Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak się nie zbłaźnić w restauracji i dlaczego jest to niemożliwe? Czy Polacy również Japończyków nauczyli jeść widelcem? Smak umami, czyli dlaczego to jest takie dobre? Jak się pracuje w Japonii? Dlaczego Japonki mają fajnie? Gdzie jest ojciec? Co mają trzęsienia ziemi do wyposażenia mieszkania? Szintoizm: religia idealna?
To nie jest sztywne studium o Japonii. To pełne humoru historie z życia wzięte, które w lekki sposób przybliżają kulturę tego niezwykle interesującego kraju.
Jeśli więc gdzieś w świecie, poza Japonią, znajdziecie samochód zaparkowany tyłem ze złożonymi lusterkami, buty stojące przed wejściem do przymierzalni albo usłyszycie wyjątkowo siorbiących klientów w restauracji z ramenem, to wiedzcie, że wpadliście na nas.
Mamy nadzieję, że choć w niewielkim stopniu przekażemy Wam naszą sympatię do Japonii. Oraz chęć odwiedzenia tego niezwykłego kraju. I mówimy to my – ludzie, którzy do 2018 roku nawet nie brali jej pod uwagę jako kierunku wyjazdowego. Bo co tam właściwie może być ciekawego? Ignoranci! Wprawdzie nikłe są szanse na doświadczenie dokładnie tego, z czym się zetknęliśmy, ale w końcu nigdy nic nie wiadomo, bo życie pisze różne scenariusze, o czym przekonaliśmy się ze zdwojoną, japońską siłą. I tego się trzymajmy. A tymczasem, sayonara. Ewentualnie, gudu baju.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 213
Wstęp
Do 4 maja 2018 roku wiedliśmy zwyczajne, spokojne życie w stolicy Polski. W tygodniu chodziliśmy do pracy, w sobotę ogarnialiśmy mieszkanie, a w niedzielę jedliśmy rosół z kluskami. Ot, przeciętna polska rodzina. Kiedy padła propozycja wyjazdu na dwuletni kontrakt do Japonii, długo się nie zastanawialiśmy. Oczywiście, dla zachowania pozorów, prowadziliśmy nocne dyskusje, podczas których wypełnialiśmy skrupulatnie listy za i przeciw. Ale obydwoje wiedzieliśmy, że takich ofert się nie odrzuca. Lat nam nie ubywa, i choć znosimy rzecz z godnością, to, jak mawiali pradawni Japończycy: teraz albo nigdy. Teraz było przerażające, ale nigdy nie wybaczylibyśmy sobie do końca życia. Dlatego też, w wyżej wspomnianym dniu, stawiliśmy się na warszawskim lotnisku Chopina, żeby rozpocząć naszą dwuletnią przygodę w Kraju Kwitnącej Wiśni.
Bez znajomości japońskiego, z 10-miesięcznym dzieckiem pod pachą, przemierzyliśmy pół świata, żeby dać się wciągnąć, jak Japończyk ramen, w lokalną rzeczywistość. Czy nam się to udało? Jasne, że nie. Bo to niemożliwe. A przynajmniej w naszym przypadku nie było. Przekonaliśmy się o tym już trzeciego dnia pobytu. Co nie przeszkodziło nam jednak kontynuować próby dorównania japońskim standardom przez kolejne 24 miesiące. Po prostu lubimy wyzwania. Albo jesteśmy naiwni. Jak zwał, tak zwał.
W nietypowej rodzinnej konfiguracji: pracująca matka i opiekujący się dzieckiem ojciec, kompletnie niewpasowującej się w skostniałe, ułożone japońskie społeczeństwo, zmierzaliśmy się z nie zawsze łatwą codziennością. Zwłaszcza na początku zaliczaliśmy obyczajowe faux pas niemal każdego dnia. Prawie weszło nam to w krew. Z czasem nauczyliśmy się, co wypada, a na co absolutnie nie ma japońskiej zgody. Na co mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni przymkną swoje niezbyt łaskawe oko, a czego musimy przestrzegać, choćby świat się walił. Tyle wpadek, ile zaliczyliśmy w Japonii, nie przydarzyło nam się nigdzie indziej. A nie ma się co oszukiwać, nie jest to obca nam dziedzina.
Panorama Tokio. Miasto, w którym spędziliśmy dwa lata, a wstydu najedliśmy się za sto
Pobyt w Japonii był dla nas, jak do tej pory, największą przygodą. I zapewne ciężko będzie go przebić. Ale też lekcją życia. I tutaj również poprzeczka postawiona jest wysoko. Nigdy nie sądziliśmy, że japońska kultura jest tak różna od tego, co znamy z własnego podwórka i odbytych dotąd, całkiem licznych zresztą, podróży. I dotyczy to niemal każdego aspektu życia. Jedynym wspólnym mianownikiem między naszymi rodakami a mieszkańcami Kraju Kwitnącej Wiśni jest chyba tylko nieukrywana sympatia do alkoholu... Zawsze to coś. Ale w końcu nikt nie funkcjonuje na rauszu 24 godziny na dobę. A przynajmniej nie powinien.
Podczas naszego niemal dwuletniego pobytu w Japonii co chwilę dowiadywaliśmy się o nowych zasadach, regułach i zwyczajach, o których wcześniej nie mieliśmy zielonego pojęcia. Kiedy byliśmy pewni, że już złapaliśmy japońskiego byka za rogi, a pod nosem nuciliśmy razem z Freddiem „Don’t stop me now”, to nagle okazywało się, że coś poszło nie tak. I zamiast kroku w przód musimy zrobić w tył trzy. Albo dziesięć.
Książka ta, o której powstaniu zresztą kiedyś nie odważylibyśmy się nawet pomarzyć, jest zbiorem naszych nieustannych kroków w tył, przeróżnych doświadczeń i wnikliwych obserwacji dokonanych podczas pobytu w Japonii. Nie uznajemy się za ekspertów od „japońszczyzny” (ale tylko z racji naszej wrodzonej skromności), a ta książka nie jest jej studium. Ot, zbiór felietonów, które, mamy nadzieję, rozbawią, a jednocześnie przybliżą japońską kulturę, stanowiąc próbę jej zrozumienia. Raczej nieudaną. Zapraszamy do wspólnej podróży po japońskich bezdrożach absurdu i lekcjach życia. Z przymrużeniem oka. W przypadku Japonii po prostu inaczej się nie da.
Dlaczego nie mówimy po japońsku?
Nasza nieznajomość japońskiego może jawić się jako zagadka. W końcu co za oszołomy jadą na drugi koniec świata z małym dzieckiem bez znajomości podstawowych słów umożliwiających komunikację? Ano, rozczaruję Was, takich ludzi jest sporo i nie ma w tym nic dziwnego. Chociaż, trzeba przyznać, że jak każdy chyba gaijin trafiający do Japonii, mieliśmy ambitny plan nauczenia się języka. Zakładał on oczywiście (plan, nie język) opanowanie jedynie komunikacji werbalnej. O przyswojeniu trzech alfabetów używanych w Kraju Kwitnącej Wiśni: 46 znaków katakany, tyleż samo hiragany i co najmniej 2500 symboli kanji nie było nawet mowy. Owszem, możemy szukać wysublimowanych wymówek, dlaczego po dwóch latach jesteśmy językowymi kalekami w zakresie japońskiego, ale prawda okazuje się dosyć smutna: wygrało lenistwo. Rzecz jasna, podejmowaliśmy liczne próby nauki lokalnej mowy: kupiliśmy książki, ściągnęliśmy aplikację na telefon, która, niezniechęcona brakiem aktywności, co wieczór o 21.00 z pozytywnym nastawieniem przypominała: Hey, it’s time to learn Japenese! Niestety, na nic się to nie zdało. Nasz japoński pozostał na poziomie, delikatnie mówiąc, żenującym. Nie oznacza to jednak, że nie podchwyciliśmy kilku słówek. Mieliśmy swój stały zestaw, którego używaliśmy podczas każdej nadąrzającej się okazji, nawet nieadekwatnej do ich znaczenia. Hai (tak), arigatō gozaimasu (dziękuję bardzo), dozō (proszę), ohayō gozaimasu (dzień dobry, używane rano), konnichiwa (dzień dobry używane w ciągu dnia), konbanwa (dobry wieczór) na stałe weszły do użycia. Z czasem dorzuciliśmy kilka perełek, jak choćby skomplikowane, ukochane (bo tak zaawansowanie brzmiące) onegai shimasu (proszę) oraz chotto matte kudasai (proszę chwilę zaczekać). Jednak na wyżyny wspięliśmy się dopiero wtedy, kiedy odkryliśmy, że Japończycy, mimo że angielski znają tak jak my japoński, nagminnie używają angielskich słówek. Prawie jak Francuzi. Ale mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni poszli o krok dalej. Nie zniżyli się do poziomu bezmyślnego kopiowania obcych wyrazów wymawianych w niezrozumiały sposób, ale poprzez dodanie na końcu liter u albo o zrobili z nich słowa japońskie. Genialne! To zjawisko ma nawet swoją nazwę – gairaigo. Przykłady można mnożyć: raisu (rice) – ryż, jūsu (juice) – sok, aisu kurīmu (ice cream) – lód, tēkuauto (take out) – na wynos, penisu (penis) – penis (bez niespodzianek), czy choćby naisu kikku (nice kick) – ładny strzał. To ostatnie wyrażenie jest akurat mocno powiązane z piłką nożną, na której zajęcia nasz syn uczęszczał przez parę miesięcy. Dobrych kilka dni zajęło nam odgadnięcie jego znaczenia. Ale to tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że w każdej dziedzinie takich klejnotów jest cała masa. Są też bardziej zawiłe przykłady, które wymagają chwili skupienia i dedukcji: toraburu (trouble) – problem czy kyatchi bōru (catch a ball) – łapanie piłki. Nie ma lekko, ale dla chcącego, nic trudnego. Od momentu, kiedy odkryliśmy istnienie tej zasady, do każdego słowa dorzucaliśmy o albo u i czekaliśmy, co się wydarzy. Czasem nie działo się nic, czasem rozmowa szła w nieoczekiwanym dla nas kierunku. I tak zleciały nam dwa lata.
Ale pobyt w Japonii rozwinął nas też motorycznie. A konkretnie w obszarze gestykulacji. Rękoma, a jeśli trzeba, to i ruchami ciała, jesteśmy w stanie wyjaśnić wszystko. Wydobywający się z rur kanalizacyjnych smród? Nie ma sprawy. Zapisanie się na egzamin na prawo jazdy? Proszę bardzo. Wyjaśnienie podczas wymeldowania się w urzędzie miasta, że właściwie to nie wiemy, kiedy wylatujemy z Japonii, bo ruch lotniczy do Polski jest wstrzymany, ale najpewniej wrócimy specjalnie zorganizowanym przez rząd samolotem przed 10 kwietnia? Żaden problem. W kalamburach nie mamy sobie równych. Nie pokona nas nikt.
Brak znajomości języka to też wiele zabawnych sytuacji, które takimi stają się dopiero z perspektywy czasu. Bo kiedy podczas przystępowania do egzaminu na prawo jazdy, za każdym razem (było ich na szczęście tylko dwa), dziwnym trafem, test praktyczny zdawałam jako ostatnia, spędzając w ośrodku kilka godzin, wcale śmiesznie nie było. Zrozumienie swojego nazwiska wypowiadanego przez japońskiego egzaminatora, zwłaszcza przy dodatkowych dźwiękach w postaci rozmów innych osób, szumu wiatru i warkotu silników, graniczyło z cudem. Ostawałam się więc na sam koniec. Zresztą, ciężko powiedzieć, jak właściwie brzmiało moje nazwisko po japońsku. Bo spotkałam się z wieloma wymowami, a Badura Matera to tylko jedna z nich. Nie krępuj się, sprawdź na okładce, jak właściwie ono brzmi. No właśnie. I bądź tu mądry. Ale to niejedyna wersja. Spotkaliśmy się też z wariantem Matura. Oczywiście Matura-san. Bo nieważne, czy nazwisko wypowiedziane jest poprawnie, przyrostek grzecznościowy san zawsze musi się przy nim znaleźć. Szacunek przede wszystkim. Porzućmy jednak te nieistotne kwestie i zanurzmy się w meandrach japońskiej rzeczywistości.