Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejna wstrząsająca powieść mistrza bezkompromisowej grozy, ukazująca, że człowiek jest największym z potworów. „Jedyne dziecko” to książka, obok której nie można przejść obojętnie.
Arthur Danse stąpa po ziemi z konkretnego powodu – by uświadomić ludziom, że ten świat jest mrocznym miejscem. Arthur nie uznaje odpowiedzi odmownej – karze za nią strachem i bólem bez względu na to, kim jesteś. Żoną. Kochanką. Przechodniem. Jego ośmioletnim synem...
Lydia McCloud miała nadzieję, że małżeństwo z Arthurem zrekompensuje jej wcześniejsze złe wybory. Że spotkała człowieka, który będzie ją chronił przez złem tego świata. Nie mogła się bardziej mylić. Prawdziwe zło odnajduje bowiem tuż obok siebie, kiedy Arthur pokazuje skrywane wcześniej oblicze.
Zdesperowana Lydia zmuszona jest stoczyć walkę o życie, w której stawką jest los jej jedynego dziecka. A Arthur wykorzysta każdą okazję, aby udowodnić, że nic i nikt nie jest w stanie odebrać mu jego własności.
Jack Ketchum u szczytu swoich przerażających możliwości. Wstrząsająca powieść.
Stephen King
„Jedyne dziecko” to powieść tylko dla ludzi o mocnych nerwach. I w tym akurat przypadku to nie jest wyświechtany zwrot – faktycznie trzeba mieć siłę, by przebrnąć przez brutalne opisy, przed którymi Ketchum się nie cofa. Czytanie takich książek boli. Ale to ból, który warto przeżyć, by uświadomić sobie, jakie zło nas otacza. Bo powieść, choć napisana niemal trzydzieści lat temu, wcale nie straciła na aktualności. Wystarczy pooglądać przez chwilę telewizję lub posłuchać radia, by się o tym przekonać.
Ewa Wrona, portalkryminalny.pl
Ta niezwykle niepokojąca powieść Ketchuma w bezkompromisowy sposób ukazuje skutki wykorzystywania dzieci, które przechodzą z pokolenia na pokolenie.
„Publishers Weekly”
Jeszcze nie trafiłem na książkę Jacka Ketchuma, która w jakikolwiek sposób by mnie rozczarowała, a „Jedyne dziecko” nie jest wyjątkiem. To powieść, którą z pewnością zapamiętasz i będziesz o niej myśleć jeszcze długo po zakończeniu lektury.
Dave Simms, horrorworld.org
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ellesworth, New Hampshire
Wielkanoc, 1953
Wystarczy – pomyślała.
Dość już tego, do cholery.
Dziecko płakało.
Dziecko chciało cycka. A może domagało się, żeby wzięto je na ręce. Albo zsiusiało się lub zrobiło kupkę, choć niewykluczone, że miało ochotę załatwić się dopiero wprost na nią. Może po prostu kisiło to w sobie, magazynowało, w oczekiwaniu na sprawdzenie pieluchy, kiedy to miało szansę wystrzelić swoimi nieczystościami prosto w jej twarz. Nie była to dla niego pierwszyzna.
Wstała i podeszła do łóżeczka. Mężczyzna nadal spał.
Podniosła dziecko i pomacała pieluchę. Sucha. Pobujała je trochę, ale płakało dalej.
No, na pewno nie dostanie cycka.
Jej sutki były już wystarczająco obolałe.
Wciąż była całkiem atrakcyjną kobietą. I wolała, żeby tak pozostało.
Od jutra przechodzimy na butelkę – pomyślała. Nieważne, co mówią lekarze.
Mogę zrobić z tobą, co tylko zechcę. Wiesz, należysz do mnie.
Nadal kręciło jej się trochę w głowie od wypitego podczas kolacji porto, najwyraźniej brał ją kac. Nie przywykła do alkoholu, raczyła się nim od niedawna. A teraz niczego nie pragnęła bardziej niż powrotu do łóżka – chciała przespać ten ból głowy, ale nie, znowu musiała wstać do dzieciaka. Każdej nocy ta sama pieprzona operetka. Noc w noc. Mąż nigdy się nie budził. Może z raz albo dwa, ale tylko przewrócił się na drugi bok i wybełkotał, że dziecko płacze, jakby jeszcze się tego nie domyśliła, jakby nie okłamywała samej siebie, że da się to przeczekać.
Dzieciakowi może i nie chciało się siusiu, ale jej na pewno.
Zabrała ze sobą maleństwo, myśląc, że może uśnie, jeśli trochę pospacerują tam i z powrotem. Nigdy nic nie wiadomo.
Poszła korytarzem do łazienki, podciągnęła koszulę nocną i kucnęła, z bobasem na ręku. Dziecko, którego twarzyczka poczerwieniała z gniewu, otworzyło szeroko usta i nieznośny, uporczywy oraz niesłabnący hałas wypełnił małe pomieszczenie. Poczuła ostry zapach własnego moczu, a potem dziwną, ciepłą, rybią woń dziecka i jego łez.
Niektórzy ludzie nie znoszą zapachu dzieci.
Chociażby ona.
Dla niej dziecko nie pachniało jak człowiek.
Kiedy wstała i spuściła wodę, nadal krzyczało.
Naprawdę krzyczało.
Potrząsnęła nim.
– Jezu Chryste – powiedziała. – Zamknij się, na litość boską.
Dziecko nadal płakało. Poczuła, że wzbiera w niej złość.
Już ja cię zamknę – pomyślała. Dość tego.
Podniosła klapę od sedesu, złapała dziecko za nóżki i obróciła głową w dół. Przemknęło jej przez myśl pytanie, czy naprawdę to zrobi. Jestem do tego zdolna? A odpowiedź brzmiała, że jak najbardziej, do cholery, mam potąd wydzierania się płaczów ssania ślinienia szczania srania mam po dziurki w nosie tego wszystkiego.
Zanurzyła główkę w wodzie.
I przytrzymała.
Bąbelki.
Jęki.
Żałosne, słabowite.
Kaszel.
Mięknie.
Dziecko umiera.
Jejdziecko.
O jezu, o jezu, boże, jezu.
Wyciągnęła je z sedesu, całe ociekające wodą, z otwartymi szeroko oczkami, jakby zdziwione, z ustami pełnymi bieżącej wody z muszli. Nastała cisza – przez tę jedną przerażającą chwilę dziecko nie oddychało. Miało otwarte usta, ale nic się nie działo. Wtedy zaczęła je poklepywać, walić w plecki, ono zaczęło kaszleć, a potem rozległ się krzyk, jakiego nigdy wcześniej nie słyszała. Dziecko wpatrywało się w nią, jakby zobaczyło ją po raz pierwszy w życiu, gapiło się wprost na jej schorowaną, dziką duszę. Przytuliła je czule tylko po to, by uciec przed jego wzrokiem, przed tym pełnym zdziwienia oskarżeniem, przyciskała je do piersi, myśląc o tym, co zrobiła. Co, na Boga, zrobiłam? I mówiła do niego: „kochanie, kochanie, kochanie”.
Wolfeboro, New Hampshire
Czerwiec, 1962
Dziewczynka stwierdziła, że to na nic, i przestała walić w drzwi.
Nawet już ich nie słyszała.
Domek śmierdział ziemią i gnijącym drewnem, ciężki zapach unosił się w wilgotnym, nieruchomym powietrzu. Nadciągał zmrok. Światło, które wpływało do środka przez pęknięcia w pozbawionych okien ścianach, stawało się coraz bledsze.
Musieli włożyć coś we framugę drzwi, pewnie jakiś kawałek drewna, i dlatego nie mogła ich otworzyć. Usiadła skulona przy mokrej, lepkiej ścianie. Dziewczynka pachniała wodnistą gliną i własnymi łzami. Pomyślała: nikt mnie tutaj nie znajdzie.
Wyobraziła sobie chłopców idących przez bagnisko oddalone może o pół mili stąd. Przedzierają się pewnie przez płytką czarną wodę oraz błoto, które potrafi wessać twoje kalosze, i nadziewają żaby na rozwidlone metalowe kijki. Jimmy ma już pewnie kilka martwych albo ledwo żywych w wiadrze. Billy nie jest aż tak szybki i jego kubeł może być wciąż pusty.
„Musisz to zobaczyć” – mówili. „Fajowskie”.
Stara leśniczówka stała na kompletnym zadupiu. Jej tatuś nazywał ją wstrętną konstrukcją. Ponieważ nikt już z niej nie korzystał, od kilku lat powoli zatapiała się w bagnie.
Liddy miała jedynie siedem lat.
Nie chciała wchodzić do środka.
Chłopcy, Jimmy i Billy, byli starsi – jeden miał dziewięć, drugi dziesięć lat. Czemu więc kazali jej iść przodem?
Czemu zawsze ona?
Zastanawiała się nad tym, ale i tak weszła przez otwarte drzwi, bo nie mogła pokazać chłopcom, że się boi. Wtedy Jimmy wepchnął ją do środka i wybuchnął śmiechem. Jeden z nich trzymał drzwi, a drugi wetknął coś między framugę a skrzydło, by nie mogła się wydostać.
Waliła pięściami, krzyczała, płakała.
Słyszała, jak się z niej śmieją, a później odchodzą, chlapiąc wodą.
A potem nastała cisza. Na długo.
Usiadła obok drzwi, obejmując nogi rękoma. Wpatrywała się w ziemię i zastanawiała się, czy przypadkiem w nocy węże nie będą chciały się do niej dobrać.
Mogła iść o zakład, że była już pora kolacji.
Tata znowu będzie zły.
A mama na pewno się martwi.
– Już wystarczy, proszę – powiedziała, choć w pobliżu nikogo nie było. – Wypuśćcie mnie. Prooooszę!
I tyle na tym zyskała, że znów pogrążyła się w płaczu.
Chłopcy cały czas gadali o tym, co się tutaj dzieje po zmroku. Ciągle o tym nawijali. Wszyscy wiedzieli.
Z tego miejsca korzystali mordercy. Uciekinierzy z domu wariatów, którzy lubili robić różne rzeczy dzieciom.
Zwłaszcza dzieciom.
Liddy nie znosiła Billy’ego i Jimmy’ego.
Marzyła o tym, by umarli. A potem życzyła śmierci również sobie.
Bo znowu była nieposłuszna.
Nie powinna się z nimi zadawać.
Mama i tata ostrzegali ją przed tym miejscem. „Nie chodź tam pod żadnym pozorem” – powiedziała jej kiedyś mamusia.
Ale w okolicy było niewiele dzieci, i na dodatek żadnych dziewczynek, a przecież trzeba się z kimś bawić. Czasami Billy i Jimmy byli dla niej mili. Czasami udawało jej się przetrwać cały dzień bez popychania, szczypania i bicia.
Jakby była czyjąś prawdziwą siostrą.
No i zgodziła się pójść z nimi, choć wiedziała, że ta decyzja się na niej zemści, bo musiała kompletnie im zaufać, polegać na nich, a nawet korzystać z ich pomocy, żeby dostać się aż tutaj, gdyż miejsce to znajdowało się poza szlakiem i nigdy wcześniej nie widziała tej części lasu.
Właściwie to się trochę… zgubiła.
Niewiele więc da jej to, że stąd wyjdzie.
Pomyślała jednak, że zwariuje, jeśli przyjdzie jej siedzieć tutaj całą noc.
Była też ta historia o bagnie, którą opowiadał Jimmy.
Mówił, że kiedyś jego starszy brat, Mike, przyszedł tutaj sam i zobaczył coś w wodzie. Z początku wydawało mu się, że to jakiś pniak, ale kiedy podszedł bliżej, okazało się, że to ciało. Martwy człowiek z odrąbaną połową twarzy – kompletnie odciętą od czoła do podbródka. Na Mike’a patrzyło jedno otwarte oko, drugiego nie było. Nos również przedzielono na pół, a ciachnięte usta układały się w wielkie O, więc Mike pomyślał, że facet wygląda na nieźle zaskoczonego. Z tyłu głowy widać było kawałki mózgu przemieszanego z kośćmi.
Chłopiec pobiegł po policję i godzinę później wrócił z nimi dokładnie w to samo miejsce, ale trupa już nie było. Zniknął. Szukali wszędzie.
Jimmy był kłamczuchem, tak samo jak jego starszy brat, ale powtarzał, że ten facet nawiedzał potem miejsce, w którym umarł. Podobno w nocy słychać jego jęki wydobywające się z połowy ust i świst powietrza wydychanego połową nosa. Przechadza się w brudnej wodzie zamieszkanej przez węże, żaby i pijawki.
Ale to tylko historyjka.
Jeśli zostanie tutaj na noc, zwariuje. Cała się trzęsła.
Robiło się ciemno.
– Mamusiu – wyszeptała.
Usłyszała kroki. Plusk butów w błocie. Coś się zbliżało.
– Mamusiu – powiedziała.
Myślała o martwym człowieku.
Nie pomocy, ale mamusiu.
Długi kasztanowy warkocz zaczepił się o chropowate, podniszczone drewno. Poczuła piekący ból, kiedy odsuwała się od drzwi, aż wreszcie niewidzialne szpony puściły. Stanęła na równe nogi i podbiegła do najdalszej ściany. W wewnętrzną stronę jej dłoni wbiły się malutkie drzazgi ze starych, zgniłych desek. Nie zważając na to, przycisnęła się plecami do ściany.
– O to chodzi – powiedział Jimmy. – Wołaj swoją mamusię.
Otworzył drzwi na oścież, zaskrzypiały zawiasy.
– Płaksa!
Uciekł, a Billy pobiegł zaraz za nim.
– Czekajcie! – krzyknęła.
Rzuciła się za nimi.
Kalosze zapadały jej się w błocku, które ochlapało nieosłonięte nogi i krótkie spodenki. Brodziła w bagnie, ale nie była nawet w połowie tak szybka jak oni. Gdzie tam.
Zanim przeszła przez bagnisko, chłopcy zdążyli już wbiec na wzgórze i zniknąć między drzewami.
Kiedy wdrapała się na wzniesienie, straciła ich z oczu.
Znowu była sama.
Zapadał zmierzch, wiedziała, że widno będzie jeszcze tylko przez kilka minut. Gąszcz krzaków i drzew sprawiał, że i tak było już dość ciemno.
Którędy?
Pomyślała, że może…
Przeszła z jednego wzgórza na kolejne. I na jeszcze inne. Bała się i zaczęła płakać. Każde wzniesienie wyglądało tak samo jak poprzednie, a żadne z nich nie wydawało się znajome. Gęste krzewy, białe jak papier brzozy i grube, zdradliwe sploty cierni. Szła najszybciej, jak potrafiła, walczyła z czasem i ciemnością.
Potknęła się, upadła i rozbiła sobie kolano o kamień. Zadygotała, kiedy pulsujący ból rozlał się po jej nodze. Zesztywniała. Poczuła, jak drzazgi włażą głębiej w jej dłoń. Kilka sekund później potknęła się ponownie o wystający spod liści korzeń i upadła na ziemię.
Na ścieżkę.
Wydeptaną, twardą.
Rozpoznała sporej wielkości kamień, tam, kilka metrów od niej, upstrzony złotem głupców. Jimmy stanął na nim, kiedy wcześniej tędy szli.
Tak!
A więc nie zginie tutaj, nie umrze z głodu i nie zostanie zabita przez jakichś szaleńców, nie pokąsają jej węże, nie będzie nawet musiała słuchać oddechu upiornego człowieka z połową czaszki. Dotrze do domu.
Łzy płynęły ciurkiem po jej ubłoconych policzkach. Trudno było uwierzyć, że ktoś może jednocześnie czuć się tak źle i tak dobrze. Serce waliło jej z ulgi.
Udało się dotrzeć do domu.
Ojciec czekał na nią na ganku. Miał na sobie koszulę w paski bez rękawów, w ręce trzymał piwo. Siedział w bujanym fotelu i słuchał jej wyjaśnień.
W progu stała matka, patrzyła zza moskitiery, ręce oparła na wzdętym brzuchu. Była w ósmym miesiącu ciąży.
Kiedy skończyła opowiadać swoją historię, ojciec odstawił piwo, wstał i podszedł do niej, zatrzymując się na krawędzi schodów.
– Co jest z tobą nie tak? – zapytał. – Gdzie ty masz rozum? Gdzie ty masz mózg, Lydia? A może wcale go nie masz, co?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Skubała drzazgi, bolała ją ręka, bolało ją krwawiące kolano. Nie obchodziło go to?
– Czy wychowuję durne dziecko, Lydia? Myślę, że to możliwe.
Matka uchyliła moskitierę.
– Russell…
Ale on zachowywał się tak, jakby jej matka w ogóle nie istniała.
– Posłuchaj mnie. Nie jesteś chłopakiem, Liddy. Chłopcy robią czasem niebezpieczne rzeczy, czasem głupie. Można powiedzieć, że to część bycia facetem, część procesu dojrzewania. Ale ty nie powinnaś robić takich rzeczy. Rozumiesz? Czy to dla ciebie zbyt trudne?
– Nie.
Pomyślała, że znowu się rozpłacze. Zastanawiała się, czy dziecko w brzuchu jej mamy będzie chłopcem.
– Co „nie”?
– Nie, ojcze.
Utkwił w niej swoje blade, niebieskie oczy.
– W porządku. Nie wiem nawet, czemu muszę ci to wszystko tłumaczyć. – Pokręcił głową. – Szczerze. Czasem nie mam pojęcia, skąd ty się, do diabła, urwałaś. – Odwrócił się i usiadł z powrotem w fotelu. – Obiad ci wystygł – powiedział. – I zjesz zimny, do cholery. A teraz idź na górę i się umyj. Ubrania sama upierzesz, młoda damo. Rozumiesz?
– Tak, ojcze.
Zdjęła swoje pokryte błotem kalosze i ustawiła je jeden przy drugim obok ganku. Tata sączył piwo. Nic już nie powiedział, nawet na nią nie spojrzał. Tym razem jej przynajmniej nie uderzył. Matka otworzyła drzwi i odsunęła się na bok, by przepuścić ją na schody.
Gdy znalazła się w swoim pokoju, usiadła na łóżku i dopiero wtedy przypomniała sobie, że jest brudna, że może upaprać czystą pościel. Podniosła się i wytrzepała narzutę. Pokuśtykała przez korytarz do łazienki i przejrzała się w lustrze.
Twarz, która odwzajemniła spojrzenie, była brudna, ze śladami łez. Miała smutne, ogłupiałe oczy. Poplątały się jej warkoczyki, we włosach tkwiły rzepy, gałązki i liście.
Poczuła się niemal tak samotna jak wtedy, kiedy była w leśniczówce.
Niemal.
Trochę mniej się bała, i to tyle.
Ellesworth, New Hampshire
Sierpień, 1962
Chłopiec leżał w ciemnej, śmierdzącej stęchlizną komórce pod schodami. Nasłuchiwał. Matka stała po prawej stronie schodów, tuż nad nim, i rozmawiała z funkcjonariuszem Dugganem.
Słyszał ich doskonale.
– Nie będę czekała przez dwadzieścia cztery godziny – mówiła. – Nie ma mowy. I mówię ci to tu i teraz, prosto w twarz.
– Ruth…
– Nie wyjeżdżaj mi tu z żadną Ruth, znam cię nie od dziś. Pamiętam, jak miałeś tyle lat co Arthur, co nie? No. Pewnie, że tak, do cholery. A teraz ty mi powiedz, czy twoja matka czekałaby dwadzieścia cztery godziny? No, odpowiadaj.
Arthur słyszał, jak funkcjonariusz Duggan wzdycha. Dobrze wiedział, jak trudno przekonać jego matkę.
Leżał nieruchomo w ciemnościach.
Wyglądał przez drewniane okratowanie, spoglądając przez nadmiernie rozrośnięte krzaki i wyschniętą trawę. Mimo że się ściemniało, widział niemal wszystko od wzgórza aż do mostu i stawu. Zakradł się tutaj, kiedy wszyscy jeszcze spali.
Widział to, co działo się na zewnątrz, ale oni nie mogli zajrzeć do środka. Było tutaj zbyt ciemno i oczy potrzebowały dłuższej chwili, by przyzwyczaić się do mroku. Jego matka już się o tym przekonała.
– Kłopot w tym, Ruth, że nie mamy żadnych wolnych ludzi, wszyscy zajęci są tym cholernym pożarem. Żołnierze i wolontariusze przyjeżdżają aż z Compton, by nam pomóc. A z tym wiatrem i suchą ziemią… Cholera, nawet tutaj czuć dym. Spędzimy przy tym kawał nocy.
– Mam gdzieś jakieś pożary, martwię się o swojego chłopaka.
– A czy chcesz, by twój dom poszedł z dymem, Ruth? Tak się stanie, jeśli nie ugasimy tego cholerstwa.
– Ogień jest pół mili stąd.
– Zgadza się, ale wiatr wieje dokładnie w tym kierunku. Najpierw dotrze do domu Wingerterów, a potem do was. Harry, pogadaj z nią, dobra?
Dopiero teraz chłopak zdał sobie sprawę z obecności ojca, który jeśli tylko chciał, potrafił poruszać się cicho jak Apacz.
Chyba że był pijany.
Brązowy pająk wypełznął z drewna przy wierzchu lewej dłoni chłopca i wspinał się na jego nadgarstek.
Wiedział, że ugryzienie pająka może być bolesne, ale nie bał się takiego maleństwa.
Niektórzy ludzie się boją.
Ale nie on.
Musiał jednak przyznać, że brzydził się pająków.
Nie mógł pozwolić sobie na strząśnięcie tego paskudztwa, mogli go usłyszeć. Sięgnął powoli prawą ręką, mocno przycisnął i zgniótł owada na nadgarstku. Z pająka wylało się coś mokrego i lepkiego. Wytarł sobie rękę do sucha, lecz skóra nadal pozostała lepka.
Nieźle sobie poradził. Żadnego ugryzienia.
– Nie ma znaczenia, co w tej sprawie ma do powiedzenia mój mąż – mówiła jego matka. – Ten chłopak nigdy nie odpuścił sobie niedzielnego obiadu. Nie ośmieliłby się. O nie, coś z pewnością jest nie tak. A teraz ja i ty, Ralphie Duggan, poszukamy mojego syna. Podejdziesz do samochodu i złożysz raport o zaginionej osobie czy coś takiego. Jeśli tego nie zrobisz, wejdę do domu i wrócę ze strzelbą, która zachęci cię do spacerku. I jak ci się to podoba?
– Ruth, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? Grozisz przedstawicielowi prawa.
– Aresztuj mnie więc, proszę bardzo. No, dawaj. Ale już po tym, jak znajdziemy Arthura.
– Chłopcom często coś strzela do głowy, takie rzeczy się zdarzają.
Słyszał, jak policjant niecierpliwie szura stopami.
– No i musimy ugasić pożar!
– A jakim cudem wiesz, czy właśnie tam go nie ma?
– Gdzie?
– W środku twojego przeklętego pożaru, Ralph. Skąd wiesz, że nie leży gdzieś tam ranny, na drodze ognia? Mój Arthur miał astmę w wieku trzech lat. Miewał omdlenia. Może miał nawrót albo coś?
– Jezu, Ruth.
Chłopiec się uśmiechnął. Matka wygra.
Zawsze wygrywała.
Najlepsze jest to, że skorzystała z tego samego wyjaśnienia, które on przygotował dla siebie – omdlenie. A teraz miał pewność, że to poskutkuje, przerazi ich. Nie wiedział, dlaczego chciał, by się bali – po prostu miał taki kaprys. Matka zrobi z tego wielką aferę, nie będzie musiał jutro iść do szkoły, a może nawet też pojutrze i popojutrze. Niewykluczone, że wezwą lekarza.
– W porządku, Ruth – powiedział Duggan. – Wygrałaś. Wejdźcie z Harrym do środka. Myślę, że zaczniemy szukać w pobliżu ognia, najbliżej, jak się da, a potem będziemy szli w stronę domu. Nie pozostało wiele czasu do zmroku.
– I zgłosicie zaginięcie.
– Dobrze. Zgłosimy, Ruth.
Słyszał, jak schodzą ze stopni, a potem dotarł do niego dźwięk otwieranych i zatrzaskiwanych drzwi samochodu. Duggan uruchomił silnik i odjechał. Nastała znajoma cisza, którą mąciły tylko świerszcze i żaby, żerujące na całej długości drogi prowadzącej do stawu i wzgórza.
Wyczołgał się spod schodów i usiadł na trawie, ramionami obejmując kolana. Nikt go nie zobaczy. Czuł się niewidzialny, jakby istniał w innym świecie niż pozostali, jakby go tutaj po prostu nie było.
Powąchał swoją koszulkę. Potem jeansy. Dym i brud.
Zastanawiał się, czy tamci dalej będą przesiąknięci wonią dymu, gdy wrócą, i czy jego matka się zorientuje.
Możliwe, że go nakryją.
Sama myśl przyprawiła go o spazmy strachu, świadomość istnienia niebezpieczeństwa. Podobnie czuł się wtedy, gdy zapalił zapałkę przy bujnym krzaku, a potem schował się i patrzył na ogień, który pełznął w stronę drzew i krzewów. Wdychał dym i słuchał trzaskających dźwięków.
To uczucie wreszcie go obezwładniło, chciał uciec i się ukryć.
A potem ogarnęła go radość.
Był zły.
A teraz także niewidzialny.
I nikt nigdy się o niczym nie dowie. Będzie siedział tutaj, aż jego zmysły podpowiedzą mu, że powinien znowu się schować – wtedy wczołga się z powrotem pod schody, by posłuchać matczynego lamentu i milczenia ojca dochodzącego z wnętrza domu. Wyjdzie, gdy będzie na to gotów, i nikt nigdy niczego się nie domyśli.
Wolfeboro, New Hampshire
Maj, 1971
No, dalej, Lyd. Wiesz, że tego chcesz.
– Nie, nie chcę.
– Na pewno chcesz.
– Nie chcę, nie dotykaj mnie.
– Po prostu złap w ręce, potrzymaj i wtedy ściśnij…
Dźwięk był ogłuszający. Puszka po budweiserze podskoczyła i spadła z pieńka.
– Boże, Martin!
– Ale jazda, co nie? Masakra! Jak tylko mój ojciec zobaczył film, musiał sobie kupić takie cacko. Zakład, że powaliłoby słonia? Masz. Spróbuj.
– Nie chcę powalać słonia.
– Mój tata nie będzie miał nic przeciwko.
– O, na pewno. Dobrze wiesz, że miałby.
– No i co z tego? A kto mu powie?
– Nie możemy wejść do środka? Jest mi zimno.
To nie była prawda. Mocny wiatr wiał od pola, ale nie był chłodny. Właściwie to po raz pierwszy, odkąd skończyła się trwająca wieki, pożerająca wiosnę zima, zaświeciło słońce.
– Nie, dopóki nie spróbujesz.
Nie podobała jej się ta broń. Mówił, że taką miał Brudny Harry. Była gładka i piękna jak wypolerowane srebro. Nie przepadała jednak za jej zapachem ani za ogłuszającym dźwiękiem, jaki wydawała, ani za tym, jak podskakiwała w rękach, jakby była czymś żywym, nad czym miało się jedynie ograniczoną, warunkową kontrolę.
Nie ufała broni.
Wystrzelił ponownie, ale tym razem chybił. Trociny wzbiły się w powietrze tuż przy pniaku, a siła pocisku przewróciła dwie puszki i zatrzęsła pozostałymi. Nawet nauszniki nie stłumiły hałasu, dźwięczało jej w uszach.
– Mówię ci, pokochasz to.
Nie była tego taka pewna.
Podał jej broń.
Wzięła ją do ręki i podziwiała jej wyważenie, ciężar, gładkość.
– O, trzymaj, właśnie tak. Oburącz. Musisz rozstawić odpowiednio nogi i znaleźć odpowiedni balans ciała, rozumiesz?
Stał teraz za nią, objął ramionami, dłonie położył na jej dłoniach.
Chociaż ta część była przyjemna.
– Dobra, a teraz wyceluj i naciśnij spust. Nie szarp i zegnij łokcie. Ona ma odrzut jak jasna cholera.
– Ona?
Zaśmiał się.
– Tak, ona. Kopie zupełnie jak ty.
Zrobiła, jak kazał: wycelowała i nacisnęła. Pistolet był dla niej zbyt ciężki, nie mogła go odpowiednio utrzymać. Cyngiel zdawał się topnieć i stopniowo spływał w jej kierunku. Potem wystrzeliła, a wstrząs sprawił, że zadrżały jej ręce.
Na pieńku nic nawet nie drgnęło.
– Wyżej – powiedział. – Musisz strzelać wyżej.
Zastanawiała się, o ile wyżej. Wyobraziła sobie pocisk przemierzający niekończącą się odległość, lecący wiecznie przez pole, las, a potem przez drogę i wszystko, co znajduje się za nią. Nie mogła dopuścić do siebie myśli, jak tyle mocy, tyle siły mogłoby po prostu bezwładnie spaść na ziemię.
Jej kula mogła zabić kogoś z miasta obok.
Miała to gdzieś. To on tego chciał. A ona się zgodziła. Jak zwykle.
Znowu stanął za nią, wziął jej dłonie w swoje i wyciągnął ramiona.
– Bardziej do przodu, Lyd – powiedział. – Lekko przechyl łokcie. Dasz jej lepsze oparcie.
Przycisnął się do niej mocniej. Czuła jego penisa na swoich pośladkach.
Wzdrygnęła się, a gdy się odsunął, odetchnęła z ulgą. Wiedziała, że wolałby zostać tam, gdzie stał, ale takie były reguły gry – miała zdać sobie sprawę z jego intencji, choć nie posuwał się dalej. Jeszcze nie.
Ale ona znała tę grę.
I świadomość tego sprawiła, że opanował ją lekki strach. Zupełnie niespodziewanie poczuła też wściekłość.
Wycelowała broń, nacisnęła spust i wystrzeliła. Puszka po piwie zatańczyła i wywinęła fikołka, lśniąc w słońcu.
– Super! Wiedziałem, że potrafisz! Bosko!
Odwróciła się i posłała mu uśmiech.
– Możemy już wracać?
Zaśmiał się.
– Pewnie, chodź do środka.
Szli wzgórzem. Dotarli do oszklonego ganku, przeszli przez korytarz do salonu. Po raz kolejny pomyślała, że ten dom nie do końca pasował do kogoś, kto pracował jako prezes banku. Umeblowanie było oszczędne i niedrogie. Tanie, jeśli miała być szczera. Przypominało jej o całkiem niezłym guście matki, który pozostał niezmienny nawet po śmierci jej ojca, a przecież w takich chwilach, jak się domyślała, wiele kobiet nie dbałoby już o takie rzeczy. Oczywiste było na przykład, że matka Martina, której mąż żył, i tak nie interesowała się tymi sprawami.
– Chcesz piwo?
Stał po przeciwnej stronie pokoju i nastawiał płytę – Rubber Soul Beatlesów. Jeśli chodziło o muzykę, Martin nie był zbyt ekstrawagancki.
– Piwo?
– Pewnie, nie będą tęsknić za jednym czy dwoma.
– Raczej nie, dzięki.
Najpierw pistolety, potem piwo.
O ile dobrze orientowała się w sytuacji, to wszystko nie zmierzało do szczęśliwego finału. Zastanawiała się, jak dobrze zna tego chłopaka.
W sumie spotykali się od ponad trzech miesięcy, choć znali się od lat. Jej ojciec pracował dla jego ojca. Młodszy brat Martina był w tej samej klasie co Barbara, siostra Lydii.
Przyszli na pogrzeb jej ojca.
To właśnie przy pochówku Russella McClouda po raz pierwszy ją zauważył. Na stypie nie mogli przestać ze sobą rozmawiać. Ona wzięła ciężar konwersacji na siebie, a jemu wydawało się to nie przeszkadzać. Był niezłym słuchaczem. Nawijała jak szalona.
Ale nie powiedziała mu wszystkiego.
– Na pewno nie masz ochoty? Tak na pewno, na pewno?
– Nie cierpię piwa. Masz pepsi?
– Już niosę.
Poszedł do kuchni.
Paul śpiewał akurat I’ve Just Seen a Face. Muzyka ustawiona była zbyt głośno. A może po wystrzale to jej uszy były zbyt wyczulone na dźwięki.
Wstała z kanapy i podeszła do sprzętu, by ściszyć piosenkę. Mieli nowy wzmacniacz i odbiornik Magnavox, więc z początku nie mogła znaleźć odpowiedniego pokrętła wśród tych wszystkich kontrolek, a Paul nadal darł się swoim słodkim głosem prosto w jej twarz. Znalazła regulację głośności dokładnie w tym samym momencie, kiedy piosenka się skończyła, a John zaczął śpiewać Norwegian Wood.
Odwróciła się. Przed nią stał Martin. W jednej ręce trzymał pepsi, w drugiej piwo. Podjęła szybką decyzję.
– Zawrzyjmy umowę – powiedziała.
– Jaką?
Objęła go ramionami i przytuliła.
– Zapomnisz o piwie, a może… No wiesz.
– Tak? Co wiem? – śmiał się.
Palnęła go w ramię.
– Nie bądź dupkiem.
Łatwo było zawrzeć taką umowę, to przecież naturalne. Były dziewczyny w jej wieku, które paliły trawkę, były takie, które piły, i były takie, które uprawiały seks ze swoimi chłopakami. Ją interesowała tylko jedna z tych rzeczy.
Uwielbiała dotyk jego ciała. I nienawidziła piwa.
Zawsze czuła je w oddechu ojca, kiedy przychodził do niej w nocy.
Kiedy przychodził, zawsze był wypity.
I to właśnie picie – i głupota, bo jechał zbyt szybko po nieoświetlonej wiejskiej drodze – go zabiło, a ona została sama z tą malutką, okropną tajemnicą.
– Umowa stoi – powiedział. – Twoje słowo jest dla mnie rozkazem. Żadnego piwa.
Postawił butelki na stoliku i ją pocałował.
Ojciec nigdy jej nie całował.
Chociaż tego nie robił.
Sądziła jednak, że po tym wszystkim już nigdy nie da się dotknąć żadnemu chłopcu, że w wieku szesnastu lat zakończyło się jej życie seksualne. Była zaskoczona, jak szybko i jak mocno zapragnęła Martina.
Lubiła na niego patrzeć, a jeszcze bardziej go dotykać. Jego ciało było twarde, ciepłe i gładkie. A kiedy był taki uparty, jak w przypadku pistoletu, albo gdy nieraz robił się aż nazbyt pyszny, nie przejmowała się, bo tacy po prostu są faceci. No i po raz pierwszy, na tylnym siedzeniu cadillaca swojego ojca, miała orgazm – wbrew temu, co wszyscy mówili, nigdy nie wierzyła, że dziewczyny mogą go mieć. Poczuła, jakby odzyskała na chwilę dziewictwo tylko po to, by zaraz stracić je ponownie.
A jednak po wszystkim nadal czuła się jak zużyty przedmiot.
Zawsze tak było. Jakby seks stanowił jakiś rodzaj leku, który mógł wybawić ją od samotności, winy i smutku. Ale zarazem był też śmiertelną trucizną.
Starała się nie myśleć o tym, jak będzie się czuła po.
Teraz też nie.
Odpiął guziki jej bluzki, podniósł miseczki stanika i położył dłonie na jej piersiach. Sutki zaczęły twardnieć pod jego dotykiem, ciało przeszedł magiczny dreszcz. Czasem potrafił doprowadzić ją do orgazmu poprzez pieszczenie jednego z jej cycków. Ale nie powiedziała mu o tym.
Wielu rzeczy mu nie wyjawiła. O wielu nikomu nie powiedziała.
– Chodźmy na górę – powiedział i złapał ją za rękę.
Poszła za nim.
Po raz pierwszy był wobec niej tak ostry.
Nie wiedziała dlaczego. Zastanawiała się, czy to miało coś wspólnego z bronią. Może obudziła w nim agresję.
Kiedy ściskał jej sutki, czuła ból. Wewnątrz też odczuwała dyskomfort, a jutro będzie miała fioletowe sińce na ramionach.
Nie miała orgazmu. Nie tym razem.
Kiedy skończył, było jasne, że jest na niego zła. Nie powiedziała ani słowa, ale wiedziała, że on zdaje sobie z tego sprawę. Samo milczenie mówiło wiele.
Nie mógł jednak wiedzieć, że była równie zła na siebie, bo go nie powstrzymała.
Nigdy nie próbowała go powstrzymać.
Po prostu mu na to pozwalała.
– Zadzwonię do ciebie – powiedział.
Wychwyciła w jego głosie skruchę.
Ale niewystarczającą.
Zatrzasnęła drzwi samochodu i nie odwróciła się za siebie.
Nie miała zamiaru odbierać od niego żadnych telefonów. Ani teraz, ani jutro, a może już nigdy więcej. Byli przecież inni chłopcy.
Takich rzeczy się nie robi.
Nie rani się ludzi bez powodu, tylko dlatego, że tak chcesz, a ktoś ci pozwala.
Wbiegła po schodach na ganek, otworzyła drzwi i weszła do środka.
Matka siedziała w salonie i czytała wczorajszą gazetę. Po dochodzącym z kuchni bogatym zapachu zorientowała się, że dzisiaj na obiad będzie szynka w kapuście.
– Cześć, Liddy – powiedziała matka i spojrzała na nią znad rozpostartej gazety. – Co się stało? – zapytała.
Jedyne, na co było ją stać, to płacz. Matka odłożyła gazetę, wstała, przytuliła ją do siebie i zapytała ponownie, co się wydarzyło. Ale Lydia nie mogła powiedzieć, bo nie mogła się przecież przyznać, że uprawia seks z chłopakami – nie w jej wieku, nie w tej rodzinie.
A więc Liddy miała kolejną małą tajemnicę.
Plymouth, New Hampshire
Lipiec, 1971
Siedzieli przy biurku w małym oszklonym boksie, kiedy Harry Danse, szurając butami, przeszedł przez drzwi aresztu. Szkło pokryło się mgłą przez krążący tutaj od wielu lat dym papierosowy, lecz Harry od razu zauważył swojego syna. Skierował się w jego stronę.
– Cześć, Ralph.
Duggan kiwnął mu głową. Zauważył, że Harry przybrał na wadze.
Za to syn wcale na niego nie patrzył.
– Jak się miewa Ruth?
– Bez zmian.
Ralph Duggan współczuł facetowi. Harry poślubił piękną, młodą kobietę, która zmieniła się w starą, trzymającą go za jaja zrzędę, a obecny tu chłopak, Arthur, znowu wpadł w tarapaty.
Ale tym razem złapali go na gorącym uczynku.
– Zanim zaczniemy się zagłębiać w to, co się wydarzyło, chciałbym, żebyś coś zobaczył – powiedział Harry.
Sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął z niej złożoną kartkę.
– Co to? – zapytał Duggan.
– Szkolna cenzurka. Widzisz, co tu jest napisane? Same piątki, tylko z algebry czwórka. Chłopak sobie dobrze radzi, Ralph.
– To pewnie pomysł Ruth?
– Zgadłeś. Przyszłaby tutaj sama, gdyby się lepiej czuła.
– Grypa?
– Aha.
Duggan westchnął i usadowił się wygodniej na krześle. Patrzył na dyplom. Harry nie żartował, same piątki. Oddał mu świadectwo z powrotem. Harry złożył je i schował do kieszeni koszuli tak ostrożnie, jakby to była kartka z rodzinnej Biblii.
– Pozwól, że cię o coś zapytam, Harry. Usiądź. Jak ci idzie w sklepie?
Harry spoczął na krześle.
– Nieźle, to w końcu nadal jedyne miejsce w Ellsworth, gdzie możesz kupić i mydło, i powidło. Ludziom nie chce się przyjeżdżać tutaj, do miasta, albo fatygować do Compton.
– A te nowe sklepy na dziewięćdziesiątej trzeciej? Dały ci w kość?
– No, może odrobinę.
– Dlaczego więc nie radzicie sobie z chłopakiem, Harry?
– W przyszłym roku mieliśmy wysłać go do college’u.
– Dacie radę?
– Sądzę, że tak.
Duggan spojrzał na chłopaka, a potem na ojca. Arthur siedział wciśnięty w krzesło, miał kwaśną minę i wyglądał marnie. Ale Duggan podejrzewał, że chłopak ma to gdzieś, że został złapany. Harry nachylił się, po czym zgarbiony oparł się o biurko. Z jakiegoś powodu przypomniał policjantowi psa, który prosząc o smakołyk, łasi się i wpatruje we właściciela dużymi błagającymi oczyma. No cóż, dzisiaj na pewno nie dostanie żadnych łakoci.
Sięgnął do kieszeni, po czym wyciągnął z niej szwajcarski scyzoryk wojskowy, był gruby i czerwony.
– Masz takie w sklepie, co nie?
– No pewnie.
– Za ile je sprzedajesz?
– Takie jak twój za jakieś dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć dolarów.
– A więc dlaczego Arthur próbował ukraść ten nóż u Beckera?
Harry wydawał się niepocieszony. Pokręcił głową.
– Tak, też chciałbym wiedzieć – powiedział Duggan.
Pozwolił, by cisza zawisła na chwilę w powietrzu. Chociaż tyle mógł zrobić.
– Sęk w tym, że Becker nie wnosi oskarżenia. Przyznam, że według mnie robi źle. Ale staruszek zna cię i poważa, Harry, bo siedzicie obaj w tym samym interesie od lat. Jeśli o mnie chodzi, to skierowałbym sprawę do sądu dla nieletnich. Dobrze wiesz, tak jak i ja, że nie jest to pierwszy raz, kiedy Arthur wpada w tarapaty, choć wcześniej nigdy nie złapaliśmy go za rękę.
Usłyszał, że chłopak coś mamrocze.
– Słucham?
– Mówiłem, że wy nigdy…
– No właśnie. Nigdy. Ale powiem ci coś, chłopcze. Wystarczy mi jedno spojrzenie, bym wiedział, że jesteś winny jak cholera, nie próbuj więc robić mnie w chuja, bo wiem też, że to ty jesteś odpowiedzialny za ubiegłoroczne włamanie. Ale masz rację. My nigdy. Ale kiedyś, któregoś dnia, ktoś cię nakryje. Możesz się założyć o swoje jebane piątkowe świadectwo. Ktoś cię złapie.
Spojrzał na Harry’ego. Nadal przypominał Dugganowi psa, tym razem zbitego.
Czemu zawsze miał ogromną ochotę przeprosić tego człowieka?
– Możesz zabrać go do domu, Harry. I pozdrów ode mnie Ruth.
Otworzył przed nimi drzwi. Chłopak wyszedł pierwszy. Był szczupły, poruszał się szybko. Ojciec człapał za nim o wiele wolniej. Mogliby spokojnie zostać wzięci za parę nieznajomych, którzy akurat przypadkiem idą tym samym korytarzem.
Duggan wyjrzał z boksu.
– Harry?
Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił. Jego syn nadal szedł w stronę drzwi.
– Na jakie studia, Harry? Gdzie go wysyłacie?
– Uniwersytet w Bostonie. Boston, Massachusetts.
Powiedział to tonem mającym sugerować dumę. Duggan pokiwał głową.
– No cóż… Powodzenia, Harry.
Patrzył, jak mężczyzna odchodzi. Zapalił papierosa i usiadł z powrotem przy biurku.
Zastanawiał się, czy to jego ostatnie spotkanie z Arthurem Danse’em. Pewnie tak, chłopak jesienią idzie na studia. Nie mógł powiedzieć, że będzie mu z tego powodu przykro.
Uniwersytet Bostoński. Szkoła z dobrą reputacją, nawet Duggan o niej słyszał. Na swój sposób mu to zaimponowało.
Ale śmieć pozostanie śmieciem – pomyślał. Teraz to Boston będzie miał z nim problem.
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12
tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21
e-mail: [email protected]
www.papierowyksiezyc.pl