Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sześć osób i sześć powodów, dla których Miriam musiała pożegnać się z życiem. Ufała im wszystkim, a jednak któreś z nich ją zawiodło. A może sama postanowiła odejść?
W czwartą rocznicę swojego ślubu Miriam Macharow wychodzi z domu i ginie po niej wszelki ślad. Pół roku później na terenie starej fabryki w Ursusie zostają odkryte spalone zwłoki kobiety. Zbrodnia, nieszczęśliwy wypadek czy może samobójstwo? Miriam wydawała się taka szczęśliwa, więc jak to możliwe?…
O ile jej mąż, Konrad, stara się pogodzić z myślą o stracie ukochanej, to siostra ofiary ma z tym poważny problem – podczas okazania ciała nie rozpoznaje w nim Miriam i odmawia potwierdzenia jej tożsamości. Jaki ma w tym cel i czy naprawdę wierzy, że zaginiona wciąż żyje? Podobno ktoś widział ją w tłumie w tunelu metra…
Policja bada zagadkę tajemniczej śmierci: typuje pierwsze nazwiska podejrzanych o zbrodnię i stawia oskarżenia. Nikt z bliskiego grona Miriam nie może czuć się bezpiecznie, zwłaszcza że na światło dzienne zaczynają wypływać brudne sekrety, a misternie tkana sieć kłamstw zaczyna się rwać. By odsunąć od siebie podejrzenia, każdy staje przeciwko każdemu.
Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog. Zadebiutowała w 2013 roku powieścią Uśpienie, która dała początek popularnej i cenionej przez czytelników sadze kryminalnej z Julią Krawiec w roli głównej. Jej utwory charakteryzują wielowątkowa fabuła oraz wartka akcja. Autorka, poza tematyką kryminalną, porusza w swoich powieściach zawiłe kwestie psychologiczno-społeczne, w które uwikłani są bohaterowie jej książek. Do dorobku pisarki zalicza się również powieść kryminalną Jej wszystkie śmierci, a także thriller psychologiczny Lęki podskórne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 437
– A więc znowu się spotykamy. Kto by pomyślał. Chyba zacznę wierzyć w przeznaczenie. Albo w łaskawość losu. Powiem wam, jak to jest z tym losem. Jednym sprzyja, ale drugim już nie. Wam akurat nie wróżę niczego dobrego.
Shi Lu, dwudziestoośmioletnia funkcjonariuszka wzrostu metr pięćdziesiąt osiem, o skośnych oczach i ciasno związanych w koński ogon włosach, podeszła do okna gabinetu i sprawdziła, czy żaluzje są dokładnie zasunięte. Gdy uznała, że jest tak, jak być powinno, wróciła do biurka i usiadła obok swojego guru, śledczego Naumana. Zaraz potem skierowała światło zielonej lampki centralnie na głowy dwójki ludzi usadowionych po przeciwnej stronie. Wykrzywili odruchowo twarze.
– Coś nie tak? – spytała.
– Niepotrzebnie dręczysz naszych gości, dziecinko. – Nauman poruszył się na swoim krześle z podłokietnikami wyglądającym trochę jak fotel. – Widzisz przecież, że są w nie najlepszej formie.
Shi Lu nieśpiesznie przekręciła lampę, by nie raziła ich w oczy.
– Ma pan rację. Powinniśmy być dla siebie bardziej wyrozumiali. W końcu znamy się nie od dziś.
Linia graniczna światła zatrzymała się na wysokości nosów przesłuchiwanych. Shi Lu lubiła patrzeć na dolną część ich twarzy i wbrew opinii o prawdzie wyzierającej z oczu uważała, że o ile nad spojrzeniem można zapanować, o tyle nad reakcją ust i brody już nie do końca. Za dużo w nich mięśni, które drgają przy byle bodźcu.
Nauman swoim zwyczajem pozostawał w niemal całkowitym mroku. Siedział tyłem do okna, ubrany w ciemnografitowy garnitur, czarną koszulę i takiż krawat, co czyniło go ledwie widocznym. Znajdująca się naprzeciw niego dwójka ludzi widziała jedynie zarys jego tułowia i czaszki z ulizanymi włosami delikatnie przyprószonymi siwizną. Co pewien czas, wraz z nieznacznymi ruchami głowy, w fotochromowych szkłach okularów mężczyzny odbijało się rozproszone światło rzucane przez zieloną lampę. Dłonie trzymał splecione na wysokości żołądka. Unosiły się wraz z każdym oddechem, nieśpiesznym i nad wyraz spokojnym.
– Osobiście nie mam nic do przeznaczenia, ale nie zamierzam też go przeceniać – odezwał się, wyrwany z chwilowego zamyślenia. – To była raczej kwestia czasu. Przypomnij mi, Shi, jak to tam u was mówicie? – pstryknął palcami w powietrzu.
– Długa droga ujawnia zalety konia.
– Czyż to nie piękna metafora cierpliwości? – Nauman rozłożył ręce. – Wytrwałość, Shi. Tylko ona popłaca, zapamiętaj to sobie.
– Zapamiętam. Mimo to nasi goście wyglądają na zaskoczonych.
Nauman zsunął z oczu okulary.
– Wydaje ci się. Są tylko trochę onieśmieleni. Za kilka godzin przywykną i całkiem się oswoją. Nie mogli przecież zakładać, że rozstaliśmy się z nimi na dobre. W końcu nie mamy do czynienia z… – Mężczyzna wykonał dłonią wirowy ruch tuż przy swojej głowie. – No skąd! To inteligentni ludzie, z wyobraźnią.
– Bywa, że naiwność przerasta zdrowy rozsądek.
– To dość okrutne, co mówisz, Shi. Pozwolisz, że jednak będę się trzymał swojej wersji. Ta ich wyobraźnia… Jak nic należy się im tytuł fantastów roku. Tylko się zastanów, dałabyś radę wymyślić taką zbrodniczą bajeczkę jak oni? Do tego trzeba mieć dar, dziecinko. Więc nie odmawiajmy im ani wyobraźni, ani przeczucia, że tak to się musiało skończyć. To byłoby dla nich zbyt krzywdzące.
– Przypominam panu, że zgarnęliśmy ich z lotniska.
Nauman pokiwał głową.
– Tak, wiem. To akurat było z ich strony wyjątkowo nierozsądne posunięcie. Ucieczka? – Cmoknął nieprzyjemnie przez zęby. – Dokąd to się państwo wybierali? Masz to gdzieś w papierach?
Shi Lu zaszeleściła kartkami.
– Zatrzymano ich przy kasach. Ale nie, biletów jeszcze przy sobie nie mieli. Znaleziono za to przy nich znaczną ilość gotówki w obcych walutach. Głównie dolary i euro, trochę franków.
– Co z bagażami?
– Tylko podręczne torby.
– W końcu wszystko można kupić na miejscu. Podobnie jak w więziennym kiosku. – Nauman nachylił się nad biurkiem i zwrócił wprost do siedzącej po drugiej stronie blatu dwójki. – Przykro mi to mówić, ale najwidoczniej właśnie tam jest wasze miejsce, dość odległe od ciepłych fal Pacyfiku. À propos, komu wody?
– Nie trzeba.
– Obejdzie się.
– Nalej im, dziecinko, od serca. – Nauman skinął ręką na Shi Lu. – Bladzi są, wyglądają na wycieńczonych. Zabijanie tak ich zmęczyło. To cholernie ciężka robota. Lej, nie żałuj.
Cierpliwie obserwował, jak asystująca mu funkcjonariuszka stawia na biurku dwa żebrowane kubki i napełnia je do połowy.
– Darmowa dolewka, jakby co. Czujcie się jak w McDonaldzie – powiedziała, odstawiając butelkę na podłogę. Przy okazji zerknęła na zegarek. – Już po szóstej, zaraz zacznie świtać – szepnęła dyskretnie do Naumana.
– Nie chcę tu żadnego słońca. Na pewno zasunęłaś porządnie żaluzje?
– Na pewno. Przypomniałam jedynie, bo kazał mi pan na to uważać.
– Jesteś niezastąpiona, Shi. A teraz bierzmy się do konkretów, zmarnowaliśmy już wystarczająco dużo czasu.
– Pan czy ja? – zapytała, przysuwając się bliżej z aparaturą do nagrywania.
– Scena jest twoja, dziecinko. Zasłużyłaś.
Kobieta pokornie kiwnęła głową. Wzięła głęboki oddech, po czym włączyła zapis w policyjnej kamerze.
– Jest siedemnasty września dwa tysiące dwudziestego roku. Godzina szósta piętnaście nad ranem. Przesłuchanie w sprawie odnalezionych wczoraj, to jest szesnastego września, ludzkich zwłok znajdujących się we wczesnej fazie rozkładu, prowadzi młodsza aspirant Shi Lu wraz z nadzorującym, śledczym Rudolfem Naumanem. Doprowadzeni zatrzymani w sprawie to… Co się dzieje?! Omdlenie? Niech mi pan pomoże, bo to nie wygląda dobrze. Potrzebne coś pod głowę, żeby tak nie zwisała. Ostrożnie… Dzwonię po karetkę. Halo… mamy problem… wygląda na serce… nie wiem, czy zawał… Tak, podczas przesłuchania. Czy był stres? A jak pani myśli? Tak, oddech słaby, ale jest. Wiem, że nie potrzeba resuscytacji… Okno otwarte, nic więcej nie mogę zrobić. Co z tą karetką, jedzie? Tak, czekamy. Mogłaby jechać szybciej? Jestem spokojna, pytam jedynie, za ile będzie lekarz? To jakaś tajemnica? Wyłączamy nagrywanie. Mógłby pan, bo sama nie dosięgnę? Może pojechaliśmy z nimi za ostro…? Niech pan to wyłączy!
Nauman jedną wolną ręką wcisnął guzik, by zastopować działanie kamery. Drugą wciąż podtrzymywał głowę omdlałego świadka.
– Skasujemy zapis i zaczniemy od początku – zarządził.
Shi Lu przygryzła usta.
– Co powiedziałam nie tak?
– Tu nie chodzi ani o ciebie, ani o to, co powiedziałaś – powiedział Nauman, ściszając głos. – Na moje oko to tylko zwykły atak paniki. Jeszcze nikt od niego nie umarł. Wyliże się.
– Sprawdzę chociaż, czy równo oddycha.
– Oddycha. Ty też zacznij. I dobrze ci radzę: uodpornij się na takie sztuczki. To, co właśnie zobaczyłaś, to był teatr. Wydawało mi się, że ten trik jest już ograny, ale jak widać, na takie naiwne ofiary jak ty wciąż działa. Nie daj się nabierać, Shi.
Nauman gwizdnął przeciągle przez zęby. Do pokoju weszło dwóch funkcjonariuszy, którzy czekali dotąd na korytarzu.
– Wyprowadzić za drzwi i czekać – nakazał im, wskazując na drugiego, całkiem przytomnego świadka. – Niech siedzi tam, aż zawołam. Przerywamy przesłuchanie na czas przyjazdu pogotowia.
Kiedy zniknęli z pola widzenia, ponownie zwrócił się półgłosem do Shi Lu.
– Jak myślisz, dlaczego unikam dziennego światła?
Wzruszyła ramionami.
– Przyznam, że bałam się o to zapytać. Jest pan jedyną znaną mi osobą, która tak ostentacyjnie wystrzega się słońca.
– Wystrzega? Widzę, że lubisz eufemizmy. Pracujemy zbyt długo razem, żebyś nie zauważyła, że go nienawidzę.
– W tym rzecz. Ludzie zwykle je kochają.
Nauman obrócił twarz do okna.
– Jeden dzień z otwartymi na pełne słońce powiekami wystarczy, żeby czuć światłowstręt do końca życia. Wiesz, co to jest rozwórka do oczu?
Kiwnęła głową.
– Żeby nie wyschły, polewał je kroplami. Przyznam, że regularnie, ale i tak ból był nie do zniesienia.
– Kim był ten człowiek?
– Gdybym to wiedział, byłbym najszczęśliwszym gliną na świecie. Do tej pory go szukam. Z gównianym skutkiem – dodał.
– Kiedy to się stało?
– Dawno. Dekadę temu. Doszło do zabójstwa starszej kobiety. Dla forsy, oczywiście, i to całkiem sporej. Trzymała dolary w regale. Tamci działali we dwójkę, dokładnie jak ci teraz. Tak mi się przynajmniej wydawało. Gówniarze mieli po dwadzieścia lat. Złapałem ich i z fanfarami oddałem w ręce prokuratora. Nie miałem pojęcia, że za tą zbrodnią stoi ktoś jeszcze. Robota wyglądała mi na typowy występ w tandemie.
– A okazało się, że na ramie siedział jeszcze ten trzeci?
– Raczej na kierownicy.
– Facet od rozwórki.
– Taa… od cholernej rozwórki, Shi.
– Za wsypanie kumpla z kierownicy można doznać w celi nagłego pęknięcia śledziony – zauważyła kobieta.
– Lub udławić się szczoteczką podczas mycia zębów. Dlatego ten trzeci wciąż był na wolności. Dopadł mnie, gdy tamci siedzieli już po wyroku.
– Domyślam się, że nie chodziło mu o zawarcie z panem dozgonnej przyjaźni.
– Nie uwierzysz, Shi, ale okazał się wyjątkowo wylewnym człowiekiem. Zwierzył mi się nawet ze swoich uczuć. A konkretnie z jednego: że nikt go tak w życiu nie wkurwił jak ja. Tamci dwaj to byli jego najlepsi ludzie. Zaufani podwykonawcy. Pupile, których nie mógł odżałować. Dlatego postanowił powspominać ich razem ze mną. Ostatnie, co widziałem, kiedy zapraszał mnie do swojego samochodu, to asfalt na parkingu przed moim blokiem. Ocknąłem się na jakimś zadupiu pełnym elektrycznych słupów. Siedziałem rozebrany do pasa i z opaską na czole. Dociskała mi głowę do jednego ze słupów tak, żebym nie mógł nią obrócić.
– To miała być zemsta za kumpli?
– A jak ci się wydaje? Że chciał mi zrobić przyjemność, żebym się poopalał na słoneczku? Nie było czapki z daszkiem, Shi. O kremie z filtrem nie wspomnę.
– Grubo…
– Zabawa w obsługę solarium znudziła mu się po jakichś pięciu godzinach. Wlał mi do oczu ostatnią porcję kropli i ulotnił się na kilka minut przed przyjazdem radiowozu. Był uprzejmy powiadomić, gdzie mnie znajdą, bo zabijać mnie nie zamierzał. Wolał zostawić po sobie pamiątkę. I nie chodzi tylko o chore oczy.
– Za każdym razem, gdy patrzy pan na słońce, wracają wspomnienia? – zgadła Shi Lu.
Nauman zadumał się.
– Do tej pory nie mogę sobie darować, że ich nie docisnąłem. Gdybym tylko miał cień podejrzenia…
– Może jeszcze nie jest za późno?
– Przepadło, dziecinko. Przegapiłem moment. Nie ma już czym z nimi handlować. Siedzą od dziesięciu lat i posiedzą kolejnych piętnaście.
– Dostali od dzwonka do dzwonka?
– Taa… Nie ma o czym gadać, Shi. Co z tym pogotowiem?
– Chyba ich słyszę.
Shi Lu wyjrzała za drzwi. Na końcu korytarza zobaczyła siedzącą wyprostowaną postać, obok której warowało dwóch funkcjonariuszy. Od drugiej strony dochodziły odgłosy kroków.
– Tutaj, panowie! – zawołała, robiąc w drzwiach przejście dla ratowników. – Szybciej, szybciej!
Patrzyli z Naumanem, jak lekarz z ratownikiem klękają na wypłowiałej wykładzinie i jak sprawdzają czynności życiowe świadka. Obserwowali ich sprawne ruchy i podziwiali opanowanie, z jakim lekarz sięga do torby po stetoskop oraz strzykawkę, a następnie przyrządza w ampułce mętną zawiesinę, by po chwili wstrzyknąć ją w żyłę omdlałej ręki. Gdy tłok się zatrzymał, jeszcze raz zbadał serce.
– Za kwadrans całkiem dojdzie do siebie.
Shi Lu stanęła za lekarzem.
– Co to było? Zapaść?
– Chwilowe zasłabnięcie, nic groźnego. Podałem lek wzmacniający.
– Zasłabnięcie nie trwa dwudziestu minut, doktorze.
Mężczyzna wstał z kolan. Chwycił Shi za łokieć i odciągnął kilka kroków dalej.
– Zwykle trwa dwie, trzy minuty. Tym razem też tak było – dodał znacząco.
– Czyli udajemy? Nic nam nie jest, ale pozorujemy zawał?
– Coś w tym stylu.
Wzięła bardzo głęboki oddech. Odprowadziła ratowników na korytarz i gestem ręki dała znać, by funkcjonariusze wprowadzili osobę czekającą na krześle.
– Piękne przedstawienie – mruknęła do Naumana, gdy tylko zostali sam na sam z przesłuchiwanymi.
Uśmiechnął się na te słowa.
– Kolejna lekcja za tobą, Shi. Patrz, słuchaj, ale im nie wierz. A teraz skończmy to, co zaczęliśmy.
Nachylił się nad leżącą postacią i poklepał ją otwartą dłonią po policzku. Na tyle mocno, że od razu skrzywiła się z bólu.
– Pobudka – powiedział oschle. – No już, wstajemy.
Gdy cała czwórka siedziała z powrotem na swoich miejscach, przyjął tę samą pozycję, co poprzednio. Wyciągnął wygodnie nogi i splótł dłonie na brzuchu.
– Na czym to stanęliśmy… Zaczekaj, Shi, nie włączaj jeszcze nagrywania. Chcę powiedzieć coś naszym gościom. A że powiem to tylko raz, wolałbym, żeby nie rozpraszała ich praca kamery. Mają się skoncentrować na tym, co mam im do przekazania, i dobrze mnie zrozumieć.
– Wydaje mi się, że wystarczająco dokładnie wyjaśniłam, jak będzie wyglądało przesłuchanie – odparła Shi.
– Nie wątpię, dziecinko. Jesteś wzorem sumienności. Ale nie chodzi mi o procedury.
Shi Lu wzruszyła ramionami.
– Więc niech pan mówi.
Nauman wydał się jej nabuzowany. Widziała, jak napina się w sobie, a mięśnie w wąskich rękawach jego marynarki drgają niczym u kulturysty na zawodach. Długo zbierał się, by ponownie otworzyć usta. Była pewna, że gdy wreszcie to zrobi, wyleje z siebie potok złośliwości, ale usłyszała tylko dwa słowa. Wymówił je w czasie, w jakim dałoby się wymówić dziesięć innych.
– Ja wiem.
To był pierwszy raz, kiedy zobaczyła go bez okularów. Zdjął je, wsunął końcówkę zausznika do ust i zagryzł. Na nią nawet nie spojrzał. Patrzył za to na przemian to w jedną, to w drugą parę źrenic siedzących vis-à-vis ludzi.
– Proponuję wam układ – powiedział, nie zwracając uwagi na rozszerzające się ze zdziwienia oczy Shi. – Załóżmy, że jestem w stanie zrozumieć, iż do tej zbrodni musiało dojść. Załóżmy też, że przestanę się przyglądać temu… – Silnym szarpnięciem wysunął szufladę, wyjął z niej pękatą aktówkę i rzucił ją na biurko. – Zużyliśmy na to cały toner w drukarce. – Położył dłoń na teczce. – Ale warto było. Jest tu kilka ciekawych historii, o których prokurator z chęcią poczyta sobie do poduszki. Już ustaliliśmy, że głupi nie jesteście, więc dobrze wiecie, o czym mówię. Skompletowanie waszego portfolio, a mówiąc wprost: gówna, które po was pozbieraliśmy, zajęło nam z Shi kilka nieprzespanych nocy, nie poszło to jednak na marne. Łzy radości cisną mi się do oczu, kiedy sobie pomyślę, do jakich skarbów się dokopaliśmy. – Palce komisarza zastukały w tekturową obwolutę. – A teraz do rzeczy. Prokuratura nie ma pojęcia, że grzebaliśmy w waszej przeszłości. To była robótka na boku, powiedzmy: dla sportu. Oboje z Shi bardzo lubimy sport. W trakcie naszych ćwiczeń powstała ta oto teczka. Zwykła, z papieru. Jak wiecie, papier łatwo jest zniszczyć. W każdej chwili może trafić do przemielenia. Może też trafić w ręce kogoś, kto załatwi was na cacy. Tylko od was zależy, co się z tym stanie.
– Możemy zamienić słowo? – Shi nie wytrzymała.
– Nie teraz.
Chciała ponownie zaoponować, ale uniesiona ręka Naumana powstrzymała ją.
– Nie odzywaj się przez chwilę, dziecinko. A wy słuchajcie dalej. Deal jest następujący: wraz z Shi opuszczę ten pokój za niecałą minutę. Zostaniecie tu zupełnie sami, powiedzmy na kwadrans. Myślę, że to wystarczająco dużo czasu na podjęcie decyzji.
– Mimo wszystko chciałabym…
– Po kwadransie znów się spotkamy i ponownie uruchomimy kamery. A wy, patrząc w to okrągłe szkiełko, odpowiecie mi na pewne pytanie. Zadam je już teraz. Jest jedno i do tego dziecinnie proste: kim jest człowiek, na którego czekaliście na lotnisku? Proste, nie mówiłem? Na początek tyle mi wystarczy. Na resztę waszych jakże szczerych wyznań przyjdzie jeszcze czas. I niech wam nie przyjdzie do łbów odpowiadać, że planowaliście ulotnić się sami. Darujcie sobie i mnie bajeczkę, że dokonaliście tej zbrodni tylko we dwójkę. Nie obrażajcie mojej inteligencji, dobrze wam radzę, nie róbcie tego. Powtarzam: chcę wiedzieć, kim jest ten trzeci. A teraz kiwnijcie głowami, że zrozumieliście. Doskonale. Gotowi? To czas start.
Shi Lu patrzyła, jak Nauman ze stoickim spokojem wkłada do szuflady teczkę z dokumentami, a następnie przekręca kluczyk i chowa go do wewnętrznej kieszeni marynarki. Więc o to mu chodziło. O handel wymienny, który sobie z góry zaplanował. Po to była ta historia o rozwórce do oczu. Wystarczyło ją opowiedzieć w obecności jednego z przesłuchiwanych, a potem wyciągnąć kwity, które z taką skrupulatnością kolekcjonowała na jego polecenie przez ostatnie tygodnie. Przygotowywał sobie grunt pod tę rozmowę, bo tym razem postanowił nie odpuścić. Tylko że chyba nazbyt poniosła go wyobraźnia. Shi była tam przecież, widziała zwłoki i miejsce zbrodni. Nic nie wskazywało na to, że poza tą dwójką był tam ktoś jeszcze. Tego, że czekali na kogoś na Okęciu, by ulotnić się grupowo, też nie da się udowodnić. Chyba że jest coś, o czym wie jedynie Nauman.
Śledczy podniósł się z fotela, obszedł biurko i stanął za plecami przesłuchiwanych. Nachylił się nad ich głowami, jakby nagle zapomniał, że naraża oczy na ostre światło lampy.
– I tak go zadrutuję, tego trzeciego – powiedział ściszonym głosem. – To tylko kwestia czasu, którego możecie mi zaoszczędzić. Ja w zamian za to być może oszczędzę wam dożywocia. Przemyślcie, co się wam bardziej opłaci. Macie piętnaście minut, potem moja oferta przestanie być aktualna.
Wyprostował się. Ruchem głowy dał znak Shi, że czas opuścić pokój. Poderwała się i ruszyła pierwsza do drzwi. Nim śledczy znalazł się na korytarzu, zdążyła już zgasić część jarzeniówek i pozostawić tylko jedną, by tliła się na końcu wąskiego holu.
Podeszli do maszyny z kawą i wybrali dwa mocne espresso. Automat zabuczał i wypuścił z siebie strużki gorącego napoju.
Shi oparła się plecami o ścianę i zamieszała plastikowym patyczkiem w kawie.
– Trzeci sprawca? – zagadnęła. – Jest coś, o czymś nie wiem, czy to tylko pańska intuicja?
Nauman upił dwa łyki, po czym wycelował kubkiem do kubła.
– Na intuicję już dawno przestałem stawiać. Bywa zgubna.
– Oby się pan nie mylił.
– Nie tym razem, dziecinko – odparł, spoglądając na nią zza przyciemnionych szkieł. – Tylko raz popełniłem ten błąd i więcej tego nie zrobię. Zresztą wkrótce sama się przekonasz, że mam rację.
Konrad Macharow odczekał do dwudziestej pierwszej, po czym sięgnął po swój telefon komórkowy. Wybrał kontakt oznaczony jako Mi, przy którym uśmiechnięta twarz blondynki o niebieskich oczach patrzyła na niego spod długich rzęs. Doskonale pamiętał, kiedy zrobił to zdjęcie. Właśnie kończyła się ich noc poślubna, leżeli wtedy w łóżku z kieliszkami wina, minutę po szaleńczym seksie. Miriam miała zmierzwione włosy i policzki czerwone od buzującej krwi. Wyglądała tak, jak powinna wyglądać szczęśliwa kobieta. Sięgnął więc po telefon i włączył aparat. Nie chciała, by ją fotografował w takim stanie. Udawała, że się na niego boczy, i próbowała zasłonić dłonią smartfon, ale był szybszy. Uchwycił moment. Chciał mieć ją na zdjęciu właśnie taką, naturalną i zrelaksowaną.
Kiedy cztery lata temu obiecywał Miriam miłość, wierność i oddanie do grobowej deski, obiecał coś jeszcze: ilekroć będzie zmuszony zostawić ją samą, by zniknąć z powodu weekendowej konferencji w miejscu oddalonym od domu o setki kilometrów, zadzwoni o dwudziestej pierwszej, by usłyszeć jej głos. Tak też robił. Na koniec zawsze dodawał: „Słodkich snów, Mi, tęsknię jak wariat”.
Nigdy nie zawiódł, może jedynie spóźnił się raz czy dwa o kilkanaście minut, ale piękna buzia ze zdjęcia rozumiała, że po wielogodzinnych panelach o urazach twarzoczaszki lub spartaczonych zabiegach korekcji kobiecych piersi następowały rauty z kieliszkami wypełnionymi prosecco i jego nie mogło na nich zabraknąć. A choć debaty o kościach, tkankach, niciach liftingujących oraz wypełniaczach kończyły się zwykle grubo po północy, to nigdy nie zdarzyło się, by między jedną a drugą kolejką bąbelków całkiem o niej zapomniał.
Był przekonany, że Miriam czeka na te telefony i że tuż przed umówioną porą zaczyna sobie wyobrażać, jak Konrad wstaje od okrągłego stolika, przy którym siedzą tacy jak on, chirurdzy ubrani w eleganckie smokingi, jak zostawia za plecami półmiski z sałatkami śledziowymi czy szwarcwaldzką szynką i wymyka się na taras ośrodka konferencyjnego, by zakończyć dzień na „Wiesz, jak nie lubię zasypiać bez ciebie”. Tyle razy opowiadał jej ze szczegółami o przebiegu branżowych spotkań, że znała ich rozkład na pamięć.
Tym razem Konrad Macharow postanowił zrobić wyjątek. Nie zamierzał zostawać do końca rautu ani spać samotnie w wynajętym pokoju z prysznicem i łóżkiem w rozmiarze king size. Nie w rocznicę swojego ślubu. Miał zamiar pozostać trzeźwy jak noworodek, a po kolacji na ciepło wsiąść do auta i wrócić do domu przed północą. Z tą myślą wybrał numer do Miriam.
Odebrała połączenie, kiedy sekundnik na zegarku mężczyzny pokazał dwudziestą pierwszą i siedem sekund.
– Pamiętasz, co ci obiecałem jako prezent na naszą rocznicę? – zapytał, kręcąc na palcu kluczykami do auta.
Przez dłuższą chwilę udawała, że się zastanawia.
– Czterdzieści osiem buziaków? Po jednym za każdy miesiąc?
Roześmiał się.
– Co tak tanio? Ale skoro tylko tyle sobie życzysz…
– Zaraz, zaraz, negocjujmy dalej… Już sobie przypomniałam. Lot do wymarzonego miejsca na świecie. Wchodzę w to, ale chyba już nie zdążymy. Obawiam się, że odlecieli bez nas.
– Tak mi przykro, Mi.
– Następnym razem, ty wiecznie zapracowany doktorku.
– To pierwsza i ostatnia rocznica, podczas której nie ma mnie przy tobie. Nie będzie ich nigdy więcej, obiecuję. Powiedz, dokąd chciałabyś polecieć?
– Och, nieważne… Ale tak, jest taki kraj. Bardzo daleki.
– Polecisz tam, Mi, masz moje słowo. Razem polecimy. A co do dzisiejszego wieczora, zaraz się stąd zbieram. Wracam do domu. Na samolot już się nie załapiemy, ale kto wie, co przyniesie nam ta noc.
Liczył na okrzyk radości, ale zamiast tego usłyszał w głośniku, jak coś upada na podłogę, wydając metaliczny odgłos.
– Wszystko w porządku, Miriam?
– Tak, to tylko nóż – wyjaśniła natychmiast. – Wyślizgnął mi się z ręki. Wracasz? Chyba nie rozumiem… Czekałeś na ten zjazd od tygodni. Tak mało było zaproszeń, pamiętasz? Robiłeś wszystko, żeby się tam dostać, więc dlaczego? To nie jest dobry pomysł. Zwłaszcza że został jeszcze cały dzień. Mówiłeś, że jutro mają się odbyć najważniejsze panele.
– Ważniejsze od ciebie? Nie ma takiej możliwości.
– Na pewno zauważą, że zniknąłeś, i to właściwie bez powodu.
– Jeszcze trochę, a zacznę myśleć, że nie chcesz mnie widzieć. – Konrad zaśmiał się szczerze, po czym dodał: – A co do tej bandy rzeźbiarzy możesz być spokojna. Jedna połowa z nich ma już porządnie w czubie, a druga zaraz do niej dołączy. Zapewniam cię, że nikt tu za mną nie zatęskni.
– Wolałabym, żebyś tam został.
W słuchawce zaległa przeciągająca się cisza. Konrad zacisnął palce na telefonie.
– O co chodzi, Mi?
– Powiedziałam tylko, że wolałabym…
– Słyszałem. Coś się dzieje, prawda?
– Jesteś trzysta kilometrów stąd, a po zmroku na drogach bywa niebezpiecznie.
– I to jedyny powód, dla którego…
– Chyba nie sądziłeś, że może być jakiś inny – przerwała mu w pół zdania. – Ja też tęsknię, przecież wiesz.
Poczuł ulgę. Czyli że wszystko jest tak, jak być powinno.
– Będę jechał ostrożnie – zapewnił. – Widzimy się za trzy godziny, Mi. Zdążysz przez ten czas obejrzeć jakiś romantyczny film i pokroić nasz rocznicowy tort. Mam nadzieję, że twoja siostra zostawiła dla mnie kawałek? Poszła już czy nadal tam jest?
Miriam parsknęła cicho. Zapewniła go, że beza ma wielkość młyńskiego koła, a Adelę po zaledwie kilku machnięciach widelczykiem zemdliło na tyle, że resztę porcji trzeba było zapakować do pudełka i dać na wynos.
– Martwiłabym się bardziej o psa – dodała. – Cały czas zerka na lodówkę w nadziei, że dam mu polizać mascarpone.
– Kochany Cookie. – Konrad uśmiechnął się na myśl o zwierzaku. – Chciałbym już być tam z wami. Nie masz pojęcia, co to za dziura. Podczas prezentacji dwukrotnie wysiadł prąd, a teraz chyba jest problem z siecią. Słyszysz mnie, Miriam? Halo…
– Słyszę cię doskonale. Jakbyś stał na rogu ulicy. Albo jeszcze bliżej, tuż pod domem. To drzewa tak głośno szumią? Tutaj też, jakby miała się zacząć burza.
– Wciąż przerywa. – Konrad odezwał się po długich sekundach. – Możesz powtórzyć?
– Powiedziałam, że słychać cię, jakbyś stał kilka metrów ode mnie. Nabierasz mnie, prawda? Wyjechałeś dawno temu i zaraz staniesz w drzwiach. To ma być ta niespodzianka? Jesteś już gdzieś blisko?
– Halo… Znów to samo…
– Jeśli to jakiś twój żart…
– Do zobaczenia, Mi. Widzimy się przed północą. Nie zasypiaj beze mnie. Jesteś tam? Halo…
Mam już na nogach czarne pantofle i czarne rajstopy, a na sobie brązowy kostium typu żakiet ze spódnicą. Wyglądam w nim fatalnie, co potwierdza lustro w mojej sypialni. Lustro nie kłamie. Brąz podbija czerwień mojej skóry, a zęby wydają się przy nim bardziej żółte, niż są w rzeczywistości. Nie wiem, co strzeliło mi do głowy, kiedy zgarniałam z wieszaka w sklepie tę najbrzydszą w świecie garsonkę, ale gdy patrzę na metkę, która wciąż dynda przy spódnicy, wszystko staje się jasne. Pięćdziesiąt procent przeceny za bawełnę, która i tak okazała się wiskozą. Z założenia miała też być praktyczna i zakrywać mnie od szyi do kostek, dokładnie tak jak lubię. I zakrywa, więc o co te pretensje? Chyba tylko o to, że w sklepach wszystko wydaje się ładniejsze. Nie jest tak?
Jako że rzadko wychodzę z domu, to z góry wiem, iż zwrotu kostiumu nie będzie. Nie oddam go też do przeróbki. Po tym, jak włożę go dziś, bo muszę, po prostu wrzucę go do kontenera PCK i pożegnam się z nim na zawsze. Już dawno temu postanowiłam, że nie będę trzymać w swoim otoczeniu czegokolwiek, co jest brzydkie lub źle mi się kojarzy. W ten właśnie sposób wyfrunęło stąd kilka książek, ubrania naszej matki, dwa komplety pościeli, a nawet elektryczny czajnik. Może gdybym nie była tak podatna na asocjacje trudnych doświadczeń z przedmiotami, które są ich świadkami, nie musiałabym tego robić. Ale jestem, więc to oczywiste, że godziny brązowego kostiumu też są policzone. To jego nieodwołalny koniec. Zresztą ostatnio rozstaję się z wieloma rzeczami. Nie to jednak jest najgorsze. Wszystko wskazuje na to, że i z tobą też będę musiała się pożegnać.
Powiem ci, Miriam, że nie wierzę, że to wszystko dzieje się naprawdę. Za godzinę doświadczę czegoś tak abstrakcyjnego, że na samą myśl o tym trzęsą mi się kolana. Mam rozpoznać ciebie w ciele, które leży w prosektorium na drugim końcu miasta. Muszę tam pojechać i wejść do zimnego pomieszczenia, w którym jakiś obcy człowiek stanie u wezgłowia noszy lub metalowego łóżka i poczeka na sygnał, by móc odchylić prześcieradło z twojej twarzy. Bo tak to się chyba odbywa. Procedurę znam jedynie z telewizji i filmów, gdzie wygląda to właśnie w ten sposób. Proces zawsze przebiega podobnie: ktoś kiwnięciem głowy daje znak, żeby odsłonić ciało, pracownik kostnicy robi to sprawnym ruchem, a złamany bólem członek rodziny kwili: „O mój Boże, tylko nie to…”. Potem albo osuwa się w omdleniu na podłogę, albo niemrawym kiwnięciem głowy daje znać, że rozpoznaje umarlaka, i na tym zazwyczaj scena się kończy. No, może jeszcze pada pytanie: czy wie pan/pani o kimś, kto chciałby zaszkodzić ofierze? W kryminałach to pytanie zawsze pada. Albo: czy ofiara nie miała przypadkiem skłonności do depresji? Na razie brak jeszcze słów „morderstwo” czy „samobójstwo”. To nie jest właściwy moment. Na to przychodzi czas później, w innym miejscu. W komisariacie albo w domu. Nie wiem, gdzie wolałabym je usłyszeć. Chyba nigdzie. Rozumiesz mnie, mam nadzieję. Domyślasz się, że właśnie teraz, dzisiaj, wolałabym przestać istnieć. Nie chcę słyszeć tych pytań. Są z kategorii „jak szybko i skutecznie złamać w człowieku wszystko, co ma w środku, łącznie z kośćmi”, a ja mam słabe gnaty. Nie trzeba zbyt wiele siły, by mi je pogruchotać, wystarczy użyć języka. Zanim do tego dojdzie, jeszcze usłyszę od pracownika kostnicy wyrazy współczucia, że doszło do takiego nieszczęścia. Potem prowadzący twoją sprawę glina odprowadzi mnie do wyjścia i zapewni, że za jakiś czas się do mnie odezwie.
Tak będzie.
Mój mózg usilnie wyświetla ten obraz już od wczorajszego wieczora, kiedy przyszło zawiadomienie o znalezieniu twojego ciała. Najprawdopodobniej twojego, jak zaznaczono. Mam za sobą nieprzespaną noc i głodny poranek, ale to wszystko nieważne. Mało co czuję i niczego nie potrzebuję. Jedyne, czego chcę, to mieć ten dzień za sobą.
Jestem już prawie gotowa do wyjścia. Wrzucam jeszcze do torby słoneczne okulary, by ukryć zaczerwienione oczy, i paczkę chusteczek do nosa. Przydadzą się na miejscu.
Wychodzę z domu. Lexus twojego męża już na mnie czeka. Stoi na naszej wspólnej ulicy na włączonym silniku, którego zupełnie nie słychać. Lexus – luxus. Moje punto to przy nim emeryt z zadyszką.
Siadam w fotelu pasażera zaraz po tym, jak przez szybę kiwamy sobie z Konradem głowami na powitanie. Żadnemu z nas nie chce się otwierać ust, by wykrztusić „dzień dobry”. Z wiadomego powodu dla żadnego z nas ten dzień dobry nie będzie – więc po co…
W środku, w głośniku, ktoś cicho gra na pianinie. Konrad chce wyłączyć muzykę, ale mówię mu, że nie trzeba. Niech gra.
Ruszamy z Rukoli bez pośpiechu. Mamy prawie godzinę na dotarcie na miejsce. Sama nie wiem, czy wolałabym ją skrócić, czy rozciągnąć. Jakkolwiek by się stało, i tak będę w końcu musiała stanąć nad twoim ciałem i tym białym prześcieradłem. Albo nad czarnym workiem, co i tak niczego nie zmienia.
Mam nadzieję, że cię nie rozpoznam.
Mam nadzieję, że to jakaś kosmiczna pomyłka.
To nie możesz być ty.
Tak im powiem. Z bólem w głosie i z mokrymi oczami.
Jeśli dam radę zapłakać.
Wypadałoby, więc spróbuję.
Nigdy nie rozumiałem, dlaczego tak bardzo lubiłaś oglądać programy o zaginionych ludziach. Jakby mało ci było własnych zmartwień. To oni i ich rodziny mieli problem, nie ty. Ty byłaś bezpieczna, Miriam. Może chciałaś poczuć to, co czuli oni, kiedy siedząc w telewizyjnym studiu, patrzyli prosto w kamerę i błagali o cud. Wyjmowali z toreb lub kieszeni zdjęcia swoich bliskich, pokazywali ich twarze i łamiącym się głosem mówili: „Wyszedł z domu pół roku temu. Miał kupić papierosy… odwiedzić przyjaciela… spotkać się w sprawie pracy… i ślad po nim zaginął”. Albo: „Zaczęła się umawiać przez internet z kimś nowym… wymknęła się z koleżanką na dyskotekę… nie wróciła ze szkoły… Jeśli mnie teraz słuchasz, odezwij się, córeczko, czekamy na ciebie”. Zwykle nie potrafili stwierdzić, czy mają jakieś podejrzenia co do przyczyny zaginięcia. Nawet jeśli taka była, często woleli ją przemilczeć. Pewnie uważali, że powiedzenie o czymś na głos będzie dla nich ryzykowne lub zwyczajnie obciachowe. Odpowiadali więc wzruszeniem ramion i cichym chlipnięciem: „Nic tego nie zapowiadało”. Problem w tym, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć zawsze jest jakaś zapowiedź.
Tak wtedy myślałem.
Schemat programu Gdziekolwiek jesteś powtarzał się co cztery tygodnie równo o dwudziestej drugiej. Tematycznie był jak kalka, kopiuj-wklej, jedynie twarze się zmieniały. To z nimi spędzałaś poniedziałkowe wieczory, z tamtymi ludźmi. Na kilkadziesiąt minut stawali się częścią twojego życia. Nie szkoda ci było na nich czasu?
Chciałaś zrozumieć ich strach, stać się częścią ich bólu, ale wydaje mi się, że podchodziłaś do tego zanadto emocjonalnie. Naprawdę wydawało ci się, że nie widzę, jak dyskretnie ocierasz kącik oka, kiedy słuchasz tego, co mówią, że nie zauważam, jak się wzruszasz? Widziałem wszystko. Nie musiałaś kłamać, mówiąc: „Nic mi nie jest, daj spokój”. Wystarczył ton twojego głosu i wszystko było jasne. Potem szłaś na poddasze, do swojej pracowni. Zamykałaś drzwi i nie wychodziłaś z niej do drugiej nad ranem. Nie wiem, jak będąc w takim stanie, mogłaś projektować wesołe plakaty dla dziecięcych teatrów. Ja bym nie dał rady. Czy nie trzeba mieć do tego bardziej optymistycznego spojrzenia na świat? A przynajmniej neutralnego. Mówimy przecież o zabawnych afiszach, nie o tworzeniu nekrologów.
Po kilku dniach oglądałaś powtórki Gdziekolwiek jesteś. Po co? Niszczyłaś siebie. Czasami miałem wrażenie, że przygotowujesz się na coś, co wkrótce ma nastąpić. Jakbyś chciała się oswoić z myślą, że wydarzy się coś złego. A może tak tylko mi się zdawało. Może to ja na coś czekałem, nie ty?
Biorę do ręki małą kamerę, którą kupiliśmy przed wyjazdem na Mykonos, by zacząć na niej zapisywać historię naszego małżeństwa. Montuję ją na statywie i stawiam na wprost ściany, pod którą stoi nasze łóżko. (Pamiętam, jak je wybierałaś. Mówiłaś, że dwa złączone materace są lepsze niż jeden wspólny. Chciałaś też mieć własną kołdrę, by zawinąć się w niej jak w kokonie. Oczywiście ustąpiłem ci, choć wcale mi się to nie podobało). Układam patchworkowe poduszki, te same, które wynalazłaś na pchlim targu, i siadam na narzucie, którą kupiłaś za swoje pierwsze pieniądze zarobione na ilustracjach.
Wszystko tu jest twoje. Stworzone przez ciebie i tobą przesiąknięte.
Zaraz włączę nagrywanie. Jeszcze tylko sprawdzę, co znajduje się w kadrze: przysunięte do łóżka krzesło z przerzuconym przez oparcie moim szpitalnym kitlem i twój portret na ścianie; artystyczne, biało-czarne zdjęcie w formacie A3. Masz na głowie wianek z rumianków i rozwiane włosy. Patrzysz z tej fotografii zza mojego ramienia, prosto w kamerę. Za każdym razem, gdy na nie patrzę, czuję, jakbyś była tu ze mną.
Piękne jest to zdjęcie i ty na nim. Mówiłem ci to tyle razy, a ty droczyłaś się, że to nieprawda. Zawsze byłaś zbyt skromna. Niepotrzebnie.
Teraz muszę zrobić to, co robili tamci ludzie w studiu. Zmartwić się. Bardzo szczerze, bo sytuacja jest trudna. Dla pewności, że zrobię to właściwie, dwukrotnie obejrzałem powtórkę Gdziekolwiek jesteś, tak jak robiłaś to ty. To nie wydaje się trudne, powinienem sobie poradzić. Zanim otworzę przed kamerą usta, wypowiem głośno i powoli wszystkie samogłoski, by rozluźnić mięśnie twarzy. Nie chcę bełkotać, jak oni. To źle wypada na nagraniu. Muszę mówić bardzo wyraźnie, żeby każde moje słowo zostało dobrze zrozumiane.
A, Ą, E, Ę, O, U, I, Y.
Przygładzam włosy i przykurczam ramiona schowane w szarej, mdłej marynarce. Sam staję się poszarzały. Wyglądam jak obraz nędzy i rozpaczy. Jest dobrze. Jestem gotowy. Już za kilka sekund włączę w kamerze przycisk, by nagrać zgłoszenie do twojego ulubionego programu.
Co byś powiedziała, widząc, że to robię? Pewnie uznałabyś, że odstawiam komedię.
Zaczynam się pocić.
Lepiej tego nie przeciągać.
Fartuch na krześle, twoje zdjęcie w tle i moja zbolała mina. Wszystko jest jak należy.
Pstryk.
Muszę przerwać nagranie. Ktoś dzwoni do drzwi.
Wciąż nie mogę przywyknąć do tego, że to nie twój głos słyszę w domofonie, gdy wciskam dzwonek przy furtce waszego domu. Właściwie powinnam powiedzieć: domu, w którym mieszkałaś, bo budynek tak naprawdę należy wyłącznie do Konrada. To on wziął sobie kredyt na głowę, nie ty. Ciebie sprawy finansowe nie interesowały. Mało kto ma takie szczęście, przyznaj. Tak więc, nie robiąc nic, dostałaś kilka pokoi, kuchnię, dwie łazienki i pracownię na strychu. Ją lubię najbardziej. To pomieszczenie z oknami na przestrzał, jedno z nich wychodzi na ogród, a drugie na ulicę i podjazd. Pod ogrodowym oknem stoi długi drewniany stół zawalony blokami rysunkowymi i szkicami, a pod nim zalega sterta papierowych kulek, które nie trafiły do kosza na śmieci. Bo mimo że mamy dwudziesty pierwszy wiek, wciąż wolisz projektować plakaty odręcznie, zamiast korzystać z programów komputerowych (świat poszedł do przodu, nie zauważyłaś?). Więc te zgniecione kulki zawsze tam są, podobnie jak unoszący się w powietrzu zapach akwareli.
Odkąd ciebie zabrakło, przychodzę tu co tydzień, by posiedzieć wśród twoich rzeczy. Wcześniej, zanim to wszystko się wydarzyło, zaglądałam o wiele rzadziej, więc wygląda na to, że teraz staram się nadrobić coś, co nam uciekło. Biorę winę na siebie. Mogłam się lepiej postarać i być bardziej obecna w twoim życiu. Mieszkamy po przeciwnych stronach ulicy, z naszych okien widać drzwi naszych domów, i na dobrą sprawę powinnam zaglądać tu każdego dnia, wpadając chociażby w kapciach. Dobre sąsiadki tak właśnie robią. A nasze sąsiedztwo, Miriam, nie było przecież przypadkowe. Miałyśmy być blisko siebie: ty, ja i nasza matka. Pamiętam, jak bardzo tego chciałaś, zwłaszcza ze względu na mnie. Mówiłaś: „Muszę pilnować mojej małej siostry, żeby nie narobiła sobie i innym kłopotów”. Wolałam tego nie komentować, więc tylko się głupkowato uśmiechałam. Tyle razy to powtarzałaś, że w końcu zaczęłam szukać czegoś w twojej okolicy. Po pierwsze, dlatego żebyś mi dłużej nie wierciła dziury w brzuchu, a po drugie… Niech ci będzie, Miriam. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że mnie na bliskim mieszkaniu z tobą również nie zależało. Tylko że z zupełnie innego powodu. Kiedy wypełniałam dokumenty na wynajem domu, miałam nadzieję, że naprawimy coś, co kiedyś się między nami zepsuło. Nie mówiłam ci tego nigdy, prawda? Chyba chciałam wierzyć, że sama się tego domyślisz.
Brzęczy sygnał otwieranej furtki (kiedy zniknęłaś, Konrad wreszcie zainstalował automatyczne zamykanie) i wchodzę do frontowej części ogrodu. Idę po brukowej kostce, mijam rozrośniętą lawendę, którą ktoś wreszcie powinien się zająć, by nie zdziczała. Miałaś w zwyczaju przycinać ją, gdy tylko zaczynała usychać – to pomagało jej zakwitnąć na nowo. Byłaś mistrzynią, jeśli chodzi o ogród. Nie to, co ja, badylarka od siedmiu boleści. Wchodzę po czterech stopniach prowadzących do głównych drzwi i naciskam klamkę. Drzwi nie są zamknięte na klucz. To też twój kolejny zwyczaj. Chciałaś iść z duchem czasu i prowadzić otwarty dom – i to dosłownie. W tym akurat byłaś nowoczesna aż za bardzo. Jakbyś nie rozumiała, z jakim ryzykiem się to wiąże. Zwłaszcza dla kogoś, kto siedzi w wielkim domu sam od dziewiątej rano do dziewiątej wieczorem. Za bardzo ufałaś ludziom. Nawet nie chce mi się tego komentować, zwłaszcza po tym, jak sześć miesięcy temu rozpłynęłaś się w powietrzu. Co z tego wynikło, wszyscy już wiemy.
W progu wita mnie Cookie. Merda ogonem, aż skręca mu się cały tułów. O tym też nie pomyślałaś: labradory nie nadają się do pilnowania domu. Miałaś nadzieję, że to najbardziej towarzyskie na świecie stworzenie podniesie raban, kiedy ktoś obcy się tu wedrze? Nigdy nie podnosił. Cookie wpuszczał każdego i zawsze. Teraz też jest szczęśliwy i popiskuje z zadowolenia, obwąchując mnie przy okazji po dłoniach. Szuka jedzenia, wie, że zawsze przynoszę mu psie ciastko. Tym razem go nie mam, ale Cookie i tak wariuje ze szczęścia.
Idę prosto do salonu. Pięknie tu. Gustu akurat nie można ci odmówić. Na aksamitne zielone zasłony od Laury Ashley pewnie poszła kupa forsy, podobnie jak na kraciastą kanapę i fotele. Nie wspominając o obrazach wiszących na ścianach. Nie znam ich autorów, ale pamiętam, jak mówiłaś, że młode talenty należy wspierać. Płaciłaś za te bazgroły tysiące, bo odkąd wyszłaś za Konrada, przestałaś się rozglądać za promocjami. Żadnej ściemy, żadnych reprodukcji, tylko oryginały, mówiłaś. No i wyszło naprawdę uroczo. Pełno tu wszystkiego: mebli, obrazów, waszych fotografii. A mimo to jakoś pusto.
Brakuje tu ciebie, Miriam.
Twojego męża nie ma na parterze, więc wchodzę na piętro. Zaglądam przez uchylone drzwi waszej sypialni.
– Cześć – mówię, stając w progu pokoju. – Cookie mnie wpuścił.
To oczywiście żart. Konrad zarządza całą domową elektroniką ze swojego smartfona za miliony monet.
Ten smartfon leży teraz na twojej toaletce, a Konrad kręci się po pokoju z dłońmi wciśniętymi w kieszenie spodni. Wygląda, jakby szukał czegoś na podłodze, ale ja dobrze wiem, że w ten sposób stara się zapanować nad emocjami. Sporo ich ostatnio. Mógłby połknąć tabletkę na uspokojenie, zamiast się tak męczyć, ale nie zamierzam mu tego podpowiadać. W końcu z nas dwojga to on jest lekarzem.
Na mój widok podnosi wzrok i zatrzymuje się w swojej wędrówce po dywanie. Pociera palcami brodę, gdzieniegdzie przeplecioną pojedynczymi srebrnymi włosami. Szybko mu idzie to siwienie, to chyba u niego rodzinne. Staram się nie przyglądać jego twarzy zbyt natarczywie, zaledwie muskam go spojrzeniem. Jakoś trudno mi patrzeć mu prosto w oczy, kiedy jesteśmy sami.
– Nadal nic? – pytam, byle zagadać. Nie oczekuję przecież, że badania DNA przyjdą po dobie od pobrania próbek śliny spod mojego języka. Powiedzieli, że tydzień to minimum, by porównać mój genotyp z genotypem pobranym ze zwłok.
– Nie musiałaś przychodzić, żeby zapytać. Wystarczyło zadzwonić.
Od wczoraj, kiedy to pojechaliśmy na okazanie ciała, Konrad jest na mnie wściekły. Ma mi za złe, że w szczątkach, jakie nam pokazano, nie rozpoznałam ciebie. Przez chwilę odniosłam nawet wrażenie, że chce mi przyłożyć. Gdyby nie pracownik kostnicy i policjantka prowadząca śledztwo, może by do tego doszło.
Prawda jest taka, że nie mogłam powiedzieć: „Tak, to z pewnością Miriam”. To coś, co miało być tobą, nie przypominało mi nikogo, kogo bym znała, a już na pewno nie przypominało mi ciebie. Ale Konrad był innego zdania. Kiedy odsłonięto zwłoki, pokiwał głową, dając tym znak, że nie ma żadnych wątpliwości. Miałam ochotę nim potrząsnąć i kazać odwołać to, co powiedział. Jak mógł w tych okropnie wyglądających szczątkach z niemal doszczętnie spaloną twarzą doszukać się twoich delikatnych rysów, i to bez cienia wątpliwości?! Krzyknęłam, że to jakiś obłęd, ale syknął na mnie, żebym się zamknęła, bo nie życzy sobie scen w twojej martwej obecności.
Co do jednego miał rację. Martwa obecność, czyjakolwiek by była, powinna nauczyć mnie trzymania nerwów na wodzy.
Policjantka z dochodzeniówki patrzyła to na mnie, to na niego i niewiele z tego wszystkiego rozumiała. Musiała wziąć nas albo za dziwaków, albo za idiotów, co na jedno wychodzi. Chyba po raz pierwszy w swojej karierze wpisała do protokołu z okazania zwłok dwa różne zeznania osób z najbliższej rodziny ofiary. Z tego też powodu wylądowałam na badaniu DNA.
– Musisz przywyknąć do myśli, że test nie wykaże zgodności – mówię pojednawczym tonem, choć podskórnie czuję, że zaraz znów rozpęta się piekło.
Konrad udaje, że nie słyszy. Nie ma nastroju na kolejną w tym tygodniu nawalankę i wybiera chwilowe zawieszenie broni. Jestem mu za to wdzięczna. Już spokojna, zdejmuję z pleców mój długi ciepły kardigan (prezent od ciebie, siostrzyczko) i rzucam go na łóżko. Sama siadam na brzegu, tuż obok rozstawionego na podłodze statywu z kamerą.
– Na co to? – pytam.
Konrad kładzie rękę na kamerze.
– Pomyślałem, że to może mi pomóc.
– Niby w czym?
– Zgłoszę przypadek Miriam do Gdziekolwiek jesteś. Może znajdzie się ktoś, kto widział, jak… jak umarła.
– Jednym słowem, szukasz świadka?
– Jeżeli taki istnieje, dobrze byłoby o nim wiedzieć, nie sądzisz?
Oczywiście przytakuję. Jak dotąd nikt taki nie zgłosił się na policję, ale życie potrafi zaskoczyć.
Gdziekolwiek… to twój ulubiony program. Nierozwikłane sprawy zaginięć i morderstw. Dam sobie uciąć rękę, że nie przeszło ci przez myśl, iż staniesz się bohaterką jednego z odcinków. W końcu złe rzeczy przytrafiają się innym ludziom, ale nie nam.
Mam ochotę powiedzieć Konradowi, że zanim telewizja wyemituje program, zdążą przyjść wyniki badań DNA i będzie wtedy czarno na białym, że to nie ty leżysz w kostnicy. Nie pozostanie mu nic innego niż odszczekać, że nie żyjesz, i nagrać kolejny film o tym, że nadal cię szukamy. Wszystko wróci do punktu wyjścia.
Chyba czyta w moich myślach, bo od razu mówi:
– Nawet nie zaczynaj. – Tylko tyle? Słabo. – Wiem, co czujesz. – A jednak się rozkręca. Odliczam sekundy, aż zacznie mędrkować i mówić do mnie z pozycji jajogłowego filozofa. – Wyparcie to normalna reakcja. Masz świadomość, że stało się coś złego, ale twój mózg robi wszystko, by temu zaprzeczyć. Ratuje cię przed samą sobą.
– Gówno wiesz o moim mózgu.
Podchodzi do mnie i patrzy mi w oczy.
– Męczy cię sumienie, Adelo. Spróbuj dopuścić do siebie myśl, że to już koniec. Podziękuj, że miałaś ją przy sobie przez całe swoje życie, i zamknij rozdział.
– Ty już zamknąłeś? – burczę pogardliwie. – Cztery lata to w końcu nie wieczność. Powiedz, zdążyłeś się do niej przywiązać choć trochę?
Kąsam, jakbyś miała usłyszeć, że staję w twojej obronie. Nawet patrzę na twój piękny portret na ścianie, żeby złapać z tobą kontakt. Mam nadzieję, że wypadam w tym wszystkim szczerze.
Nie dla Konrada. Chyba nawet nie dociera do niego, co właśnie powiedziałam. Jest jak w transie i nadaje po swojemu.
– Czasu nie cofniemy. Więc albo pogodzimy się z tym, co się stało, albo oboje zwariujemy. Proponuję wybrać pierwszą opcję, zacznijmy wszystko od nowa. Bez niej.
Jego ostatnie słowa giną w cichym chrząknięciu.
Żałosne. Niech jeszcze doda, że powinniśmy cię ciepło wspominać.
Czuję, jak rośnie mi gula w gardle. Byłaś moją jedyną siostrą i choćby z tego względu jestem ci coś winna. Przypinanie do drzew twojej podobizny z podanym numerem telefonu nie powinno być szczytem moich możliwości. Wypadałoby zrobić dużo więcej, a jednak na tym się skończyło. To, że Konrad przypomina mi w mało subtelny sposób o wyrzutach sumienia, raczej nie pomaga. Teraz tylko czekam, aż zaproponuje mi, żebym w ramach pokuty dołączyła do jego wystąpienia przed kamerą. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, bo takie zabawy są nie dla mnie. Nie jestem szczególnie wygadana ani tym bardziej fotogeniczna. Nie lubi mnie ani aparat, ani kamera, ani ludzkie oko. Do tego unikam ludzi, jestem typem outsidera. Może nie z natury, a bardziej ze świadomego wyboru. Tak zadecydowałam. Jedyne, co jestem w stanie robić, to prowadzić bloga o dekoracji wnętrz, i to nie pod własnym nazwiskiem. Nie czuję potrzeby, by się ujawniać. Działam jako LadyDesign i kopiuję zdjęcia z zagranicznych portali. Dodaję kilkuzdaniowe opisy, raczej zdawkowe, i podrzucam lokalne oferty stołów czy dywanów, które przypominają te z „Ideal Home” czy „French Cottage”. Rzadko odpisuję na komentarze. Jeżeli nie muszę, nie szukam kontaktu z ludźmi. Wystarczy mi, że pogadam przez telefon z jakimś reklamodawcą. Nie dla przyjemności, a dla zarobku. Umowy uzgadniam tylko za pośrednictwem poczty elektronicznej.
Milczę zbyt długo, co Konrad odczytuje po swojemu.
– Myślę, że nie powinnaś tu więcej przychodzić – mówi, zaciskając palce na kamerze. – Ktoś mógłby zrozumieć to opacznie. Lepiej będzie, jeśli poczekamy na wynik badania w swoich domach.
– Jasne – przytakuję natychmiast i od razu czuję ulgę, że ominęły mnie występy przed kamerą. – Miriam też wolałaby, żeby tak właśnie było. I, dla jasności, nie zamierzałam ci dokopać tam, nad jej ciałem. Nad tym czymś – poprawiam się natychmiast. Dla mnie to wciąż nic więcej, jak tylko obce zwłoki.
– Poniosło nas. To przez nerwy.
– Tak. To nie było mądre.
– Muszę ci o czymś powiedzieć. – Konrad nagle poważnieje. – Policja zamierza wznowić przesłuchania świadków. Podobno są rozbieżności w zeznaniach, więc chcą zacząć wszystko od początku.
Fala uderzeniowa wali mnie prosto w pierś.
Dlaczego nam to robią?
Dom, z którego zniknęłaś, był przeszukiwany od piwnicy po strych. Do tego gliny odbyły setki godzin rozmów ze mną, z Konradem i z tymi, którzy cię znali. Lepiej lub gorzej, ale coś tam o tobie wiedzieli. Obdzwoniono wszystkich, którzy przyszli mnie i Konradowi na myśl. Dosłownie wszystkich, włączając w to twoją instruktorkę jogi, agenta z wydawnictwa i tarocistkę Magiczną Ingrid, do której wpadałaś raz w roku, zawsze w ostatni dzień grudnia. Nie odpuścili nawet jej. To zabawne, ale kiedy zapytali Magiczną, co mogło się stać z Miriam, jej magia nagle straciła moc. Ulotniła się, jak, nie przymierzając, ty. Od zawsze była fałszywa jak cyrkonia.
Dotarli też do Giny, twojej przyjaciółki z czasów dzieciństwa i gimnazjum. Podsunęłam im jej nazwisko, bo kiedyś byłyście sobie bliskie niczym siostry, co wprawiało mnie w megafrustrację. Potem każda z was poszła w swoją stronę. Gina, jak mogłam przypuszczać, nie powiedziała policji niczego ciekawego. Przeżyła szok, gdy usłyszała, że zniknęłaś, ale tym to akurat jeszcze nikt nikomu nie pomógł.
– Od początku? – upewniam się. Nie dlatego, że nie wierzę w to, co mówi Konrad, ale od twojego zaginięcia minęło pół roku. Niby nie tak wiele, ale jeśli nie zebrano wszystkich informacji zaraz po rozpoczęciu dochodzenia, czego można oczekiwać teraz? – Wszystko zdążyło mi się zamazać w głowie. Nie pamiętam już szczegółów.
– Ja pamiętam każdą minutę.
Jasne, że tak. Mózg Konrada zapamiętałby rozpisaną do czterdziestego miejsca po przecinku liczbę pi. Geniusz. Szkoda, że patrząc na nadpalone truchło w kostnicy, zapomniał, jak wyglądała jego własna żona.
Odburkuję, że zazdroszczę, ale rozmowa i tak przestaje się kleić. Podnoszę się z kanapy i schodzę na dół, do kuchni. Wstawiam wodę i wsypuję rozpuszczalną kawę do kubka. Jakbym nie mogła napić się u siebie – mój dom i moja kuchnia są zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej. Bordowe firanki widać nawet stąd, wystarczy wychylić się przez okno.
– Dostali nowego śledczego – słyszę głos Konrada. Przyszedł tu za mną i zrozumiawszy, że nie zamierzam się stąd tak szybko ulotnić, postanowił sięgnąć po mleko do lodówki. Stara się być uprzejmy, nawet w tak przykrych okolicznościach. – Podobno siedzi nad aktami od dwóch miesięcy.
– I?
– I nie podoba mu się to, co w nich zobaczył.
– A konkretnie?
– Konkretnie to nie wiem. Nie chciał o tym mówić przez telefon. Dowiem się w poniedziałek. Zacznie ode mnie, potem będzie wzywać kolejnych. Ciebie też.
Zalewam wrzątkiem kawę. Tyle, by przykryć dno na dwa palce. Potrzebuję mocnego kopa, bo nagle zrobiło mi się jakoś słabo.
– Nastaw się, że mogą zrobić rekonstrukcję zdarzeń – słyszę jak przez mgłę.
Konrad siada na taborecie i obserwuje, jak podnoszę kubek do ust. Jego wzrok jest krępujący, ale szybko dociera do mnie, że nie patrzy na mnie, a przeze mnie. Jakbym była ze szkła.
– Nazywa się Nauman. Ten nowy. Zapamiętaj.
Pamięć do nazwisk mam akurat dobrą, ale przytakuję i powtarzam nazwisko na głos.
– A ta kobieta z kostnicy, policjantka…? – przypominam sobie nową twarz. – Nigdy wcześniej jej nie widziałam.
– Mówisz o tej ze skosem w oczach? – Konrad potrafi być prawdziwym dżentelmenem. – To jego przyboczna, Shi Coś Tam. Nie sądzę, żeby była zbyt bystra.
W przeciwieństwie do Konrada, mam o Shi Coś Tam inne zdanie. Chyba nie widziałam nigdy kogoś tak skupionego na tym, co się wokół niego dzieje.
– Zależy im, by doprowadzić to śledztwo do końca – mówię, mieszając łyżeczką w kawie. – Policja ma nieciekawe statystyki.
Konrad wciąż na mnie patrzy, ale tym razem już dużo bardziej przytomnie. Wręcz natarczywie.
– Liczyłem, że powiesz, że Miriam należy się sprawiedliwość. Była dużo lepsza od ciebie – słyszę i znów czuję, że coś mnie ściska w środku.
Niemal dławię się kawą. Wylewam jej resztkę do zlewu, bo już i tak nic więcej nie przejdzie mi przez gardło.
– Pójdę do jej pracowni i pogrzebię w jej rzeczach – mówię i wymijam jego kolana w wąskim przejściu. – Zostało mi jeszcze kilka rzeczy do przejrzenia.
– Jasne. Idź. Może znajdziesz coś ważnego.
Ton jego głosu jest zawsze ten sam. Doskonale wie, że twój pokój przetrząsnęłam już dziesiątki razy i niczego istotnego dla sprawy w nim nie znalazłam. Mimo to udaje, że jest w tym sens. Tak naprawdę żadne z nas nie ma pojęcia, czego niby należałoby szukać ani po co. Nie miałaś przed nami żadnych tajemnic, prawda, Miriam?
Konrad też opuszcza kuchnię. Wraca do sypialni i znów zaczyna majstrować przy kamerze. Jednak będzie nagrywał beze mnie. Nie krępuje się. Nie zamyka przede mną drzwi, żebym nie podsłuchiwała, choć będzie pewnie robił kilka prób. Za pierwszym razem mało komu taka gadka do kamery wychodzi, jak należy.
Ale on nie boi się oceniania, nie zna wstydu. Jest inny. Odporny.
Ja też jestem zupełnie inna. Muszę mu przyznać rację, że choć płynie w nas jedna krew, Miriam, to jesteśmy jak biel i czerń. W niczym nie przypominam ciebie.
Jestem ta gorsza.
Godzinę później wciąż tu tkwię. Nie zajrzałam do żadnej z twoich szuflad, choć dla niepoznaki trzasnęłam jedną na tyle głośno, by Konrad uwierzył, że naprawdę czegoś w niej szukam. Niech myśli, że przejęłam się tym, co powiedział o wznowieniu przesłuchań. Oboje gramy w tym teatrze i oszukujemy się wzajemnie. Nie stać nas na szczerość i każde z nas ma swój własny powód.
Myślę, że rzeczywiście jestem tu ostatni raz. Oddam mu komplet kluczy, który wręczyłaś mi zaraz po tym, jak razem z matką wprowadziłyśmy się na Rukoli. Chciałaś, żebym miała dostęp do waszego domu, tak na wszelki wypadek. Na przykład wtedy, gdy wyjeżdżałaś zakontraktować projekty plakatów do sztuki o dziewczynce, która ma nadprzyrodzone zdolności i potrafi znikać. Pamiętam, jak zastanawiałaś się, w jaki sposób masz narysować znikającą dziewczynkę. To było na krótko przed twoim własnym zniknięciem, bodajże trzy miesiące wcześniej. Pamiętam tamten grudniowy dzień. Przed wyjazdem powiedziałaś mi, że w razie czego mam się zaopiekować Cookiem, bo na Konrada nie możesz liczyć. Wybierał się wtedy na którąś z tych swoich wyjazdowych konferencji. Tego samego wieczora dowiedziałam się, że miałaś wypadek. Zawiodły hamulce, a ty o mało nie zginęłaś. Czyżbyś przeczuwała, że stanie się coś złego, i dlatego poprosiłaś mnie o opiekę nad psem?
Ten plakat to było twoje ostatnie zlecenie. Na biurku wciąż leży kilka jego projektów. Na pierwszym dziewczynka jest dobrze widoczna, w pełni pokolorowana. Ma długie jasne włosy z przedziałkiem biegnącym przez środek głowy i niebieskie oczy. Na drugim jest dużo bledsza, co znaczy, że zaczyna zanikać i zaraz całkiem nie będzie jej widać. Trzeci rysunek to tylko rozmazany kontur dziewczynki. Nie widać już sukienki ani butów, jest ledwie uchwytnym zarysem.
To ty jesteś tą dziewczynką. Prawda, Miriam? Narysowałaś siebie. Skopiowałaś swoją twarz ze zdjęcia, jakie zrobiła nam w dzieciństwie nasza matka. Stałyśmy wtedy w zoo przed wybiegiem dla szympansów i robiłyśmy głupie miny, by upodobnić się do małp. Zamiast tego wyszłyśmy na fotce jak para muppetów. Miałaś wtedy na sobie piękną czerwoną sukienkę, ja ubrana byłam w biały podkoszulek i beżowe szorty.
Teraz widzę cię, jak zanikasz na swoim własnym rysunku.
Wiedziałaś, że tak się stanie? Przeczuwałaś to i odzwierciedliłaś na kartce czy to tylko czysty przypadek? Zbyt dużo ich ostatnio, nie sądzisz?
W przeciętej na pół puszce po coli stoją ołówki, ze słoika umazanego farbami sterczy kilka pędzli. Wyschły dawno temu, choć odkąd cię nie ma, regularnie zwilżam włosie, by nie zbierało kurzu. Za te pędzle dałaś majątek. Nie powinny niszczeć pod twoją nieobecność. Skoro jestem tu ostatni raz, zawinę je w papier i schowam do szuflady.
Ręce mi drżą, gdy to robię. Po pędzlach układam na dnie wszystko to, co zalega na biurku. Blok z czystymi kartkami, tuby z logo Winsor & Newton (te akwarele lubiłaś najbardziej, choć narzekałaś, że mogłyby być bardziej pojemne), kredki tuszowe i mydło w kostce, bez którego nie wyobrażałaś sobie pielęgnacji swoich pędzli. Na wierzchu układam trzy kartki przedstawiające dziewczynkę w czerwonej sukience.
Czekam, aż Konrad skończy nagrywanie zgłoszenia. Jego dyżur w klinice zaczyna się za trzy kwadranse, więc powinien się już powoli zbierać do wyjścia. Ja tu zostanę, chcę jeszcze przez chwilę pobyć wśród twoich rzeczy. Może zajrzę do twojej tajemnej skrytki pod schodami, do której nigdy nikogo nie dopuszczałaś. Mówiłaś, że nie ma tam nic ciekawego, że trzymasz tam stare malarskie klamoty: sztalugi, drewniane ramy, pierwsze szkicowniki, które zdążyły już pożółknąć, i tym podobne sentymentalne szpargały z życia sprzed Konrada. Skoro to były tylko zwykłe bambetle, dlaczego tak bardzo zależało ci na tym, by nikt do nich nie zaglądał?
Tym bardziej muszę się tam dostać.
– Zatrzaśnij za sobą drzwi! – wołam, stojąc już w progu domu.
W pośpiechu wciągam na grzbiet marynarkę, elegantszą niż ta, w której nagrywałem zgłoszenie do Gdziekolwiek…, i sprawdzam, czy w neseserze jest wszystko na swoim miejscu. Chodzi mi głównie o kilka kartek, na których zapisałem sobie w punktach to, co mam załatwić przed pogrzebem – najwyższy czas zaplanować uroczystość i zdecydować, czy trumna, czy urna. Z góry wiem, co wykażą wyniki DNA, więc nie widzę sensu, by z tym zwlekać. Przecież od tego nie ucieknę.
Adela nie odpowiada. Albo mnie nie słyszy, albo udaje. Nie mam sumienia jej popędzać, zwłaszcza że ustaliliśmy, iż jest tu ostatni raz. Chcę dać jej tyle czasu, ile potrzebuje. Staram się być dla niej miły i współczujący. Ona stara się być zimna i odległa, i świetnie jej to wychodzi.
Adela zdecydowanie mi nie współczuje. Od dnia, w którym zabrakło Miriam, łączy nas dokładnie to samo uczucie, jakie żywią do siebie dwa koguty, którym ktoś przypiął do nóg ostrogi, po czym zamknął je w żelaznej klatce. To minie, wystarczy cierpliwie poczekać.
Wsiadam za kierownicę i przekręcam kluczyk w stacyjce. Kolejnym odruchem powinno być włączenie radia. Muzyka poważna bardzo mnie w tej żałobie odpręża, ale zamiast się jej poddać, cofam rękę od pokrętła. Robię tak nie dlatego, że nagle uświadamiam sobie, iż powinienem powstrzymać się od wszelkich uciech, jakby to miało coś zmienić w tej gównianej sytuacji. Powód jest o wiele bardziej prozaiczny: przez przednią szybę dostrzegam właśnie Adelę. Stoi w oknie pracowni Miriam. Tkwi w nim nieruchomo niczym upiór. Obserwuje mnie, jakby czekała, aż popełnię jakiś błąd. Mam wrażenie, że jej regularne odwiedziny spowodowane były właśnie tym: czekaniem, aż stracę czujność, a ona przyłapie mnie wtedy na czymś podłym. W czynie lub słowie.
Ale to w niej jest coś dziwnego. Wysilam się, żeby zrozumieć co. Wygląda inaczej niż jeszcze godzinę temu, gdy staliśmy razem w kuchni. Coś tu ewidentnie nie gra.
Wycofuję auto z podjazdu i po raz ostatni, na odjezdne, spoglądam na stojącą w oknie siostrę mojej żony.
To jej ubranie… na pewno nie przyszła w tym, w czym jest teraz. Miała na sobie coś zupełnie innego. Chyba długi sweter, a pod nim jakąś burą bluzkę. Tymczasem widzę ją w czerwonej tunice. Nie należy do Adeli. To tunika Miriam.
Jadę tą samą drogą, co zwykle. Mijam domy sąsiadów. Ci z rogu ulicy, od trójki rozwrzeszczanych dzieciaków, znów wieszają w ogrodzie pranie i cała okolica pachnie proszkiem. Okrążam park pełen psów biegających za patykami i skręcam przy moście. To nasz most. Nazwaliśmy go Mostem R., od Roseman Bridge, tego z twojego ukochanego filmu Co się wydarzyło w Madison County. Nie wygląda jak tamten, jest o wiele węższy i nie ma zadaszenia, ale kiedy stanęliśmy na nim po raz pierwszy, od razu skojarzyłaś tę scenę z Co się wydarzyło… Pewnie dlatego, że chciałem ci zrobić na nim zdjęcie. W tym miejscu obiecałem ci też, że kiedyś zamieszkamy na tych przedmieściach, bo zasługujesz na wszystko, co najlepsze. Popukałaś się w czoło, bo ceny domów w okolicy sięgały miliona złotych, a my mieliśmy długi zamiast oszczędności. Wszystko, łącznie z kredytem, szło na wyposażenie mojej kliniki. Dlaczego we mnie nie wierzyłaś? Chirurgia plastyczna to kopalnia złota, a ja miałem zamiar zostać najlepszym górnikiem w mieście. Wydawało ci się, że nie będę umiał trzymać skalpela w ręce?
Niech cię, Miriam…
Ty i ten twój lęk przed lataniem.
Przez pierwsze dwa lata naszego związku bałaś się praktycznie wszystkiego. Że skończymy, wybierając resztki jedzenia z kubłów za marketami spożywczymi, że nie dasz rady urodzić dziecka, bo masz za wąską miednicę. Nie chciałaś nawet zawiesić na moście kłódki na szczęście, bo obawiałaś się, że straż miejska wlepi nam mandat. Kłódka jednak zawisła. Kiedy ją zaciskałem na pręcie, stałaś na czatach i sprawdzałaś, czy aby nikt nas nie widzi.
Byłaś taka ostrożna, a jednak jednego nie przewidziałaś; że spotka cię coś o wiele gorszego niż grzebanie w śmieciach czy mandat.
Za podstawówką, dla której z dobroci serca robiłaś plakaty na każdą możliwą okazję, wypadam już prosto na jezdnię prowadzącą do centrum miasta. Nie ma korka, światła też sprzyjają. Nie zdejmując nogi z gazu, przecinam jeszcze kilka kolejnych przecznic, po czym staję pod dwupiętrowym budynkiem z błękitnym napisem Klinika Macharow & Koch i logo w kształcie motyla. To twój pomysł – i twój projekt, Mi. Byłaś zdania, że nic tak nie oddaje charakteru rodzącego się piękna jak właśnie motyl.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki