Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Erwin Cis wymazał z pamięci swoją przeszłość. Kiedy pewnego dnia podnosi słuchawkę telefonu, dowiaduje się, że ktoś dla niego ważny pozostawił przesyłkę, po którą ma się zgłosić do warszawskiej kancelarii prawnej. Nadawcą przesyłki jest dawna miłość Erwina, Izabela. Od Polski dzielą go setki kilometrów, a z dziewczyną nie widział się od czasów studiów. Nie wie, jak potoczyły się jej losy ani dlaczego zostawiła dla niego kopertę z tajemniczą zawartością. Po przyjeździe do kraju czeka na niego szokująca wiadomość – Izabela nie żyje. Jej śmierć tylko na pozór wydaje się sprawą zamkniętą. Erwin, nie mogąc uwolnić się od wspomnień o Izabeli, zrobi wszystko, by poznać, jak wyglądały ostatnie dni życia dziewczyny.
Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog, zawodowo związana z jedną z międzynarodowych instytucji finansowych. Jej debiutancka powieść Uśpienie (2013) odniosła duży sukces czytelniczy. W kolejnych latach ukazały się jeszcze dwie powieści z bezkompromisową detektyw Julią Krawiec w roli głównej – Rajskie ptaki oraz Gwiazdozbiór, za który otrzymała nominację do Nagrody Wielkiego Kalibru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 495
Erwin Cis przysunął fotel do szyby i opadł na skórzane oparcie. Zwyczaj, by co wieczór patrzeć z siedemnastego piętra szklanego biurowca na auta płynące przez centrum Hamburga, wszedł mu w krew.
Kółka fotela stały na tyle blisko okna, by mógł swobodnie oprzeć czubki swoich butów o szklaną ścianę i udawać, że zgniata kolejne samochody sunące po asfalcie. Liczył dokładnie, a przynajmniej robił, co mógł, aby żaden co dziesiąty kierowca nie umknął mu spod podeszwy z logo New&Lingwood. Pantofle za tysiąc euro, które kupił w domu handlowym Hanse-Viertel, świetnie się do tego nadawały.
Rytuał deptania ludziom po dachach samochodów powtarzał codziennie od pięciu lat, kiedy to na drzwiach swojego gabinetu powiesił tabliczkę z napisem „Sense of Your Life”. Sens Twojego Życia, firmę szkoleniową, otworzył dla tych, którzy mają problem ze sobą, swoim szefem czy własnym ojcem. Prostowanie ludzkich fobii i wbijanie do głowy, że wystarczy nauczyć się kilku zdań wytrychów i powtarzać je codziennie przed lustrem, by z ludzkiej ofermy stać się asertywną skałą, stało się łatwym zarobkiem. Popyt był, wystarczyło kilkanaście zleceń w miesiącu, by wyjść na swoje.
Brązowe pantofle co rusz uderzały w szklaną ścianę. Równie dobrze mógłby nosić zwykłe adidasy lub trampki, ale Simone uważała, że z jego pozycją społeczną nie wypada nosić niczego, co wyglądałoby, jakby pochodziło ze zwykłej sieciówki.
Pozycja społeczna. To określenie mierziło go, a już zwłaszcza wtedy, gdy Simone dokładała do niego kolejne słowa i tworzyła twór w stylu: pozycja społeczna ludzi z naszego wyselekcjonowanego kręgu. Za każdym razem czekał, aż któreś ze słów wypadnie z tego bełkotu lub zamieni się kolejnością z innym, ale Simone nigdy się nie pomyliła.
No więc miał dobre buty, pozycję społeczną, gabinet i trzydzieści trzy lata. I Simone, swoją niemiecką żonę, którą poznał na otwarciu klubu w centrum miasta. Przed wejściem do lokalu pamiętał jeszcze jego nazwę, ale po kilku głębszych było mu obojętne, gdzie się znajduje. Simone podeszła do jego stolika, gdy zaciągał się drugim skrętem. Nie zdążył wypuścić dymu z płuc, kiedy postawiła przed nim ociekający pianą kufel. Kiedy mieszkał w Polsce, żadna kobieta nie postawiła mu piwa. Tylko raz w dość podłym klubie jazzowym w centrum Łodzi kelner przyniósł mu do stolika kieliszek z koniakiem, dorzucając jednocześnie karteczkę, na której ktoś odcisnął uszminkowane usta. Właścicielka karminowych warg do końca wieczora pozostała anonimowa.
Simone nie znała słowa „nieśmiałość”. Kiedy ściekła piana, Erwin podniósł kufel w geście podziękowania i z wypracowanym luzem zanurzył usta w paulanerze. Gówno, nie piwo, pomyślał, czując pszeniczno-owocowy smak, ale uśmiechnięta twarz Simone nie pozwoliła mu na wykrzywienie się w geście rozczarowania.
O tym, że przyciąga wzrok kobiet, wiedział od zawsze. Były student warszawskiej AWF, wysoki i wysportowany, z ciemnymi włosami i orzechowymi oczami, odkąd sięgał pamięcią, był obiektem zainteresowania kobiet od osiemnastego do osiemdziesiątego roku życia. Miał jedną cechę, za którą wszyscy jego koledzy z dawnych lat oddaliby życie: im mniej o siebie dbał, tym bardziej przypominał Hugh Jackmana z kilkudniowym zarostem. Na co dzień niewiele go to obchodziło, był, jaki był, i nie robił z tego sensacji.
Simone wyrosła przed nim niespodzianie, na chwilę przed tym, jak zamierzał wyjść z baru i zamknąć się w swoim pustym dwupokojowym mieszkaniu na przedmieściach. Nie miał pojęcia, skąd się tam wzięła. Wtedy w ogóle nie myślał zbyt wiele. Ważne, że jak na Niemkę była w miarę ładna, a jej duży biust podtrzymywał czerwony stanik, który przebijał przez koronkową białą bluzkę. Jakby celowo ubrała się w jego narodowe barwy. Uśmiech też miała ładny i nie była zbyt gadatliwa. Wtedy. Odkąd wsunął jej obrączkę na palec, zaczęła mówić jakby więcej. I głośniej. Ważne było jednak, że dbała o Karla, ich czteroletniego syna z syndromem nadpobudliwości ruchowej. Erwin tak to nazywał, ona zaś uważała, że to normalne u chłopców w jego wieku i żeby przestał szukać problemów tam, gdzie ich nie ma. Przestał. Był przecież dobrym mężem, a przynajmniej starał się taki być. Wszystko dla niego, dla Karla.
Simone miała też zalety. Potrafiła w ciągu kilku sekund rozdać wizytówki jego firmy szkoleniowej połowie miasta. Jako redaktorka naczelna brukowej gazety miała wystarczająco wiele kontaktów, aby jego biznes kręcił się, jak należy. Wciskała je więc każdemu, bez względu na to, czy miał ze sobą problemy, czy też unosił się na pierzastej chmurze samozadowolenia, nie dotykając stopami ziemi. Naganiała mu uczestników szkoleń, a Erwin miał być wdzięczny i odpowiednio się prezentować, nosząc dobre buty i markowe garnitury. I zastanowić się wreszcie, czy dwupokojowe mieszkanie przy Hagedornstrasse z widokiem na park nie jest aby zbyt skromne dla ich trójki.
Erwin rozgniótł butem pięćdziesiątego kierowcę. Na dziś wystarczy.
Światła ledowych jarzeniówek na siedemnastym piętrze zaczynały gasnąć wraz z opuszczaniem biurowca przez pracowników sąsiadujących przez ścianę firm. Powinien włączyć pocztę w komputerze i przejrzeć zgłoszenia na kolejne tygodnie, ale postanowił posiedzieć w ciemności jeszcze kilka minut i już bezkrwawo poobserwować, jak smugi czerwonych świateł suną z centrum na przedmieścia.
Kiedy znów spojrzał na zegarek, dochodziła ósma. Za trzy minuty zadzwoni Simone i da mu do słuchawki Karla, który słodkim głosem zapyta, czy tatuś położy go dziś do łóżka.
Erwin zgarbił plecy i schował twarz w dłoniach. Gdyby mógł to wszystko zmienić, poprzestawiać klocki w swoim życiu tak, aby byli tylko we dwóch, on i Karl. Jednak odebranie go matce graniczyłoby z cudem. Co miałby powiedzieć przed sądem? Że Simone jest dobrą matką, ale z tą ich wzajemną miłością coś poszło nie tak? Że tylko bawią się w kochającą rodzinę?
Wrócił do biurka. Czujniki światła natychmiast wychwyciły ruch. Szarówka za oknem znikła, zamiast niej gabinet wypełnił ostry blask jarzeniówek.
Podszedł do ściany i wyłączył czujnik. Pokój znów pogrążył się w ciemności. Erwin wrócił na fotel i zapalił lampkę na biurku. Światło padło na zamkniętego laptopa i pustą puszkę po Red Bullu. Zamiast wrzucić ją do kosza, zaczął zginać cienkie aluminium równo pomiędzy „d” i „B”. Gdy dwa nacierające na siebie czarne byki z rysunku pod napisem zostały ostatecznie rozdzielone, zadzwonił telefon. Simone nigdy nie dzwoniła na stacjonarny, zawsze wybierała komórkę, żeby złapać go wszędzie i o każdej porze. Tymczasem na wyświetlaczu nie pokazał się ani numer domowy, ani żaden, który mógłby zidentyfikować. Na ekranie, tuż obok migającego czerwonego światełka, pojawił się krajowy czterdzieści osiem i kierunkowy dwadzieścia dwa. Ze starej ekipy ze studiów pozostało kilku dobrych kumpli, ale telefon z Polski zadzwonił tylko raz. Niezobowiązujący system działał w obie strony i tak właśnie miało pozostać. Wystarczały doraźne kontakty na Facebooku i dołączanie do grup miłośników motocykli, tenisa czy buddyjskich medytacji. Czasem któryś z nich wrzucił zdjęcie ze swoim potomstwem i żoną, która robi dzióbek do aparatu. Kliknięcie „lubię to” pozwalało poczuć, że jest się w kontakcie.
Czterdzieści osiem dwadzieścia dwa nie przestawał dzwonić. Erwin podniósł słuchawkę i tym razem zamiast codziennego „Ja, bitte” odezwał się dawno nieużywanym „Tak, słucham”. W słuchawce przebijał odgłos, jakby połączenie nie przychodziło z Warszawy, a z zaświatów.
– Halo, jest tam kto? – Niemal krzyknął i nachylił się nad aparatem, jakby to miało poprawić połączenie.
– Moje nazwisko Adam Nawrocki. – Głos w słuchawce był równie podniesiony. – Dzwonię z kancelarii adwokackiej Nawrocki i Bujakiewicz. Czy pan Cis? Erwin Cis?
– Zgadza się.
Erwin usłyszał, że mężczyzna po drugiej stronie odetchnął z ulgą.
– Nigdy nie przypuszczałem, że tak trudno jest zlokalizować człowieka w tych czasach.
– Nie zależy mi na rozgłosie. Formalnym właścicielem mojej firmy jest żona, to na nią zarejestrowany jest interes. Poza tym wyjechałem z Polski dziesięć lat temu, to pewnie też nie pomogło panu w odnalezieniu mnie aż tutaj – wyjaśnił Erwin. Gdyby Nawrocki prowadził swoją kancelarię nad Łabą, nie nad Wisłą, być może i do niego dotarłaby Simone ze swoją natarczywą reklamą.
– Rozumiem. – Głos w słuchawce zatrzymał się na chwilę i dodał: – Najważniejsze, że w końcu udało mi się pana odnaleźć. Jak już powiedziałem, jestem prawnikiem. Nie szukałbym pana i nie zakłócał spokoju, gdyby nie moje zobowiązanie wobec pewnej osoby. Jak mniemam, dość panu bliskiej.
– Nie mam żadnych bliskich osób w Polsce. Już nie – powiedział Erwin, biegnąc myślami ku cmentarzowi na łódzkim Zarzewie. – Musiała zajść pomyłka.
– Nie, panie Cis, tu nie ma żadnej pomyłki, zapewniam pana. – Głos w słuchawce przyspieszył, żeby uniknąć rozłączenia. – Sprawa, z którą dzwonię, należy do… jak by to ująć… dość osobliwych. Rzadko mi się zdarza szukać kogoś po świecie. Mówiąc wprost, powierzono mi odnalezienie pana.
Erwin poczuł się nieswojo. W ciągu kilku sekund przewinął w pamięci wszystkich, którzy byliby skłonni odszukać go po to, aby przekazać mu wielomilionowy spadek, jak i tych, co nie szczędziliby wysiłku, żeby odebrać mu ostatnią koszulę. Jakkolwiek by liczył, druga lista wydawała się znacznie dłuższa.
– Ktoś zapłacił pana kancelarii za odszukanie mnie?
– Tak jak powiedziałem.
To brzmiało jak kiepski żart. Rozmowa przez telefon miała jednak tę niewątpliwą zaletę, że mecenas Nawrocki nie mógł zobaczyć, jak Erwin nerwowo poluzowuje krawat pod szyją.
– Mam dla pana wiadomość, a właściwie przesyłkę. – Głos zatrzymał się na chwilę, jakby mówiący szukał odpowiednich słów. W końcu powiedział krótko: – Od Izabeli Wirskiej.
Nawrocki mówił coś jeszcze, ale Erwin nie słyszał ani wyrazu. Dźwięki wydobywające się ze słuchawki zlały się w niezrozumiałą masę głosek, które blokował ogłuszający dźwięk tego jednego słowa. Wypowiadał je z rzadka, ale miało wartość świętego Graala.
Izabela.
Trzasnął drzwiami czarnego mercedesa i włączył się w ciągnący ulicą tłum aut. Piskliwy dźwięk wydobywający się spod deski rozdzielczej szaleńczo dopominał się o podstawę jego bezpieczeństwa. Na pierwszym skrzyżowaniu ochłonął na tyle, żeby przeciągnąć pas przez brzuch. Piszczenie ustało.
Dopiero teraz zauważył nieodebrane połączenia od Simone. Czekała na niego z otwartą butelką wina, jak co weekend. Piątkowe wieczory zawsze wyglądały tak samo: obowiązkowa obecność, wino, a potem seks. Simone zaczynała wchodzić w nastrój koło dziewiątej, gdy Karl spał już za ścianą. Kręciła się po mieszkaniu, sprawdzając, czy wystarczająco dobrze wywietrzyła sypialnię przed wspólną nocą, i przymierzała koronkową koszulę nocną skropioną przesłodzonym zapachem od Victoria’s Secret. Zapachem, który od pewnego czasu przyprawiał Erwina o mdłości.
To był ten wieczór. Wieczór zbiórki i stania na baczność, wszystko zgodnie z grafikiem. Najpierw odgrzewana kolacja, potem kieliszek czerwonego wina. Nie za dużo, żeby go nie otumaniło. Koniecznie przyciemnione światło i drzwi do sypialni dociśnięte pufą, aby Karl nie wszedł do pokoju w krępującej sytuacji. Teraz te wszystkie wspólnie spędzone noce stanęły mu przed oczami. A właściwie jedna noc, bo każda z nich była taka sama, różniła się jedynie kolorem koszulki Simone.
Kim była dla niego? Przede wszystkim matką Karla. To wystarczało, aby mógł całować ją na dzień dobry i dobranoc oraz wypełniać jak Bóg przykazał wszystkie swoje obowiązki. Ale miała jedną wadę. Największą i nie do pokonania.
Nie była Izabelą.
Liczba mijanych aut zmniejszyła się, gdy tylko wjechał na długą ulicę biegnącą wzdłuż jeziora Aussenalster. Minął park i skręcił w boczną asfaltówkę. Lubił to miejsce, z ciągnącymi się wzdłuż ulicy białymi szeregowcami o frontach przedwojennych kamienic, codziennie zamiatanymi chodnikami i drzewami kipiącymi zielenią liści. Jeszcze kilka lat temu nawet o nim nie marzył. Simone nazywała je przedmieściem dla parweniuszy.
Znalazł wolne miejsce wzdłuż szpaleru drzew i wcisnął się między swojego Thunderbirda LT, oldschoolowe motocyklowe cudo z przytwierdzonymi skórzanymi sakwami, a kontener na śmieci. Wyłączył silnik i opuścił szybę w samochodzie. Odór dolatujący z kontenera zmieszał się z zapachem kwitnącej leszczyny i wypełnił kabinę auta.
Oparł ramiona na kierownicy i zapatrzył się w uchylone okno na pierwszym piętrze, skąd zza zasuniętych zasłon dochodziło przytłumione światło świec. Simone czekała już na swój cykliczny seans miłosny.
Upewnił się, że w kieszeni marynarki leży komórka z nagraniem rozmowy z mecenasem z Warszawy. Odruchowo wcisnął przycisk REC na swym służbowym telefonie, aby móc potem przegrać całość na iPhone’a i odsłuchać wszystko jeszcze raz, gdy już dojdzie do siebie i będzie mógł w spokoju przeanalizować zdanie po zdaniu.
Zasłona w oknie poruszyła się i wyjrzała zza niej tleniona głowa Simone. Rozejrzała się po tonącej w mroku ulicy i zauważywszy czarnego mercedesa, dała Erwinowi znać, żeby się pośpieszył.
Zrobił, jak mu kazała. Zasunął szybę i już po chwili stał w przedpokoju wypełnionym słodkim zapachem Victoria’s Secret. Karl spał w swoim łóżku. Widok rozchylonych ust dziecka wywołał w Erwinie falę czułości. Simone zamknęła cicho drzwi do pokoju syna i rozpoczęła swój godowy taniec.
– Weź szybki prysznic i chodź do mnie – powiedziała i wypięła piersi pod prześwitującą koronką.
Zawsze było tak samo. Kocie ruchy Simone, świece i chłodne prześcieradło. Nigdy jej nie odmawiał, ale tym razem nie zamierzał tarzać się z nią w pościeli do białego rana. Nie dziś. Chwycił butelkę z winem i rozwiązując pod szyją krawat, zaszył się w łazience. Szum prysznica stłumił kilka odchrząknięć dobywających się z dyktafonu komórki. Wyciągnął zębami korek z Chateau Bonfort i wypluł go na posadzkę.
Łyk pierwszy i drugi.
– Cztery miesiące temu, w lutym, pana przyjaciółka odwiedziła mnie w kancelarii i spytała, czy może powierzyć mi pewną sprawę. – Głos skopiowany z telefonu na telefon był zniekształcony, ale nadal wyraźny. – Znamy się od lat, więc oczywiście zgodziłem się natychmiast, mimo że nie wiedziałem jeszcze, o co chodzi. Położyła przede mną dużą, żółtą kopertę. Nie miałem pojęcia, co jest w środku, a ona nie chciała jej otworzyć ani powiedzieć, co zawiera. Zresztą do tej pory do niej nie zaglądałem.
Łyk trzeci, czwarty i piąty.
– Prosiła, żebym o nic nie pytał i nie dociekał. Miałem przechować tę kopertę w bezpiecznym miejscu. Musiała być ważna, skoro Izabela upewniała się kilkakrotnie, że nie wpadnie w niepowołane ręce.
Łyk dziesiąty i dwunasty.
– Koperta jest zaadresowany do pana. Adres na Puławskiej, który wskazała pani Wirska, jest, jak już obaj wiemy, nieaktualny. Niemniej jednak obiecałem jej, że gdyby nie pojawiła się u mnie do końca czerwca, by odwołać zlecenie, znajdę pana i przekażę kopertę wraz z zawartością. Przyznam, że rozpocząłem poszukiwania pańskiego adresu dużo wcześniej, niż życzyła sobie tego moja klientka. Sprawy przybrały inny obrót i czekanie do wyznaczonej daty nie miałoby sensu. To wyjątkowo dziwne zlecenie. Nieczęsto zdarzają się takie przypadki, a właściwie to pierwszy raz, kiedy… – tu słowa mecenasa stały się niezrozumiałe – …ale taką mam pracę. Nie wnikać, jeśli tak mam przykazane.
Erwin zastopował na chwilę odtwarzanie. Siedział bez butów w swojej luksusowo urządzonej łazience i opierał się plecami o zimne kafelki. W głowie mu szumiało i serce biło jakby mocniej niż zwykle. Denko butelki chłodziło jego tors, który wysunął się spomiędzy rozpiętych guzików błękitnej koszuli.
– Musimy się spotkać. Wtedy oddam panu to, co zostawiła dla pana Izabela Wirska. Nie… nie wyślę pocztą ani kurierem, tego nie wolno mi zrobić. Gdyby koperta zaginęła w drodze… Czekam w swoim biurze przy Nowogrodzkiej… Tak, niezwłocznie. Choćby jutro. Tak, wiem, że sobota… będę na pewno… Dobranoc.
Simone leżała na swojej połowie łóżka. Naciągnięta pod szyję kołdra i wzrok wbity w ścianę dały Erwinowi jasny sygnał, że romantische situation dobiegło końca. Kara za to, że zostawił ją samą na tak długo i wrócił do sypialni z pustą butelką po winie.
Bez tłumaczenia położył komórkę na swojej poduszce i usiadł na materacu.
– Masz kogoś? – usłyszał jak przez mgłę.
Wysokoprocentowy Chateau Bonfort odebrał mu część świadomości.
Simone obróciła się przez ramię i spojrzała na jego zgarbione plecy.
– Zabiję cię, jeśli okaże się, że jest ktoś inny. Wiesz, że nie żartuję.
Przekręcił się tak, żeby widzieć jej twarz. Była napięta i z pewnością nieskłonna do żartów.
– Śmierć za przerwę w dostawie seksu? – Erwin spróbował rozładować sytuację, ale usta jego żony ani drgnęły. – Nikogo nie ma. Nie bądź niemądra, Simone.
– A ty głupi. Nie bądź głupi, Erwin. Dobrze ci radzę.
Bezszelestnie wróciła do poprzedniej pozycji na swojej połowie łóżka. Ugniotła poduszkę pod głową i mocniej zacisnęła palce na kołdrze. Patrzył, jak jej ciało unosi się w oddechu, szybko i nerwowo.
Odczekał kilka sekund i pomagając sobie stopami, zsunął z kolan spodnie. Ściągnięta przez głowę koszula wylądowała na podłodze tuż obok skarpet i slipek.
Zasypiał wpatrzony w leżący tuż przy poduszce telefon i myślał tylko o jednym. Izabela go potrzebowała. Dla niej gotów był zaryzykować śmierć z ręki Simone.
Obudził się z rwącym bólem głowy. Odruchowo sięgnął pod poduszkę. Ręka przesunęła się po nagrzanym prześcieradle, ale nie natrafiła na komórkę. Telefon leżał na stole pod oknem. Kod dostępu, na który składał się rok urodzin Karla, Simone zasugerowała mu zaraz po tym, jak odebrał nowy aparat ze sklepu. Wybór hasła był oczywisty, przecież tak kochał syna, nie mógł postąpić inaczej. To, że odsłuchała nagranie zaraz po tym, jak Erwin usnął, też było pewne. Nie znała polskiego i nie zamierzała się go uczyć. Z całej rozmowy mogła zrozumieć jedynie dwa słowa: Izabela Wirska. Ale to wystarczyło.
Po Simone i Karlu nie było śladu. Łóżko w dziecięcym pokoju było rozgrzebane, ale poza tym wszystko wyglądało po staremu. Musiała zawieźć go do matki, a on przez ułamek sekundy myślał, że… Nie, nie zrobiłaby tego. Zadzwoni do niej i wszystko wyjaśni. Przecież wie, że Izabela należy do przeszłości. Należała. Do wczorajszego wieczora, ale o tym już nie zdążył jej powiedzieć. A raczej nie chciał. Jakakolwiek wzmianka na temat Izabeli budziła w niej agresję. Dlatego wolał milczeć.
Szybki prysznic postawił go na nogi. Pasta do zębów usunęła lepki odór z ust i gardła. Wrzucał do torby wszystko, na co natrafił w swojej szafie. Bez ładu i wreszcie bez dobierania wszystkiego we wzory i kolory. Na wierzch rzucił mokasyny i miękkie adidasy. Tym razem będzie sobą. Tam, dokąd jedzie, nie będzie Simone, lakierowanych pantofli i firmowych krawatów. Musi jeszcze tylko zajrzeć do biura i ustawić wiadomość na automatycznej sekretarce.
Na podkoszulek zarzucił skórzaną kurtkę i stanął w drzwiach z kluczykami do motocykla. Za osiem godzin będzie na miejscu.
Warszawa pachniała rozpoczynającym się latem. Alejami Ujazdowskimi przemykali rowerzyści, a matki pchały przed sobą wózki z dziećmi. Na ławkach pod Łazienkami przysiadali zmęczeni wędrówką po mieście turyści, wczytując się w trzymane w rękach przewodniki. Przy bramie do pomnika Chopina, tak jak kiedyś, stał sprzedawca cukrowej waty i nawijał na cienkie patyki lepiącą się do palców słodycz.
Plac Trzech Krzyży też niewiele się zmienił. Gmach Ministerstwa Gospodarki błyszczał dziesiątkami okien, przed wejściem kręcili się przechodnie. Erwin zatoczył dwa koła wokół starego kościoła i minąwszy Bracką, stanął pod adresem wskazanym przez mecenasa Nawrockiego.
Tabliczka na kamienicy z napisem „Kancelaria Adwokacka Nawrocki i Bujakiewicz” lśniła w czerwcowym, popołudniowym słońcu jak tarcza zwycięskiego Achillesa. Erwin nacisnął guzik domofonu z cyfrą dziewięć i powiedział do metalowego pudełka swoje nazwisko. Brzęczyk zapiszczał cicho i z głośnika przy bramie odezwał się kobiecy głos informujący, że biuro mieści się na drugim piętrze i lepiej wziąć windę. Zapraszamy.
Zatrzasnął za sobą bramę i wszedł na podwórze. Była to typowa dla przedwojennego budownictwa studnia z miernym klombem pośrodku, okolonym drucianą siatką, aby nikt nie wyniósł stąd piasku i kilku kępek przerzedzonej trawy.
Klatka schodowa kamienicy prezentowała się znacznie lepiej. Podłużny chodnik rzucony na posadzkę dawał jasno do zrozumienia, że jest się w eleganckim miejscu. Erwin z przyzwyczajenia wytarł buty w czerwonobure włosie i rozejrzał się wokół siebie. Skrzynka na listy, drewniana poręcz i winda zamykana na żelazną kratę. Mimo zachęty miłej pani z domofonu wybrał schody. Przeskakiwał po dwa stopnie naraz, łapiąc zadyszkę na półpiętrach. Tryb życia, jaki ostatnio prowadził, był mało sportowy. Siedział, stał lub leżał, nierozchodzone mięśnie i ból w łydce po dawnej kontuzji, której doznał jeszcze na studiach, dawały się we znaki przy byle podbiegnięciu. Forma, jaką się szczycił, gdy grał w reprezentacji Polski w siatkówce juniorów, odeszła w zapomnienie.
Drugie piętro powitało go już nie kolejnym kobiercem, ale zapachem dobrej wody kolońskiej. Palestra nie żałowała sobie na pachnidła.
Wszedł bez pukania. Na wprost wejścia siedziała drobna szatynka z włosami sięgającymi ramion, wciśnięta w szarą garsonkę z taniego tweedu. Jak się domyślił, właścicielka głosu z domofonu. Wstała z fotela i wyciągnęła rękę na przywitanie.
– Proszę usiąść, pan mecenas za chwilę pana przyjmie, już go poinformowałam, że pan przybył. Kawy? – spytała z dziwnym akcentem i wskazała wzrokiem wielofunkcyjny ekspres.
Za mocną kawę oddałby życie, godziny jazdy z Hamburga zrobiły swoje.
– Tak, mocnej. Bez mleka.
Dziewczyna kiwnęła głową. Grzeczna i miła, pomyślał.
Ruszył pod ścianę, stały pod nią trzy wygodne krzesła i mały stolik ze szklaną półką na prasę. Odruchowo sięgnął po „Newsweeka” i przebiegł wzrokiem po tytułach artykułów. Przerzucał kartki machinalnie, nie zatrzymując się ani na treści, ani na zamieszczonych zdjęciach.
– To dla pana. – O stolik uderzył spodek i zaraz potem filiżanka z espresso. – Za chwilę podam wodę, kawa jest naprawdę mocna.
Zapach kawy zakręcił się w nosie. Nie czekając na szklankę z wodą, Erwin przechylił filiżankę i pociągnął dwa łyki.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła szósta. Drzwi gabinetu mecenasa Nawrockiego wciąż pozostawały zamknięte. Dla zabicia czasu zaczął oglądać poczekalnię. Białe ściany, duże lustro, stojak na parasole. Biurko miłej szatynki, ksero, troje drzwi prowadzących do prawniczych gabinetów. Kryształowy żyrandol u sufitu palił się, mimo że na zewnątrz było jeszcze jasno. Wszystko czyste i świeże, niemal sterylne. Na bogato, żeby zwykły ciułacz grosza wiedział, czym różni się jego mieszkanie w dwunastopiętrowym wieżowcu na Pradze od tego, co jest tutaj. Znajdź dziesięć różnic, tak to chyba leciało.
Znalazł już dziewięć i był o włos od odkrycia ostatniej, kiedy drzwi jednego z pokoi otworzyły się i wyszła z nich kobieta w średnim wieku, w zwiewnej fioletowej sukience i w okularach przeciwsłonecznych. Na ramieniu widać było cztery odciśnięte pręgi grubości palców. Miłość bywa ulotna, zwłaszcza dwadzieścia lat po ślubie, pomyślał Erwin i dyskretnie odwrócił wzrok od sińców kobiety.
Tuż za nią pokazał się wysoki mężczyzna przed czterdziestką. Ubrany był w granatowy garnitur i taki sam krawat. Biała poszetka w złote prążki dopełniała całości.
– Tak jak się umawialiśmy. Jeśli będzie pani gotowa, wniesiemy sprawę. Sam nic nie mogę zrobić – powiedział i podprowadził kobietę do recepcji.
Ledwie widocznym ruchem głowy dał znać dziewczynie, żeby przejęła klientkę i wypisała rachunek.
– Pan Cis? – spytał Erwina dla formalności. – Zapraszam do środka. – Mecenas Nawrocki otworzył drzwi gabinetu na oścież i puścił swego gościa przodem. Wyćwiczonym ruchem ręki wskazał krzesło stojące naprzeciw dębowego biurka. – Widzę, że wziął pan sobie do serca moją prośbę. Przyznam, że nie liczyłem, że aż tak będzie panu zależało na tej kopercie. Ludzie nie są teraz zbyt sentymentalni.
– Nie otwierał jej pan?
– Tak jak mówiłem, pana przyjaciółka nie życzyła sobie, żeby ktokolwiek poza panem miał dostęp do tego, co jest w środku.
– Niczego nie sugerowała?
– Co do zawartości? Nie, niczego.
Erwin zdjął z siebie kurtkę i powiesił ją na oparciu krzesła.
– Nie spytał jej pan o to? – Złożył dłonie i zaczął nerwowo uderzać o siebie kciukami. – Nie był pan ciekaw, co takiego skłoniło Izabelę do opłacania pana tylko po to, aby przekazał mi pan tę kopertę?
Mecenas Nawrocki rozparł się wygodnie na swym fotelu.
– Od lat rodzina Wirskich korzysta z usług naszej kancelarii. Izabelę poznałem jednak bliżej dopiero dwa lata temu. Wcześniej nie mieliśmy ze sobą zbyt wiele wspólnego, to były raczej sporadyczne spotkania. Koniec końców jednak każdy zawita kiedyś w progi gabinetu takiego jak mój w swojej własnej sprawie.
– Pewnie wie pan, o czym mówi.
– Zapewniam pana, że wiem doskonale. Kiedy więc stanęła w drzwiach, wydała mi się dziwnie niespokojna. Tak, to dobre określenie: niespokojna i, co od razu rzuciło mi się w oczy, jakby wystraszona.
Erwin patrzył nierozumiejącym wzrokiem na Nawrockiego.
– Wystraszona?
Fotel mecenasa zabujał się w tył i w przód.
– Takie odniosłem wrażenie. Przychodzą do mnie różni ludzie i potrafię rozpoznać, czy ktoś się czegoś lub kogoś boi. Izabela co prawda starała się zachowywać swobodnie, ale od razu zauważyłem, że zastanawia się nad każdym słowem – ciągnął Nawrocki. – Była nerwowa, jakby bała się powiedzieć za dużo. Sprawdzała, czy może mi zaufać. Chodziła po gabinecie i oglądała wszystkie kąty, zupełnie jak gdyby sprawdzała, czy nie mam tu ukrytej kamery albo podsłuchu. W końcu powiedziała, że weszła w środowisko, którego do tej pory nie znała, i nie wie, czy sobie z tym wszystkim poradzi.
– Mówiła konkretnie, o co chodzi?
Mecenas kiwnął głową.
– To brudne sprawy…
– Półświatek? – Erwinowi serce podeszło do gardła.
– Wszystko zaczęło się w chwili, gdy otworzyła agencję nieruchomości. Małą, dwuosobową. Na początku szło jej kiepsko, ledwie wiązała koniec z końcem. Mieszkania w centrum Warszawy chodziły w dobrych cenach, ale w innych agencjach, nie u niej, więc zainteresowała się przedmieściami. Po pół roku szarpania się interes w końcu ruszył. Nawiązała więcej kontaktów i coraz częściej kojarzyła ze sobą wynajmujących i najemców. Zwłaszcza tych nielegalnych, ze Wschodu, szukających zarobku w Polsce. Podwarszawskie miejscowości pełne są takich lokali. Obskurnych, ale tanich. Na papierze. W rzeczywistości wynajmujący płacili jej więcej, niż chciał tego właściciel. Kim byli najemcy, tego do końca nie wiem, mogę się jedynie domyślać. Grunt, że chcieli mieć pewność, że będzie trzymała język za zębami na wypadek wpadki. Różnica pozostawała w kieszeni Izabeli. Popyt się zwiększał, zaczęła zarabiać. Dużo, coraz więcej. Interes kręcił się w najlepsze.
– Po co więc przyszła do pana?
– Dwa lata temu Izabela kupiła swoje pierwsze własne mieszkanie, które również postanowiła wynająć za spore pieniądze. Z ta różnicą, że nie było to już mieszkanie na peryferiach. Lokal mieścił się przy Ptasiej.
– Samo centrum Warszawy.
– Nie inaczej. Co ciekawe, Izabela zamieszkała w wynajętej kawalerce. W tym samym bloku, obok mieszkania, które kupiła. Kawalerkę opłaciła na rok z góry, wyszło trochę taniej. Potem przedłużyła umowę o kolejne dwanaście miesięcy. Mówiła, że jak uzbiera pieniądze, odkupi ją od właściciela.
– Nie wyjaśniła panu, po co to robi? Dlaczego zależało jej na tym, by zamieszkać właśnie tam? I dlaczego nie mieszkała w swoim własnym mieszkaniu?
– Nie. – Mecenas Nawrocki sięgnął do bocznej szafki biurka po butelkę z wodą mineralną. Spojrzał pytająco na Erwina i postawił na stole dwie szklanki z zadymionego szkła. Gaz z butelki zasyczał i ucichł. – Aż tak mi się nie zwierzała. Ale widocznie miała swoje powody. Podejrzewam, że chciała mieć oko na to, co dzieje się za ścianą. To w końcu było jej pierwsze własne mieszkanie. Zarabiała na nim znacznie więcej, niż sama musiała płacić za wynajmowaną przez siebie kawalerkę.
– Czysty zysk. – Erwin upił łyk wody. Po mocnej kawie jego gardło zaczynało przypominać papier ścierny. – Przychodziła do pana jeszcze?
– Tak, w lutym. Przyniosła kopertę. Potem widziałem ją już tylko raz, miesiąc później. Chciała spisać testament.
Erwin poczuł, jak jego plecy, i tak wilgotne od upału, stają się mokre.
– Nie, nie zrobiła tego. – Nawrocki uprzedził jego pytanie. – Rozmyśliła się, zanim wpisałem do dokumentu jej nazwisko. Przeprosiła za zamieszanie i wyszła. Zadzwoniła do kancelarii po kilku godzinach i powiedziała, że musi jeszcze załatwić parę spraw. Miała przyjść, jak już będzie gotowa.
– Ale nie przyszła? – Erwin odstawił szklankę na idealnie wypolerowane biurko.
Nawrocki pokręcił głową.
– Ludziom często się wydaje, że spisanie ostatniej woli to jak wbicie gwoździa do trumny. Jakby bronili się przed ściągnięciem na siebie śmiertelnego fatum. Podejrzewam, że Izabela miała problemy większe, niż chciała przyznać.
Erwin parsknął nerwowo.
– Nigdy nie była przesądna, o ile to ma pan na myśli. Nie mogę jednak zrozumieć, co skłoniło ją do spisania testamentu. Powiedział pan, że weszła w środowisko półświatka.
– Takie odniosłem wrażenie, sądząc po jej relacji.
– Może chciała zabezpieczyć się przed tymi ludźmi, uporządkować swoje sprawy? Na wszelki wypadek.
– Niewykluczone.
– A to oznacza, że bała się o swoje życie. Ludzie, którzy działają pod wpływem nerwów, zaczynają robić różne dziwne rzeczy.
– I tu się pan myli! – Nawrocki wycelował palec prosto w czoło Erwina. – Podczas ostatniej wizyty Izabeli zadziwił mnie jej spokój. Nie było w niej śladu nerwowości. Siedziała naprzeciw mnie bardzo opanowana, jakby przestała odczuwać wszelkie bodźce. Zachowywała się, jakby było jej już wszystko jedno. Biedna dziewczyna…
Nawrocki zamyślił się na dłuższą chwilę. Z zadumy wyrwał go dobiegający zza okna sygnał gnającego ulicą pogotowia.
– Co to ja miałem…? – Spojrzał pytająco na Erwina i zaraz pstryknął palcami w powietrzu. Wysunął szufladę biurka, po czym wyjął z niej plik kolorowych karteczek biurowych spiętych spinaczem i potrząsnął nimi w powietrzu.
– Bez tej podręcznej pamięci za Boga nie zapamiętałbym szyfru. Moja asystentka zmienia go częściej niż filtry w ekspresie do kawy.
Odwrócił się i otworzył szafę za swoimi plecami. Drzwiczki uchyliły się i pokazały metalowe skrzydło niewielkiego sejfu.
Kilka uderzeń palca w guziki z cyframi wypełniło ciszę. Po chwili pękata żółta koperta znalazła się na stole tuż obok pustych szklanek i teczki z prawniczymi formularzami. Nawrocki docisnął brzegiem dłoni niedokładnie zalepione zamknięcie.
– To dla pana, zgodnie z jej wolą. Nie wiem, dlaczego nie chciała przekazać tego panu osobiście, ale widocznie miała powód. – Wskazał ręką kopertę z nazwiskiem „Izabela M. Wirska” i sięgnął po aktówkę. Wyjął z niej przygotowany wcześniej formularz i narysował ptaszka na dole strony. – Trzeba pokwitować odbiór. – Podsunął kartkę w stronę Erwina. – Data i pełne nazwisko.
Erwin sięgnął po długopis. Spocone palce ześlizgiwały się z plastikowej oprawki tak jak w dniu, kiedy podpisywał się pod aktem ślubu z ciężarną Simone. Teraz przyczyna napięcia w jego ciele była zupełnie inna. Na blacie leżało coś, co kusiło go i przerażało zarazem. To, że Izabela wolała nie kontaktować się z nim bez pośrednictwa prawnika, było dla niego oczywiste. Po tym, co zrobił, sam nie wysłałby do siebie kartki na Boże Narodzenie. Jeśli podczas robienia porządków wpadły jej w ręce ich wspólne zdjęcia lub listy i chciała się ich pozbyć, miała do tego prawo. Nie wyrzuciłaby ich na śmietnik, była na to zbyt szlachetna. Wolała zamknąć za sobą przeszłość w elegancki sposób i o wszystkim zapomnieć.
Podpis wyszedł krzywo. Żaden grafolog nie potwierdziłby autentyczności jego pisma. Erwin postawił na papierze ostatnią literę nazwiska.
– Czy Izabela… czy ona nadal tam mieszka, na Ptasiej? – Rzucił długopis na biurko i natychmiast potarł o siebie zgrzane dłonie. Wciąż miał nadzieję, że pod pretekstem odbioru przesyłki uda mu się spotkać ją w centrum Warszawy. Niby przypadkiem znaleźć się na ulicy, gdy będzie otwierała drzwi na klatkę schodową.
Mecenas Nawrocki wkładał już podpisany druk do aktówki, gdy jego ręka zatrzymała się i zawisła w powietrzu. Erwin odniósł wrażenie, że całe jego ciało nagle znieruchomiało.
– Niech pan odpowie, mecenasie. Czy ona wciąż tam mieszka?
Czoło Nawrockiego zsunęło się nad linię brwi. Przyglądał się Erwinowi już inaczej, jakby z troską.
– Panie Cis… pan naprawdę o niczym…?
Spojrzenie Erwina nie pozostawiało żadnych wątpliwości.
– Taak… rzeczywiście, niby kto miałby pana o tym poinformować. – Mecenas zawiesił głos na chwilę, która zdawała się trwać wieczność. – Niech mi pan wybaczy, ale aż do teraz nie przypuszczałem… nie sądziłem, że pan o niczym nie wie. Zwykle do ludzi docierają takie informacje. No cóż… Obawiam się, że nie mam dla pana dobrych wieści. Nie znajdzie pan Izabeli na Ptasiej ani w żadnym innym miejscu. Izabela Wirska od sześciu tygodni nie żyje. Panie Cis, czy pan mnie słyszy?
Izabeli nie ma. Nigdzie. Odeszła i została po niej jedynie nierówno zalepiona, żółta koperta. Gdyby to był absurdalny żart mecenasa, Erwin wykrzywiłby może tylko twarz w równie głupim grymasie albo rozkwasił mu nos, żeby zapamiętał na całe życie, że są sprawy, z których żartować nie należy. Z tą różnicą, że ludzie pokroju Nawrockiego nie znają się na żartach, jeśli chodzi o ich klientów, szczególnie tych martwych.
Nie wiedział, jak wyszedł z kancelarii ani jak trafił na parking. Przed oczami miał ciemność i wędrujące plamy, które przesuwały się przez jego źrenice jak wielkie, czarne samoloty.
Przytrzymał się ulicznego pachołka i usiadł na krawężniku.
– Izabela… – wymamrotał do siebie. – Moja Izzy…
Z ledwością powstrzymał się, żeby nie zwymiotować. Skurcze żołądka szarpnęły jego ciałem tak mocno, że z ust wypłynęła mu strużka śliny. Otarł ją wierzchem dłoni.
Jak…? Chryste, jak?! – powtarzał wciąż w myślach, zaciskając palce na żółtej kopercie.
Pod krawężnik podjechał czarny ford mondeo. Zahamował tuż przed wyciągniętymi nogami Erwina. Człowiek za kierownicą krzyczał coś i wymachiwał rękami. Erwin patrzył na niego jak na szarpaną sznurkami marionetkę.
Kierowca forda w końcu zrezygnował i zaczął wycofywać się z parkingu. Pożegnał Erwina przeciągłym wyciem klaksonu. Erwin tego nie słyszał. W głowie dźwięczały mu słowa, które były stokroć głośniejsze od wszystkich klaksonów świata.
Ona nie żyje, nie żyje…
Chyba nie ma w Warszawie droższego hotelu niż Bristol. W każdym razie Erwinowi tylko ten przyszedł na myśl. Na złość, za te wszystkie lata cholernego ciułania euro do euro po to tylko, żeby Simone miała uciechę z powiększającego się salda na koncie. Teraz, po raz pierwszy od dawna, przestało mieć to dla niego jakiekolwiek znaczenie.
Zaparkował swojego Thunderbirda na ostatnim wolnym miejscu, jaki oferował hotelowy parking na Krakowskim Przedmieściu, i ściskając w jednej ręce kopertę od mecenasa Nawrockiego, a w drugiej – niewielką torbę podróżną, stanął przed wejściem.
Odźwierny przyjrzał mu się uważnie. Erwin miał wrażenie, że zawahał się, zanim szarpnął za drzwi i wpuścił go do środka. Bo i nie wyglądał na typowego klienta. W skórzanych motocyklowych butach, T-shircie z rozlewającymi się pod pachami plamami potu oraz dwudniowym zarostem, mimo całego swego uroku, różnił się od wytwornych gości, którym do tej pory usłużnie otwierał drzwi do hotelowej krainy luksusu.
Przestronny hol był pusty, nie licząc dwóch młodych kobiet stojących za lśniącym bielą recepcyjnym kontuarem. Złote ni to kwiatki, ni gałązki splatały się na ścianie za ich plecami w coś na kształt czterolistnych koniczyn. Pośrodku lobby stały kanapy wyściełane miękkim, granatowym welurem. Aż prosiły, żeby się na nich rozłożyć i popatrzeć przez szybę na ciągnący Krakowskim Przedmieściem tłum przechodniów.
Nie tym razem.
Erwin bez zbytniego rozglądania się po kątach podszedł do wpatrujących się weń recepcjonistek i postawił na połyskującym blacie swój bagaż. Twarze kobiet, wyćwiczone podczas wielogodzinnych szkoleń z obsługi trudnych klientów, nie drgnęły na widok zakurzonej sportowej torby, która o mały włos uderzyłaby w stojący na ladzie komputer.
Erwin położył ręce tuż obok recepcyjnego dzwonka.
– Witamy w Hotelu Bristol. Czy ma pan u nas rezerwację? – Jedna z kobiet, blondynka ze ściśle upiętymi włosami, spojrzała mu prosto w oczy, starając się ominąć wzrokiem wilgotne zacieki na podkoszulku.
– Nie. – Erwin odchrząknął w zwiniętą pięść. – Wezmę, co jest, może być mała jedynka, byle cicha.
– Uhm… – Rozległ się dźwięk klikania w klawiaturę. – Łóżko podwójne czy pojedyncze?
– Obojętnie. Albo nie, niech będzie podwójne.
– Na ile nocy?
– Nie wiem. Na razie na jedną.
Blondynka kiwnęła głową na znak, że za cenę tysiąca dwustu złotych na pewno znajdzie się jakieś podwójne łóżko. Nawet na jedną noc.
– Jeśli zamierza pan przyjąć gościa, powinien opuścić hotel do dwudziestej czwartej. Taki jest regulamin.
– Nie będzie żadnego gościa. Pokój jest tylko dla mnie.
– Uhm… Oczywiście. – Do „oczywiście” dołączony był uśmiech, który – gdyby miał ręce – mógłby rozmasować plecy. – Zatem widok na miasto, klimatyzacja, bezpłatne wi-fi, telewizor i podwójne łóżko. Poproszę dokument.
Erwin odruchowo pomacał tylne kieszenie dżinsów. Poza paragonem za benzynę znalazł w nich kilka eurocentów i zwitek polskich banknotów, które wywiózł z kraju dziesięć lat temu.
Uśmiech blondynki zastygł w oczekiwaniu na dowód osobisty.
– Może ma pan w torbie? – Kobieta wskazała brodą na tobołek.
Erwin bez słowa rozpiął zamek i zaczął grzebać między złożonymi kiedyś równo podkoszulkami i slipkami.
– Będzie panu łatwiej, jeśli odłoży pan na chwilę tę kopertę. Jedną ręką trochę trudno…
Ani myślał. Zagryzł zęby i po raz kolejny wywrócił ubrania do góry nogami. W końcu wyczuł pod palcami to, czego szukał. Dokument w sztywnych okładkach i ze złotym napisem Reisepass pozwolił recepcjonistce na obniżenie brwi. Z kolei idealnie ogolona twarz Erwina na paszportowym zdjęciu podniosła kąciki jej ust jeszcze wyżej. W ciszy hotelowego holu dało się wreszcie słyszeć uderzenia palców w klawiaturę komputera.
Spisywanie danych z paszportu przeciągało się w nieskończoność.
Szybciej! Pisz szybciej, cisnęło się Erwinowi na usta, ale siłą woli powstrzymał się od pośpieszania dziewczyny. Cis. C i s. Trzy litery, które wpisuje się do systemu w ciągu jednej sekundy! Tak, na stałe w Niemczech. Tak, teraz w odwiedzinach. Oczywiście, że się ucieszy! Płatność przy wymeldowaniu, zgadza się. Nie, nie gotówką. Tak, bez faktury.
Odetchnął, gdy poczuł w ręku kartonik z wsuniętą kartą do pokoju.
– To wszystko z mojej strony. – Dziewczyna wskazała drzwi do windy. – Życzę panu miłego pobytu w naszym hotelu.
Erwin zrobił kilka kroków w kierunku dźwigu, ale po chwili cofnął się i z zarzuconą na ramię torbą ponownie stanął przed kontuarem.
– Ma pani papierosa?
– Zaraz konsjerż doniesie panu do pokoju.
– Chcę tylko jednego.
Kobieta niepewnie spojrzała na asystującą jej koleżankę. Ta wzruszyła ramionami i schyliła się pod blat.
– Mam tylko cienkie, miętowe.
– Mogą być. I zapalniczkę.
Kilka sekund później Erwin stał przed drzwiami hotelu i wciągał dym w płuca. Nie palił od lat. Nie mógł i nie chciał, nie przy Simone i Karlu.
Nikotyna lekko zawirowała w głowie. Mózg zdążył się odzwyczaić. Kolejne pociągnięcie. Tego mu było trzeba. Fajki babskie i słabe, ale, jasna cholera, jakie dobre!
Rzucił pod nogi spalonego do cna papierosa i wrócił do środka.
Nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Krążył po pokoju, zręcznie wymijając sportową torbę rzuconą na środek podłogi. Żółta koperta leżała nietknięta na szklanym stole tuż obok ceramicznego wazonu z ciętymi mieczykami. Przestawił kwiaty na parapet, zajmując na chwilę ręce, po czym usiadł na skrzyni stojącej w nogach łóżka.
Powinien wziąć prysznic. Śmierdział i doskonale o tym wiedział. Osiem godzin drogi, wizyta u Nawrockiego i jazda do hotelu.
Obejrzał się za siebie, na drzwi, za którymi z wszelkim prawdopodobieństwem znajdowała się łazienka. Rozpiął pasek od spodni i stanął w progu.
Marmury i marmury. I jeszcze marmury. Spodobałoby jej się tu. Pałac, ocenił – naturalne środowisko jego żony.
Suwak dżinsów stawiał opór. Szarpnął go dwoma silnymi ruchami.
Nie ma to jak sikanie do marmuru.
Gdy skończył, zapiął rozporek i obrócił się w stronę uchylonych drzwi do sypialni. Koperta. Otworzy ją za chwilę. Najpierw jednak obmyje twarz zimną wodą, żeby przegnać ciepło, które nagromadziło się pod skórą. Ale jeszcze wcześniej naleje sobie czegoś z cholernie drogiego barku pod telewizorem. Może włączy wiadomości, żeby sprawdzić, co się dzieje na świecie. Tak dawno nie słuchał polskiej telewizji. Albo lepiej MTV. Choćby na kilka minut, ale głośno. Powinni tu uchylić okno, jest tak duszno. I zimno zarazem.
Papieros dziewczyny z recepcji rozbudził w nim chęć sięgnięcia po kolejnego. Kiosk jest po przeciwnej stronie ulicy, wystarczy przebiec. Małe buteleczki z barku też są za małe. Za małe na długą noc. Musi się przygotować. Znieczulić. Zrobić wszystko, zanim po raz drugi tego dnia serce zadudni zbyt mocno podczas otwierania koperty z rzeczami Izabeli. Po prostu musi.
Jack Daniels rozgrzał gardło, jak obiecał.
Dochodziła północ, kiedy Erwin Cis włączył wszystkie cztery nocne lampki, jakie stały i wisiały w okolicy łóżka. Zasunął zasłony, które odgrodziły go od widoku oświetlonego Krakowskiego Przedmieścia. Nie miał ochoty patrzeć na ludzi. Byli zbyt szczęśliwi i zbyt żywi. Izabela nie była ani żywa, ani, co rozumiało się samo przez się, szczęśliwa. Izabeli nie było w ogóle. Jedyne, co po niej zostało, to leżąca na bawełnianej poszwie żółta koperta z wypisanymi jej ręką słowami na odwrocie „Erwin Cis. Szukać do skutku”.
Minęło południe, gdy obudził go przepraszający głos pokojówki. Widok rozgrzebanej pościeli i tkwiącego w niej na wpół nagiego mężczyzny sprawił, że kobieta wycofała się z sypialni ze spłoszonym wzrokiem.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, rozejrzał się po pustym już pokoju. Wywieszka „Nie przeszkadzać” leżała na wykładzinie pod drzwiami.
Uderzył czołem w poduszkę, żeby jeszcze przez kilka sekund oderwać się od tego, co kłębiło się dookoła: sterty zapisków, wycinków z gazet, zdjęć, pendrive’a oraz jakichś kluczy. W kopercie znalazł to, o czym pomyślał w gabinecie Nawrockiego. Kilka wspólnych fotografii i jeden list Erwina pisany nocą, kiedy Izzy już spała, a on ślęcząc w łazience, próbował sklecić w niezgrabnych zdaniach swoje miłosne wyznanie. Miał włożyć go Izabeli pod poduszkę, by po przebudzeniu czekał na nią poemat à la młody Leśmian. Kilka niezgrabnych zdań ułożonych do rymu napawało go dumą, ale i obawą, czy nie zostanie wyśmiany za grafomanię, której, mimo starań, nie zdołał uniknąć.
Nie pamiętał, kiedy ostatnia kropla whisky przepłynęła mu przez żołądek i ścięła go z nóg. Leżał w tym samym brudnym podkoszulku i wczorajszych skarpetach, ze spodniami rzuconymi w kąt łóżka.
Powoli przekręcił głowę i wytarł w poduszkę ślinę, która zebrała się w ustach. Łupanie w czaszce przypominało osuwającą się kamienną lawinę. Nie tak miało być. Chciał spędzić tę noc przytomnie i jak dorosły facet. Wyszło inaczej.
Bąbel powietrza przemknął przez przełyk i ugrzązł w gardle. Ciąg dalszy nastąpi, bo musi. Szybki bieg do łazienki i zwrot treści żołądka do marmuru trwał łącznie zaledwie kilka sekund.
Szklana szyba prysznica oddalała się i przybliżała. Erwin odczekał dłuższą chwilę, zanim udało mu się zrzucić z siebie wczorajsze ubranie. Puścił strumień wody i osunął się na dno brodzika. Starał się skupić, ale jedyną rzeczą, o jakiej mógł myśleć, była okrągła tabletka aspiryny. Konsjerż dostarczy ją z radością. Dwie dychy za dwie tabletki.
Woda spływała po ciele, kojąc rozpaloną skórę. Nie czuł, czy była zimna, czy ciepła, wiedział jedynie, że równie dobrze mogłaby przepłukać go od środka. Przeciec przez płuca i nerki, aż do miednicy.
Zapiski i zdjęcia z żółtej koperty przesuwały mu się przed oczami. Poza ich wspólnymi fotografiami były też inne. Nie rozpoznawał tych twarzy. Nie znał nikogo, kogo znała Izabela. Od ich ostatniego spotkania minęło… Boże, ile to już lat… Wciąż pamiętał ten dzień. Lodowaty styczeń i ją na lotnisku. Nie miał pojęcia, że przyjdzie. Ale była. Stała wciśnięta w tłum z zakręconym wokół szyi czerwonym szalikiem i patrzyła, jak on znika z paszportem tuż za bramkami. Zobaczył ją zbyt późno, kiedy odbierał plecak z taśmy i rozglądał się za bramką numer 6. Oddałby wszystko, żeby móc cofnąć czas choćby o kwadrans i znaleźć się na powrót w kolejce do odprawy. Jeszcze wtedy mógłby wrócić i wziąć ją w ramiona. Złapać taksówkę i zapomnieć o Hamburgu. Zostałby z nią mimo wszystko. Mimo tego, co stało się między nimi kilka miesięcy wcześniej.
Dlaczego go wtedy nie zawołała? Nie podbiegła i nie chwyciła za ramię. Stała tylko i czekała w ciszy, aż będzie za późno. Gdy dojrzał jej krzykliwy, czerwony szalik, ich spojrzenia się skrzyżowały. Stali w bezruchu jak wrośnięte w ziemię drzewa. Po czym odeszła. Zniknął jej szalik i smutne oczy. Wtedy widział ją po raz ostatni.
Erwin skrył twarz w dłoniach. Siedział z łokciami opartymi na kolanach i czuł, jak krople wody wkręcają się pod rzęsy. „Do skutku”. Zatem musiało jej cholernie zależeć, żeby koperta trafiła w jego ręce. Ale co miały znaczyć te artykuły z gazet, pozakreślane kolorowymi pisakami? Po co je wycinała i zbierała? Informacje o miejscach i ludziach. Kim dla niej byli? Skoro włożyła ten cały papierowy szmelc do koperty, musieli coś znaczyć. I on miał się tego dowiedzieć, właśnie teraz, sześć tygodni po jej śmierci.
Z wciąż mokrymi plecami poszedł do pokoju i zaczął zbierać z posłania rozsypane poprzedniego wieczora rzeczy. Dwa razy sprawdził, czy nic nie zawieruszyło się między zmierzwionymi poszwami i narzutą. W skopanym prześcieradle wciąż leżał dziecinny brelok Hello Kitty z wytłaczanym sztucznymi diamencikami kotkiem z różową kokardą na uchu, a na nim dwa klucze. Wsunął je do kieszeni dżinsów. Docisnął zamknięcie koperty i położył ją na wierzchu swojej sportowej torby.
Wszystko było już spakowane. Ostatni raz spojrzał na pokój, bardziej z przyzwyczajenia niż z troski, że pod łóżkiem został jakiś podkoszulek czy inny drobiazg. Pusta butelka po Jacku Danielsie leżała jak nocny wyrzut sumienia na jednej z poduszek. Już chciał zrobić krok, żeby ją stamtąd zabrać i rzucić do kubła pod stołem, ale zrezygnował. Tresura jego niemieckiej żony wryta w polską mentalność przestawała działać.
Gdy zbiegał z piętra, czuł łupanie w głowie nie mniejsze niż w chwili, gdy otworzył oczy. Nie ma tabletki aspiryny za dwie dychy, nie ma spokoju. Musi swoje odcierpieć. Na myśl o śniadaniu żołądek podjeżdżał mu pod gardło.
Przewalutowanie po dzikim kursie nie zabolało ani Erwina, ani tym bardziej jego karty kredytowej. Nawet nie spojrzał na przelicznik. W milczeniu przesunął plastikiem przez terminal i wstukał PIN. Po chwili trzymał w ręku rachunek za kilka najdrożej spędzonych godzin w centrum Warszawy.
Czarny thunderbird wjechał w Królewską, po czym skręcił w Marszałkowską. W temperaturze sięgającej dwudziestu ośmiu stopni głowa Erwina pękała od wciąż parującej whisky. Gdyby nie przyciemniane szkła okularów przeciwsłonecznych, oczy odmówiłyby posłuszeństwa.
Rozpędzony motocykl minął Halę Mirowską. Tłumy kupujących z wózkami na kółkach załadowanymi warzywami i owocami wypływały z bramy i przeciskały się pomiędzy dostawczakami. Musiał zawrócić, krótki odcinek Ptasiej zbyt szybko znalazł się za jego plecami. Cofnął się kilkadziesiąt metrów do żółtego, pięciopiętrowego budynku. Zgasił silnik i nie zsiadając z motoru, spojrzał na blok. Dziesiątki okien, ale jego interesowały tylko dwa, należące do mieszkania numer trzydzieści jeden.
To było dziwne uczucie, gdy wyjmował z kieszeni spodni brelok z Hello Kitty. Dwa klucze do dwóch zamków. Zwykle ludzie w pośpiechu zamykają drzwi tylko na jeden, zwłaszcza gdy mają zamiar zaraz wrócić. Drzwi mieszkania Izabeli zamknięte były na oba.
Dawno nie czuł w sobie takiego niepokoju. Nie była to jednak zwykła gonitwa myśli spowodowana tym, że stał teraz w przedpokoju kogoś, kto zniknął z jego życia raz na zawsze. Ani że znalazł się tu, gdzie wszystko nadal przesiąknięte było zapachem jej skóry. Mógłby przysiąc, że zza uchylonych drzwi łazienki, która znajdowała się tuż przy wejściu do mieszkania, wyczuwa rumiankowy szampon do włosów i balsam do ciała, którym Izabela pachniała po wyjściu z kąpieli. Zawsze ten sam, waniliowy z nutą pomarańczy. Słodki, wkręcający się w koszulę nocną i lekki szlafrok. Teraz, mimo tylu tygodni od jej śmierci, wciąż pachniała nim wisząca na drzwiach łazienki podomka.
W tym mieszkaniu nie było go przy niej i to z jego winy. Z jego winy te ściany nigdy nie słyszały rzucanego niby od niechcenia: „Wiesz, że cokolwiek się zdarzy, zawsze będę przy tobie”. Brzmiało tanio, ale naprawdę tak myślał. Ilekroć to słyszała, przekrzywiała głowę i posyłała mu słodki pocałunek. Tutaj spędziła samotnie ostatnie dwa lata swojego życia.
Erwin stał nieruchomo w przedpokoju, opierając się o szafę wnękową. Potrzebował dodatkowej chwili, zanim odważył się wejść w głąb mieszkania.
Kiedy przekroczył próg pokoju, wstrzymał oddech. Było przerażająco cicho, mimo odgłosów wydawanych przez kręcących się pod oknami ludzi i szumu samochodów. Zwykle po wejściu do zbyt długo zamkniętych pomieszczeń otwierał na oścież okna, by wpuścić trochę świeżego powietrza, ale tym razem tego nie zrobił. Nie chciał, by choć jedna molekuła z zapachem rumianku uleciała bezpowrotnie i rozpłynęła się w ulicznym gwarze.
Rozejrzał się po pokoju. Dębowy parkiet ułożony w jodełkę, stolik z telewizorem, nierozkładana granatowa kanapa i fotel w takim samym obiciu. Na parapecie doniczka z kwitnącymi białymi storczykami, ukochanymi kwiatami Izabeli. To od niej dowiedział się, że odrastają po zrzuceniu płatków i że nie można ich wyrzucać na śmietnik, nawet jeśli wydają się całkiem martwe. Gdy o tym mówiła, kiwała palcem, żeby dobrze to sobie zapamiętał. I że storczyki lubią, jak się je zrasza prysznicem, jakby padał na nie tropikalny deszcz. Nie zapomni tego do końca życia, obiecał.
Położył torbę na kanapie i obejrzał się za siebie. Aneks kuchenny wyglądał jak w większości mieszkań. Drewniane szafki, zlew i talerze ustawione na suszarce. Zajrzał do lodówki. Była pusta, nie licząc masła i kilku słoików. Kubeł na śmieci był opróżniony.
Promień słońca wpadł przez szybę i zatrzymał się na drzwiach prowadzących do sypialni. Erwin pchnął je i stanął na progu drugiego pokoju. Na wprost drzwi znajdowało się podwójne łóżko z naciągniętą różową narzutą. Obok niego na długiej, cienkiej nodze pochylała się lampa z kloszem w kształcie rozchylonego kwiatu. Po drugiej stronie materaca stała komoda z Ikei, na jej blacie leżały równo ułożone czasopisma. Nic więcej, ani obrazka, ani chodnika pod nogami. Tylko na suficie widniał nalepiony ogromny, nieco już wyblakły od słońca plakat – zdjęcie z centrum Hamburga.
A jednak tęskniła. Tak bardzo, że musiała patrzeć co wieczór przed zaśnięciem na dachy wieżowców i szklane ściany biur. Naprawdę wyobrażała sobie, że on siedzi w jednym z nich, czy to był czysty przypadek?
Jeszcze nie potrafił podejść do łóżka, jakby wyrosła przed nim niewidzialna szyba. Było starannie zasłane, kobiece i przesycone zapachem Izabeli. Dwie poduszki leżały równo, przykryte narzutą z wesołymi frędzlami. W pierwszym odruchu chciał na nim usiąść i wtulić twarz w jedną z nich, ale coś go powstrzymywało. To było dziwne uczucie. Obecność Izabeli była wręcz namacalna, jakby wciąż tu mieszkała i wyszła tylko na chwilę do sklepu po świeże bułki. Albo po jej ukochane martini, które lubiła wypić po całym dniu, dodawszy odrobinę sprite’a. On nalewał sobie wtedy whisky i puszczał płytę z chilloutem. Muzyka sączyła się spokojnym rytmem, który nastrajał do tego, co miało nastąpić wieczorem. Wspólnej kąpieli z kieliszkiem na wannie i seksem. Dobrym, mocnym, bez udawanych zahamowań i zbędnego skrępowania.
Izabela nie należała do wstydliwych, ale tylko wtedy, gdy on był przy niej. Otwierała się, była cała dla niego. Różniła się od innych dziewcząt. Pozornie skromnych i nie do zdobycia, a wymykających się nocami w poszukiwaniu szybkiej miłości. Izabeli obca była sztuka udawania. Czuł to za każdym razem, kiedy brał ją w ramiona. Nie opierała się. Kochała i jego, i seks. Kiedyś powiedziała mu, że z nikim innym nie byłoby jej tak dobrze. Patrzyła mu prosto w oczy z taką szczerością, że byłby głupi, gdyby wątpił w jej oddanie. Wierzył jej jak zakochany szczeniak.
Kiedy poznali się na pierwszym roku studiów, od razu wiedział, że to nie jest przypadek. To musiało się stać, nie miał co do tego żadnych wątpliwości – w przeciwieństwie do Izabeli, której wydawał się zbyt głośny i zapalczywy. Powiedziała mu to prosto w twarz. Krążył jednak wokół niej tak długo, aż jego wytrwałość i chłopięcy wdzięk, z jakim starał się ją zdobyć, zwyciężyły. Nie żałowała. Którejś nocy, kiedy spojrzał na nią z pożądaniem, jakie widuje się tylko w hollywoodzkich filmach, i przycisnął do siebie tak mocno, że poczuła motyle w brzuchu, zrozumiała, że nic ich nie rozłączy. Tak mu powiedziała. Ujęła to w proste słowa, które miał zapamiętać na długo. Była wtedy noc, lato pachniało jak szalone. Stali nad brzegiem Wisły, w wodzie odbijały się światła miasta. Wyszeptała swoim delikatnym głosem:
– Niech to się nigdy nie skończy. Ty i ja. Obiecaj mi, że to się nigdy nie zmieni. My, razem, na zawsze.
Stał wtedy z zaschniętym gardłem i wtulał twarz w jej włosy. Nawet nie pamiętał, czy coś jej odpowiedział. Jak przez mgłę widział tylko przesuwające się po tafli wody kolorowe światła rzucane przez rozśpiewane, pijane łajby. Chciał, żeby ta chwila trwała wiecznie. Oddałby wszystko, żeby zgodziła się spędzić z nim tych kilka godzin, jakie pozostały do wschodu słońca.
Ich pierwsza noc nastąpiła zaledwie po tygodniu.
Kochali się do rana. Dziko i namiętnie. Smakował każdy centymetr jej miękkiego ciała, jakby ta noc miała się nigdy więcej nie powtórzyć. Stali się jednością. Kiedy rano otworzyła oczy, on już nie spał. Wsparty na ramieniu patrzył, jak spokojnie oddycha przez sen, a potem przeciąga się i uśmiecha jak dziecko. Teraz, stojąc w jej pokoju, żałował, że nie zaznali wspólnego szczęścia, które sobie obiecali. Przecież jej dom to jego dom. Łóżko, różowa narzuta i poduszki. Tak niewiele brakowało…
A jednak nie podszedł bliżej i nie dotknął poszewek ani nie usiadł na materacu. Stał w progu z zadartą głową, wpatrując się w rozpięty na suficie plakat z Hamburgiem.
Choć jego myśli wciąż wędrowały ku wspomnieniom, żołądek zaczynał upominać się o coś zupełnie innego. Nie jadł od wczorajszego południa, kiedy na stacji benzynowej przy granicy kupił najgorszego w świecie hot doga polanego grubą warstwą ketchupu i musztardy. Gdyby nie to, tłusta parówka i nieświeża cebula byłyby nie do przełknięcia. Zajrzał do chlebaka w kuchni, był pusty. Wyszedł na klatkę schodową i zagryzł głód vincesterem. W czasach studenckich zawsze pomagało, powinno pomóc i teraz.
Stanął na wycieraczce i rozejrzał się po piętrze. Na kondygnacji znajdowały się trzy lokale. Ten wynajmowany przez Izabelę mieścił się pośrodku. Erwin doskonale pamiętał słowa Nawrockiego o drugim mieszkaniu. Ściana w ścianę. Tylko z której strony?
Wypuścił dym z płuc. Nie będzie się tym teraz zajmował. Ważne, że klucze z Hello Kitty pasowały, że tu wszedł i ma do przeczytania pokaźny stos papierów zamkniętych w żółtej kopercie.
Ktoś z sąsiadów chrząknął na tyle głośno, że Erwin, chcąc nie chcąc, przydusił papierosa o podeszwę buta. Dym musiał się wedrzeć do któregoś z mieszkań.
Wrócił do środka. Odkąd wyjechał z Hamburga, ani razu nie sprawdzał poczty w telefonie. Nic nie stracił. Simone nie odezwała się i nie napisała, co z Karlem. Wyświetlił numer żony i poczekał na sygnał. Po kilku dźwiękach włączyła się automatyczna sekretarka. Erwin zagryzł usta. Nie chodziło mu o Simone. To, że wciąż była jego żoną, nie sprawiało, że na myśl o niej czuł szybsze bicia serca. Co innego Karl.
Rozłączył się z nadzieją na to, że syn, mimo że daleko, jest ze swoją matką bezpieczny.
Na razie musiał zajrzeć do Internetu. Punkty na mapie z najbliższymi barami i pizzą pokazały się natychmiast, wystarczyło wybrać. Wziął tę z pepperoni i oliwkami, rozmiar XL, żeby starczyło do wieczora. Do tego litr coli.
Do przyjazdu obiadokolacji miał czterdzieści minut. Dużo czasu.
Wyrzucił zawartość swojej sportowej torby na podłogę i sięgnął po kopertę. Nadeszła pora, aby wreszcie zmierzyć się z przeszłością Izabeli.
Ludzie lubią zbierać pamiątki. Te ważne lub te całkiem bez znaczenia. Nadają ich życiu wartość, wzruszają przy lada wspomnieniu, a ich właściciele przecierają oczy ze zdumienia, że od dnia, w którym weszli w posiadanie byle drobiazgu, upłynęło już pięć czy piętnaście lat.
Izabela nigdy tego nie robiła. Uważała, że ważne jest to, co tu i teraz. Bez mrugnięcia okiem wyrzucała do śmieci starocie i pilnowała Erwina, żeby robił to samo. Sentyment do nic nieznaczących rzeczy był jej obcy. Jej niemal puste mieszkanie było tego dowodem. Brakowało w nim bibelotów, obrazków i tym podobnych głupstw, jakie upychają po kątach inne kobiety. Nie była typem ani kolekcjonera, ani chomika. Wolała czystą przestrzeń i wolność od przedmiotów.
A jednak tym razem postąpiła inaczej. Wypchana koperta mogła oznaczać tylko jedno: każdy drobiazg, który włożyła do środka, był ważny. Erwin ponownie wysypał zawartość koperty na kanapę w salonie i sięgnął po pierwszy z brzegu wycinek z gazety. Oferty pracy i matrymonialne. Tylko dla kobiet, w Polsce i na Zachodzie. Szybko i bez zbędnej biurokracji. Dla młodych i odważnych, nawet tych bez znajomości języka.
Ogłoszenia ciągnęły się przez całą szpaltę. Zielonym pisakiem zaznaczone były numery telefonów. Kilka numerów było do siebie podobnych, zaczynały się od tych samych cyfr i kończyły inną, ostatnią. Wyglądały, jakby należały do tej samej osoby albo firmy. Oddzielone były anonsami szukającymi kogoś do skręcania długopisów i młodych mężczyzn do pracy na budowie. Niewprawne oko mogłoby nie zauważyć powtarzających się sekwencji cyfr w numerach telefonów z ogłoszeń. We wszystkich brakowało strony internetowej i nazwy ogłaszającej się firmy. Tylko numery. Izabela musiała je uważnie śledzić, skoro zielony pisak pozaznaczał tak wiele z nich. Po co jednak zbierała te informacje? Dla kogo?
Erwin sięgnął po telefon i wystukał na klawiaturze jeden z numerów. Zupełnie nie wiedział, dlaczego to robi. Kierował nim odruch, zwykła ciekawość tego, co usłyszy i czy numer wciąż jest aktualny. Po trzecim sygnale odezwał się męski głos.
– Dzwonię z ogłoszenia – zaczął Erwin, wiedząc, że nie może podać ani nazwy gazety, ani tym bardziej daty jej wydania. Izabela wycięła nożyczkami stronę tak, że nie wiedział nic poza tym, że ktoś wciąż może żerować na naiwności kobiet. – W sprawie pracy. Dla żony – dodał bez zająknięcia.
Po drugiej stronie ktoś nagle ściszył samochodowe radio.
– Nieaktualne – odpowiedział męski głos przypominający papier ścierny.
Głos rozłączył się szybciej, niż się odezwał. Wszystko jasne. Gdyby Erwin był słodką dziewiętnastolatką, rozmowa wyglądałaby inaczej.
– Idiota ze mnie – burknął i rzucił komórkę na kanapę.
Sięgnął po kolejną rzecz z koperty. Mapa. Rozłożył ją na stole. Podobnie jak ogłoszenia z gazety, mazak pozaznaczał punkty w centrum miasta i na przedmieściach. Mieszkania do wynajęcia, domyślił się od razu. Doliczył do szesnastu i zrezygnował. Niemal całe Śródmieście zaznaczone było na zielono, zupełnie jakby kolorowy pisak wymalował nowy park w samym środku Warszawy.
Skąd o nich wiedziała? Jeśli należały do właścicieli takich jak ona, nie mogła mieć o nich pojęcia. Nikt nie spowiada się z rzeczy, które mogą oznaczać kłopoty. Musiała mieć powód, skoro zaczęła węszyć. Po co ci to było, Izzy?! Czasem lepiej jest nie wiedzieć. Nie pomyślałaś, że możesz oberwać? Zobaczyłaś lub usłyszałaś coś, czego nie powinnaś, i zaczęłaś dociekać albo, co gorsza, stawiać się. Bycie dla kogoś niewygodnym świadkiem nigdy nie kończy się dobrze. Zapomniałaś o tym czy naiwnie wierzyłaś, że akurat z tobą będzie inaczej?
Erwin jeszcze raz rzucił okiem na mapę. Grzybowska, Jana Pawła, Jerozolimskie. Kurewsko drogie centrum rozpusty w sercu Warszawki. Kawalerki wynajmowane lub sprzedawane w wiadomym celu. Biznes, który zawsze się opłaca.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Erwin podniósł się z kanapy i zaczął przeszukiwać kieszenie. Zwitek polskich banknotów stawał się coraz cieńszy. Dał chłopakowi od pizzy pięćdziesiąt złotych i zamknął drzwi na zamek. Pizza była ledwo ciepła, ale nie narzekał. Na poczekaniu wrzucił w siebie kilka kawałków i popił bąbelkami coli.
Po zjedzeniu ósmego kawałka wytarł tłuste ręce o spodnie i wrócił do przerwanego zajęcia. Znów jakaś gazeta i kolejny artykuł pod obiecującym tytułem „Żony na sprzedaż”. Bez zakreśleń, bez załączonych nazwisk ani fotografii. Nie czuł się wstrząśnięty. O tym procederze nieraz słyszał. Młode dziewczęta, marzące o domu z basenem i bogatym mężu, oczywiście uczciwym i oddanym rodzinie. Setki razy zastanawiał się, jak to możliwe, że kobiety mogą być tak naiwne.
Spod ułożonych wycinków i kserokopii wyciągnął kartkę, której wcześniej nie zauważył. Zwykłą, wyrwaną ze szkolnego zeszytu w linie. Widok pisma Izabeli spowodował, że krew uderzyła mu do głowy. Równe, okrągłe litery stawiane z zadziwiającą starannością, jakby uczyła się w przedwojennej szkole kaligrafii.
Jeśli myślał, że będzie to miłosne wyznanie lub wskazówki, co ma dalej robić, mylił się. Izabela nie zostawiła mu w pożegnalnym geście tej oczywistej wiadomości, że był mężczyzną jej życia, ani tym bardziej nie była skłonna przekazać, dlaczego uwikłała go w tę przedziwną historię z mecenasem Nawrockim i żółtą kopertą.
Kartka zapisana była z obu stron. Pismo na pierwszej stronie było równe i staranne, na drugiej litery stawiane były z coraz to mniejszą dbałością, jakby drżała jej ręka lub jakby się gdzieś śpieszyła.
Kolejny dzień tygodnia, nie wiem który. Jest 23.55
Od miesiąca mam złe sny. Przychodzą nie wiadomo skąd i męczą mnie tak długo, dopóki nie zerwę się z krzykiem w środku nocy, spocona i z bijącym sercem. Każdy z nich jest jak gwóźdź, który czyjaś ręka wbija w moją głowę coraz głębiej i mocniej. Nie potrafię się wyzwolić z tego bólu, nie mogę od niego uciec ani schować się tam, gdzie byłabym bezpieczna. Gdybym tylko wiedziała, jak go przegnać, jak skryć się przed własnymi myślami i strachem, który dopada mnie każdej nocy. Ludzie, którzy zasypiają ze spokojem i budzą się nad ranem, nie doznawszy takiego stanu, są najszczęśliwszymi istotami na ziemi. Oddałabym wszystko, żeby być jak oni. Móc otworzyć oczy bez wszechogarniającego lęku, że to, co czyha w nocnych koszmarach, dopadnie mnie w końcu w prawdziwym życiu. Ale to się nie stanie, nie ucieknę od tego. Już nigdy nie będzie tak jak dawniej. Przeznaczenia nie da się oszukać. W końcu mnie znajdzie i zniszczy. Za raz popełnione błędy trzeba w końcu płacić.
Boję się chwili, gdy nie będzie już odwrotu i dotrę na skraj ślepej uliczki z napisem „koniec”. Ten dzień jest blisko, idzie ku mnie, czuję to wszystkimi zmysłami. Nie będzie znikąd ratunku, nie pojawi się nikt, kto mógłby mnie stąd zabrać. Bo stąd nie ma ucieczki.
Za chwilę wyłączę światło i zapadnie ciemność. Moje ciało odda się kolejnym uderzeniom ostrych gwoździ. To będzie trwało do końca moich dni. Potem ustanie, a ja odpocznę.
Brakuje mi sił od ciągłego oglądania się za siebie. Niech to wszystko już się wreszcie skończy.
Za szybą wisiała szarówka. Pojedyncze auta przesuwały się po wąskiej ulicy, rozwożąc ludzi do ich domów. Aromat rumianku dawno zniknął zastąpiony zapaszkiem pizzy, jaki dobywał się z otwartego pudełka. To, co było w mieszkaniu Izabeli najpiękniejsze, odeszło.
Erwin nacisnął klamkę i otworzył okno. Ciepłe letnie powietrze wdarło się do wnętrza. Lubił ten zapach miasta, tak odmienny od tego w Hamburgu. Równie ciężki od spalin, a jednak inny.
Przez lata tłumił w sobie sentyment do wszystkiego, co polskie. Ze świetnym skutkiem udawało mu się zepchnąć to uczucie w głąb siebie, ale w tej chwili nostalgia wróciła. Oddałby wszystko, żeby móc tu zostać. Wszystko, z wyjątkiem syna. Na myśl o dziecku poczuł ucisk w krtani.
Musi zachować spokój, przecież Karlowi nie dzieje się krzywda. Jest ze swoją matką. Simone, choć wściekła na to, że zostawił ich i przyjechał do Polski, nie będzie się odgrywała na dziecku.
Przesunął doniczkę ze storczykiem, żeby zablokowała zamykające się okno. Odgrzał kolejne dwa kawałki pizzy i przeniósł się z zawartością koperty do sypialni Izabeli. Izzy, tak nazwał ją kiedyś i już zostało. Nie pamiętał, kiedy wymyślił to zdrobnienie. Czy to było ich wspólne lato w górach, czy gdzieś nad morzem? Chyba jednak morze. Wymawiał je miękko, niemal aksamitnie. Inaczej się nie dało. Jego Izzy była słodka i niewinna.
Stojąca przy łóżku lampa na długiej nodze rzuciła okrągłą poświatę na sufit. Erwin przekrzywił klosz i nakierował światło na posłanie. Jednym ruchem ściągnął różową narzutę i położył na taborecie pod ścianą. Spod narzuty wyjrzała pościel w kwiecisty wzór. Cała ona: rumianki, różyczki, storczyki. Gdzie w tym wszystkim miejsce na życie na krawędzi?
Zrzucił z nóg buty i wyciągnął się na kołdrze. Nie miał zamiaru spać, stracił już wystarczająco dużo czasu. Co chwila podsuwał pod żarówkę kolejne wycinki z gazet i odręczne zapiski Izabeli, które nic mu nie mówiły. Tak jak imiona dziewczyn napisane na samoprzylepnych karteczkach, bez nazwisk i adresów. Na odwrocie fiszki z tajemniczym imieniem Honey zapisany był numer. Dziewiątka. Wziął do ręki kolejne. Rubby, Roxy i Daisy również miały przypisane cyfry. Żadnych innych danych, żadnych informacji. Imiona jak z burdelu w amerykańskim westernie, tanie i żałosne. Nic z tego nie rozumiał. Po co je zbierała?
Już miał zgnieść kartki i rzucić je na podłogę, kiedy spojrzał na rozsypane fotografie. One też na swoim odwrocie miały napisane numery. Nie były to portrety, jakich używa się do paszportu. Przedstawiały młode dziewczyny siedzące na fotelu lub brzegu kanapy, wyprostowane, jakby ktoś poraził je prądem. Ze skrzyżowanymi w kostkach nogami i w spódnicach przed kolano. W butach na obcasach i z idealnie zrobionymi fryzurami. Blondynki, czarne, rude, wszystkie typy urody. Łączyło je jedno: były młode i dość ładne, przynajmniej jak na przeciętny męski gust. Wszystkie miały ciężki makijaż, mocno wytuszowane rzęsy i obrysowane na grubo usta. Obcisłe bluzki opinały piersi w rozmiarach dojrzałych grejpfrutów. Mało która się uśmiechała, a jeśli już, był to uśmiech wymuszony albo wywołany zbyt dużą dawką alkoholu czy środków halucynogennych. Erwin rozpoznał je od razu. Znał te powiększone lub, przeciwnie, nazbyt wąskie oczy, które mówiły wszystko.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki