śled­czy.

– Porów­nu­jemy dane zagi­nio­nych z pobraną próbką DNA – dodaje Jone, odcho­dząc od niego na kilka kro­ków.

Jan na­dal sie­dzi przy kom­pu­te­rze, zasta­na­wia­jąc się, czy nie powi­nien wstać i pójść za nią, ale rezy­gnuje.

– Dobrze – kwi­tuje, patrząc na zega­rek. Jeżeli w grę wcho­dzi jakaś zagi­niona nie­dawno osoba, toż­sa­mość zmar­łego ustali się w ciągu kilku godzin. Wypija łyk gorz­kiej kawy. Myśl o zabój­stwie także jest gorzka. To naj­gor­sze, co może się wyda­rzyć Finowi kocha­ją­cemu przy­rodę, uznaje w duchu. Młody czło­wiek, zna­le­ziony mar­twy na uczęsz­cza­nym tere­nie. Jak wska­zują sta­ty­styki, nawet w czte­rech na pięć przy­pad­ków śmierć mło­dych męż­czyzn jest spo­wo­do­wana albo samo­bój­stwem, albo nie­szczę­śli­wym wypad­kiem w sta­nie odu­rze­nia alko­ho­lo­wego.

– Jeżeli potwier­dzą się podej­rze­nia co do zabój­stwa i jeżeli zauwa­żysz w tej spra­wie coś dziw­nego, wystą­pię o to, żeby została ona w cało­ści prze­ka­zana CBK, bo nie mamy w zwy­czaju tylko zer­kać na coś – oznaj­mia Jone, zatrzy­mu­jąc się. – Z tego, co zro­zu­mia­łam, poprzedni przy­pa­dek także roz­wią­zano sku­tecz­nie przy współ­pracy z poli­cją w Hel­sin­kach. Możesz mi coś o tym opo­wie­dzieć? – pyta, a Jan patrzy na nią zdu­miony. Nowa sze­fowa mówi bez ogró­dek i rze­czowo, bez żad­nych pokręt­nych pod­tek­stów, a do tego naj­wi­docz­niej zapo­znała się z wcze­śniej­szymi pro­wa­dzo­nymi przez niego docho­dze­niami, które zakoń­czyły się cał­ko­wi­tym wyja­śnie­niem sprawy.

– Nie odmó­wię współ­pracy z kimś, kto należy do zespołu wydziału zabójstw poli­cji w Hel­sin­kach i nazywa się Nurmi – odpo­wiada śled­czy. – Nasz Saki też jest nie­za­stą­piony, a ja nie boję się pro­sić o pomoc, jeżeli są na nią środki – dodaje, spo­dzie­wa­jąc się przez chwilę gro­mów, ale te nie nad­cho­dzą.

– Jasne – oświad­cza Jone, przy­glą­da­jąc mu się. – Nie mam wcale ochoty mie­szać w dobrze funk­cjo­nu­ją­cym ukła­dzie. Jakby co, to ja tego nie powie­dzia­łam, ale na ogół łatwiej jest prze­pra­szać po fak­cie, niż uzy­skać ode mnie pozwo­le­nie wcze­śniej. Jak coś nie będzie dzia­łać albo zoba­czę, że środki są wyko­rzy­sty­wane nie­wła­ści­wie, to mimo oka­za­nego zaufa­nia jestem gotowa szybko wysa­dzić wszystko w powie­trze – stwier­dza, szcze­rząc zęby.

– Rozu­miem – odpo­wiada Jan, obmy­śla­jąc jed­no­cze­śnie, co robić dalej. Zapo­zna się z nowym przy­pad­kiem i jeżeli sytu­acja będzie tego wyma­gała, weź­mie udział w docho­dze­niu. Wydział kry­mi­nalny poli­cji w Hel­sin­kach już je roz­po­czął, więc szybko dołą­czy do nich, cho­ciaż nie lubi przy­glą­dać się nie­wy­ja­śnio­nej spra­wie, zanim ofi­cjal­nie nie mia­nują go pro­wa­dzą­cym śledz­two. Musiałby mieć jakieś dowody na co naj­mniej zamie­rzone zabój­stwo.

– A jeśli cho­dzi o zmar­łego – wraca do głów­nego tematu, cho­ciaż Jone skoń­czyła roz­mowę. – Są jakieś pod­stawy, by sądzić, że ten czło­wiek został zamor­do­wany?

Sze­fowa zatrzy­muje się i obraca na pię­cie.

– Każde w poło­wie urwane życie ozna­cza, że czło­wiek padł ofiarą jakie­goś tra­gicz­nego wyda­rze­nia – mówi. – W tym przy­padku naszą podejrz­li­wość budzą oko­licz­no­ści. Ciało znaj­do­wało się w lesie, a w pobliżu nie było żad­nych nale­żą­cych do zmar­łego rze­czy. Ple­caka, namiotu ani cze­goś podob­nego. Niczego, co pomo­głoby w usta­le­niu jego toż­sa­mo­ści. Nie można jesz­cze wyklu­czyć cał­ko­wi­cie samo­bój­stwa albo ataku cho­roby. Ciało leżało w swo­bod­nej pozy­cji na ziemi, więc nie­szczę­śliwy wypa­dek nie wcho­dzi w grę. Nie stwier­dzono żad­nych ran postrza­ło­wych ani od cio­sów nożem. Żad­nych śla­dów wska­zu­ją­cych na powie­sze­nie, ude­rze­nia. Niczego.

– Niczego? – upew­nia się Jan.

– Obec­nie nie mamy nic i to wła­śnie budzi moje podej­rze­nia.

Sesja numer I

Kaj zagląda w kalen­darz. Na dzi­siej­szy dyżur w pry­wat­nym gabi­ne­cie skła­dają się spo­tka­nia z trzema klien­tami, a potem w pro­gra­mie ma godzinną roz­mowę z super­wi­zo­rem. Dopija wodę i patrzy przez okno. Do środka prze­nika głu­chy szum samo­cho­dów. Z budynku znaj­du­ją­cego się w dziel­nicy Töölö widać piękne fasady domów i jeden klon. Naprawdę czę­sto gapię się na to drzewo, myśli tera­peuta i wstaje, żeby odnieść szklankę do wspól­nej dla wszyst­kich pomiesz­czeń kuchni.

Przez ostat­nie dwa lata dzie­lił czas mię­dzy pry­watną prak­tykę i przy­pad­kowe zle­ce­nia. Poma­ga­nie śled­czym z CBK w przy­go­to­wa­niu pro­filu prze­stępcy jest inte­re­su­jące, ale osta­tecz­nie bar­dzo dale­kie od tego, co naj­bar­dziej lubi, czyli poma­ga­nia poje­dyn­czym oso­bom. Dla nie­któ­rych wizyta w jego gabi­ne­cie ozna­cza utrzy­ma­nie się przy życiu, dla innych coś, co nadaje ich egzy­sten­cji praw­dzi­wość i głę­bię. Kaj cie­szy się, gdy może zaob­ser­wo­wać kon­kretny postęp. W naj­lep­szym wypadku nawet po jed­nej sesji zauważa zmianę, pew­nego rodzaju ulgę, gdy klient mu się zwie­rza i wycho­dzi z lżej­szą głową. Osią­gnię­cie trwal­szej ducho­wej rów­no­wagi wymaga wie­lo­let­niej pracy.

Spo­gląda na zega­rek, do spo­tka­nia ma jesz­cze dwie minuty. Następna osoba powinna przyjść o rów­nej godzi­nie. Już lata temu pacjenci zamie­nili się wła­śnie w klien­tów. Kaj wraca do sie­bie, żeby zamknąć okno, i sły­szy, jak skrzypi par­kiet.

Jakaś dziew­czyna weszła bez puka­nia.

– Drzwi były otwarte – oświad­cza z nie­śmia­łym wyra­zem twa­rzy. Tera­peuta się uśmie­cha.

– Zapra­szam – mówi zachę­ca­ją­cym gło­sem. Ubrana w czarną skó­rzaną kurtkę, biały swe­ter i czarne dżinsy bru­netka patrzy w pod­łogę i w mil­cze­niu pod­cho­dzi do sto­ją­cego na środku kom­pletu wypo­czyn­ko­wego, i podej­muje szybką decy­zję. Zamiast fotela z wyso­kim opar­ciem wybiera miękką sofę i kła­dzie się na niej. Kaj zerka na notes, który leży na jego kola­nach. Nowe spo­tka­nie, pusta kartka, pierw­sza sesja.

– Co cię do mnie spro­wa­dza? – pyta i wygła­dza dło­nią nie­tkniętą, lśniącą bielą stronę.

– Nawet nie wiem, czy to wła­ściwe dla mnie miej­sce – mam­ro­cze dziew­czyna. – Ale nie mogę zasnąć – dodaje. Potem zamyka oczy oto­czone czar­nymi kre­skami i krzy­żuje ręce na piersi.

Kaj patrzy na nią, jak leży na sofie w butach. Ostat­nio pod­czas sesji oma­wiał głów­nie zabu­rze­nia w odży­wia­niu i depre­sję, nie­okre­ślone przy­gnę­bie­nie i wyczer­pa­nie pracą. Nowa klientka budzi jego cie­ka­wość. Ludzki umysł jest jak góra lodowa i widać tylko jego część. Pod powierzch­nią wody może się kryć cokol­wiek. Aby zanur­ko­wać głę­boko w umysł dru­giego czło­wieka, potrzeba czasu i dużego zaufa­nia. Ludzie chęt­niej się zasła­niają, niż otwie­rają.

Prze­nosi wzrok na stół, na któ­rym posta­wił opa­ko­wa­nie z chu­s­tecz­kami i dwie szklanki z wodą. W gabi­ne­cie, w tych czte­rech ścia­nach nie obo­wią­zują takie same reguły grzecz­no­ściowe jak poza nim. Tutaj każdy klient jest sobą, bez ochron­nego pan­ce­rza i sym­boli świad­czą­cych o jego sta­tu­sie. W każ­dym razie pod­czas tej sesji, przez czter­dzie­ści pięć minut Kaj ofe­ruje bez­pieczną prze­strzeń, w któ­rej można wyra­zić i prze­ana­li­zo­wać uczu­cia bez obawy, że ktoś będzie je oce­niał. Tutaj czło­wiek może być po pro­stu sobą.

– Czy ta bez­sen­ność trwa od dłuż­szego czasu? – pyta, notu­jąc sobie, że klientka nie może spać. – Byłoby dobrze, gdy­byś na począ­tek opi­sała, co kon­kret­nie masz na myśli – uści­śla. – Czy sen trwa tylko kilka godzin, czy wybu­dzasz się od czasu do czasu? Cier­pisz na znaczny nie­do­sta­tek snu?

– Są noce, kiedy nie śpię wcale, i takie, kiedy zasy­piam na kilka godzin, ale nad ranem się budzę i już nie mogę zasnąć – opo­wiada dziew­czyna. – Wytrą­cam się ze snu.

– Od jak dawna to się dzieje? – wypy­tuje Kaj. Klientka jest blada, ale zmę­cze­nie nie uze­wnętrz­niło się jesz­cze. Wewnętrzna walka czło­wieka rzadko jest widoczna. Ludzie potra­fią ukryć to wszystko, co ich naj­sku­tecz­niej zjada lub czego wsty­dzą się naj­bar­dziej. W pokoju panuje cisza. Tera­peuta przy­pusz­cza, że dziew­czyna nad czymś się zasta­na­wia, ale ponie­waż jej mil­cze­nie się prze­dłuża, docho­dzi do wnio­sku, że chyba odpo­czywa.

– Od jak dawna trwa ta bez­sen­ność? – powta­rza pyta­nie.

Klientka pod­kłada sobie pod głowę poduszkę, przyj­muje embrio­nalną pozy­cję i przy­gląda się pomiesz­cze­niu.

– Od wielu lat, co naj­mniej od czte­rech – oświad­cza cichym gło­sem.

Kaja ogar­nia dziwne uczu­cie. Jakieś prze­ko­na­nie nie­oparte na niczym kon­kret­nym. Wydaje mu się, że ota­cza­jący świat prze­ra­sta dziew­czynę, że przy­szła do jego gabi­netu po to, by choć przez chwilę odpo­cząć. Potrząsa głową, stara się odrzu­cić wnio­ski, jakie pod­po­wiada mu mózg. Jest tera­peutą i jego jedyne zada­nie to mieć otwarty umysł, nie robić żad­nych pośpiesz­nych zało­żeń.

– Czy w twoim życiu zda­rzyło się ostat­nio coś takiego, co może się z tym wią­zać? – pod­po­wiada jej, dając czas na spo­kojną odpo­wiedź, wtedy, kiedy będzie gotowa.

Klientka siada, spra­wia wra­że­nie oszo­ło­mio­nej.

– Moja matka uważa, że spo­ty­kam się z nie­bez­piecz­nym męż­czy­zną – oświad­cza.

Kaj nie­mal się wzdryga na dźwięk prze­ry­wa­ją­cego ciszę pięk­nego głę­bo­kiego głosu. W deli­kat­nej twa­rzy domi­nują wiel­kie sar­nie oczy.

– A co ty o tym sądzisz? – pyta spo­koj­nie, sta­ra­jąc się patrzeć na nią jak naj­życz­li­wiej. Nie chce jej naci­skać ani prze­stra­szyć, pozwala, by mówiła we wła­snym ryt­mie.

Dziew­czyna wzru­sza ramio­nami, wyciąga z ręka­wów skó­rza­nej kurtki krańce bia­łego cien­kiego weł­nia­nego swe­tra, zakry­wa­ją­cego nie­mal cał­kiem jej dło­nie. Pod­nosi prawą rękę i odsuwa za ucho opa­dły na poli­czek kosmyk czar­nych wło­sów. Potem znów wzru­sza ramio­nami.

– Naj­chęt­niej opo­wie­dzia­ła­bym naj­pierw o nim – oznaj­mia. Kaj spo­gląda na nią z zasta­no­wie­niem. Sytu­acja patowa. Klientka ponow­nie milk­nie, a on patrzy ukrad­kiem na zega­rek. Są dopiero na początku, a trwa­jąca czter­dzie­ści pięć minut sesja pra­wie się koń­czy.

– To twój czas – pró­buje jesz­cze raz, czu­jąc jed­no­cze­śnie, jakby ude­rzał głową w miękką ścianę. – Oczy­wi­ście, możesz mówić o tym, o czym chcesz, ale pamię­taj, że tutaj sku­piamy się na tobie.

Dziew­czyna nie podej­muje wątku, tylko wpa­truje się w zamy­śle­niu we wzo­rzy­sty maro­kań­ski dywan leżący na pod­ło­dze gabi­netu. Wła­ści­wie to nic jesz­cze nie powie­działa. Tę mil­czącą i son­du­jącą sesję można jed­nak uznać za pierw­szy krok do stwo­rze­nia wza­jem­nego zaufa­nia.

– Nie­stety, czas się skoń­czył – stwier­dza tera­peuta.

– W takim razie nie zdążę opo­wie­dzieć swo­jej histo­rii – mówi klientka, oglą­da­jąc swoje dłu­gie, poma­lo­wane na czarno paznok­cie. Jej oczy są zwę­żone, przy­po­mi­nają szparki.

– Histo­rii? – powta­rza spo­koj­nie Kaj, pró­bu­jąc pochwy­cić jej nie­śmiałe spoj­rze­nie. – Jestem tutaj dla cie­bie. Obie­caj mi, że następ­nym razem, kiedy znów się spo­tkamy, opo­wiesz mi wyłącz­nie to, co praw­dziwe. Tutaj nie musisz wymy­ślać żad­nych opo­wie­ści ani uda­wać nikogo. Inte­re­sują mnie sprawy, które są praw­dziwe – dodaje łagod­nie.

Dziew­czyna kiwa głową w mil­cze­niu, wstaje powoli, pod­cho­dzi do drzwi i zatrzy­muje się przy nich na chwilę.

– Nie­długo znów umó­wię się na wizytę – oświad­cza, kła­dąc dłoń na klamce. – Gdy­bym… rze­czy­wi­ście opo­wie­działa ci prawdę, tobyś ni­gdy nie uwie­rzył – stwier­dza i sta­wia­jąc ostroż­nie kroki, wycho­dzi z gabi­netu.

JAN

Dobry począ­tek, uznaje śled­czy, zbie­ga­jąc lekko po scho­dach poli­cyj­nego budynku. Pierw­sze wra­że­nie, jakie zro­biła na nim sze­fowa, jest neu­tralne, może nawet pozy­tywne. A on zawsze polega na swoim pierw­szym wra­że­niu.

Nie­całą godzinę póź­niej spod kasku leją mu się strużki potu, więc wyciera twarz ręka­wem. Oprócz tego, że – jak uwa­żają nie­któ­rzy – spę­dza za dużo czasu w tere­nie – wie także, że kole­gów iry­tuje jego jazda na rowe­rze. Jest cie­pło i peda­ło­wa­nie spra­wia mu teraz wię­cej przy­jem­no­ści niż rano. Zatrzy­muje się na wysy­pa­nym żwi­rem miej­scu par­kin­go­wym przy dro­dze, spraw­dza w nawi­ga­cji dal­szą trasę i dokładną loka­li­za­cję. Puszy­ste, bie­lu­sień­kie chmury uno­szą się pod jasno­nie­bie­skim nie­bem. Na pobli­skim polu młócą już zboże. Rży­sko w kolo­rze cie­płej żółci lśni, ale obrzeża drogi są na­dal tu i tam zie­lone. Jan pozwala toczyć się rowe­rowi swo­bod­nie i zasta­na­wia się, co takiego czeka go u celu.

Po dotar­ciu do Viikki odpina bidon ze ste­laża. Mio­dowy napój bar­dzo mu sma­kuje, więc wypija wszystko. Ciało na­dal reaguje z opóź­nie­niem z powodu nie­do­boru snu. Nawet napój ener­ge­tyczny nie daje oży­wie­nia. Na szczę­ście nie­długo prze­sta­nie się pocić, kiedy spod gorą­cego słońca wje­dzie w chłodny cień lasu. Przy­pina rower dwoma zam­kami do masyw­nego drew­nia­nego sto­jaka i zerka na znaj­du­jący się obok dro­go­wska­zów pień z wyry­tymi sowami i drob­nymi pta­kami. Na chwilę przy­myka oczy i nasłu­chuje. Wiatr szumi w gałę­ziach drzew, a poza tym panuje zupełna cisza. Pta­sie kon­certy z początku lata ustały. Nie­długo roz­pocz­nie się migra­cyjny blues i niebo wypełni się krą­żą­cymi wysoko, łączą­cymi się w stada pta­kami. Śled­czy ogląda uważ­nie zie­lony teren. Na żwi­ro­wej dro­dze widać wyraźne odci­ski opon. Na pewno jechały po niej cięż­sze pojazdy, ale par­kują tu tylko dwa ciemne samo­chody. Natych­miast roz­po­znaje jeden z nich – należy do Heidi. Po przej­ściu dwu­dzie­stu metrów dociera na miej­sce, które poka­zuje mu nawi­ga­cja. Potężne drzewa uno­szą się wysoko, a zza nich wyziera róg bia­łego namiotu roz­bi­tego przez kry­mi­na­li­sty­ków. Co spro­wa­dziło tego jak na razie nie­zna­nego chło­paka do lasu w Van­han­kau­pun­gin­lahti? I co spo­wo­do­wało jego śmierć?

W oddali widać jakiś ruch. Jan spo­gląda w stronę namiotu. Dwóch ubra­nych w kom­bi­ne­zony śled­czych na­dal prze­cze­suje oko­licę w poszu­ki­wa­niu ewen­tu­al­nych śla­dów. Zmie­rza­jąc w stronę przy­kuc­nię­tych męż­czyzn, zasta­na­wia się nad wła­sną obse­syjną potrzebą zna­le­zie­nia się na miej­scu zbrodni, w tere­nie. Tu nie cho­dzi o wybór, lecz o powo­ła­nie. Tylko to pomaga mu zła­pać wątek. Zro­zu­mieć powody popeł­nio­nych okru­cieństw. Prak­tycz­nie rzadko dzieje się tak, jak napi­szą póź­niej w rapor­cie. Mapa to nie tery­to­rium. Jan czuje, że szcze­góły tego przy­padku zaczną wkrótce prze­ni­kać do jego pod­świa­do­mo­ści. Począt­kowo będą mu się śniły. Jed­no­cze­śnie pozo­staną w pamięci i nawet naj­drob­niej­sze szcze­góły roz­poczną wła­sne życie w jego gło­wie. Powoli frag­menty infor­ma­cji upo­rząd­kują się w logiczne łań­cu­chy, które popro­wa­dzą go w stronę roz­wią­za­nia. Nie­wy­tłu­ma­czalne prze­twa­rza­nie danych w mózgu odbywa się też bez jego świa­do­mego zaan­ga­żo­wa­nia. Trzeba tylko wsłu­chać się w instynkt i zaufać mu. Ale ten nie zbu­dzi się, jeśli Jan będzie sie­dział w biu­rze i czy­tał raporty. Do tego potrzebne są wszel­kie dostępne sty­mu­la­tory. Zapa­chy, smaki, wonie, barwy. Atmos­fera miej­sca zbrodni. Drobne sprawy, któ­rych na początku się nie zauważa.

Śled­czy wkłada biały ochronny kom­bi­ne­zon i roz­gląda się wokoło z zain­te­re­so­wa­niem. Jego mil­cząca obser­wa­cja spra­wia, że dwóch rów­nież ubra­nych w kom­bi­ne­zony męż­czyzn prze­rywa na chwilę pracę. Jan wita się z nimi, a oni wra­cają do swo­jego zaję­cia. Potem pod­nosi poli­cyjną taśmę i zain­try­go­wany wcho­dzi na wydzie­lony nie­wielki obszar objęty docho­dze­niem. Teraz już z bli­ska widzi miej­sce, w któ­rym zna­le­ziono ciało. Głę­boki błot­ni­sty dół po wyrwa­nych korze­niach. Dokoła pełno jest drzew igla­stych. Zie­mię pokry­wają miliony igieł. Janowi nasuwa się na myśl piętno tajem­nicy, które on sam nosi na sobie. Jest niczym zło­wróżbny ptak z CBK, a jego przy­by­cie ozna­cza naj­czę­ściej naj­gor­szą wia­do­mość: gwał­towne zabój­stwo i począ­tek pościgu.

W odle­gło­ści około metra od miej­sca zna­le­zie­nia zwłok wid­nieje jakiś ozna­czony ślad ludz­kiej stopy, odci­śnięty w ziemi wzór pode­szwy buta. Jan robi zdję­cie. Przy­kuc­nięty ogląda powierzch­nię gleby, gdy ktoś dotyka jego barku.

– Howdy. – Sły­szy czyjś głos.

– Heidi. – Odwraca się do przy­by­łej. – Stę­sk­ni­łaś się za mną, że dzwo­ni­łaś? – wita się z nią uśmiech­nięty.

Poli­cjantka jest świet­nym ofi­ce­rem docho­dze­nio­wym, zawsze w zna­ko­mi­tej for­mie fizycz­nej, tre­nuje pew­nie dwa razy wię­cej niż on. Ni­gdy się do tego nie przy­zna, ale przy­pusz­cza, że pobi­łaby go na przy­kład w bie­ga­niu, gdyby wystar­to­wali razem. Nikt jed­nak nie urzą­dza takiego wyścigu, bo w pracy zespo­ło­wej nie ma co rywa­li­zo­wać.

Po obej­rze­niu miej­sca zna­le­zie­nia ciała i oko­licy wycho­dzą z odgro­dzo­nego terenu i ścią­gają kom­bi­ne­zony ochronne.

– Nie pomy­li­łeś dzie­dzin sportu? – Heidi nie może się powstrzy­mać, wska­zu­jąc jego koszulkę kolar­ską. – To nie jest żadne Tour de France, tylko w naj­lep­szym wypadku pościg za mor­dercą. Nie­stety, na pierw­szym eta­pie zosta­li­śmy mocno w tyle.

– Głupi dow­cip – odpo­wiada śled­czy. W jego gło­sie sły­chać jed­nak nagro­ma­dzone przez lata wobec niej cie­płe uczu­cia.

Stoją pośrodku wspa­nia­łego parku naro­do­wego, świa­domi prze­ra­ża­jąco nie­na­tu­ral­nego zda­rze­nia. Urwane życie mło­dego czło­wieka. Gdzieś tutaj, bli­sko lub daleko, poru­szał się być może dzia­ła­jący z zimną krwią mor­derca. Ktoś, o kim nikt jesz­cze nic nie wie. Ktoś, kto zabił tego chło­paka, a potem znik­nął. Teraz oni ruszą w ślad za nim. Widząc zde­cy­do­waną minę Heidi, Jan wie dobrze, że nie spo­czną, dopóki nie wyja­śnią sprawy. Wkrótce zapeł­nią infor­ma­cjami pierw­szą, teraz jesz­cze nie­mal pustą stronę. Kim jest zna­le­ziony w lesie mar­twy czło­wiek? I co się wła­ści­wie wyda­rzyło?

Kiedy opusz­czają teren, Heidi zatrzy­muje się na żwi­ro­wej dro­dze oto­czo­nej zie­loną roślin­no­ścią.

– Tam jest wieża obser­wa­cyjna. Wcho­dzimy na nią? – pyta. Jan uznaje to za dobry pomysł. Chciałby zoba­czyć całą prze­strzeń, mieć jak naj­ob­szer­niej­szy widok. Mil­cząc, docho­dzą do celu i zaczy­nają się wspi­nać po stro­mych drew­nia­nych scho­dach.

– Jak sobie radzisz? – pyta Heidi, kiedy już stoją na górze, oparci o poręcz, patrząc na roz­cią­ga­jący się przed nimi zachwy­ca­jący kra­jo­braz. – Z żałobą i wszyst­kim innym – dodaje.

Janowi przy­po­mina się matka, która ode­szła latem, i natych­miast dopada go smu­tek. Jed­nak z ulgą stwier­dza, że ogrom żalu nie pochła­nia go już cał­ko­wi­cie. Jakaś jego część się ulot­niła i od czasu do czasu może głę­boko ode­tchnąć.

– Cał­kiem dobrze, dzię­kuję – odpo­wiada zaska­ku­jąco mięk­kim gło­sem. – Lepiej – uzu­peł­nia, zakła­da­jąc, że Heidi wie, że nawią­zuje do poprzed­niego śledz­twa. Pełni lata, kiedy żałoba była naj­gor­sza. To wszystko na­dal w nim tkwi, prze­cież od śmierci matki upły­nęło tak mało czasu. Są dni, kiedy zapo­mina na chwilę o stra­cie, ale są też takie, gdy tęsk­nota drąży serce i ciąży mu, para­li­żu­jąc całe ciało.

– Na upo­ra­nie się z żalem potrzeba czasu – stwier­dza poli­cjantka i uśmie­cha się pocie­sza­jąco.

Oparci o poręcz przy­glą­dają się sze­ro­kiej połaci trzci­no­wi­ska. Słońce odbija się poły­skli­wie od powierzchni wody, wysoko w górze prze­la­tują ptaki.

– I znów pra­cu­jemy razem – oświad­cza, postu­ku­jąc ner­wowo pal­cami o drew­nianą poręcz.

– Znów razem – potwier­dza Jan.

– Ten przy­pa­dek jest jed­nak inny – mówi Heidi, jakby czę­ściowo do sie­bie. – Kryje się w nim coś, czego nie potra­fię okre­ślić. Wydaje mi się, że ma wiele poten­cjal­nych wąt­ków, a jed­no­cze­śnie żad­nego takiego, któ­rego można by się uchwy­cić. Nie mam nawet pew­no­ści, że w grę wcho­dzi mor­der­stwo. Dla­tego musia­łam się z tobą skon­tak­to­wać. Wszystko jest jakoś takie zimne. To, co się wyda­rzyło, to nie wypa­dek.

– Wiem, co masz na myśli – pota­kuje śled­czy. – Dla­tego chcia­łaś, żebym przy­je­chał? Podej­rze­wasz, że wła­śnie natra­fi­li­śmy na ślad mor­dercy dzia­ła­ją­cego z pre­me­dy­ta­cją? – pyta, pro­stu­jąc się, a potem spo­gląda na nią z zacie­ka­wie­niem.

– Jeżeli chło­pak został zabity, to skąd możemy mieć pew­ność, że jest pierw­szą ofiarą mor­dercy? – roz­waża poli­cjantka. – Nie wiem. Twoja nowa sze­fowa spra­wia wra­że­nie przy­tom­nej. Spo­dzie­wam się, że dużo powie­dzą nam wyniki sek­cji zwłok.

– Jone dała do zro­zu­mie­nia, że jeśli znaj­dzie się choć jeden powód, to przej­mie sprawę. Pocze­kajmy dwa dni, będziemy mądrzejsi.

– Ten las mnie zasta­na­wia. Przy­roda i rezer­wat. Czy oko­lica ma jakieś zna­cze­nie? Kiedy szłam tutaj i patrzy­łam, jak śled­czy się uwi­jają, ogar­nęło mnie silne prze­czu­cie, że ktoś naj­spo­koj­niej w świe­cie zosta­wił tu ciało mar­twego czło­wieka. Jest jesz­cze inna bar­dzo dziwna sprawa.

– Jaka? – wpada jej w słowo Jan, nie mogąc się powstrzy­mać.

– Prze­cho­dziły tędy różne zwie­rzęta, ale ze wstęp­nych infor­ma­cji wynika, że zwłoki prze­le­żały w lesie bez szwanku. Są nie­na­ru­szone. Zwy­kle zwie­rzęta gro­ma­dzą się wokół padliny, nawet w pobliżu zabu­do­wań. Cza­sami zano­szą czę­ści ciała w inne miej­sca. Kobieta, która je zna­la­zła, mówiła, że było tam dużo wron, ale one też nie pró­bo­wały go dzio­bać. Zupeł­nie jakby… – Heidi prze­rywa i odwraca się do kolegi.

– Zupeł­nie jakby co? – pyta śled­czy.

– Jakby las przy­gar­nął ciało i zamiast je nisz­czyć, chro­nił – dodaje poli­cjantka, a on czuje, że mimo gorąca na ciele poja­wia mu się gęsia skórka.

SAANA

Dzien­ni­karka unosi wide­lec do ust. W kuchni ciotki roz­nosi się nie­biań­ski zapach melan­zane. Bie­rze następny kęs, popija czer­wo­nym winem i się uśmie­cha. Jed­no­cze­śnie ogar­nia ją lekki smu­tek. Nie wia­domo kiedy pojawi się tu następ­nym razem.

– Faj­nie, że przy­je­cha­łaś – oświad­cza Inkeri z peł­nymi ustami. Saana przy­wy­kła już do tego jego okrop­nego nawyku.

– Wiesz, że twój dom staje się moim naj­ulu­bień­szym miej­scem na świe­cie – mówi uśmiech­nięta.

– Posta­no­wi­łaś, co zro­bisz z zebra­nym mate­ria­łem? – pyta ciotka, odsu­wa­jąc na bok pusty talerz, i spo­gląda cie­pło na sio­strze­nicę.

– Pod­czas podróży pod­ję­łam decy­zję – opo­wiada Saana, czu­jąc, jak ogar­nia ją entu­zjazm. – Zamie­rzam na pod­sta­wie tego przy­padku zro­bić dokład­nie wyre­ży­se­ro­wany pod­cast. Gazety tak bar­dzo roz­pi­sy­wały się o mor­der­stwach w kró­le­stwie Har­toli, że arty­kuły dadzą mi sporo dodat­ko­wych infor­ma­cji. Wymy­śli­łam nawet tytuł. Będzie brzmiał Kiedy umiera król.

Ciotka się uśmie­cha i kiwa głową.

– Pamię­tasz, jak latem powie­dzia­łam, że znaj­dziesz tu jesz­cze coś dla sie­bie? Wszystko na to wska­zuje.

Zabie­rają kie­liszki z winem i sia­dają na huś­tawce w ogro­dzie. Saana spo­gląda naj­pierw na niebo, a potem na ciotkę, która popy­cha huś­tawkę, żeby się szyb­ciej koły­sała. Wokół latają małe, deli­katne owady. Nad traw­ni­kiem przed domem two­rzy się mgła. Zza rogu wyziera wie­czorne słońce, malu­jąc wszystko na złoto.

– Pomy­śla­łam, że zostanę tutaj do soboty i napi­szę sce­na­riusz pierw­szych roz­dzia­łów tek­stu. W przy­szłym tygo­dniu będę mogła pójść do stu­dia, żeby zro­bić próbne nagra­nie – oświad­cza i wypija łyk wina o wyraź­nym smaku. Jest śliw­kowe, mięk­kie, suchych tanin nie czuć na dzią­słach ani na pod­nie­bie­niu. – Zacznę też szu­kać pracy.

– Będę za tobą tęsk­niła.

Saana przy­ła­puje się na podob­nych myślach. Przez lato zdą­żyły się do sie­bie przy­zwy­czaić.

– No ale teraz masz też inne towa­rzy­stwo – mówi z uśmiesz­kiem, wska­zu­jąc maszynę do cię­cia polan i piłę tar­czową, które pod­czas jej nie­obec­no­ści poja­wiły się przed szopą poma­lo­waną na kolor ochry.

– Harri to tylko Harri. W tym wieku nie pozwolę już zbu­rzyć nikomu spo­koju, jaki sobie zbu­do­wa­łam – oświad­cza Inkeri niby twardo, ale na pierw­szy rzut oka widać w jej spoj­rze­niu mięk­kość. Męż­czy­zna poja­wił się w jej życiu pod koniec lata i naj­wy­raź­niej pozo­sta­wił ślady na wyraź­nie ogro­dzo­nym pustel­ni­czym tere­nie kobiety. Świad­czą o tym zwi­nięte w kłę­bek ręka­wice robo­cze i ogromne gumowce na scho­dach.

– Zjemy deser? – pyta Saana. Przy­wio­zła ze sobą babeczki pastéis de nata, choć nie z Por­tu­ga­lii, ale z pobli­skiego mar­ketu.

– Nie, dzię­kuję. Ty je zjedz. Uni­kamy teraz z Har­rim sło­dy­czy – odma­wia ciotka, zanim zdaje sobie sprawę z sensu swo­jej wypo­wie­dzi, a jej sio­strze­nica zaczyna się śmiać iro­nicz­nie. Wygląda na to, że nie­za­leżna Inkeri cał­kiem prze­pa­dła.

Kiedy śmiech milk­nie, idą do domu dolać sobie wina.

Wtorek, 27 sierpnia

JAN

– Przy­czyna śmierci? – pyta śled­czy, opie­ra­jąc się o ścianę. Poma­lo­wana na biało beto­nowa powierzch­nia wydaje się chłodna. Joki krąży nad sztyw­nym cia­łem i nawet się nie odwraca, by na niego spoj­rzeć. Heidi stoi pośrodku pomiesz­cze­nia i z zain­te­re­so­wa­niem przy­gląda się czyn­no­ściom pato­loga.

– Jest dużo takich rze­czy, o któ­rych jesz­cze nie wiemy – zaczyna lekarz. Lampa jarze­niowa oświe­tla jego bladą skórę. Spra­wia ona wra­że­nie cien­kiej błony, pod którą bie­gną splą­tane żyły niczym nie­bie­skawe robaki. Ari Joki jest naj­lep­szym ich zda­niem leka­rzem sądo­wym bada­ją­cym przy­czyny śmierci. Wśród poli­cjan­tów wydziału kry­mi­nal­nego nazy­wany jest „Cichą Rzeką”1. Ten męż­czy­zna z kostycz­nym poczu­ciem humoru nie boi się pogrze­bać w spra­wie głę­biej.

– Nic nie świad­czy, żeby zasto­so­wano prze­moc – stwier­dza. Jan kiwa głową, a Heidi pod­cho­dzi ostroż­nie do stołu obduk­cyj­nego, na któ­rym leży zmarły.

– Na czaszce ani kościach nie zauwa­ży­łem oznak cio­sów nożem lub innymi ostrymi przed­mio­tami. W tkan­kach mięk­kich widoczne są drobne zasi­nie­nia, ale brak śla­dów wska­zu­ją­cych na pchnię­cia czy ude­rze­nia. Zakła­dam, że gdyby ofiara zmarła w wyniku ataku cho­roby, to wystą­piłby skurcz mię­śni i nie leża­łaby w takiej roz­luź­nio­nej pozy­cji jak teraz – dodaje pato­log, a oni sta­rają się zapa­mię­tać nawet naj­drob­niej­sze szcze­góły. – Ten chło­pak wygląda, jakby po pro­stu zasnął z rękami skrzy­żo­wa­nymi na piersi. Albo ktoś uło­żył go w takiej pozy­cji.

Jan słu­cha, przy­po­mi­na­jąc sobie, jak wiele przy­pad­ków ana­li­zo­wali razem. Jed­nak lekarz zabiera się do każ­dej nowej sprawy, jakby to było jego pierw­sze zle­ce­nie. Pra­cuje w spo­sób zor­ga­ni­zo­wany i skru­pu­latny.

– Jak oce­niasz, kiedy ofiara mogła zgi­nąć? – pyta poli­cjant, kie­ru­jąc wzrok na ciało, które nie wydaje mu się ludz­kie. Z całych sił stara się patrzeć na nie jak na jakiś rekwi­zyt fil­mowy, a nie na praw­dzi­wego, obję­tego stę­że­niem pośmiert­nym, cuch­ną­cego już czło­wieka.

– Dokład­nej godziny nie da się okre­ślić, ale powie­dział­bym, że zgi­nął w pią­tek dwu­dzie­stego trze­ciego sierp­nia póź­nym wie­czo­rem, praw­do­po­dob­nie w nocy. Od chwili zgonu do momentu zna­le­zie­nia zwłok upły­nęły nie­całe dwie doby. Padał lekki cie­pły deszcz, owa­dów pra­wie wcale nie było. – Jabłko Adama leka­rza prze­suwa się do góry i na dół. Już przy pierw­szym spo­tka­niu Jan dostrzegł w nim ptaka. Dla niego pato­log to bez­sprzecz­nie gypini. Łysa głowa, haczy­ko­waty nos, cienka, długa szyja, ptasi tułów.

– Zdrowy, młody, ma dopiero około dwu­dzie­stu lat – stwier­dza Joki i dło­nią w latek­so­wej ręka­wiczce podaje mu pla­sti­kową torebkę z rze­czami zna­le­zio­nymi przy zmar­łym. Jan spraw­dza zawar­tość torebki. Jest tam jedy­nie mały, pociem­niały srebrny wisio­rek na skó­rza­nym pasku. Żad­nego tele­fonu, port­fela ani klu­czy do miesz­ka­nia.

– Temu kole­dze nie robiono ope­ra­cji ani nie wsta­wiono meta­lo­wych lub podob­nych ele­men­tów. Nic takiego, co pomo­głoby usta­lić jego toż­sa­mość za pomocą doku­men­ta­cji medycz­nej. Odci­ski zębów i próbki DNA już pobra­li­śmy, porów­nu­jemy je wła­śnie z danymi osoby, któ­rej zagi­nię­cie zgło­szono w nie­dzielę.

– Jasne – kwi­tuje śled­czy lako­nicz­nie, chcąc, żeby pato­log kon­ty­nu­ował.

– Jedno z naj­istot­niej­szych pytań doty­czy na pewno tego, co spro­wa­dziło chło­paka do lasu na miej­sce jego ostat­niego spo­czynku. Tam, gdzie go zna­le­ziono, nie wykryto żad­nych śla­dów wle­cze­nia ani cią­gnię­cia. Ciało jest nie­na­ru­szone, bez oznak suge­ru­ją­cych ude­rze­nia. Paznok­cie są czy­ste, nie zauwa­ży­li­śmy sinia­ków, roz­cięć ani zna­czą­cych zadra­pań, które by powstały przed śmier­cią lub po niej. Ślady nie dają nam więc pod­staw, by zakła­dać, że cią­gnięto ofiarę po ziemi.

– Prawda – godzi się poli­cjant. Jak na razie kry­mi­na­li­stycy nie zna­leźli w lesie nic nad­zwy­czaj­nego, ale teren jest jesz­cze prze­cze­sy­wany.

– Teo­ria o tym, że on zgi­nął wcze­śniej, gdzie indziej i dopiero po śmierci został prze­nie­siony do parku, jest na razie wąt­pliwa. Mar­twe ciało trudno trans­por­to­wać w leśnym gąsz­czu, a poza tym można je ukryć znacz­nie łatwiej – dodaje Joki.

– Cie­kawe, że zmarły leżał w samym środku rezer­watu przy­rody – ana­li­zuje Heidi. – Ten młody czło­wiek był kom­plet­nie ubrany, nic nie wska­zuje na prze­moc sek­su­alną albo jakieś bru­talne czyny. Coś w tym obra­zie suge­ruje mi, że on dobro­wol­nie przy­szedł na miej­sce ostat­niego spo­czynku. Poło­żył się na ziemi twa­rzą ku niebu i wtedy nade­szła śmierć.

– Ale gdzie to domnie­mane mor­der­stwo, z powodu któ­rego nas zaalar­mo­wa­łaś? – pyta Jan.

Poli­cjantka cho­dzi pod­eks­cy­to­wana po nie­przy­tul­nym pomiesz­cze­niu, prze­tra­wia­jąc słowa kolegi. Ten zamyka oczy i pozwala, żeby mózg zapi­sał infor­ma­cje. Ostre, zimne świa­tło pada­jące z jarze­nió­wek prze­dziera się nawet przez opusz­czone powieki. Uno­sząca się z ciała deli­katna woń nie drażni już jego zmy­słów. Nos zdą­żył przy­wyk­nąć.

– Nie wia­domo, czy ktoś chciał, aby ofiara została zna­le­ziona – prze­rywa ciszę Heidi. – Wydaje mi się, że raczej pozo­sta­wił ją w lesie, nie myśląc o następ­stwach. Jeżeli w grę wcho­dzi mor­der­stwo, to sprawca pew­nie uznał, że dół po wyrwa­nym drze­wie będzie dobrym roz­wią­za­niem.

– Mógł też pomy­śleć, że nikt nie znaj­dzie jego śla­dów – dodaje Jan.

– Ale był tam odcisk buta – mru­czy pod nosem poli­cjantka.

– Wszystko to, co widzimy, może wska­zy­wać na zabój­stwo w afek­cie. Sprawca nie był zain­te­re­so­wany teatral­nym spek­ta­klem. Zabił czło­wieka pod wpły­wem impulsu i pozo­sta­wił go w lesie. Ale jaka jest ofi­cjalna przy­czyna śmierci? Zna­la­złeś coś w jego krwi? – pyta śled­czy.

– Ofi­cjalną przy­czynę śmierci dosta­nie­cie w naj­bliż­szym cza­sie, kiedy otrzy­mam wyniki badań labo­ra­to­ryj­nych. Praw­do­po­dob­nie chło­pak był mocno pijany w chwili śmierci. Ślady alko­holu znaj­dują się we krwi i bło­nach ślu­zo­wych. Ale to nie alko­hol go zabił. Dokład­niej rzecz bio­rąc, podej­rze­wam, że został otruty – oświad­cza Joki, roz­ko­szu­jąc się ide­alną ciszą wywo­łaną jego sło­wami.

– Więc można powie­dzieć, że nie ma niczego, co wska­zy­wa­łoby na nie­szczę­śliwy wypa­dek – upew­nia się Jan.

– Ofiara nie stra­ciła na przy­kład przy­tom­no­ści i nie udu­siła się wła­snymi wymio­ci­nami. Zamar­z­nię­cie też nie wcho­dzi w grę, bo noc była cie­pła – komen­tuje pato­log.

– A samo­bój­stwo? – pyta z waha­niem Heidi. Cho­ciaż dla­czego ktoś chciałby się truć w lesie? Są łatwiej­sze spo­soby na opusz­cze­nie tego świata.

– Nie przy­chy­lam się do samo­bój­stwa – zaprze­cza Joki. – Jest mia­no­wi­cie pewien szcze­gół, o któ­rym powin­ni­ście wie­dzieć – uzu­peł­nia, wska­zu­jąc dło­nią ciało zmar­łego. – Na klatce pier­sio­wej ofiary leżał kwiat. Tam, na stole są pozo­sta­ło­ści, zabra­łem je do dokład­niej­szego zba­da­nia.

Jan i Heidi pod­cho­dzą wraz z nim do stołu. Na sta­lo­wej tacy widać długą zwię­dłą łodygę z fio­le­to­wymi suchymi kwia­tami.

– Wstęp­nie je prze­ana­li­zo­wa­łem: to jest naparst­nica pur­pu­rowa.

Poli­cjant ogląda roślinę, robi zdję­cie komórką, czu­jąc, jak budzi się w nim oży­wie­nie. Chło­pak umarł z kwia­tem na piersi, czy też naparst­nicę poło­żono dopiero potem?

– Ona jest bar­dzo popu­larna w ogro­dach. Na pewno roz­po­zna­cie ją od razu na zdję­ciach. Zwy­kle nie wystę­puje w spo­sób natu­ralny w lesie.

Jarze­niówka bzy­czy pod sufi­tem. W pomiesz­cze­niu piw­nicz­nym troje ludzi nachyla się nad rośliną, przy­glą­da­jąc się jej z namy­słem.

– Może ktoś poło­żył mu ten kwiat na piersi?

SAANA

Dzien­ni­karka zabiera duży wypeł­niony kawą kubek w róże do ogrodu, siada na huś­tawce i z roz­ko­szą sta­wia gołe stopy na pokry­tej chłodną poranną rosą ziemi. Inkeri wynosi na zewnątrz tacę ze śnia­da­niem.

– Chodź – mówi i zmu­sza jesz­cze senną sio­strze­nicę, żeby wstała z huś­tawki. – Obo­wiąz­kowy obchód ogrodu – dodaje i ruszają obie w stronę nasa­dzeń. – Tutaj mam gro­szek – zaczyna ciotka, poka­zu­jąc zachwy­ca­jące, różo­wawe rośliny przy­po­mi­na­jące pach­nącą odmianę. – A tam jest nachy­łek, języczka poma­rań­czowa, naparst­nica i jeżówka.

Saana zatrzy­muje się przy tej ostat­niej. Różowe liście zebrane wokół czer­wo­na­wego oczka opa­dły niczym uszy zająca.

– Lato­listki cytrynki naj­bar­dziej lubią wła­śnie jeżówki, a dostojki mali­nowce latają w kwia­tach mięty – wyja­śnia Inkeri i idzie dalej.

Dzien­ni­karka oddy­cha głę­boko wil­got­nym pach­ną­cym roślin­no­ścią powie­trzem i czuje, jak budzi się powoli.

– Sier­pień to dla motyli naj­lep­szy czas. Teraz poja­wiły się te, które jako doro­słe osob­niki zimują i wra­cają na wio­snę – obja­śnia ciotka, wycią­ga­jąc dłoń, aby owady na niej usia­dły. – Rusałka admi­rał jest wędrow­cem, przy­la­tuje do Fin­lan­dii z koń­cem wio­sny. Część z tych motyli wędruje z prą­dami powietrz­nymi z powro­tem.

Inkeri dopiero się roz­kręca, a sio­strze­nica przy­ta­kuje jej z uśmie­chem.

– Rusałka oset­nik jest wyjąt­kowa. Te motyle przy­la­tują znad połu­dnio­wej czę­ści Morza Śród­ziem­nego i w trak­cie ich wędrówki roz­wija się już nowe poko­le­nie. W tym roku widzia­łam w goź­dzi­kach pazia kró­lo­wej.

Dzien­ni­karka uświa­da­mia sobie z żalem, że nie będzie pamię­tała nawet połowy nazw roślin czy motyli.

– Im mniej sta­rasz się je zwa­bić do sie­bie, tym więk­sze masz szanse na to, że się nie będą bały i usiądą ci na ręce. – Roz­ba­wiona Inkeri opusz­cza dłoń.

Roz­glą­da­jąc się po ogro­dzie, Saana myśli, jak mało czasu spę­dziła wśród tych nie­zwy­kłych kwia­tów. Gdzie się podziało całe lato?

– W waka­cje drogi twoje i motyli nie krzy­żo­wały się zbyt czę­sto – mówi ciotka, jakby czy­ta­jąc w jej myślach. – One latają i szy­bują w słońcu, a ty kry­łaś się wtedy prze­waż­nie w cie­niu.

– Mamy jasny podział ról. Ty wyko­pu­jesz świeżą zie­mię, a ja stare mor­der­stwa.

Po śnia­da­niu Saana opusz­cza ogród i idzie na krótką prze­chadzkę, koniki polne ska­czą w zaro­ślach na pobo­czu drogi, a powie­trze jest tak łagodne, że kobieta odnosi wra­że­nie, jakby była za gra­nicą. Wkrótce jed­nak nad­cho­dzący z naprze­ciwka czło­wiek z kij­kami przy­po­mina jej, gdzie się znaj­duje. W samym środku Fin­lan­dii, w Har­toli, małej, dum­nej gmi­nie, nazy­wa­ją­cej samą sie­bie kró­le­stwem.

Kie­ruje się w stronę zna­jo­mej ścieżki. Liście wierz­bówki poczer­wie­niały tro­chę na czubku, a fio­le­towe kwiatki zamie­niły się w dłu­gie suche od spodu badyle z bia­łym deli­kat­nym puchem na górze. Patrząc na nie, myśli, że ona też była na początku lata niczym ta obumarła roślina, miała mętlik w gło­wie. Dopiero teraz, gdy czuje się tro­chę lepiej, zauważa, że stres znik­nął i jakby prze­peł­niał ją deli­katny spo­kój. Czy życie może wyda­wać się tak lek­kie? Cza­sami ma wra­że­nie, jakby obu­dziła się z dłu­giego letargu, wyszła z mgły spo­wo­do­wa­nej dziw­nym zmę­cze­niem, trwa­ją­cym przez całą wio­snę.

W końcu wcho­dzi do sklepu, kupuje lody w waflu i siada przed wiel­kim muro­wa­nym kościo­łem, by pochło­nąć przy­smak. Wyciąga tele­fon i zaczyna prze­glą­dać oferty pracy. Z prze­ra­że­niem wczy­tuje się w wyma­ga­nia sta­wiane przez firmy. Każda z nich szuka widocz­nie super­bo­ha­tera. Otwiera Face­bo­oka i po chwili tra­fia na ogło­sze­nie, któ­rym dzieli się jej dawna kole­żanka po fachu. Com­mu­ni­ca­tions spe­cia­list. Agen­cja Komu­ni­ka­cji poszu­kuje kon­sul­tanta na pół etatu, osoby, która umie pisać dobre tek­sty i pra­co­wała jako dzien­ni­karz. Saana zjada lody i posta­na­wia spró­bo­wać. Wielu jej przy­ja­ciół z dzien­ni­kar­ską prze­szło­ścią zna­la­zło nie­złą pracę w agen­cjach zaj­mu­ją­cych się mar­ke­tin­giem albo komu­ni­ka­cją. Ona też może zary­zy­ko­wać. Wydaje się jej, że jest gotowa, by wró­cić do życia zawo­do­wego. A nara­sta­jące pro­blemy z pie­niędzmi także są nie bez zna­cze­nia.

HEIDI

Poli­cjantka posta­na­wia zro­bić sobie chwilę prze­rwy, sie­dze­nie przy kom­pu­te­rze daje się jej we znaki i boli ją szyja. Odkłada lap­topa na kanapę i masuje kark. Wstaje, żeby wyko­nać kilka roz­cią­ga­ją­cych ruchów i ćwi­czeń jogi, ale w trak­cie tego rytu­ału nacho­dzi ją chętka na whi­sky. Wczo­raj było tak samo. Po pracy zro­biła czte­ro­krot­nie Powi­ta­nie Słońca, ale potem wypiła tyle samo szkla­nek trunku. Cho­lerny balans. Alko­hol dodał jej odwagi, więc wysłała Julii miłą wia­do­mość, a gdy ta przez cały wie­czór się nie odzy­wała, Heidi posta­no­wiła się zbun­to­wać i zain­sta­lo­wać ponow­nie Tin­dera. Oszo­ło­miona wypitą whi­sky przy­wró­ciła prędko swój pro­fil i na doda­tek wyku­piła wer­sję Gold. Daje ona ilu­zję tego, że użyt­kow­nik panuje nad apli­ka­cją, a nie na odwrót. Umoż­li­wia też spraw­dze­nie w zesta­wie­niu tych wszyst­kich, któ­rzy ją polu­bili. Za jed­nym zama­chem dostaje się wię­cej.

Prze­rywa roz­cią­ga­nie i patrzy na zega­rek w komórce. Jest dwu­dzie­sta pierw­sza trzy. Pra­cuje od siód­mej rano. Ciało dopra­sza się teraz porząd­nego wypo­czynku. Oprócz chęci na whi­sky pali ją doj­mu­jąca cie­ka­wość, co się dzieje na Tin­de­rze. Czy coś się wyda­rzyło od wczo­raj? Kto da jej dzi­siaj mat­cha? Nalewa sobie do szklanki sin­gle malt i zaczyna prze­glą­dać zdję­cia. Jestem chciwą, cie­kaw­ską paskudą, myśli. Jed­no­cze­śnie przy­po­mina sobie, jak to się skoń­czyło ostat­nio. Gdy usu­nęła apli­ka­cję ze swo­jego tele­fonu, przy­się­gała sobie, że ni­gdy z niej nie sko­rzy­sta. Tin­der i nie­koń­czące się swi­po­wa­nie nie­mal dopro­wa­dziły ją do sza­leń­stwa. Potem była przez dłuż­szy czas znacz­nie spo­koj­niej­sza, a latem nie­spo­dzie­wa­nie spo­tkała Julię.

Lecz teraz wiąże się z nią tylko nie­pew­ność. Ogar­niają ją silne emo­cje, gdy przy­po­mina sobie, że ona na­dal nie odpo­wie­działa na jej wia­do­mość. Heidi ni­gdy nie paso­wało bycie słab­szą stroną, to, że mia­łaby być zależna od kogoś, oka­zy­wać ini­cja­tywę. Wie, że na Bali ludzie żyją innym ryt­mem i Julia ma na pewno dobry powód, by nie pisać, ale i tak jej mil­cze­nie spra­wia jej przy­krość. Poza tym ni­gdy niczego nie obie­cy­wała. Powie­działa nawet dokład­nie to samo zaraz na początku, ale do wnie­bo­wzię­tej Heidi te słowa praw­do­po­dob­nie nie dotarły.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

(fin.) Joki – rzeka – wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki. [wróć]