Przebudzenie - Jack Ketchum - ebook + audiobook + książka

Przebudzenie ebook i audiobook

Jack Ketchum

3,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Grecja, starożytna kraina pełna tajemnic, legend i mitów…

Biznesmen Jordan Chase odwiedza historyczny grobowiec, w którym doświadcza mrocznej wizji przyszłości. To właśnie tutaj, Lelia – piękna, ale niebezpieczna kobieta, zaprzyjaźnia się z grupą turystów… by wkrótce zesłać na nich koszmarny ból. Żyje, by uwodzić i niszczyć. Żyje, aby karmić się ludzką ofiarą.

Lelia to coś więcej niż mit. Coś więcej niż przesąd. Lelia… jest zabójcza…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 1 min

Lektor: Andrzej Hausner
Oceny
3,2 (31 ocen)
4
11
5
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kadynkaczyta

Całkiem niezła

To moje pierwsze spotkanie z tym autorem i na ten moment ostatnie. Jego styl pisania niekoniecznie wkradł się w moje gusta. Cała historia zapowiadała się świetnie, ale im dalej tym bardziej mnie nudziła. Chciałam poczuć tą grozę, którą ponoć dużo osób czuło, ale nic takiego nie miało miejsca. Bohaterowie dla mnie byli bez wyrazu lub po prostu mnie denerwowali. Liczyłam na mocne zakończenie, a dostałam coś co moim zdaniem wyszło z kapelusza razem z królikiem. Nie wiem skąd autor wziął takie zakończenie, ale nie przemówiło do mnie. Na sto procent nie wrócę już do tej książki. W sumie jakbym jej nie przeczytała to nic bym nie straciła.
20
bookczystakartka

Całkiem niezła

Taka sobie...Świetnie napisana ale sama historia jakoś do mnie nie trafiła
00
coolturka

Całkiem niezła

„Przebudzenie” Jacka Ketchuma było wyjściem z mojej strefy komfortu w bardziej mroczne i brutalne rejony ludzkiej osobowości. Akcja biegnie dwutorowo: poznajemy tajemniczą, niebezpieczną, okrutną i złą Lelię oraz Jordana Chase'a, mężczyznę obdarzonego niezwykłym darem, który podczas zwiedzania starożytnego greckiego grobowca, doświadcza przerażających wizji. Jack Ketchum to specjalista w swoim gatunku, a jest nim horror. Muszę przyznać, że nieszczególnie przepadam za tego typu historiami, ale tym razem dałam się uwieść magii nazwiska. Ten romans nie wyszedł mi na dobre, albowiem wiele scen dalece wykraczało poza moje granice tolerancji i pojmowania. Nie do końca odnalazłam się w tej 'estetyce' i momentami nie potrafiłam nadążyć za 'wizjami' autora. Nie kręci mnie brutalność, krew i przemoc, dlatego tak bardzo przerażała mnie postać Lelii, ale lubię Grecję, nie tylko tę starożytną, magię i wierzenia oraz fascynują mnie bohaterowie z tzw. szóstym zmysłem. Powietrze tutaj, aż wibruje o...
00
alenajpierwksiazka

Z braku laku…

Jaki horror sprawił, że baliście się zasnąć, bo czuliście, że coś czai się w mroku? Polećcie mi tytuły, które naprawdę was przeraziły! Ketchum to autor, który zazwyczaj potrafi wywołać emocje, wyciągając na powierzchnię mrok ukryty w ludzkiej naturze. Niestety, w „Przebudzeniu” ten mrok, choć obecny, nie potrafi w pełni poruszyć, a z całą pewnością nie poruszył mnie. Powieść przypomina obietnicę, która budzi ciekawość, ale ostatecznie pozostawia uczucie niedosytu. Na pierwszy rzut oka fabuła ma potencjał – Grecja, starożytne tajemnice, grobowiec i nadprzyrodzona siła w postaci Lelii, która żyje, by karmić się ludzkim cierpieniem. Brzmi jak materiał na opowieść, która mrozi krew w żyłach. Problem w tym, że książka balansuje na granicy horroru i dramatu psychologicznego, nie mogąc zdecydować, czym tak naprawdę chce być. Gdy już wydaje się, że akcja nabiera tempa, nagle wyhamowuje, zmuszając czytelnika do przejścia przez fragmenty, które zbyt długo przeciągają wątki i rozcieńczają napięc...
00
Moni_Dana

Nie polecam

Beznadzieja, nudne i puste.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuSHE WA­KES BY JACK KET­CHUM
Co­py­ri­ght © 2003 by Dal­las Mayr All ri­ghts re­se­rved
Pol­ski ty­tuł: PRZE­BU­DZE­NIE Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2024 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2024 Ro­bert J. Szmidt
Tłu­ma­cze­nieRo­bert J. Szmidt
Re­dak­cjaUr­szula Gard­ner
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w In­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-609-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Pauli White,

dzięki któ­rej

tra­fi­łem

na wy­spy grec­kie

PO­DZIĘ­KO­WA­NIA

Po­dzię­ko­wa­nia za po­moc przy wer­sji pier­wot­nej nie­chaj przyjmą: Su­san Al­li­son, El­len An­to­ville, Ca­role Ba­tes, Dean Kalt­sas, Ta­sos Mo­ut­zo­uris, Alice Mar­tell, Mar­jo­rie She­pa­tin i Evan­ge­lina Si­riandu, za tę nową na­to­miast: Rich Chi­zmar, Neal McPhe­eters, a zwłasz­cza Ca­ro­lyn Kes­sa­ra­tos. Na pas sto kalo[1].

PRO­LOG

SFINKS

Jako ni­gdy wil­kowi ba­ran nie do­wie­rza.

Ho­mer, Iliada, przeł. Fran­ci­szek Ksa­wery Dmo­chow­ski

LE­LIA

Gre­cja, 1984San­to­ryn

Ciało. Za­wsze ciało...

Zro­biła krok do tyłu na chłod­nej be­to­no­wej pod­ło­dze, usi­łu­jąc się przej­rzeć w ma­łym ła­zien­ko­wym lu­strze, je­śli nie od stóp do głów, to przy­naj­mniej od głowy do ko­lan. Udało jej się to do­piero wtedy, gdy sta­nęła po­środku sy­pialni. Na łóżku le­żały jej rze­czy, w schlud­nych kup­kach, co lep­sze zdą­żyła prze­nieść do szafy. Dla od­miany ple­cak dru­giej dziew­czyny przy­po­mi­nał otwartą ranę, z któ­rej są­czyły się na ze­wnątrz pstro­kate stroje za­ście­ła­jące na­rzutę, po­duszkę i spły­wa­jące aż na pod­łogę.

Nie pa­mię­tała, jak tamta się na­zywa. Ula, a może Mia. Ja­koś po szwedzku. Po­dró­żo­wała od dłuż­szego czasu, jej białe rze­czy dawno zsza­rzały. Dla­czego ich nie prała? Nie była już prze­cież w brud­nych, za­pusz­czo­nych In­diach.

Od­wró­ciła z nie­sma­kiem wzrok od cu­dzych ubrań i spoj­rzała po­now­nie w lu­stro.

Na­wet po tym, jak się ro­ze­brała, śmier­działa jak świ­nia – czy ra­czej jak osioł.

Z przy­stani do mia­sta wio­dło pięć­set sześć­dzie­siąt sześć stopni. W upale po­łu­dnia zwie­rzęta mo­zo­liły się i po­ciły. Po­ga­niacz ze­zwa­lał im tylko na krótki od­po­czy­nek, po czym sma­gał ba­tem ostat­niego, a ten pod­ry­wał się, pło­sząc resztę.

Lu­biła jazdę wierz­chem, uczu­cie mię­śni pod nią się na­pi­na­ją­cych. Wy­cią­gała rękę, by po­kle­pać osiołka po szyi, twar­dej, zgrza­nej i wil­got­nej. Zda­wało jej się, że wy­czuwa cier­pie­nie zwie­rzę­cia, jego znój.

Jak­kol­wiek silny or­ga­nizm, za­wsze jest ciało. Mięk­kie, ule­głe.

Tu­taj.

Uszczyp­nęła bladą skórę mię­dzy ta­lią i bio­drem.

I tu­taj.

Z boku pod pa­chą, gdzie za­czy­nała się pierś.

Prze­nio­sła spoj­rze­nie na swoje łóżko. Przy­bor­nik do szy­cia le­żał otwarty.

Uszczyp­nęła we­wnętrzną część uda.

I jesz­cze tu, po­my­ślała, czu­jąc dreszcz.

Jej współ­lo­ka­torka prze­by­wała na ta­ra­sie trzy pię­tra wy­żej, po­dzi­wia­jąc wi­dok góry w ga­sną­cym słońcu. Le­lia wie­działa, co tamta wi­dzi: długą na dzie­sięć i sze­roką na osiem ki­lo­me­trów za­tokę, kra­ter uśpio­nego wul­kanu – jedno i dru­gie iskrzące się w świe­tle. La­zu­rowe niebo i la­zu­rowe mo­rze, które zbie­gały się, two­rząc nie­skoń­czony ho­ry­zont. Z tej wy­so­ko­ści wi­dok był spek­ta­ku­larny, z pew­no­ścią za­trzyma tamtą na pe­wien czas. Nie na długo jed­nak. Jak za­wsze.

Od­na­la­zła igłę w przy­bor­niku. Się­gnęła po wa­cik. Igłę umie­ściła mię­dzy zę­bami. Z bocz­nej kie­szeni torby po­dróż­nej wy­jęła pu­dełko za­pa­łek z na­zwą pa­ry­skiej re­stau­ra­cji na wierz­chu. Wró­ciła do lu­stra.

Na­uczyła się tego lata temu, z po­czątku przy­cho­dziło jej z tru­dem, ale z cza­sem za­częło da­wać sa­tys­fak­cję, a na­wet przy­no­siło przy­jem­ność. Za­pa­liła za­pałkę i przy­tknęła do igły. Czu­jąc woń siarki, pa­trzyła, jak czu­bek czer­nieje. Prze­tarła go wa­ci­kiem.

Ujęła skórę na we­wnętrz­nej stro­nie uda w dwa palce i od­cią­gnęła na bez­pieczną od­le­głość od mię­śnia pod spodem, na­stęp­nie przy­ło­żyła do niej igłę i po­woli wpro­wa­dziła do środka, do po­łowy dłu­go­ści. Z za­mknię­tymi oczami wy­obra­żała so­bie, jak szpic roz­dziela tkanki, zmu­sza ko­mórki, by do­sto­so­wały się do ob­cego kształtu.

Po­ru­szyła oczami pod po­wie­kami. Udo jej za­pul­so­wało, skóra za­pie­kła ją od przy­pa­le­nia.

Wolno wy­cią­gnęła igłę, skon­cen­tro­wana, sku­piona na uczu­ciu za­my­ka­nia się tka­nek mi­li­metr po mi­li­me­trze, gdy ciało ule­gało znów sca­le­niu, gdy przy­wra­cała so­bie stan ca­ło­ści.

Cała, ale nie do końca, w jej gło­wie po­ja­wiła się myśl. Ko­mórki pro­te­sto­wały. Usta, piersi, brzuch – od­bi­cie w lu­strze lśniło.

Nie­znisz­czalna, ale nie do końca. Złu­dze­nie.

Ból ustą­pił. Ode­tchnęła głę­boko.

Wpa­trzyła się w swoje bla­do­nie­bie­skie oczy, pło­mienne i śliczne.

Za­wsze jest ciało...

Coś do zdo­by­cia, do po­ko­na­nia.

JOR­DAN THAYER CHASE

My­keny

Wdra­pał się pod górę pół­tora ki­lo­me­tra i wresz­cie zo­ba­czył ru­iny twier­dzy hen wy­soko w od­dali, plamę skał w ko­lo­rze miodu na tle buj­nej zie­leni po­ra­sta­ją­cej góry. Mia­sto miał za sobą – re­stau­ra­cje i bary o na­zwach ta­kich, jak Aga­mem­non, Me­ne­laos i Kli­taj­me­stra, skle­piki dla tu­ry­stów i ho­tele, na­sto­lat­ków w di­zaj­ner­skich kurt­kach śmi­ga­ją­cych na sku­te­rach, ry­czą­cych jak za­rzy­nane wie­prze – i cie­szył się z tego, że je tam zo­sta­wił.

Mi­nął znaj­du­jące się na po­bo­czu dwa sta­no­wi­ska z kryp­tami w trak­cie od­sła­nia­nia. Do­linę bie­gnącą wzdłuż drogi po­ra­stały cy­prysy, agawy i wiot­kie czer­wone maki. Słońce nie grzało zbyt mocno. W uszach świsz­czał tylko wiatr, pod­wie­wa­jący spód­nice tu­ry­stek i szar­piący dasz­kami, które miały chro­nić przed słoń­cem. Był co­raz bli­żej ruin.

Po pra­wej miał stado kóz i owiec pa­są­cych się wśród wy­so­kiej trawy. Przy­sta­nął i ob­ser­wo­wał je, do­póki pa­sterz nie zdjął czapki i nie za­czął się na niego ga­pić. Od­po­wie­dział na to har­dym spoj­rze­niem.

Czy­tał w męż­czyź­nie jak w otwar­tej księ­dze.

Ła­twi­zna.

Z tru­dem kieł­znany gniew. Gniew i święte obu­rze­nie.

Znał po­wód. Ob­razy prze­wi­nęły mu się przed oczami. Trzy dni wcze­śniej grupa pi­ja­nych mło­dzi­ków, tu­ry­stów, ob­rzu­ciła stado zwie­rząt pu­stymi pusz­kami, bu­tel­kami, nie­do­je­dzo­nymi ka­nap­kami z fetą. Wi­dział to rów­nie do­brze, jak pa­sterz przed nim, gdy zbul­wer­so­wany ze­rwał na­kry­cie głowy i ma­cha­jąc nim, za­czął wy­krzy­ki­wać ze zło­ścią. Mło­dzicy śmiali się i wy­ty­kali go pal­cami, za­nim ucie­kli.

Czuł wście­kłość męż­czy­zny, jego ból i zde­ner­wo­wa­nie.

Jedna z kóz na­dal uty­kała. Któ­ryś z mło­dzi­ków ude­rzył ją w pisz­czel bu­telką po pi­wie. Chase bez trudu wy­ło­wił ofiarę wzro­kiem. Tamta. Koź­liczka wła­ści­wie. Ulu­bie­nica pa­ste­rza, do­kład­nie na­prze­ciwko niego.

W męż­czyź­nie na­ra­stała nie­uf­ność.

Chase się od­da­lił.

Droga była stroma. Od­dy­chał ciężko. Czter­dzie­ści pięć lat, zbyt dużo wy­pa­lo­nych pa­pie­ro­sów i za dużo wy­pi­tej whi­skey. Wy­si­łek mu jed­nak nie prze­szka­dzał. Ktoś jego po­stury mu­siał ćwi­czyć, w prze­ciw­nym ra­zie jego ciało za­mie­ni­łoby się w bu­dyń. A ostat­nimi czasy nie miał tej ak­tyw­no­ści za dużo. Brzuch po­zo­stał pła­ski, a barki sze­ro­kie jak za­wsze, ale za­czął tra­cić siłę w no­gach. Będę mu­siał nad tym po­pra­co­wać, uznał. Po po­wro­cie.

Je­śli wrócę.

Ta myśl rzu­ciła się na niego ni­czym wąż już drugi raz tego dnia.

Mogę tu umrzeć.

Za­po­mnij o tym, upo­mniał się w du­chu. Mu­sisz iść da­lej przed sie­bie.

W lewo od­cho­dziła wą­ska ścieżka ozna­czona drew­nia­nym dro­go­wska­zem z na­pi­sem: DO SKARBCA ATRE­USZA.

W gło­wie po­czuł brzę­cze­nie, jakby za­lęgł mu się tam rój roz­wście­czo­nych in­sek­tów. Dło­nie za­drżały.

Tak, po­my­ślał. Do­kład­nie tu­taj.

Otarł czoło. Choć nie było prze­sad­nie go­rąco, i tak ubrał się za grubo. Szara ma­ry­narka zdą­żyła się wy­miąć, a dro­gie skó­rzane buty przy­ku­rzyć.

Ela­ine cię ostrze­gała, po­my­ślał. Za­nim uda­łeś się na lot­ni­sko. Ale ty zbyt­nio się śpie­szy­łeś.

Nie je­steś na to przy­go­to­wany.

Nie je­steś przy­go­to­wany w naj­mniej­szym stop­niu.

To aku­rat go nie dzi­wiło. Za­wsze był nie­przy­go­to­wany w mniej­szym lub więk­szym stop­niu. Jak choćby z tam­tym pa­ste­rzem – po pro­stu za­czął w nim czy­tać.

I jak z przy­jaz­dem tu­taj – zo­stał tu we­zwany.

Sie­dział w no­wo­jor­skiej sali kon­fe­ren­cyj­nej na wprost swo­jego za­rządu, gdy na­gle w nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób po­czuł, że My­keny do niego prze­ma­wiają.

A wła­ści­wie krzy­czą, spro­sto­wał te­raz w my­ślach. Ból głowy był na­tych­mia­stowy, ośle­pia­jący.

Mu­szę po­le­cieć do Ta­sos, oznaj­mił Ela­ine. Spraw­dzić, co z umową eks­por­tową.

Znała go na wy­lot, wie­działa o jego da­rze, nie zgło­siła więc za­strze­żeń, choć oboje mieli świa­do­mość, że in­te­resy można rów­nie do­brze za­ła­twić przez te­le­fon, co za­ję­łoby znacz­nie mniej czasu. Była to tylko wy­mówka, przez wzgląd na nią, żeby się nie mar­twiła. Jego żona tyle ro­zu­miała.

Jak do­tąd na­wet się nie skon­tak­to­wał z ni­kim z Ta­sos. Nie mógłby tego zro­bić, na­wet gdyby chciał.

Le­d­wie pa­mię­tał wy­sia­da­nie z sa­mo­lotu i jazdę tak­sówką na dwo­rzec au­to­bu­sowy, żeby ku­pić bi­let i przy­je­chać tu­taj.

My­keny za­mknęły go w swoim uści­sku. A on im się pod­dał.

Zda­rzało mu się to wcze­śniej, choć ni­gdy aż tak.

Zwie­dzał ja­kieś miej­sce, a ono nie­ocze­ki­wa­nie się­gało ku niemu. Za­wsze było to miej­sce sta­ro­żytne. Od­bie­rał to jako do­tyk sta­ro­żyt­no­ści, jakby ży­wej. Głę­boko go to po­ru­szało. Był świa­dom to­wa­rzy­szą­cego temu nie­bez­pie­czeń­stwa. Był świa­dom zmian, które w nim za­cho­dziły – zwy­kle na lep­sze.

Tym ra­zem od­było się to ina­czej.

Zu­peł­nie jakby ktoś za­czął mu roz­ka­zy­wać. Chase, za­bierz dupę w troki i ru­szaj do Gre­cji. Miał wra­że­nie, jakby czy­jaś silna dłoń po­cią­gała za sznurki, a on był tylko ma­rio­netką.

Do­świad­cze­nie pod­po­wia­dało mu, że nie warto się opie­rać.

Po­słu­chał więc.

A te­raz stał w słońcu, mru­żąc oczy – znowu nie­przy­go­to­wany – i ża­ło­wał, że nie ma przy so­bie ciem­nych oku­la­rów.

W Ame­ryce zo­sta­wił kilka ty­sięcy osób, za­leż­nych od niego w taki czy inny spo­sób, w fir­mach o na­zwach: La­ser­lab, Amp­comp, JTC Im­ports. W ich oczach po­stę­po­wał jak głu­piec, oka­zy­wał się nie­od­po­wie­dzialny.

Nie przej­mo­wał się.

Nie był też prze­cież tym dzie­cia­kiem, który pod pa­lą­cym mek­sy­kań­skim słoń­cem rył w ru­inach Te­noch­ti­tlán.

Tym rów­nież się nie przej­mo­wał.

Miał ta­kie uczu­cie, jakby ni­gdy w ży­ciu nie uczy­nił nic waż­niej­szego. I nie­ważne, że mu­siał tyle na to cze­kać.

Do­świad­cze­nie na­uczyło go wie­rzyć w tego typu rze­czy. Zresztą co in­nego mógłby zro­bić?

Idąc przez la­sek, do­tarł do końca drogi. Cze­kała tam na niego furtka z siatki, byle jak skle­cona kasa, a w niej ni­ski śniady bi­le­ter w ciem­nych oku­la­rach. Za­pła­cił mu sie­dem­dzie­siąt drachm, ode­brał swój bi­let i pod­jął wspi­naczkę.

Ścieżka skrę­cała w lewo. Już za pierw­szym za­krę­tem Chase na­tknął się na dro­mos[2], długi na sto i sze­roki na ja­kieś trzy i pół me­tra ko­ry­tarz wy­rżnięty w gó­rze i ob­ło­żony ka­mie­niem po­łą­czo­nym za­prawą. Bryły skalne były ogromne. Cy­klo­powe. Tak, to było od­po­wied­nie słowo. Uło­żone gi­gan­tyczną ręką. Chase za­głę­bił się we wnę­trzu.

Góra wo­kół niego opa­dała ła­god­nymi zbo­czami, upstrzona brą­zową i zie­loną trawą, po­śród któ­rej wy­so­kie wą­skie wej­ście do gro­bowca przy­po­mi­nało ogromny, dwu­na­sto­me­trowy szty­let wbity w jej serce, pe­łen okru­cień­stwa, ale też wspa­nia­ło­ści, duży wy­star­cza­jąco, by za­bu­rzyć per­spek­tywę i po­czu­cie od­le­gło­ści. Ro­zu­miał już, dla­czego sta­ro­żytni Grecy przed­sta­wiali bo­gów jako lu­dzi. Któż mógł po­wie­dzieć, czy to miej­sce zbu­do­wali ci pierwsi czy ci dru­dzy?

Gro­bo­wiec Aga­mem­nona, jak uwa­żał Schlie­mann.

Aga­mem­non...

Król, który po­wiódł Gre­ków do Troi. Spad­ko­bierca klą­twy domu Atre­usza – rodu o po­cząt­kach się­ga­ją­cych nie­pa­mięt­nych cza­sów, za­ło­żo­nego przez braci, z któ­rych je­den kar­mił dru­giego cia­łem wła­snych dzieci. Król ludu epoki brązu ży­ją­cego szes­na­ście wie­ków przed Chry­stu­sem i wie­rzą­cego w bó­stwa ziemi i plo­nów, nie po­ko­jowo na­sta­wio­nych pod­nieb­nych bo­gów Olimpu.

Aga­mem­non. Za­bójca wła­snej córki. Uśmier­cony przez swoją żonę i kró­lową.

Po­świę­ce­nie męż­czy­zny, pier­wiastka ge­ne­ra­tyw­nego, ko­bie­cie, pier­wiast­kowi pro­kre­atyw­nemu.

Zda­rze­nie, do któ­rego do­cho­dziło na ca­łym świe­cie wciąż od nowa, ile­kroć w ja­kiejś kra­inie za­pa­no­wał głód i lu­dzie zna­leźli się w po­trze­bie. Pew­nie był ktoś taki, po­my­ślał Chase. Pew­nie jest w tej hi­sto­rii ziarno prawdy. Męż­czy­zna po­świę­cony – jak wielu kró­lów przed nim, gdy stali się zbyt sta­rzy, gdy stra­cili au­to­ry­tet bądź ich po­tęga zbla­dła – bo­gini ziemi, aby ją użyź­nić i roz­po­cząć cały pro­ces od nowa.

W tym przy­padku My­keń­czycy.

Po­wiew wia­tru zmierz­wił jego rzad­kie sza­ty­nowe włosy, przy­gła­dził je więc dło­nią, póź­niej otarł stru­myk potu ciek­nący mu po twa­rzy.

Gro­bo­wiec na­dal ema­no­wał ener­gią, przy­cią­gał ma­gne­ty­zmem. Dało się to wy­czuć na­wet tu­taj, na ze­wnątrz.

Chase za­trzy­mał się przy wej­ściu i zaj­rzał do środka. Pu­sto. Ubiegł pierw­szych tu­ry­stów, któ­rzy wciąż zwie­dzali twier­dzę.

Świet­nie.

Ogar­nęło go pod­nie­ce­nie. Wy­ostrzył zmy­sły, nie­mal cał­kiem za­mie­ra­jąc. Otwo­rzył się na to, co cze­kało go we­wnątrz, pod­czas gdy ad­re­na­lina wolno pły­nęła w jego ży­łach. Było tak, jak po­winno.

No da­lej, po­na­glił się w du­chu.

Chwilę póź­niej wkro­czył do środka.

Wraz z pierw­szym kro­kiem za­czął do niego śpie­wać to­los[3].

Nor­mal­nie śpie­wać.

Sły­szał bu­cze­nie psz­czół – ale skąd? Nie wi­dział prze­cież żad­nej. Prę­dzej były to osy ma­jące gniazda w za­głę­bie­niach skal­nych. Oprócz mo­no­ton­nego bu­cze­nia także świer­go­ta­nie pta­ków, dzie­sią­tek pta­ków, wró­bli; sta­wało się co­raz gło­śniej­sze, w miarę jak po­su­wał się w głąb. Skrzy­dlaci straż­nicy upo­mi­nali go ze swo­ich gniazd i prze­fru­wali tuż pod skle­pie­niem przy­po­mi­na­ją­cej ul kom­naty zbu­do­wa­nej w ten spo­sób, że każdy krok wpra­wiał ją w drże­nie za sprawą krót­kiego stac­cato ech. Chase do­tarł do jej cen­tral­nego punktu.

Stał tam, przy­glą­da­jąc się ścia­nom po­czer­nia­łym od ognisk pa­ste­rzy, wiel­kim ka­mie­niom pod­stawy, które sta­wały się co­raz mniej­sze w miarę wzno­sze­nia, aż osią­gnęły roz­miar zwy­kłej ce­gły, na skle­pie­niu uło­żone w kon­cen­tryczne kręgi. Nie­długo po­tem trele uci­chły. Po­wie­trze było chłodne i nie­ru­chome. Po­je­dyn­cza smuga ja­snego świa­tła wpa­da­jąca przez otwór wej­ściowy ską­pała go zło­tem.

Wy­rzu­cił z głowy wszystko, sam stał się otwartą księgą.

Choć nie do końca, prze­mknęła mu myśl.

Miał po­czu­cie prze­szło­ści, lecz nie wła­dzy. Ta była gdzie in­dziej. Ale bli­sko. Bar­dzo bli­sko.

Tam.

Po pra­wej znaj­do­wało się przej­ście, wy­so­kie może na dwa me­try – mniej­sza wer­sja gar­gan­tu­icz­nych wrót, przez które prze­szedł przed chwilą. W sam raz dla męż­czy­zny ta­kiego jak on. Czuł pew­ność, że in­tu­icja go nie za­wo­dzi.

To na pewno tam.

Gdy ru­szył na wskroś kom­naty, wró­ble po­now­nie za­pro­te­sto­wały, on jed­nak nie za­trzy­mał się, do­póki nie do­tarł do drzwi. Ma­sywne nad­proże za­wi­sło cen­ty­me­try nad jego głową. Zer­k­nął do środka.

Być może wcze­śniej, o po­ranku, do dru­giej kom­naty wpa­dało świa­tło, lecz nie te­raz.

Wpa­try­wał się w głę­boką czerń nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

Oczy nie chciały się przy­zwy­czaić do ciem­no­ści. Po­czuł, że od­bija się od mroku jak od ściany.

Pod­niósł rękę, wy­cią­gnął ją przed sie­bie.

Od­ci­nek od dłoni do łok­cia znik­nął cał­ko­wi­cie.

Wy­tę­żył spoj­rze­nie, po­tem opu­ścił po­wieki i roz­warł je po­now­nie. Na­dal nic. Palce, nad­gar­stek, przed­ra­mię – wszystko znik­nęło. Po krę­go­słu­pie prze­biegł mu dreszcz.

Uniósł drugą rękę i ru­szył przed sie­bie.

*

Ani czerń nocy. Ani czerń pod po­wie­kami. Ani po­łą­cze­nie obu tych czerni.

Coś głęb­szego niż one, znacz­nie głęb­szego. Dno ot­chłani, któ­rej nie do­się­gnęło ni­gdy żadne świa­tło. Chase czuł, że jego źre­nice roz­sze­rzają się do gra­nic, pró­bu­jąc do­sto­so­wać się do tego nie­moż­li­wego śro­do­wi­ska.

Su­nął po­mału na­przód, kie­ru­jąc się do­kład­nie na wprost. Po­wie­trze tu było o wiele chłod­niej­sze i wil­got­niej­sze. Ale nie czuć go było stę­chli­zną – tylko zie­mią, czymś czy­stym i twar­dym. Miał pew­ność, że miej­sce, w któ­rym się te­raz znaj­duje, nie wy­szło spod ręki czło­wieka. Mu­siała to być na­tu­ralna ja­ski­nia, ko­mora głę­boko w trze­wiach góry. Stą­pał ostroż­nie, by unik­nąć usko­ków i pro­gów. Szu­rał no­gami i po­ru­szał przed sobą rę­kami ni­czym śle­piec. Był ślep­cem. Był Edy­pem. Trzy me­try. Sześć me­trów. Sie­dem.

W dal­szym ciągu nic tylko ciem­ność. Nie oglą­dał się za sie­bie.

Nie sły­szał nic poza szu­ra­niem wła­snych stóp na nie­rów­nym pod­łożu, poza tym szu­ra­niem i wła­snym od­de­chem. Na­wet ptaki zu­peł­nie umil­kły.

Za­sta­na­wiał się, czy jest sam.

Wresz­cie jego dło­nie na­po­tkały chłodny zro­szony ka­mień.

Pod tym do­ty­kiem prze­szył go prąd. Po­czuł, że coś go prze­peł­nia, ja­kaś wspa­niała, mo­carna obec­ność. Tak silna, że nie­omal do niej prze­mó­wił: „Tak, sły­szę cię. Tak”.

Od­wró­cił się ple­cami do muru i wbił spoj­rze­nie w drzwi, któ­rymi tu się do­stał. Uj­rzaw­szy de­li­katną mio­dową po­światę, roz­luź­nił się mo­men­tal­nie, ucie­szony, że znów wi­dzi. Na ra­mio­nach czuł szorst­kość ka­mie­nia.

Po­trzą­snął głową z nie­do­wie­rza­niem.

Szedł w ciem­no­ściach. Pły­nął przez czerń.

A jed­nak przed nim cią­gnął się szpa­ler za­pa­lo­nych świec. Stały na roz­miesz­czo­nych w rów­nych od­stę­pach ka­mien­nych pły­tach. Zwy­kłe uro­dzi­nowe świeczki. Nie­wiel­kie, roz­ja­śniały tylko ma­leńki krąg prze­strzeni wo­kół.

Ale pło­nęły.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1]να πας στο καλό (gr.) – wszyst­kiego do­brego! (Wszyst­kie przy­pisy dolne po­cho­dzą od re­dak­tora pol­skiego wy­da­nia). NOTA OD RE­DAK­TORA: Je­śli cho­dzi o grekę – ma­jąc świa­do­mość normy PN-ISO 843: „Kon­wer­sja zna­ków grec­kich na znaki ła­ciń­skie”, re­dak­tor pol­skiego wy­da­nia zde­cy­do­wał się na uży­cie tra­dy­cyj­nej pol­skiej trans­kryp­cji fo­ne­tycz­nej, aby czy­tel­nik miał ja­sność co do brzmie­nia wtrę­tów w tym ję­zyku.
[2] Dro­mos – wą­ski ko­ry­tarz pro­wa­dzący do bu­dowli świą­tyn­nej lub do wnę­trza ko­mory gro­bo­wej; znany m.in. w my­keń­skich gro­bach ko­pu­ło­wych. Źró­dło: En­cy­klo­pe­dia PWN.
[3] To­los – typ gro­bowca na pla­nie koła znany od okresu neo­litu; w epoce brązu cha­rak­te­ry­styczny dla kul­tury egej­skiej; w kul­tu­rze my­keń­skiej mo­nu­men­talne to­losy kuto w skale pa­górka z przed­sion­kiem, dro­mo­sem i okrą­głą ko­morą prze­skle­pioną po­zorną ko­pułą, stąd zwane też gro­bami ko­pu­ło­wymi. Źró­dło: En­cy­klo­pe­dia PWN.