Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Arizona, rok 1848. Rok zakończenia wojny meksykańskiej. Przeznaczenie i pistolety sprawiły, że na swojej drodze w Little Fanny Saloon stanęli: reporter Marion T. Bell i legendarny zwiadowca John Charles Hart.
Miasteczko Gable’s Ferry, słynące z handlu rzecznego powstało niemal z dnia na dzień. Brakuje w nim jedynie kościoła, szkoły i więzienia. Choć niektórzy uważają, że potrzebne byłoby jedynie więzienie. W ciężkim miejscu w czasach bezprawia, któregoś dnia Hart i Bell natkną się na Elenę – młodą i ciężko ranną Meksykanę.
Naga kobieta opowiada im o porwaniu i niewoli, której ona i jej siostra doświadczyły z rąk hermanas de lupo – złowrogich Sióstr Balenzura i ich poplecznika – Paddy’ego Ryana. Wszystko to wydarzyło się w obozie niewolników, po drugiej stronie rzeki nazywanej Garanta del Diablo – Usta Diabła.
Minęło zaledwie trzysta lat od czasów Corteza. Trzysta lat od chwili, gdy Starzy Bogowie Meksyku byli w pełnym i przerażającym rozkwicie: Tezcalipoca – bóg księżyca i nocy; Tlazolteotl – pożeracz plugastwa czy Xipe – władca obdartych ze skóry.
Krew zamiast deszczu. Krew w nagrodę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 102
Rok wydania: 2024
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mommas, don’t let your babiesgrow up to be cowboys...
[Niech żadna matka nie pozwoli,by jej syn wyrósł na kowboja...]
wers piosenki country z 1975 r. napisanej i śpiewanej przez Eda Bruce’a i jego żonę Patsy
JEDEN
Oto, co powiedziała Hartowi, Matce i mnie o tym, jak to się zaczęło.
Ponoć wszystko przez hałas.
Ponoć kuraki ze stodoły domagały się porannego karmienia tak głośno, że z ich powodu nie usłyszała tętentu końskich kopyt.
Elena od dawien dawna nie cierpiała drobiu, a teraz jeszcze to.
Wlepiając zaspane jak zawsze oczy w kłębiące się stado, które pokrywało całe gumno, nabierała paszę z cebrzyka pełnymi garściami i sypała ją tak, by wywabić na zewnątrz głodne ptactwo, które wylało się w końcu na podwórze niczym lawa, po raz kolejny skłaniając dziewczynę do myśli, że kury przypominają zachowaniem raczej mrówki, albo ławice małych rybek żerujących w rzece, niż cokolwiek innego znanego jej z natury. Tyle że żadna mrówka ani płotka nie cuchnie tak straszliwie. To, że kurczaki są tak bardzo od niej zależne, zdumiewało ją. Były przecież szybkie, zdolne do gwałtownych ruchów, i miały takie zimne spojrzenia. Brzydziło ją, że te zaciekłe istoty zostały zredukowane do marnej namiastki samych siebie.
Zdążyła dwa razy zawołać Celinę, swoją siostrę, każąc jej wyzbierać jajka, lecz ta wciąż była dzieckiem i wstawała z największą niechęcią, dlatego poskutkowało dopiero trzecie wezwanie: drzwi się otworzyły i w progu pojawiło się śliczne, na wpół zaspane, nadąsane dziewczę, na którego widok Elena wbrew rosnącemu rozdrażnieniu uśmiechnęła się mimowolnie. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, przeniosła więc wzrok na mętne okno i podciągającego szelki ojca, który rzucił im tylko przelotne spojrzenie i zaraz się odwrócił.
Minęła bez słowa siostrę, a gdy Celina zniknęła w stodole, kilkoma zamaszystymi łukami rozrzuciła resztę paszy ze starego ciężkiego cebrzyka, po czym skierowała się w stronę domu i to właśnie wtedy ich zobaczyła, jak pędzą prosto na nią.
Czterej mężczyźni na młodych, silnych koniach.
Trzej Meksykanie i czwarty, który wydawał się biały, choć wszyscy byli równo zakurzeni i spoceni po długiej jeździe w siodle. Zauważyła też broń, każdy miał karabin i pistolet. Pasy z amunicją krzyżowały się na ich piersiach.
Bojowcy, uznała.
Ich obecność wystraszyła ją i zagniewała jednocześnie. Zwłaszcza tego masywnego łysego białasa, który mierzył ją uważnym i pewnym spojrzeniem szarych oczu, gdy tak sunął przez morze pierzchających pod kopytami kuraków, dopóki nie znalazł się na tyle blisko niej, że wyraźnie zobaczyła wciąż świeżą bliznę w kształcie litery D, którą ktoś wypalił mu na twarzy: od żuchwy po kość policzkową i z powrotem.
Niech cię piekło pochłonie, pomyślała, nie spuszczając wzroku. Dość już mamy tej wojny.
Słyszała śmiechy Meksykanów, którzy mieli trudności z opanowaniem wierzchowców nienawykłych do tylu małych stworzeń pod kopytami – płosząc do reszty kurze stadko, zwierzęta drobiły, próbowały stawać dęba i rżały wściekle. Słyszała odgłos wyciąganych z olster karabinów i widziała, jak ten tyczkowaty, w którego żyłach musiała płynąć domieszka indiańskiej krwi jak u jej nieżyjącej matki, wymierza i strzela prosto w kłębowisko, ale kula wzbiła jedynie nieco pyłu, poprawił więc i tym razem, tam gdzie przed chwilą stał żywy kurczak, leżało teraz bezgłowe bezskrzydłe truchło drapiące pazurami w agonii.
Od tej pory wydarzenia nabrały tempa.
Tylko Białas zachował spokój, pozostali ruszyli z kopyta, strzelając do kurczaków i wrzeszcząc: „Comida! Comida!”[1], czym robili więcej zamieszania, niż siali zniszczenia. Elena dostrzegła Celinę wyglądającą ze stodoły, by sprawdzić, kto strzela – siostra cofnęła się natychmiast, lecz ten gruby, na którego wołali Fredo, jak się później dowiedziała, zdążył ją zauważyć i wjechał do środka. Gdy zerknęła w okno, zobaczyła ojca, który właśnie się odwracał, by pójść po strzelbę.
Kiedy gruby wrócił na podwórze, wiózł przerzuconą przez łęk, wierzgającą i próbującą go podrapać Celinę. Śmiał się z tego w głos, tak samo jak jego towarzysze. Nawet Białas wyszczerzył zęby. Zrobiła trzy kroki w stronę grubasa i walnęła go cebrzykiem w łeb, czemu towarzyszył odgłos podobny do tego, gdy wrzucić kamień do głębokiej studni, ją zaś przeszył ból od nadgarstka aż po bark i zalała fala satysfakcji na widok tryskającej krwi.
Grubas zawył, zrzucił jej siostrę na ziemię i sam spadłby z siodła, gdyby nie to, że chwycił się łęku, i właśnie wtedy, jak twierdziła, w drzwiach domu pokazał się jej ojciec, co widząc, Białas sięgnął po broń i wypalił czterokrotnie raz po raz. Staruszek zwalił się na plecy z wielką dziurą w czole, a jego krew zbryzgała odrapaną futrynę.
Nie powiedziała nam, jak to przyjęła, a my nie dopytywaliśmy. Nie było takiej potrzeby. Rozmawialiśmy wieczorem, przed przeprawą na drugi brzeg rzeki Kolorado; jej twarz, lśniąca w blasku obozowego ogniska, wyglądała tak, jakby wykuto ją przed wiekami w polerowanym kamieniu. Jedliśmy fasolę, peklowaną wołowinę, chleb i mięso grzechotnika, kiedy się do nas pierwszy raz odezwała naprawdę, gasząc nawet Matkę.
Ponoć zapytała Białasa o imię, a on jej powiedział, że nazywa się Paddy Ryan.
– Przyjechaliście po kwoki, to je sobie bierzcie – syknęła.
– Tak zrobimy – odparł.
Zsiedli z koni i tam je obie wzięli po raz pierwszy, pośród drobiu na podwórzu.
PRZYPISY