Sześć powodów by umrzeć - Marta Zaborowska - ebook + audiobook + książka

Sześć powodów by umrzeć ebook

Marta Zaborowska

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Sześć osób i sześć powodów, dla których Miriam musiała pożegnać się z życiem. Ufała im wszystkim, a jednak któreś z nich ją zawiodło. A może sama postanowiła odejść?

W czwartą rocznicę swojego ślubu Miriam Macharow wychodzi z domu i ginie po niej wszelki ślad. Pół roku później na terenie starej fabryki w Ursusie zostają odkryte spalone zwłoki kobiety. Zbrodnia, nieszczęśliwy wypadek czy może samobójstwo? Miriam wydawała się taka szczęśliwa, więc jak to możliwe?…

O ile jej mąż, Konrad, stara się pogodzić z myślą o stracie ukochanej, to siostra ofiary ma z tym poważny problem – podczas okazania ciała nie rozpoznaje w nim Miriam i odmawia potwierdzenia jej tożsamości. Jaki ma w tym cel i czy naprawdę wierzy, że zaginiona wciąż żyje? Podobno ktoś widział ją w tłumie w tunelu metra…

Policja bada zagadkę tajemniczej śmierci: typuje pierwsze nazwiska podejrzanych o zbrodnię i stawia oskarżenia. Nikt z bliskiego grona Miriam nie może czuć się bezpiecznie, zwłaszcza że na światło dzienne zaczynają wypływać brudne sekrety, a misternie tkana sieć kłamstw zaczyna się rwać. By odsunąć od siebie podejrzenia, każdy staje przeciwko każdemu.

Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog. Zadebiutowała w 2013 roku powieścią Uśpienie, która dała początek popularnej i cenionej przez czytelników sadze kryminalnej z Julią Krawiec w roli głównej. Jej utwory charakteryzują wielowątkowa fabuła oraz wartka akcja. Autorka, poza tematyką kryminalną, porusza w swoich powieściach zawiłe kwestie psychologiczno-społeczne, w które uwikłani są bohaterowie jej książek. Do dorobku pisarki zalicza się również powieść kryminalną Jej wszystkie śmierci, a także thriller psychologiczny Lęki podskórne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 437

Oceny
3,7 (67 ocen)
23
13
22
4
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mozaik

Z braku laku…

Kiedy na terenie fabryki w Ursusie zostają znalezione spalone zwłoki, wszystko wskazuje na to, że ofiarą jest Miriam Macharow – kobieta, która zaginęła pół roku wcześniej, w rocznicę swojego ślubu. Dlaczego musiała umrzeć? Co się z nią działo przez te 6 miesięcy? I kto w ogóle odpowiada za śmierć Miriam? Ten intrygujący początek „6 powodów, by umrzeć” zapowiadał nieoczywistą historię, fabułę, która wciąga na długie godziny. Czy te obietnice zostały spełnione? Niestety nie do końca… Spodobało mi się, że w tej powieści rozwiązanie jednej zagadki często rodziło kolejne pytania. Poszczególne rozdziały są prezentowane z perspektywy różnych bohaterów, a każda z tych postaci wyraźnie skrywa sekrety, których wolałaby nie zdradzić innym ludziom. Wiele tu niedomówień i każdy z niewiarygodnych narratorów jest podejrzany. Czy któryś z nich był jednym z tytułowych „powodów” i jest odpowiedzialny za śmierć Miriam? Mimo intrygującego punktu wyjścia oraz początkowego zachwytu fabułą z czasem zaczęła...
30
Malwi68

Nie polecam

"Sześć powodów, by umrzeć" autorstwa Marty Zaborowskiej to thriller, który niestety nie spełnia moich oczekiwań. Mimo interesującego pomysłu na fabułę wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Postaci wydają się płaskie i niezbyt przekonujące. Brakuje im głębi psychologicznej, co sprawia, że trudno było mi się zaangażować emocjonalnie w ich losy. Dialogi również pozostawiają wiele do życzenia, brzmiąc sztucznie i nieautentycznie. Trudno było mi zaufać któremukolwiek z bohaterów, co stanowiło znaczącą przeszkodę w zanurzeniu się w fabule. Fabuła, mimo że pełna potencjału, jest zagmatwana i nieco chaotyczna. Autorce brakuje precyzji w prowadzeniu wątków, co sprawia, że historia staje się trudna do śledzenia i rozumienia. Narracja pierwszoosobowa, skacząca między ponad siedmioma postaciami, tylko potęgowała tę niepewność i irytację. Zamiast tworzyć napięcie, sprawiała, że miałam wątpliwości co do wiarygodności każdego z narratorów, co nie sprzyjało budowaniu więzi z historią. Przeładowa...
10
Szymon303

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiazka, ktorej warto poswiecic swoj czas! Polecam!
00
kasia-kordeczka

Całkiem niezła

Po raz pierwszy mam problem z oceną książki Marty Zaborowskiej. Bardzo lubię serię z Julią Krawiec, mimo, że jak większość serii ma lepsze i gorsze momenty. 'Sześć powodów, by umrzeć', to zupełnie inna książka. Narracja prowadzona jest przez kilku bohaterów, sprawa dotyczy zaginięcia, prawdopodobnie śmierci młodej żony, artystki. Początkowo fabuła naprawdę mnie ciekawiła ale im dalej, tym było gorzej, pomimo, że wzrosło tempo wydarzeń. Moim zdaniem autorka przekombinowała, bo potencjał w pomyśle był duży.
00

Popularność




Czwartek, 17 września

– A więc znowu się spo­ty­kamy. Kto by pomy­ślał. Chyba zacznę wie­rzyć w prze­zna­cze­nie. Albo w łaska­wość losu. Powiem wam, jak to jest z tym losem. Jed­nym sprzyja, ale dru­gim już nie. Wam aku­rat nie wróżę niczego dobrego.

Shi Lu, dwu­dzie­sto­ośmio­let­nia funk­cjo­na­riuszka wzro­stu metr pięć­dzie­siąt osiem, o sko­śnych oczach i cia­sno zwią­za­nych w koń­ski ogon wło­sach, pode­szła do okna gabi­netu i spraw­dziła, czy żalu­zje są dokład­nie zasu­nięte. Gdy uznała, że jest tak, jak być powinno, wró­ciła do biurka i usia­dła obok swo­jego guru, śled­czego Naumana. Zaraz potem skie­ro­wała świa­tło zie­lo­nej lampki cen­tral­nie na głowy dwójki ludzi usa­do­wio­nych po prze­ciw­nej stro­nie. Wykrzy­wili odru­chowo twa­rze.

– Coś nie tak? – spy­tała.

– Nie­po­trzeb­nie drę­czysz naszych gości, dzie­cinko. – Nauman poru­szył się na swoim krze­śle z pod­ło­kiet­ni­kami wyglą­da­ją­cym tro­chę jak fotel. – Widzisz prze­cież, że są w nie naj­lep­szej for­mie.

Shi Lu nie­śpiesz­nie prze­krę­ciła lampę, by nie raziła ich w oczy.

– Ma pan rację. Powin­ni­śmy być dla sie­bie bar­dziej wyro­zu­miali. W końcu znamy się nie od dziś.

Linia gra­niczna świa­tła zatrzy­mała się na wyso­ko­ści nosów prze­słu­chi­wa­nych. Shi Lu lubiła patrzeć na dolną część ich twa­rzy i wbrew opi­nii o praw­dzie wyzie­ra­ją­cej z oczu uwa­żała, że o ile nad spoj­rze­niem można zapa­no­wać, o tyle nad reak­cją ust i brody już nie do końca. Za dużo w nich mię­śni, które drgają przy byle bodźcu.

Nauman swoim zwy­cza­jem pozo­sta­wał w nie­mal cał­ko­wi­tym mroku. Sie­dział tyłem do okna, ubrany w ciem­no­gra­fi­towy gar­ni­tur, czarną koszulę i takiż kra­wat, co czy­niło go led­wie widocz­nym. Znaj­du­jąca się naprze­ciw niego dwójka ludzi widziała jedy­nie zarys jego tuło­wia i czaszki z uli­za­nymi wło­sami deli­kat­nie przy­pró­szo­nymi siwi­zną. Co pewien czas, wraz z nie­znacz­nymi ruchami głowy, w foto­chro­mo­wych szkłach oku­la­rów męż­czy­zny odbi­jało się roz­pro­szone świa­tło rzu­cane przez zie­loną lampę. Dło­nie trzy­mał sple­cione na wyso­ko­ści żołądka. Uno­siły się wraz z każ­dym odde­chem, nie­śpiesz­nym i nad wyraz spo­koj­nym.

– Oso­bi­ście nie mam nic do prze­zna­cze­nia, ale nie zamie­rzam też go prze­ce­niać – ode­zwał się, wyrwany z chwi­lo­wego zamy­śle­nia. – To była raczej kwe­stia czasu. Przy­po­mnij mi, Shi, jak to tam u was mówi­cie? – pstryk­nął pal­cami w powie­trzu.

– Długa droga ujaw­nia zalety konia.

– Czyż to nie piękna meta­fora cier­pli­wo­ści? – Nauman roz­ło­żył ręce. – Wytrwa­łość, Shi. Tylko ona popłaca, zapa­mię­taj to sobie.

– Zapa­mię­tam. Mimo to nasi goście wyglą­dają na zasko­czo­nych.

Nauman zsu­nął z oczu oku­lary.

– Wydaje ci się. Są tylko tro­chę onie­śmie­leni. Za kilka godzin przy­wykną i cał­kiem się oswoją. Nie mogli prze­cież zakła­dać, że roz­sta­li­śmy się z nimi na dobre. W końcu nie mamy do czy­nie­nia z… – Męż­czy­zna wyko­nał dło­nią wirowy ruch tuż przy swo­jej gło­wie. – No skąd! To inte­li­gentni ludzie, z wyobraź­nią.

– Bywa, że naiw­ność prze­ra­sta zdrowy roz­są­dek.

– To dość okrutne, co mówisz, Shi. Pozwo­lisz, że jed­nak będę się trzy­mał swo­jej wer­sji. Ta ich wyobraź­nia… Jak nic należy się im tytuł fan­ta­stów roku. Tylko się zasta­nów, dała­byś radę wymy­ślić taką zbrod­ni­czą bajeczkę jak oni? Do tego trzeba mieć dar, dzie­cinko. Więc nie odma­wiajmy im ani wyobraźni, ani prze­czu­cia, że tak to się musiało skoń­czyć. To byłoby dla nich zbyt krzyw­dzące.

– Przy­po­mi­nam panu, że zgar­nę­li­śmy ich z lot­ni­ska.

Nauman poki­wał głową.

– Tak, wiem. To aku­rat było z ich strony wyjąt­kowo nie­roz­sądne posu­nię­cie. Ucieczka? – Cmok­nął nie­przy­jem­nie przez zęby. – Dokąd to się pań­stwo wybie­rali? Masz to gdzieś w papie­rach?

Shi Lu zasze­le­ściła kart­kami.

– Zatrzy­mano ich przy kasach. Ale nie, bile­tów jesz­cze przy sobie nie mieli. Zna­le­ziono za to przy nich znaczną ilość gotówki w obcych walu­tach. Głów­nie dolary i euro, tro­chę fran­ków.

– Co z baga­żami?

– Tylko pod­ręczne torby.

– W końcu wszystko można kupić na miej­scu. Podob­nie jak w wię­zien­nym kio­sku. – Nauman nachy­lił się nad biur­kiem i zwró­cił wprost do sie­dzą­cej po dru­giej stro­nie blatu dwójki. – Przy­kro mi to mówić, ale naj­wi­docz­niej wła­śnie tam jest wasze miej­sce, dość odle­głe od cie­płych fal Pacy­fiku. À pro­pos, komu wody?

– Nie trzeba.

– Obej­dzie się.

– Nalej im, dzie­cinko, od serca. – Nauman ski­nął ręką na Shi Lu. – Bla­dzi są, wyglą­dają na wycień­czo­nych. Zabi­ja­nie tak ich zmę­czyło. To cho­ler­nie ciężka robota. Lej, nie żałuj.

Cier­pli­wie obser­wo­wał, jak asy­stu­jąca mu funk­cjo­na­riuszka sta­wia na biurku dwa żebro­wane kubki i napeł­nia je do połowy.

– Dar­mowa dolewka, jakby co. Czuj­cie się jak w McDo­nal­dzie – powie­działa, odsta­wia­jąc butelkę na pod­łogę. Przy oka­zji zer­k­nęła na zega­rek. – Już po szó­stej, zaraz zacznie świ­tać – szep­nęła dys­kret­nie do Naumana.

– Nie chcę tu żad­nego słońca. Na pewno zasu­nę­łaś porząd­nie żalu­zje?

– Na pewno. Przy­po­mnia­łam jedy­nie, bo kazał mi pan na to uwa­żać.

– Jesteś nie­za­stą­piona, Shi. A teraz bierzmy się do kon­kre­tów, zmar­no­wa­li­śmy już wystar­cza­jąco dużo czasu.

– Pan czy ja? – zapy­tała, przy­su­wa­jąc się bli­żej z apa­ra­turą do nagry­wa­nia.

– Scena jest twoja, dzie­cinko. Zasłu­ży­łaś.

Kobieta pokor­nie kiw­nęła głową. Wzięła głę­boki oddech, po czym włą­czyła zapis w poli­cyj­nej kame­rze.

– Jest sie­dem­na­sty wrze­śnia dwa tysiące dwu­dzie­stego roku. Godzina szó­sta pięt­na­ście nad ranem. Prze­słu­cha­nie w spra­wie odna­le­zio­nych wczo­raj, to jest szes­na­stego wrze­śnia, ludz­kich zwłok znaj­du­ją­cych się we wcze­snej fazie roz­kładu, pro­wa­dzi młod­sza aspi­rant Shi Lu wraz z nad­zo­ru­ją­cym, śled­czym Rudol­fem Nauma­nem. Dopro­wa­dzeni zatrzy­mani w spra­wie to… Co się dzieje?! Omdle­nie? Niech mi pan pomoże, bo to nie wygląda dobrze. Potrzebne coś pod głowę, żeby tak nie zwi­sała. Ostroż­nie… Dzwo­nię po karetkę. Halo… mamy pro­blem… wygląda na serce… nie wiem, czy zawał… Tak, pod­czas prze­słu­cha­nia. Czy był stres? A jak pani myśli? Tak, oddech słaby, ale jest. Wiem, że nie potrzeba resu­scy­ta­cji… Okno otwarte, nic wię­cej nie mogę zro­bić. Co z tą karetką, jedzie? Tak, cze­kamy. Mogłaby jechać szyb­ciej? Jestem spo­kojna, pytam jedy­nie, za ile będzie lekarz? To jakaś tajem­nica? Wyłą­czamy nagry­wa­nie. Mógłby pan, bo sama nie dosię­gnę? Może poje­cha­li­śmy z nimi za ostro…? Niech pan to wyłą­czy!

Nauman jedną wolną ręką wci­snął guzik, by zasto­po­wać dzia­ła­nie kamery. Drugą wciąż pod­trzy­my­wał głowę omdla­łego świadka.

– Ska­su­jemy zapis i zaczniemy od początku – zarzą­dził.

Shi Lu przy­gry­zła usta.

– Co powie­dzia­łam nie tak?

– Tu nie cho­dzi ani o cie­bie, ani o to, co powie­dzia­łaś – powie­dział Nauman, ści­sza­jąc głos. – Na moje oko to tylko zwy­kły atak paniki. Jesz­cze nikt od niego nie umarł. Wyliże się.

– Spraw­dzę cho­ciaż, czy równo oddy­cha.

– Oddy­cha. Ty też zacznij. I dobrze ci radzę: uod­por­nij się na takie sztuczki. To, co wła­śnie zoba­czy­łaś, to był teatr. Wyda­wało mi się, że ten trik jest już ograny, ale jak widać, na takie naiwne ofiary jak ty wciąż działa. Nie daj się nabie­rać, Shi.

Nauman gwizd­nął prze­cią­gle przez zęby. Do pokoju weszło dwóch funk­cjo­na­riu­szy, któ­rzy cze­kali dotąd na kory­ta­rzu.

– Wypro­wa­dzić za drzwi i cze­kać – naka­zał im, wska­zu­jąc na dru­giego, cał­kiem przy­tom­nego świadka. – Niech sie­dzi tam, aż zawo­łam. Prze­ry­wamy prze­słu­cha­nie na czas przy­jazdu pogo­to­wia.

Kiedy znik­nęli z pola widze­nia, ponow­nie zwró­cił się pół­gło­sem do Shi Lu.

– Jak myślisz, dla­czego uni­kam dzien­nego świa­tła?

Wzru­szyła ramio­nami.

– Przy­znam, że bałam się o to zapy­tać. Jest pan jedyną znaną mi osobą, która tak osten­ta­cyj­nie wystrzega się słońca.

– Wystrzega? Widzę, że lubisz eufe­mi­zmy. Pra­cu­jemy zbyt długo razem, żebyś nie zauwa­żyła, że go nie­na­wi­dzę.

– W tym rzecz. Ludzie zwy­kle je kochają.

Nauman obró­cił twarz do okna.

– Jeden dzień z otwar­tymi na pełne słońce powie­kami wystar­czy, żeby czuć świa­tło­wstręt do końca życia. Wiesz, co to jest roz­wórka do oczu?

Kiw­nęła głową.

– Żeby nie wyschły, pole­wał je kro­plami. Przy­znam, że regu­lar­nie, ale i tak ból był nie do znie­sie­nia.

– Kim był ten czło­wiek?

– Gdy­bym to wie­dział, był­bym naj­szczę­śliw­szym gliną na świe­cie. Do tej pory go szu­kam. Z gów­nia­nym skut­kiem – dodał.

– Kiedy to się stało?

– Dawno. Dekadę temu. Doszło do zabój­stwa star­szej kobiety. Dla forsy, oczy­wi­ście, i to cał­kiem spo­rej. Trzy­mała dolary w regale. Tamci dzia­łali we dwójkę, dokład­nie jak ci teraz. Tak mi się przy­naj­mniej wyda­wało. Gów­nia­rze mieli po dwa­dzie­ścia lat. Zła­pa­łem ich i z fan­fa­rami odda­łem w ręce pro­ku­ra­tora. Nie mia­łem poję­cia, że za tą zbrod­nią stoi ktoś jesz­cze. Robota wyglą­dała mi na typowy występ w tan­de­mie.

– A oka­zało się, że na ramie sie­dział jesz­cze ten trzeci?

– Raczej na kie­row­nicy.

– Facet od roz­wórki.

– Taa… od cho­ler­nej roz­wórki, Shi.

– Za wsy­pa­nie kum­pla z kie­row­nicy można doznać w celi nagłego pęk­nię­cia śle­dziony – zauwa­żyła kobieta.

– Lub udła­wić się szczo­teczką pod­czas mycia zębów. Dla­tego ten trzeci wciąż był na wol­no­ści. Dopadł mnie, gdy tamci sie­dzieli już po wyroku.

– Domy­ślam się, że nie cho­dziło mu o zawar­cie z panem dozgon­nej przy­jaźni.

– Nie uwie­rzysz, Shi, ale oka­zał się wyjąt­kowo wylew­nym czło­wie­kiem. Zwie­rzył mi się nawet ze swo­ich uczuć. A kon­kret­nie z jed­nego: że nikt go tak w życiu nie wkur­wił jak ja. Tamci dwaj to byli jego naj­lepsi ludzie. Zaufani pod­wy­ko­nawcy. Pupile, któ­rych nie mógł odża­ło­wać. Dla­tego posta­no­wił powspo­mi­nać ich razem ze mną. Ostat­nie, co widzia­łem, kiedy zapra­szał mnie do swo­jego samo­chodu, to asfalt na par­kingu przed moim blo­kiem. Ock­ną­łem się na jakimś zadu­piu peł­nym elek­trycz­nych słu­pów. Sie­dzia­łem roze­brany do pasa i z opa­ską na czole. Doci­skała mi głowę do jed­nego ze słu­pów tak, żebym nie mógł nią obró­cić.

– To miała być zemsta za kum­pli?

– A jak ci się wydaje? Że chciał mi zro­bić przy­jem­ność, żebym się poopa­lał na sło­neczku? Nie było czapki z dasz­kiem, Shi. O kre­mie z fil­trem nie wspo­mnę.

– Grubo…

– Zabawa w obsługę sola­rium znu­dziła mu się po jakichś pię­ciu godzi­nach. Wlał mi do oczu ostat­nią por­cję kro­pli i ulot­nił się na kilka minut przed przy­jaz­dem radio­wozu. Był uprzejmy powia­do­mić, gdzie mnie znajdą, bo zabi­jać mnie nie zamie­rzał. Wolał zosta­wić po sobie pamiątkę. I nie cho­dzi tylko o chore oczy.

– Za każ­dym razem, gdy patrzy pan na słońce, wra­cają wspo­mnie­nia? – zga­dła Shi Lu.

Nauman zadu­mał się.

– Do tej pory nie mogę sobie daro­wać, że ich nie doci­sną­łem. Gdy­bym tylko miał cień podej­rze­nia…

– Może jesz­cze nie jest za późno?

– Prze­pa­dło, dzie­cinko. Prze­ga­pi­łem moment. Nie ma już czym z nimi han­dlo­wać. Sie­dzą od dzie­się­ciu lat i posie­dzą kolej­nych pięt­na­ście.

– Dostali od dzwonka do dzwonka?

– Taa… Nie ma o czym gadać, Shi. Co z tym pogo­to­wiem?

– Chyba ich sły­szę.

Shi Lu wyj­rzała za drzwi. Na końcu kory­ta­rza zoba­czyła sie­dzącą wypro­sto­waną postać, obok któ­rej waro­wało dwóch funk­cjo­na­riu­szy. Od dru­giej strony docho­dziły odgłosy kro­ków.

– Tutaj, pano­wie! – zawo­łała, robiąc w drzwiach przej­ście dla ratow­ni­ków. – Szyb­ciej, szyb­ciej!

Patrzyli z Nauma­nem, jak lekarz z ratow­ni­kiem klę­kają na wypło­wia­łej wykła­dzi­nie i jak spraw­dzają czyn­no­ści życiowe świadka. Obser­wo­wali ich sprawne ruchy i podzi­wiali opa­no­wa­nie, z jakim lekarz sięga do torby po ste­to­skop oraz strzy­kawkę, a następ­nie przy­rzą­dza w ampułce mętną zawie­sinę, by po chwili wstrzyk­nąć ją w żyłę omdla­łej ręki. Gdy tłok się zatrzy­mał, jesz­cze raz zba­dał serce.

– Za kwa­drans cał­kiem doj­dzie do sie­bie.

Shi Lu sta­nęła za leka­rzem.

– Co to było? Zapaść?

– Chwi­lowe zasłab­nię­cie, nic groź­nego. Poda­łem lek wzmac­nia­jący.

– Zasłab­nię­cie nie trwa dwu­dzie­stu minut, dok­to­rze.

Męż­czy­zna wstał z kolan. Chwy­cił Shi za łokieć i odcią­gnął kilka kro­ków dalej.

– Zwy­kle trwa dwie, trzy minuty. Tym razem też tak było – dodał zna­cząco.

– Czyli uda­jemy? Nic nam nie jest, ale pozo­ru­jemy zawał?

– Coś w tym stylu.

Wzięła bar­dzo głę­boki oddech. Odpro­wa­dziła ratow­ni­ków na kory­tarz i gestem ręki dała znać, by funk­cjo­na­riu­sze wpro­wa­dzili osobę cze­ka­jącą na krze­śle.

– Piękne przed­sta­wie­nie – mruk­nęła do Naumana, gdy tylko zostali sam na sam z prze­słu­chi­wa­nymi.

Uśmiech­nął się na te słowa.

– Kolejna lek­cja za tobą, Shi. Patrz, słu­chaj, ale im nie wierz. A teraz skończmy to, co zaczę­li­śmy.

Nachy­lił się nad leżącą posta­cią i pokle­pał ją otwartą dło­nią po policzku. Na tyle mocno, że od razu skrzy­wiła się z bólu.

– Pobudka – powie­dział oschle. – No już, wsta­jemy.

Gdy cała czwórka sie­działa z powro­tem na swo­ich miej­scach, przy­jął tę samą pozy­cję, co poprzed­nio. Wycią­gnął wygod­nie nogi i splótł dło­nie na brzu­chu.

– Na czym to sta­nę­li­śmy… Zacze­kaj, Shi, nie włą­czaj jesz­cze nagry­wa­nia. Chcę powie­dzieć coś naszym gościom. A że powiem to tylko raz, wolał­bym, żeby nie roz­pra­szała ich praca kamery. Mają się skon­cen­tro­wać na tym, co mam im do prze­ka­za­nia, i dobrze mnie zro­zu­mieć.

– Wydaje mi się, że wystar­cza­jąco dokład­nie wyja­śni­łam, jak będzie wyglą­dało prze­słu­cha­nie – odparła Shi.

– Nie wąt­pię, dzie­cinko. Jesteś wzo­rem sumien­no­ści. Ale nie cho­dzi mi o pro­ce­dury.

Shi Lu wzru­szyła ramio­nami.

– Więc niech pan mówi.

Nauman wydał się jej nabu­zo­wany. Widziała, jak napina się w sobie, a mię­śnie w wąskich ręka­wach jego mary­narki drgają niczym u kul­tu­ry­sty na zawo­dach. Długo zbie­rał się, by ponow­nie otwo­rzyć usta. Była pewna, że gdy wresz­cie to zrobi, wyleje z sie­bie potok zło­śli­wo­ści, ale usły­szała tylko dwa słowa. Wymó­wił je w cza­sie, w jakim dałoby się wymó­wić dzie­sięć innych.

– Ja wiem.

To był pierw­szy raz, kiedy zoba­czyła go bez oku­la­rów. Zdjął je, wsu­nął koń­cówkę zausz­nika do ust i zagryzł. Na nią nawet nie spoj­rzał. Patrzył za to na prze­mian to w jedną, to w drugą parę źre­nic sie­dzą­cych vis-à-vis ludzi.

– Pro­po­nuję wam układ – powie­dział, nie zwra­ca­jąc uwagi na roz­sze­rza­jące się ze zdzi­wie­nia oczy Shi. – Załóżmy, że jestem w sta­nie zro­zu­mieć, iż do tej zbrodni musiało dojść. Załóżmy też, że prze­stanę się przy­glą­dać temu… – Sil­nym szarp­nię­ciem wysu­nął szu­fladę, wyjął z niej pękatą aktówkę i rzu­cił ją na biurko. – Zuży­li­śmy na to cały toner w dru­karce. – Poło­żył dłoń na teczce. – Ale warto było. Jest tu kilka cie­ka­wych histo­rii, o któ­rych pro­ku­ra­tor z chę­cią poczyta sobie do poduszki. Już usta­li­li­śmy, że głupi nie jeste­ście, więc dobrze wie­cie, o czym mówię. Skom­ple­to­wa­nie waszego port­fo­lio, a mówiąc wprost: gówna, które po was pozbie­ra­li­śmy, zajęło nam z Shi kilka nie­prze­spa­nych nocy, nie poszło to jed­nak na marne. Łzy rado­ści cisną mi się do oczu, kiedy sobie pomy­ślę, do jakich skar­bów się doko­pa­li­śmy. – Palce komi­sa­rza zastu­kały w tek­tu­rową obwo­lutę. – A teraz do rze­czy. Pro­ku­ra­tura nie ma poję­cia, że grze­ba­li­śmy w waszej prze­szło­ści. To była robótka na boku, powiedzmy: dla sportu. Oboje z Shi bar­dzo lubimy sport. W trak­cie naszych ćwi­czeń powstała ta oto teczka. Zwy­kła, z papieru. Jak wie­cie, papier łatwo jest znisz­czyć. W każ­dej chwili może tra­fić do prze­mie­le­nia. Może też tra­fić w ręce kogoś, kto zała­twi was na cacy. Tylko od was zależy, co się z tym sta­nie.

– Możemy zamie­nić słowo? – Shi nie wytrzy­mała.

– Nie teraz.

Chciała ponow­nie zaopo­no­wać, ale unie­siona ręka Naumana powstrzy­mała ją.

– Nie odzy­waj się przez chwilę, dzie­cinko. A wy słu­chaj­cie dalej. Deal jest nastę­pu­jący: wraz z Shi opusz­czę ten pokój za nie­całą minutę. Zosta­nie­cie tu zupeł­nie sami, powiedzmy na kwa­drans. Myślę, że to wystar­cza­jąco dużo czasu na pod­ję­cie decy­zji.

– Mimo wszystko chcia­ła­bym…

– Po kwa­dran­sie znów się spo­tkamy i ponow­nie uru­cho­mimy kamery. A wy, patrząc w to okrą­głe szkiełko, odpo­wie­cie mi na pewne pyta­nie. Zadam je już teraz. Jest jedno i do tego dzie­cin­nie pro­ste: kim jest czło­wiek, na któ­rego cze­ka­li­ście na lot­ni­sku? Pro­ste, nie mówi­łem? Na począ­tek tyle mi wystar­czy. Na resztę waszych jakże szcze­rych wyznań przyj­dzie jesz­cze czas. I niech wam nie przyj­dzie do łbów odpo­wia­dać, że pla­no­wa­li­ście ulot­nić się sami. Daruj­cie sobie i mnie bajeczkę, że doko­na­li­ście tej zbrodni tylko we dwójkę. Nie obra­żaj­cie mojej inte­li­gen­cji, dobrze wam radzę, nie rób­cie tego. Powta­rzam: chcę wie­dzieć, kim jest ten trzeci. A teraz kiw­nij­cie gło­wami, że zro­zu­mie­li­ście. Dosko­nale. Gotowi? To czas start.

Shi Lu patrzyła, jak Nauman ze sto­ic­kim spo­ko­jem wkłada do szu­flady teczkę z doku­men­tami, a następ­nie prze­kręca klu­czyk i chowa go do wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki. Więc o to mu cho­dziło. O han­del wymienny, który sobie z góry zapla­no­wał. Po to była ta histo­ria o roz­wórce do oczu. Wystar­czyło ją opo­wie­dzieć w obec­no­ści jed­nego z prze­słu­chi­wa­nych, a potem wycią­gnąć kwity, które z taką skru­pu­lat­no­ścią kolek­cjo­no­wała na jego pole­ce­nie przez ostat­nie tygo­dnie. Przy­go­to­wy­wał sobie grunt pod tę roz­mowę, bo tym razem posta­no­wił nie odpu­ścić. Tylko że chyba nazbyt ponio­sła go wyobraź­nia. Shi była tam prze­cież, widziała zwłoki i miej­sce zbrodni. Nic nie wska­zy­wało na to, że poza tą dwójką był tam ktoś jesz­cze. Tego, że cze­kali na kogoś na Okę­ciu, by ulot­nić się gru­powo, też nie da się udo­wod­nić. Chyba że jest coś, o czym wie jedy­nie Nauman.

Śled­czy pod­niósł się z fotela, obszedł biurko i sta­nął za ple­cami prze­słu­chi­wa­nych. Nachy­lił się nad ich gło­wami, jakby nagle zapo­mniał, że naraża oczy na ostre świa­tło lampy.

– I tak go zadru­tuję, tego trze­ciego – powie­dział ści­szo­nym gło­sem. – To tylko kwe­stia czasu, któ­rego może­cie mi zaosz­czę­dzić. Ja w zamian za to być może oszczę­dzę wam doży­wo­cia. Prze­my­śl­cie, co się wam bar­dziej opłaci. Macie pięt­na­ście minut, potem moja oferta prze­sta­nie być aktu­alna.

Wypro­sto­wał się. Ruchem głowy dał znak Shi, że czas opu­ścić pokój. Pode­rwała się i ruszyła pierw­sza do drzwi. Nim śled­czy zna­lazł się na kory­ta­rzu, zdą­żyła już zga­sić część jarze­nió­wek i pozo­sta­wić tylko jedną, by tliła się na końcu wąskiego holu.

Pode­szli do maszyny z kawą i wybrali dwa mocne espresso. Auto­mat zabu­czał i wypu­ścił z sie­bie strużki gorą­cego napoju.

Shi oparła się ple­cami o ścianę i zamie­szała pla­sti­ko­wym patycz­kiem w kawie.

– Trzeci sprawca? – zagad­nęła. – Jest coś, o czymś nie wiem, czy to tylko pań­ska intu­icja?

Nauman upił dwa łyki, po czym wyce­lo­wał kub­kiem do kubła.

– Na intu­icję już dawno prze­sta­łem sta­wiać. Bywa zgubna.

– Oby się pan nie mylił.

– Nie tym razem, dzie­cinko – odparł, spo­glą­da­jąc na nią zza przy­ciem­nio­nych szkieł. – Tylko raz popeł­ni­łem ten błąd i wię­cej tego nie zro­bię. Zresztą wkrótce sama się prze­ko­nasz, że mam rację.

Sześć miesięcy wcześniej, Sobota, 7 marca

Konrad Macha­row odcze­kał do dwu­dzie­stej pierw­szej, po czym się­gnął po swój tele­fon komór­kowy. Wybrał kon­takt ozna­czony jako Mi, przy któ­rym uśmiech­nięta twarz blon­dynki o nie­bie­skich oczach patrzyła na niego spod dłu­gich rzęs. Dosko­nale pamię­tał, kiedy zro­bił to zdję­cie. Wła­śnie koń­czyła się ich noc poślubna, leżeli wtedy w łóżku z kie­lisz­kami wina, minutę po sza­leń­czym sek­sie. Miriam miała zmierz­wione włosy i policzki czer­wone od buzu­ją­cej krwi. Wyglą­dała tak, jak powinna wyglą­dać szczę­śliwa kobieta. Się­gnął więc po tele­fon i włą­czył apa­rat. Nie chciała, by ją foto­gra­fo­wał w takim sta­nie. Uda­wała, że się na niego boczy, i pró­bo­wała zasło­nić dło­nią smart­fon, ale był szyb­szy. Uchwy­cił moment. Chciał mieć ją na zdję­ciu wła­śnie taką, natu­ralną i zre­lak­so­waną.

Kiedy cztery lata temu obie­cy­wał Miriam miłość, wier­ność i odda­nie do gro­bo­wej deski, obie­cał coś jesz­cze: ile­kroć będzie zmu­szony zosta­wić ją samą, by znik­nąć z powodu week­en­do­wej kon­fe­ren­cji w miej­scu odda­lo­nym od domu o setki kilo­me­trów, zadzwoni o dwu­dzie­stej pierw­szej, by usły­szeć jej głos. Tak też robił. Na koniec zawsze doda­wał: „Słod­kich snów, Mi, tęsk­nię jak wariat”.

Ni­gdy nie zawiódł, może jedy­nie spóź­nił się raz czy dwa o kil­ka­na­ście minut, ale piękna buzia ze zdję­cia rozu­miała, że po wie­lo­go­dzin­nych pane­lach o ura­zach twa­rzo­czaszki lub spar­ta­czo­nych zabie­gach korek­cji kobie­cych piersi nastę­po­wały rauty z kie­lisz­kami wypeł­nio­nymi pro­secco i jego nie mogło na nich zabrak­nąć. A choć debaty o kościach, tkan­kach, niciach liftin­gu­ją­cych oraz wypeł­nia­czach koń­czyły się zwy­kle grubo po pół­nocy, to ni­gdy nie zda­rzyło się, by mię­dzy jedną a drugą kolejką bąbel­ków cał­kiem o niej zapo­mniał.

Był prze­ko­nany, że Miriam czeka na te tele­fony i że tuż przed umó­wioną porą zaczyna sobie wyobra­żać, jak Kon­rad wstaje od okrą­głego sto­lika, przy któ­rym sie­dzą tacy jak on, chi­rur­dzy ubrani w ele­ganc­kie smo­kingi, jak zosta­wia za ple­cami pół­mi­ski z sałat­kami śle­dzio­wymi czy szwar­cwaldzką szynką i wymyka się na taras ośrodka kon­fe­ren­cyj­nego, by zakoń­czyć dzień na „Wiesz, jak nie lubię zasy­piać bez cie­bie”. Tyle razy opo­wia­dał jej ze szcze­gó­łami o prze­biegu bran­żo­wych spo­tkań, że znała ich roz­kład na pamięć.

Tym razem Kon­rad Macha­row posta­no­wił zro­bić wyją­tek. Nie zamie­rzał zosta­wać do końca rautu ani spać samot­nie w wyna­ję­tym pokoju z prysz­ni­cem i łóż­kiem w roz­mia­rze king size. Nie w rocz­nicę swo­jego ślubu. Miał zamiar pozo­stać trzeźwy jak nowo­ro­dek, a po kola­cji na cie­pło wsiąść do auta i wró­cić do domu przed pół­nocą. Z tą myślą wybrał numer do Miriam.

Ode­brała połą­cze­nie, kiedy sekund­nik na zegarku męż­czy­zny poka­zał dwu­dzie­stą pierw­szą i sie­dem sekund.

– Pamię­tasz, co ci obie­ca­łem jako pre­zent na naszą rocz­nicę? – zapy­tał, krę­cąc na palcu klu­czy­kami do auta.

Przez dłuż­szą chwilę uda­wała, że się zasta­na­wia.

– Czter­dzie­ści osiem buzia­ków? Po jed­nym za każdy mie­siąc?

Roze­śmiał się.

– Co tak tanio? Ale skoro tylko tyle sobie życzysz…

– Zaraz, zaraz, nego­cjujmy dalej… Już sobie przy­po­mnia­łam. Lot do wyma­rzo­nego miej­sca na świe­cie. Wcho­dzę w to, ale chyba już nie zdą­żymy. Oba­wiam się, że odle­cieli bez nas.

– Tak mi przy­kro, Mi.

– Następ­nym razem, ty wiecz­nie zapra­co­wany dok­torku.

– To pierw­sza i ostat­nia rocz­nica, pod­czas któ­rej nie ma mnie przy tobie. Nie będzie ich ni­gdy wię­cej, obie­cuję. Powiedz, dokąd chcia­ła­byś pole­cieć?

– Och, nie­ważne… Ale tak, jest taki kraj. Bar­dzo daleki.

– Pole­cisz tam, Mi, masz moje słowo. Razem pole­cimy. A co do dzi­siej­szego wie­czora, zaraz się stąd zbie­ram. Wra­cam do domu. Na samo­lot już się nie zała­piemy, ale kto wie, co przy­nie­sie nam ta noc.

Liczył na okrzyk rado­ści, ale zamiast tego usły­szał w gło­śniku, jak coś upada na pod­łogę, wyda­jąc meta­liczny odgłos.

– Wszystko w porządku, Miriam?

– Tak, to tylko nóż – wyja­śniła natych­miast. – Wyśli­zgnął mi się z ręki. Wra­casz? Chyba nie rozu­miem… Cze­ka­łeś na ten zjazd od tygo­dni. Tak mało było zapro­szeń, pamię­tasz? Robi­łeś wszystko, żeby się tam dostać, więc dla­czego? To nie jest dobry pomysł. Zwłasz­cza że został jesz­cze cały dzień. Mówi­łeś, że jutro mają się odbyć naj­waż­niej­sze panele.

– Waż­niej­sze od cie­bie? Nie ma takiej moż­li­wo­ści.

– Na pewno zauważą, że znik­ną­łeś, i to wła­ści­wie bez powodu.

– Jesz­cze tro­chę, a zacznę myśleć, że nie chcesz mnie widzieć. – Kon­rad zaśmiał się szcze­rze, po czym dodał: – A co do tej bandy rzeź­bia­rzy możesz być spo­kojna. Jedna połowa z nich ma już porząd­nie w czu­bie, a druga zaraz do niej dołą­czy. Zapew­niam cię, że nikt tu za mną nie zatę­skni.

– Wola­ła­bym, żebyś tam został.

W słu­chawce zale­gła prze­cią­ga­jąca się cisza. Kon­rad zaci­snął palce na tele­fo­nie.

– O co cho­dzi, Mi?

– Powie­dzia­łam tylko, że wola­ła­bym…

– Sły­sza­łem. Coś się dzieje, prawda?

– Jesteś trzy­sta kilo­me­trów stąd, a po zmroku na dro­gach bywa nie­bez­piecz­nie.

– I to jedyny powód, dla któ­rego…

– Chyba nie sądzi­łeś, że może być jakiś inny – prze­rwała mu w pół zda­nia. – Ja też tęsk­nię, prze­cież wiesz.

Poczuł ulgę. Czyli że wszystko jest tak, jak być powinno.

– Będę jechał ostroż­nie – zapew­nił. – Widzimy się za trzy godziny, Mi. Zdą­żysz przez ten czas obej­rzeć jakiś roman­tyczny film i pokroić nasz rocz­ni­cowy tort. Mam nadzieję, że twoja sio­stra zosta­wiła dla mnie kawa­łek? Poszła już czy na­dal tam jest?

Miriam par­sk­nęła cicho. Zapew­niła go, że beza ma wiel­kość młyń­skiego koła, a Adelę po zale­d­wie kilku mach­nię­ciach widel­czy­kiem zemdliło na tyle, że resztę por­cji trzeba było zapa­ko­wać do pudełka i dać na wynos.

– Mar­twi­ła­bym się bar­dziej o psa – dodała. – Cały czas zerka na lodówkę w nadziei, że dam mu poli­zać mascar­pone.

– Kochany Cookie. – Kon­rad uśmiech­nął się na myśl o zwie­rzaku. – Chciał­bym już być tam z wami. Nie masz poję­cia, co to za dziura. Pod­czas pre­zen­ta­cji dwu­krot­nie wysiadł prąd, a teraz chyba jest pro­blem z sie­cią. Sły­szysz mnie, Miriam? Halo…

– Sły­szę cię dosko­nale. Jak­byś stał na rogu ulicy. Albo jesz­cze bli­żej, tuż pod domem. To drzewa tak gło­śno szu­mią? Tutaj też, jakby miała się zacząć burza.

– Wciąż prze­rywa. – Kon­rad ode­zwał się po dłu­gich sekun­dach. – Możesz powtó­rzyć?

– Powie­dzia­łam, że sły­chać cię, jak­byś stał kilka metrów ode mnie. Nabie­rasz mnie, prawda? Wyje­cha­łeś dawno temu i zaraz sta­niesz w drzwiach. To ma być ta nie­spo­dzianka? Jesteś już gdzieś bli­sko?

– Halo… Znów to samo…

– Jeśli to jakiś twój żart…

– Do zoba­cze­nia, Mi. Widzimy się przed pół­nocą. Nie zasy­piaj beze mnie. Jesteś tam? Halo…

Wtorek, 1 września

ADELA

Mam już na nogach czarne pan­to­fle i czarne raj­stopy, a na sobie brą­zowy kostium typu żakiet ze spód­nicą. Wyglą­dam w nim fatal­nie, co potwier­dza lustro w mojej sypialni. Lustro nie kła­mie. Brąz pod­bija czer­wień mojej skóry, a zęby wydają się przy nim bar­dziej żółte, niż są w rze­czy­wi­sto­ści. Nie wiem, co strze­liło mi do głowy, kiedy zgar­nia­łam z wie­szaka w skle­pie tę naj­brzyd­szą w świe­cie gar­sonkę, ale gdy patrzę na metkę, która wciąż dynda przy spód­nicy, wszystko staje się jasne. Pięć­dzie­siąt pro­cent prze­ceny za bawełnę, która i tak oka­zała się wiskozą. Z zało­że­nia miała też być prak­tyczna i zakry­wać mnie od szyi do kostek, dokład­nie tak jak lubię. I zakrywa, więc o co te pre­ten­sje? Chyba tylko o to, że w skle­pach wszystko wydaje się ład­niej­sze. Nie jest tak?

Jako że rzadko wycho­dzę z domu, to z góry wiem, iż zwrotu kostiumu nie będzie. Nie oddam go też do prze­róbki. Po tym, jak włożę go dziś, bo muszę, po pro­stu wrzucę go do kon­te­nera PCK i poże­gnam się z nim na zawsze. Już dawno temu posta­no­wi­łam, że nie będę trzy­mać w swoim oto­cze­niu cze­go­kol­wiek, co jest brzyd­kie lub źle mi się koja­rzy. W ten wła­śnie spo­sób wyfru­nęło stąd kilka ksią­żek, ubra­nia naszej matki, dwa kom­plety pościeli, a nawet elek­tryczny czaj­nik. Może gdy­bym nie była tak podatna na aso­cja­cje trud­nych doświad­czeń z przed­mio­tami, które są ich świad­kami, nie musia­ła­bym tego robić. Ale jestem, więc to oczy­wi­ste, że godziny brą­zo­wego kostiumu też są poli­czone. To jego nie­odwo­łalny koniec. Zresztą ostat­nio roz­staję się z wie­loma rze­czami. Nie to jed­nak jest naj­gor­sze. Wszystko wska­zuje na to, że i z tobą też będę musiała się poże­gnać.

Powiem ci, Miriam, że nie wie­rzę, że to wszystko dzieje się naprawdę. Za godzinę doświad­czę cze­goś tak abs­trak­cyj­nego, że na samą myśl o tym trzęsą mi się kolana. Mam roz­po­znać cie­bie w ciele, które leży w pro­sek­to­rium na dru­gim końcu mia­sta. Muszę tam poje­chać i wejść do zim­nego pomiesz­cze­nia, w któ­rym jakiś obcy czło­wiek sta­nie u wez­gło­wia noszy lub meta­lo­wego łóżka i poczeka na sygnał, by móc odchy­lić prze­ście­ra­dło z two­jej twa­rzy. Bo tak to się chyba odbywa. Pro­ce­durę znam jedy­nie z tele­wi­zji i fil­mów, gdzie wygląda to wła­śnie w ten spo­sób. Pro­ces zawsze prze­biega podob­nie: ktoś kiw­nię­ciem głowy daje znak, żeby odsło­nić ciało, pra­cow­nik kost­nicy robi to spraw­nym ruchem, a zła­many bólem czło­nek rodziny kwili: „O mój Boże, tylko nie to…”. Potem albo osuwa się w omdle­niu na pod­łogę, albo nie­mra­wym kiw­nię­ciem głowy daje znać, że roz­po­znaje umar­laka, i na tym zazwy­czaj scena się koń­czy. No, może jesz­cze pada pyta­nie: czy wie pan/pani o kimś, kto chciałby zaszko­dzić ofie­rze? W kry­mi­na­łach to pyta­nie zawsze pada. Albo: czy ofiara nie miała przy­pad­kiem skłon­no­ści do depre­sji? Na razie brak jesz­cze słów „mor­der­stwo” czy „samo­bój­stwo”. To nie jest wła­ściwy moment. Na to przy­cho­dzi czas póź­niej, w innym miej­scu. W komi­sa­ria­cie albo w domu. Nie wiem, gdzie wola­ła­bym je usły­szeć. Chyba ni­gdzie. Rozu­miesz mnie, mam nadzieję. Domy­ślasz się, że wła­śnie teraz, dzi­siaj, wola­ła­bym prze­stać ist­nieć. Nie chcę sły­szeć tych pytań. Są z kate­go­rii „jak szybko i sku­tecz­nie zła­mać w czło­wieku wszystko, co ma w środku, łącz­nie z kośćmi”, a ja mam słabe gnaty. Nie trzeba zbyt wiele siły, by mi je pogru­cho­tać, wystar­czy użyć języka. Zanim do tego doj­dzie, jesz­cze usły­szę od pra­cow­nika kost­nicy wyrazy współ­czu­cia, że doszło do takiego nie­szczę­ścia. Potem pro­wa­dzący twoją sprawę glina odpro­wa­dzi mnie do wyj­ścia i zapewni, że za jakiś czas się do mnie ode­zwie.

Tak będzie.

Mój mózg usil­nie wyświe­tla ten obraz już od wczo­raj­szego wie­czora, kiedy przy­szło zawia­do­mie­nie o zna­le­zie­niu two­jego ciała. Naj­praw­do­po­dob­niej two­jego, jak zazna­czono. Mam za sobą nie­prze­spaną noc i głodny pora­nek, ale to wszystko nie­ważne. Mało co czuję i niczego nie potrze­buję. Jedyne, czego chcę, to mieć ten dzień za sobą.

Jestem już pra­wie gotowa do wyj­ścia. Wrzu­cam jesz­cze do torby sło­neczne oku­lary, by ukryć zaczer­wie­nione oczy, i paczkę chu­s­te­czek do nosa. Przy­da­dzą się na miej­scu.

Wycho­dzę z domu. Lexus two­jego męża już na mnie czeka. Stoi na naszej wspól­nej ulicy na włą­czo­nym sil­niku, któ­rego zupeł­nie nie sły­chać. Lexus – luxus. Moje punto to przy nim eme­ryt z zadyszką.

Sia­dam w fotelu pasa­żera zaraz po tym, jak przez szybę kiwamy sobie z Kon­ra­dem gło­wami na powi­ta­nie. Żad­nemu z nas nie chce się otwie­rać ust, by wykrztu­sić „dzień dobry”. Z wia­do­mego powodu dla żad­nego z nas ten dzień dobry nie będzie – więc po co…

W środku, w gło­śniku, ktoś cicho gra na pia­ni­nie. Kon­rad chce wyłą­czyć muzykę, ale mówię mu, że nie trzeba. Niech gra.

Ruszamy z Rukoli bez pośpie­chu. Mamy pra­wie godzinę na dotar­cie na miej­sce. Sama nie wiem, czy wola­ła­bym ją skró­cić, czy roz­cią­gnąć. Jak­kol­wiek by się stało, i tak będę w końcu musiała sta­nąć nad twoim cia­łem i tym bia­łym prze­ście­ra­dłem. Albo nad czar­nym wor­kiem, co i tak niczego nie zmie­nia.

Mam nadzieję, że cię nie roz­po­znam.

Mam nadzieję, że to jakaś kosmiczna pomyłka.

To nie możesz być ty.

Tak im powiem. Z bólem w gło­sie i z mokrymi oczami.

Jeśli dam radę zapła­kać.

Wypa­da­łoby, więc spró­buję.

Środa, 2 września

KONRAD

Nigdy nie rozu­mia­łem, dla­czego tak bar­dzo lubi­łaś oglą­dać pro­gramy o zagi­nio­nych ludziach. Jakby mało ci było wła­snych zmar­twień. To oni i ich rodziny mieli pro­blem, nie ty. Ty byłaś bez­pieczna, Miriam. Może chcia­łaś poczuć to, co czuli oni, kiedy sie­dząc w tele­wi­zyj­nym stu­diu, patrzyli pro­sto w kamerę i bła­gali o cud. Wyj­mo­wali z toreb lub kie­szeni zdję­cia swo­ich bli­skich, poka­zy­wali ich twa­rze i łamią­cym się gło­sem mówili: „Wyszedł z domu pół roku temu. Miał kupić papie­rosy… odwie­dzić przy­ja­ciela… spo­tkać się w spra­wie pracy… i ślad po nim zagi­nął”. Albo: „Zaczęła się uma­wiać przez inter­net z kimś nowym… wymknęła się z kole­żanką na dys­ko­tekę… nie wró­ciła ze szkoły… Jeśli mnie teraz słu­chasz, ode­zwij się, córeczko, cze­kamy na cie­bie”. Zwy­kle nie potra­fili stwier­dzić, czy mają jakieś podej­rze­nia co do przy­czyny zagi­nię­cia. Nawet jeśli taka była, czę­sto woleli ją prze­mil­czeć. Pew­nie uwa­żali, że powie­dze­nie o czymś na głos będzie dla nich ryzy­kowne lub zwy­czaj­nie obcia­chowe. Odpo­wia­dali więc wzru­sze­niem ramion i cichym chlip­nię­ciem: „Nic tego nie zapo­wia­dało”. Pro­blem w tym, że w dzie­wię­ciu przy­pad­kach na dzie­sięć zawsze jest jakaś zapo­wiedź.

Tak wtedy myśla­łem.

Sche­mat pro­gramu Gdzie­kol­wiek jesteś powta­rzał się co cztery tygo­dnie równo o dwu­dzie­stej dru­giej. Tema­tycz­nie był jak kalka, kopiuj-wklej, jedy­nie twa­rze się zmie­niały. To z nimi spę­dza­łaś ponie­dział­kowe wie­czory, z tam­tymi ludźmi. Na kil­ka­dzie­siąt minut sta­wali się czę­ścią two­jego życia. Nie szkoda ci było na nich czasu?

Chcia­łaś zro­zu­mieć ich strach, stać się czę­ścią ich bólu, ale wydaje mi się, że pod­cho­dzi­łaś do tego zanadto emo­cjo­nal­nie. Naprawdę wyda­wało ci się, że nie widzę, jak dys­kret­nie ocie­rasz kącik oka, kiedy słu­chasz tego, co mówią, że nie zauwa­żam, jak się wzru­szasz? Widzia­łem wszystko. Nie musia­łaś kła­mać, mówiąc: „Nic mi nie jest, daj spo­kój”. Wystar­czył ton two­jego głosu i wszystko było jasne. Potem szłaś na pod­da­sze, do swo­jej pra­cowni. Zamy­ka­łaś drzwi i nie wycho­dzi­łaś z niej do dru­giej nad ranem. Nie wiem, jak będąc w takim sta­nie, mogłaś pro­jek­to­wać wesołe pla­katy dla dzie­cię­cych teatrów. Ja bym nie dał rady. Czy nie trzeba mieć do tego bar­dziej opty­mi­stycz­nego spoj­rze­nia na świat? A przy­naj­mniej neu­tral­nego. Mówimy prze­cież o zabaw­nych afi­szach, nie o two­rze­niu nekro­lo­gów.

Po kilku dniach oglą­da­łaś powtórki Gdzie­kol­wiek jesteś. Po co? Nisz­czy­łaś sie­bie. Cza­sami mia­łem wra­że­nie, że przy­go­to­wu­jesz się na coś, co wkrótce ma nastą­pić. Jak­byś chciała się oswoić z myślą, że wyda­rzy się coś złego. A może tak tylko mi się zda­wało. Może to ja na coś cze­ka­łem, nie ty?

Biorę do ręki małą kamerę, którą kupi­li­śmy przed wyjaz­dem na Myko­nos, by zacząć na niej zapi­sy­wać histo­rię naszego mał­żeń­stwa. Mon­tuję ją na sta­ty­wie i sta­wiam na wprost ściany, pod którą stoi nasze łóżko. (Pamię­tam, jak je wybie­ra­łaś. Mówi­łaś, że dwa złą­czone mate­race są lep­sze niż jeden wspólny. Chcia­łaś też mieć wła­sną koł­drę, by zawi­nąć się w niej jak w koko­nie. Oczy­wi­ście ustą­pi­łem ci, choć wcale mi się to nie podo­bało). Ukła­dam pat­chwor­kowe poduszki, te same, które wyna­la­złaś na pchlim targu, i sia­dam na narzu­cie, którą kupi­łaś za swoje pierw­sze pie­nią­dze zaro­bione na ilu­stra­cjach.

Wszystko tu jest twoje. Stwo­rzone przez cie­bie i tobą prze­siąk­nięte.

Zaraz włą­czę nagry­wa­nie. Jesz­cze tylko spraw­dzę, co znaj­duje się w kadrze: przy­su­nięte do łóżka krze­sło z prze­rzu­co­nym przez opar­cie moim szpi­tal­nym kitlem i twój por­tret na ścia­nie; arty­styczne, biało-czarne zdję­cie w for­ma­cie A3. Masz na gło­wie wia­nek z rumian­ków i roz­wiane włosy. Patrzysz z tej foto­gra­fii zza mojego ramie­nia, pro­sto w kamerę. Za każ­dym razem, gdy na nie patrzę, czuję, jak­byś była tu ze mną.

Piękne jest to zdję­cie i ty na nim. Mówi­łem ci to tyle razy, a ty dro­czy­łaś się, że to nie­prawda. Zawsze byłaś zbyt skromna. Nie­po­trzeb­nie.

Teraz muszę zro­bić to, co robili tamci ludzie w stu­diu. Zmar­twić się. Bar­dzo szcze­rze, bo sytu­acja jest trudna. Dla pew­no­ści, że zro­bię to wła­ści­wie, dwu­krot­nie obej­rza­łem powtórkę Gdzie­kol­wiek jesteś, tak jak robi­łaś to ty. To nie wydaje się trudne, powi­nie­nem sobie pora­dzić. Zanim otwo­rzę przed kamerą usta, wypo­wiem gło­śno i powoli wszyst­kie samo­gło­ski, by roz­luź­nić mię­śnie twa­rzy. Nie chcę beł­ko­tać, jak oni. To źle wypada na nagra­niu. Muszę mówić bar­dzo wyraź­nie, żeby każde moje słowo zostało dobrze zro­zu­miane.

A, Ą, E, Ę, O, U, I, Y.

Przy­gła­dzam włosy i przy­kur­czam ramiona scho­wane w sza­rej, mdłej mary­narce. Sam staję się posza­rzały. Wyglą­dam jak obraz nędzy i roz­pa­czy. Jest dobrze. Jestem gotowy. Już za kilka sekund włą­czę w kame­rze przy­cisk, by nagrać zgło­sze­nie do two­jego ulu­bio­nego pro­gramu.

Co byś powie­działa, widząc, że to robię? Pew­nie uzna­ła­byś, że odsta­wiam kome­dię.

Zaczy­nam się pocić.

Lepiej tego nie prze­cią­gać.

Far­tuch na krze­śle, twoje zdję­cie w tle i moja zbo­lała mina. Wszystko jest jak należy.

Pstryk.

Muszę prze­rwać nagra­nie. Ktoś dzwoni do drzwi.

ADELA

Wciąż nie mogę przy­wyk­nąć do tego, że to nie twój głos sły­szę w domo­fo­nie, gdy wci­skam dzwo­nek przy furtce waszego domu. Wła­ści­wie powin­nam powie­dzieć: domu, w któ­rym miesz­ka­łaś, bo budy­nek tak naprawdę należy wyłącz­nie do Kon­rada. To on wziął sobie kre­dyt na głowę, nie ty. Cie­bie sprawy finan­sowe nie inte­re­so­wały. Mało kto ma takie szczę­ście, przy­znaj. Tak więc, nie robiąc nic, dosta­łaś kilka pokoi, kuch­nię, dwie łazienki i pra­cow­nię na stry­chu. Ją lubię naj­bar­dziej. To pomiesz­cze­nie z oknami na prze­strzał, jedno z nich wycho­dzi na ogród, a dru­gie na ulicę i pod­jazd. Pod ogro­do­wym oknem stoi długi drew­niany stół zawa­lony blo­kami rysun­ko­wymi i szki­cami, a pod nim zalega sterta papie­ro­wych kulek, które nie tra­fiły do kosza na śmieci. Bo mimo że mamy dwu­dzie­sty pierw­szy wiek, wciąż wolisz pro­jek­to­wać pla­katy odręcz­nie, zamiast korzy­stać z pro­gra­mów kom­pu­te­ro­wych (świat poszedł do przodu, nie zauwa­ży­łaś?). Więc te zgnie­cione kulki zawsze tam są, podob­nie jak uno­szący się w powie­trzu zapach akwa­reli.

Odkąd cie­bie zabra­kło, przy­cho­dzę tu co tydzień, by posie­dzieć wśród two­ich rze­czy. Wcze­śniej, zanim to wszystko się wyda­rzyło, zaglą­da­łam o wiele rza­dziej, więc wygląda na to, że teraz sta­ram się nad­ro­bić coś, co nam ucie­kło. Biorę winę na sie­bie. Mogłam się lepiej posta­rać i być bar­dziej obecna w twoim życiu. Miesz­kamy po prze­ciw­nych stro­nach ulicy, z naszych okien widać drzwi naszych domów, i na dobrą sprawę powin­nam zaglą­dać tu każ­dego dnia, wpa­da­jąc cho­ciażby w kap­ciach. Dobre sąsiadki tak wła­śnie robią. A nasze sąsiedz­two, Miriam, nie było prze­cież przy­pad­kowe. Mia­ły­śmy być bli­sko sie­bie: ty, ja i nasza matka. Pamię­tam, jak bar­dzo tego chcia­łaś, zwłasz­cza ze względu na mnie. Mówi­łaś: „Muszę pil­no­wać mojej małej sio­stry, żeby nie naro­biła sobie i innym kło­po­tów”. Wola­łam tego nie komen­to­wać, więc tylko się głup­ko­wato uśmie­cha­łam. Tyle razy to powta­rza­łaś, że w końcu zaczę­łam szu­kać cze­goś w two­jej oko­licy. Po pierw­sze, dla­tego żebyś mi dłu­żej nie wier­ciła dziury w brzu­chu, a po dru­gie… Niech ci będzie, Miriam. Skła­ma­ła­bym, gdy­bym powie­działa, że mnie na bli­skim miesz­ka­niu z tobą rów­nież nie zale­żało. Tylko że z zupeł­nie innego powodu. Kiedy wypeł­nia­łam doku­menty na wyna­jem domu, mia­łam nadzieję, że napra­wimy coś, co kie­dyś się mię­dzy nami zepsuło. Nie mówi­łam ci tego ni­gdy, prawda? Chyba chcia­łam wie­rzyć, że sama się tego domy­ślisz.

Brzę­czy sygnał otwie­ra­nej furtki (kiedy znik­nę­łaś, Kon­rad wresz­cie zain­sta­lo­wał auto­ma­tyczne zamy­ka­nie) i wcho­dzę do fron­to­wej czę­ści ogrodu. Idę po bru­ko­wej kostce, mijam roz­ro­śniętą lawendę, którą ktoś wresz­cie powi­nien się zająć, by nie zdzi­czała. Mia­łaś w zwy­czaju przy­ci­nać ją, gdy tylko zaczy­nała usy­chać – to poma­gało jej zakwit­nąć na nowo. Byłaś mistrzy­nią, jeśli cho­dzi o ogród. Nie to, co ja, bady­larka od sied­miu bole­ści. Wcho­dzę po czte­rech stop­niach pro­wa­dzą­cych do głów­nych drzwi i naci­skam klamkę. Drzwi nie są zamknięte na klucz. To też twój kolejny zwy­czaj. Chcia­łaś iść z duchem czasu i pro­wa­dzić otwarty dom – i to dosłow­nie. W tym aku­rat byłaś nowo­cze­sna aż za bar­dzo. Jak­byś nie rozu­miała, z jakim ryzy­kiem się to wiąże. Zwłasz­cza dla kogoś, kto sie­dzi w wiel­kim domu sam od dzie­wią­tej rano do dzie­wią­tej wie­czo­rem. Za bar­dzo ufa­łaś ludziom. Nawet nie chce mi się tego komen­to­wać, zwłasz­cza po tym, jak sześć mie­sięcy temu roz­pły­nę­łaś się w powie­trzu. Co z tego wyni­kło, wszy­scy już wiemy.

W progu wita mnie Cookie. Merda ogo­nem, aż skręca mu się cały tułów. O tym też nie pomy­śla­łaś: labra­dory nie nadają się do pil­no­wa­nia domu. Mia­łaś nadzieję, że to naj­bar­dziej towa­rzy­skie na świe­cie stwo­rze­nie pod­nie­sie raban, kiedy ktoś obcy się tu wedrze? Ni­gdy nie pod­no­sił. Cookie wpusz­czał każ­dego i zawsze. Teraz też jest szczę­śliwy i popi­skuje z zado­wo­le­nia, obwą­chu­jąc mnie przy oka­zji po dło­niach. Szuka jedze­nia, wie, że zawsze przy­no­szę mu psie ciastko. Tym razem go nie mam, ale Cookie i tak wariuje ze szczę­ścia.

Idę pro­sto do salonu. Pięk­nie tu. Gustu aku­rat nie można ci odmó­wić. Na aksa­mitne zie­lone zasłony od Laury Ash­ley pew­nie poszła kupa forsy, podob­nie jak na kra­cia­stą kanapę i fotele. Nie wspo­mi­na­jąc o obra­zach wiszą­cych na ścia­nach. Nie znam ich auto­rów, ale pamię­tam, jak mówi­łaś, że młode talenty należy wspie­rać. Pła­ci­łaś za te bazgroły tysiące, bo odkąd wyszłaś za Kon­rada, prze­sta­łaś się roz­glą­dać za pro­mo­cjami. Żad­nej ściemy, żad­nych repro­duk­cji, tylko ory­gi­nały, mówi­łaś. No i wyszło naprawdę uro­czo. Pełno tu wszyst­kiego: mebli, obra­zów, waszych foto­gra­fii. A mimo to jakoś pusto.

Bra­kuje tu cie­bie, Miriam.

Two­jego męża nie ma na par­te­rze, więc wcho­dzę na pię­tro. Zaglą­dam przez uchy­lone drzwi waszej sypialni.

– Cześć – mówię, sta­jąc w progu pokoju. – Cookie mnie wpu­ścił.

To oczy­wi­ście żart. Kon­rad zarzą­dza całą domową elek­tro­niką ze swo­jego smart­fona za miliony monet.

Ten smart­fon leży teraz na two­jej toa­letce, a Kon­rad kręci się po pokoju z dłońmi wci­śnię­tymi w kie­sze­nie spodni. Wygląda, jakby szu­kał cze­goś na pod­ło­dze, ale ja dobrze wiem, że w ten spo­sób stara się zapa­no­wać nad emo­cjami. Sporo ich ostat­nio. Mógłby połknąć tabletkę na uspo­ko­je­nie, zamiast się tak męczyć, ale nie zamie­rzam mu tego pod­po­wia­dać. W końcu z nas dwojga to on jest leka­rzem.

Na mój widok pod­nosi wzrok i zatrzy­muje się w swo­jej wędrówce po dywa­nie. Pociera pal­cami brodę, gdzie­nie­gdzie prze­ple­cioną poje­dyn­czymi srebr­nymi wło­sami. Szybko mu idzie to siwie­nie, to chyba u niego rodzinne. Sta­ram się nie przy­glą­dać jego twa­rzy zbyt natar­czy­wie, zale­d­wie muskam go spoj­rze­niem. Jakoś trudno mi patrzeć mu pro­sto w oczy, kiedy jeste­śmy sami.

– Na­dal nic? – pytam, byle zaga­dać. Nie ocze­kuję prze­cież, że bada­nia DNA przyjdą po dobie od pobra­nia pró­bek śliny spod mojego języka. Powie­dzieli, że tydzień to mini­mum, by porów­nać mój geno­typ z geno­typem pobra­nym ze zwłok.

– Nie musia­łaś przy­cho­dzić, żeby zapy­tać. Wystar­czyło zadzwo­nić.

Od wczo­raj, kiedy to poje­cha­li­śmy na oka­za­nie ciała, Kon­rad jest na mnie wście­kły. Ma mi za złe, że w szcząt­kach, jakie nam poka­zano, nie roz­po­zna­łam cie­bie. Przez chwilę odnio­słam nawet wra­że­nie, że chce mi przy­ło­żyć. Gdyby nie pra­cow­nik kost­nicy i poli­cjantka pro­wa­dząca śledz­two, może by do tego doszło.

Prawda jest taka, że nie mogłam powie­dzieć: „Tak, to z pew­no­ścią Miriam”. To coś, co miało być tobą, nie przy­po­mi­nało mi nikogo, kogo bym znała, a już na pewno nie przy­po­mi­nało mi cie­bie. Ale Kon­rad był innego zda­nia. Kiedy odsło­nięto zwłoki, poki­wał głową, dając tym znak, że nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści. Mia­łam ochotę nim potrzą­snąć i kazać odwo­łać to, co powie­dział. Jak mógł w tych okrop­nie wyglą­da­ją­cych szcząt­kach z nie­mal doszczęt­nie spa­loną twa­rzą doszu­kać się two­ich deli­kat­nych rysów, i to bez cie­nia wąt­pli­wo­ści?! Krzyk­nę­łam, że to jakiś obłęd, ale syk­nął na mnie, żebym się zamknęła, bo nie życzy sobie scen w two­jej mar­twej obec­no­ści.

Co do jed­nego miał rację. Mar­twa obec­ność, czy­ja­kol­wiek by była, powinna nauczyć mnie trzy­ma­nia ner­wów na wodzy.

Poli­cjantka z docho­dze­niówki patrzyła to na mnie, to na niego i nie­wiele z tego wszyst­kiego rozu­miała. Musiała wziąć nas albo za dzi­wa­ków, albo za idio­tów, co na jedno wycho­dzi. Chyba po raz pierw­szy w swo­jej karie­rze wpi­sała do pro­to­kołu z oka­za­nia zwłok dwa różne zezna­nia osób z naj­bliż­szej rodziny ofiary. Z tego też powodu wylą­do­wa­łam na bada­niu DNA.

– Musisz przy­wyk­nąć do myśli, że test nie wykaże zgod­no­ści – mówię pojed­naw­czym tonem, choć pod­skór­nie czuję, że zaraz znów roz­pęta się pie­kło.

Kon­rad udaje, że nie sły­szy. Nie ma nastroju na kolejną w tym tygo­dniu nawa­lankę i wybiera chwi­lowe zawie­sze­nie broni. Jestem mu za to wdzięczna. Już spo­kojna, zdej­muję z ple­ców mój długi cie­pły kar­di­gan (pre­zent od cie­bie, sio­strzyczko) i rzu­cam go na łóżko. Sama sia­dam na brzegu, tuż obok roz­sta­wio­nego na pod­ło­dze sta­tywu z kamerą.

– Na co to? – pytam.

Kon­rad kła­dzie rękę na kame­rze.

– Pomy­śla­łem, że to może mi pomóc.

– Niby w czym?

– Zgło­szę przy­pa­dek Miriam do Gdzie­kol­wiek jesteś. Może znaj­dzie się ktoś, kto widział, jak… jak umarła.

– Jed­nym sło­wem, szu­kasz świadka?

– Jeżeli taki ist­nieje, dobrze byłoby o nim wie­dzieć, nie sądzisz?

Oczy­wi­ście przy­ta­kuję. Jak dotąd nikt taki nie zgło­sił się na poli­cję, ale życie potrafi zasko­czyć.

Gdzie­kol­wiek… to twój ulu­biony pro­gram. Nie­roz­wi­kłane sprawy zagi­nięć i mor­derstw. Dam sobie uciąć rękę, że nie prze­szło ci przez myśl, iż sta­niesz się boha­terką jed­nego z odcin­ków. W końcu złe rze­czy przy­tra­fiają się innym ludziom, ale nie nam.

Mam ochotę powie­dzieć Kon­ra­dowi, że zanim tele­wi­zja wyemi­tuje pro­gram, zdążą przyjść wyniki badań DNA i będzie wtedy czarno na bia­łym, że to nie ty leżysz w kost­nicy. Nie pozo­sta­nie mu nic innego niż odszcze­kać, że nie żyjesz, i nagrać kolejny film o tym, że na­dal cię szu­kamy. Wszystko wróci do punktu wyj­ścia.

Chyba czyta w moich myślach, bo od razu mówi:

– Nawet nie zaczy­naj. – Tylko tyle? Słabo. – Wiem, co czu­jesz. – A jed­nak się roz­kręca. Odli­czam sekundy, aż zacznie mędr­ko­wać i mówić do mnie z pozy­cji jajo­gło­wego filo­zofa. – Wypar­cie to nor­malna reak­cja. Masz świa­do­mość, że stało się coś złego, ale twój mózg robi wszystko, by temu zaprze­czyć. Ratuje cię przed samą sobą.

– Gówno wiesz o moim mózgu.

Pod­cho­dzi do mnie i patrzy mi w oczy.

– Męczy cię sumie­nie, Adelo. Spró­buj dopu­ścić do sie­bie myśl, że to już koniec. Podzię­kuj, że mia­łaś ją przy sobie przez całe swoje życie, i zamknij roz­dział.

– Ty już zamkną­łeś? – bur­czę pogar­dli­wie. – Cztery lata to w końcu nie wiecz­ność. Powiedz, zdą­ży­łeś się do niej przy­wią­zać choć tro­chę?

Kąsam, jak­byś miała usły­szeć, że staję w two­jej obro­nie. Nawet patrzę na twój piękny por­tret na ścia­nie, żeby zła­pać z tobą kon­takt. Mam nadzieję, że wypa­dam w tym wszyst­kim szcze­rze.

Nie dla Kon­rada. Chyba nawet nie dociera do niego, co wła­śnie powie­dzia­łam. Jest jak w tran­sie i nadaje po swo­jemu.

– Czasu nie cof­niemy. Więc albo pogo­dzimy się z tym, co się stało, albo oboje zwa­riu­jemy. Pro­po­nuję wybrać pierw­szą opcję, zacznijmy wszystko od nowa. Bez niej.

Jego ostat­nie słowa giną w cichym chrząk­nię­ciu.

Żało­sne. Niech jesz­cze doda, że powin­ni­śmy cię cie­pło wspo­mi­nać.

Czuję, jak rośnie mi gula w gar­dle. Byłaś moją jedyną sio­strą i choćby z tego względu jestem ci coś winna. Przy­pi­na­nie do drzew two­jej podo­bi­zny z poda­nym nume­rem tele­fonu nie powinno być szczy­tem moich moż­li­wo­ści. Wypa­da­łoby zro­bić dużo wię­cej, a jed­nak na tym się skoń­czyło. To, że Kon­rad przy­po­mina mi w mało sub­telny spo­sób o wyrzu­tach sumie­nia, raczej nie pomaga. Teraz tylko cze­kam, aż zapro­po­nuje mi, żebym w ramach pokuty dołą­czyła do jego wystą­pie­nia przed kamerą. Mam nadzieję, że do tego nie doj­dzie, bo takie zabawy są nie dla mnie. Nie jestem szcze­gól­nie wyga­dana ani tym bar­dziej foto­ge­niczna. Nie lubi mnie ani apa­rat, ani kamera, ani ludz­kie oko. Do tego uni­kam ludzi, jestem typem out­si­dera. Może nie z natury, a bar­dziej ze świa­do­mego wyboru. Tak zade­cy­do­wa­łam. Jedyne, co jestem w sta­nie robić, to pro­wa­dzić bloga o deko­ra­cji wnętrz, i to nie pod wła­snym nazwi­skiem. Nie czuję potrzeby, by się ujaw­niać. Dzia­łam jako Lady­De­sign i kopiuję zdję­cia z zagra­nicz­nych por­tali. Dodaję kil­kuz­da­niowe opisy, raczej zdaw­kowe, i pod­rzu­cam lokalne oferty sto­łów czy dywa­nów, które przy­po­minają te z „Ideal Home” czy „French Cot­tage”. Rzadko odpi­suję na komen­ta­rze. Jeżeli nie muszę, nie szu­kam kon­taktu z ludźmi. Wystar­czy mi, że poga­dam przez tele­fon z jakimś rekla­mo­dawcą. Nie dla przy­jem­no­ści, a dla zarobku. Umowy uzgad­niam tylko za pośred­nic­twem poczty elek­tro­nicz­nej.

Mil­czę zbyt długo, co Kon­rad odczy­tuje po swo­jemu.

– Myślę, że nie powin­naś tu wię­cej przy­cho­dzić – mówi, zaci­ska­jąc palce na kame­rze. – Ktoś mógłby zro­zu­mieć to opacz­nie. Lepiej będzie, jeśli pocze­kamy na wynik bada­nia w swo­ich domach.

– Jasne – przy­ta­kuję natych­miast i od razu czuję ulgę, że omi­nęły mnie występy przed kamerą. – Miriam też wola­łaby, żeby tak wła­śnie było. I, dla jasno­ści, nie zamie­rza­łam ci doko­pać tam, nad jej cia­łem. Nad tym czymś – popra­wiam się natych­miast. Dla mnie to wciąż nic wię­cej, jak tylko obce zwłoki.

– Ponio­sło nas. To przez nerwy.

– Tak. To nie było mądre.

– Muszę ci o czymś powie­dzieć. – Kon­rad nagle poważ­nieje. – Poli­cja zamie­rza wzno­wić prze­słu­cha­nia świad­ków. Podobno są roz­bież­no­ści w zezna­niach, więc chcą zacząć wszystko od początku.

Fala ude­rze­niowa wali mnie pro­sto w pierś.

Dla­czego nam to robią?

Dom, z któ­rego znik­nę­łaś, był prze­szu­ki­wany od piw­nicy po strych. Do tego gliny odbyły setki godzin roz­mów ze mną, z Kon­ra­dem i z tymi, któ­rzy cię znali. Lepiej lub gorzej, ale coś tam o tobie wie­dzieli. Obdzwo­niono wszyst­kich, któ­rzy przy­szli mnie i Kon­ra­dowi na myśl. Dosłow­nie wszyst­kich, włą­cza­jąc w to twoją instruk­torkę jogi, agenta z wydaw­nic­twa i taro­cistkę Magiczną Ingrid, do któ­rej wpa­da­łaś raz w roku, zawsze w ostatni dzień grud­nia. Nie odpu­ścili nawet jej. To zabawne, ale kiedy zapy­tali Magiczną, co mogło się stać z Miriam, jej magia nagle stra­ciła moc. Ulot­niła się, jak, nie przy­mie­rza­jąc, ty. Od zawsze była fał­szywa jak cyr­ko­nia.

Dotarli też do Giny, two­jej przy­ja­ciółki z cza­sów dzie­ciń­stwa i gim­na­zjum. Pod­su­nę­łam im jej nazwi­sko, bo kie­dyś były­ście sobie bli­skie niczym sio­stry, co wpra­wiało mnie w mega­fru­stra­cję. Potem każda z was poszła w swoją stronę. Gina, jak mogłam przy­pusz­czać, nie powie­działa poli­cji niczego cie­ka­wego. Prze­żyła szok, gdy usły­szała, że znik­nę­łaś, ale tym to aku­rat jesz­cze nikt nikomu nie pomógł.

– Od początku? – upew­niam się. Nie dla­tego, że nie wie­rzę w to, co mówi Kon­rad, ale od two­jego zagi­nię­cia minęło pół roku. Niby nie tak wiele, ale jeśli nie zebrano wszyst­kich infor­ma­cji zaraz po roz­po­czę­ciu docho­dze­nia, czego można ocze­ki­wać teraz? – Wszystko zdą­żyło mi się zama­zać w gło­wie. Nie pamię­tam już szcze­gó­łów.

– Ja pamię­tam każdą minutę.

Jasne, że tak. Mózg Kon­rada zapa­mię­tałby roz­pi­saną do czter­dzie­stego miej­sca po prze­cinku liczbę pi. Geniusz. Szkoda, że patrząc na nad­pa­lone tru­chło w kost­nicy, zapo­mniał, jak wyglą­dała jego wła­sna żona.

Odbur­kuję, że zazdrosz­czę, ale roz­mowa i tak prze­staje się kleić. Pod­no­szę się z kanapy i scho­dzę na dół, do kuchni. Wsta­wiam wodę i wsy­puję roz­pusz­czalną kawę do kubka. Jak­bym nie mogła napić się u sie­bie – mój dom i moja kuch­nia są zale­d­wie kil­ka­dzie­siąt metrów dalej. Bor­dowe firanki widać nawet stąd, wystar­czy wychy­lić się przez okno.

– Dostali nowego śled­czego – sły­szę głos Kon­rada. Przy­szedł tu za mną i zro­zu­miaw­szy, że nie zamie­rzam się stąd tak szybko ulot­nić, posta­no­wił się­gnąć po mleko do lodówki. Stara się być uprzejmy, nawet w tak przy­krych oko­licz­no­ściach. – Podobno sie­dzi nad aktami od dwóch mie­sięcy.

– I?

– I nie podoba mu się to, co w nich zoba­czył.

– A kon­kret­nie?

– Kon­kret­nie to nie wiem. Nie chciał o tym mówić przez tele­fon. Dowiem się w ponie­dzia­łek. Zacznie ode mnie, potem będzie wzy­wać kolej­nych. Cie­bie też.

Zale­wam wrząt­kiem kawę. Tyle, by przy­kryć dno na dwa palce. Potrze­buję moc­nego kopa, bo nagle zro­biło mi się jakoś słabo.

– Nastaw się, że mogą zro­bić rekon­struk­cję zda­rzeń – sły­szę jak przez mgłę.

Kon­rad siada na tabo­re­cie i obser­wuje, jak pod­no­szę kubek do ust. Jego wzrok jest krę­pu­jący, ale szybko dociera do mnie, że nie patrzy na mnie, a przeze mnie. Jak­bym była ze szkła.

– Nazywa się Nauman. Ten nowy. Zapa­mię­taj.

Pamięć do nazwisk mam aku­rat dobrą, ale przy­ta­kuję i powta­rzam nazwi­sko na głos.

– A ta kobieta z kost­nicy, poli­cjantka…? – przy­po­mi­nam sobie nową twarz. – Ni­gdy wcze­śniej jej nie widzia­łam.

– Mówisz o tej ze sko­sem w oczach? – Kon­rad potrafi być praw­dzi­wym dżen­tel­me­nem. – To jego przy­boczna, Shi Coś Tam. Nie sądzę, żeby była zbyt bystra.

W prze­ci­wień­stwie do Kon­rada, mam o Shi Coś Tam inne zda­nie. Chyba nie widzia­łam ni­gdy kogoś tak sku­pio­nego na tym, co się wokół niego dzieje.

– Zależy im, by dopro­wa­dzić to śledz­two do końca – mówię, mie­sza­jąc łyżeczką w kawie. – Poli­cja ma nie­cie­kawe sta­ty­styki.

Kon­rad wciąż na mnie patrzy, ale tym razem już dużo bar­dziej przy­tom­nie. Wręcz natar­czy­wie.

– Liczy­łem, że powiesz, że Miriam należy się spra­wie­dli­wość. Była dużo lep­sza od cie­bie – sły­szę i znów czuję, że coś mnie ści­ska w środku.

Nie­mal dła­wię się kawą. Wyle­wam jej resztkę do zlewu, bo już i tak nic wię­cej nie przej­dzie mi przez gar­dło.

– Pójdę do jej pra­cowni i pogrze­bię w jej rze­czach – mówię i wymi­jam jego kolana w wąskim przej­ściu. – Zostało mi jesz­cze kilka rze­czy do przej­rze­nia.

– Jasne. Idź. Może znaj­dziesz coś waż­nego.

Ton jego głosu jest zawsze ten sam. Dosko­nale wie, że twój pokój prze­trzą­snę­łam już dzie­siątki razy i niczego istot­nego dla sprawy w nim nie zna­la­złam. Mimo to udaje, że jest w tym sens. Tak naprawdę żadne z nas nie ma poję­cia, czego niby nale­ża­łoby szu­kać ani po co. Nie mia­łaś przed nami żad­nych tajem­nic, prawda, Miriam?

Kon­rad też opusz­cza kuch­nię. Wraca do sypialni i znów zaczyna maj­stro­wać przy kame­rze. Jed­nak będzie nagry­wał beze mnie. Nie krę­puje się. Nie zamyka przede mną drzwi, żebym nie pod­słu­chi­wała, choć będzie pew­nie robił kilka prób. Za pierw­szym razem mało komu taka gadka do kamery wycho­dzi, jak należy.

Ale on nie boi się oce­nia­nia, nie zna wstydu. Jest inny. Odporny.

Ja też jestem zupeł­nie inna. Muszę mu przy­znać rację, że choć pły­nie w nas jedna krew, Miriam, to jeste­śmy jak biel i czerń. W niczym nie przy­po­mi­nam cie­bie.

Jestem ta gor­sza.

Godzinę póź­niej wciąż tu tkwię. Nie zaj­rza­łam do żad­nej z two­ich szu­flad, choć dla nie­po­znaki trza­snę­łam jedną na tyle gło­śno, by Kon­rad uwie­rzył, że naprawdę cze­goś w niej szu­kam. Niech myśli, że prze­ję­łam się tym, co powie­dział o wzno­wie­niu prze­słu­chań. Oboje gramy w tym teatrze i oszu­ku­jemy się wza­jem­nie. Nie stać nas na szcze­rość i każde z nas ma swój wła­sny powód.

Myślę, że rze­czy­wi­ście jestem tu ostatni raz. Oddam mu kom­plet klu­czy, który wrę­czy­łaś mi zaraz po tym, jak razem z matką wpro­wa­dzi­ły­śmy się na Rukoli. Chcia­łaś, żebym miała dostęp do waszego domu, tak na wszelki wypa­dek. Na przy­kład wtedy, gdy wyjeż­dża­łaś zakon­trak­to­wać pro­jekty pla­ka­tów do sztuki o dziew­czynce, która ma nad­przy­ro­dzone zdol­no­ści i potrafi zni­kać. Pamię­tam, jak zasta­na­wia­łaś się, w jaki spo­sób masz nary­so­wać zni­ka­jącą dziew­czynkę. To było na krótko przed twoim wła­snym znik­nię­ciem, bodajże trzy mie­siące wcze­śniej. Pamię­tam tam­ten gru­dniowy dzień. Przed wyjaz­dem powie­dzia­łaś mi, że w razie czego mam się zaopie­ko­wać Cookiem, bo na Kon­rada nie możesz liczyć. Wybie­rał się wtedy na któ­rąś z tych swo­ich wyjaz­do­wych kon­fe­ren­cji. Tego samego wie­czora dowie­dzia­łam się, że mia­łaś wypa­dek. Zawio­dły hamulce, a ty o mało nie zgi­nę­łaś. Czyż­byś prze­czu­wała, że sta­nie się coś złego, i dla­tego popro­si­łaś mnie o opiekę nad psem?

Ten pla­kat to było twoje ostat­nie zle­ce­nie. Na biurku wciąż leży kilka jego pro­jek­tów. Na pierw­szym dziew­czynka jest dobrze widoczna, w pełni poko­lo­ro­wana. Ma dłu­gie jasne włosy z prze­dział­kiem bie­gną­cym przez śro­dek głowy i nie­bie­skie oczy. Na dru­gim jest dużo bled­sza, co zna­czy, że zaczyna zani­kać i zaraz cał­kiem nie będzie jej widać. Trzeci rysu­nek to tylko roz­ma­zany kon­tur dziew­czynki. Nie widać już sukienki ani butów, jest led­wie uchwyt­nym zary­sem.

To ty jesteś tą dziew­czynką. Prawda, Miriam? Nary­so­wa­łaś sie­bie. Sko­pio­wa­łaś swoją twarz ze zdję­cia, jakie zro­biła nam w dzie­ciń­stwie nasza matka. Sta­ły­śmy wtedy w zoo przed wybie­giem dla szym­pan­sów i robi­ły­śmy głu­pie miny, by upodob­nić się do małp. Zamiast tego wyszły­śmy na fotce jak para mup­pe­tów. Mia­łaś wtedy na sobie piękną czer­woną sukienkę, ja ubrana byłam w biały pod­ko­szu­lek i beżowe szorty.

Teraz widzę cię, jak zani­kasz na swoim wła­snym rysunku.

Wie­dzia­łaś, że tak się sta­nie? Prze­czu­wa­łaś to i odzwier­cie­dli­łaś na kartce czy to tylko czy­sty przy­pa­dek? Zbyt dużo ich ostat­nio, nie sądzisz?

W prze­cię­tej na pół puszce po coli stoją ołówki, ze sło­ika uma­za­nego far­bami ster­czy kilka pędzli. Wyschły dawno temu, choć odkąd cię nie ma, regu­lar­nie zwil­żam wło­sie, by nie zbie­rało kurzu. Za te pędzle dałaś mają­tek. Nie powinny nisz­czeć pod twoją nie­obec­ność. Skoro jestem tu ostatni raz, zawinę je w papier i scho­wam do szu­flady.

Ręce mi drżą, gdy to robię. Po pędz­lach ukła­dam na dnie wszystko to, co zalega na biurku. Blok z czy­stymi kart­kami, tuby z logo Win­sor & New­ton (te akwa­rele lubi­łaś naj­bar­dziej, choć narze­ka­łaś, że mogłyby być bar­dziej pojemne), kredki tuszowe i mydło w kostce, bez któ­rego nie wyobra­ża­łaś sobie pie­lę­gna­cji swo­ich pędzli. Na wierz­chu ukła­dam trzy kartki przed­sta­wia­jące dziew­czynkę w czer­wo­nej sukience.

Cze­kam, aż Kon­rad skoń­czy nagry­wa­nie zgło­sze­nia. Jego dyżur w kli­nice zaczyna się za trzy kwa­dranse, więc powi­nien się już powoli zbie­rać do wyj­ścia. Ja tu zostanę, chcę jesz­cze przez chwilę pobyć wśród two­ich rze­czy. Może zaj­rzę do two­jej tajem­nej skrytki pod scho­dami, do któ­rej ni­gdy nikogo nie dopusz­cza­łaś. Mówi­łaś, że nie ma tam nic cie­ka­wego, że trzy­masz tam stare malar­skie kla­moty: szta­lugi, drew­niane ramy, pierw­sze szki­cow­niki, które zdą­żyły już pożółk­nąć, i tym podobne sen­ty­men­talne szpar­gały z życia sprzed Kon­rada. Skoro to były tylko zwy­kłe bam­be­tle, dla­czego tak bar­dzo zale­żało ci na tym, by nikt do nich nie zaglą­dał?

Tym bar­dziej muszę się tam dostać.

KONRAD

– Zatrza­śnij za sobą drzwi! – wołam, sto­jąc już w progu domu.

W pośpie­chu wcią­gam na grzbiet mary­narkę, ele­gant­szą niż ta, w któ­rej nagry­wa­łem zgło­sze­nie do Gdzie­kol­wiek…, i spraw­dzam, czy w nese­se­rze jest wszystko na swoim miej­scu. Cho­dzi mi głów­nie o kilka kar­tek, na któ­rych zapi­sa­łem sobie w punk­tach to, co mam zała­twić przed pogrze­bem – naj­wyż­szy czas zapla­no­wać uro­czy­stość i zde­cy­do­wać, czy trumna, czy urna. Z góry wiem, co wykażą wyniki DNA, więc nie widzę sensu, by z tym zwle­kać. Prze­cież od tego nie ucieknę.

Adela nie odpo­wiada. Albo mnie nie sły­szy, albo udaje. Nie mam sumie­nia jej popę­dzać, zwłasz­cza że usta­li­li­śmy, iż jest tu ostatni raz. Chcę dać jej tyle czasu, ile potrze­buje. Sta­ram się być dla niej miły i współ­czu­jący. Ona stara się być zimna i odle­gła, i świet­nie jej to wycho­dzi.

Adela zde­cy­do­wa­nie mi nie współ­czuje. Od dnia, w któ­rym zabra­kło Miriam, łączy nas dokład­nie to samo uczu­cie, jakie żywią do sie­bie dwa koguty, któ­rym ktoś przy­piął do nóg ostrogi, po czym zamknął je w żela­znej klatce. To minie, wystar­czy cier­pli­wie pocze­kać.

Wsia­dam za kie­row­nicę i prze­krę­cam klu­czyk w sta­cyjce. Kolej­nym odru­chem powinno być włą­cze­nie radia. Muzyka poważna bar­dzo mnie w tej żało­bie odpręża, ale zamiast się jej pod­dać, cofam rękę od pokrę­tła. Robię tak nie dla­tego, że nagle uświa­da­miam sobie, iż powi­nie­nem powstrzy­mać się od wszel­kich uciech, jakby to miało coś zmie­nić w tej gów­nia­nej sytu­acji. Powód jest o wiele bar­dziej pro­za­iczny: przez przed­nią szybę dostrze­gam wła­śnie Adelę. Stoi w oknie pra­cowni Miriam. Tkwi w nim nie­ru­chomo niczym upiór. Obser­wuje mnie, jakby cze­kała, aż popeł­nię jakiś błąd. Mam wra­że­nie, że jej regu­larne odwie­dziny spo­wo­do­wane były wła­śnie tym: cze­ka­niem, aż stracę czuj­ność, a ona przy­ła­pie mnie wtedy na czymś pod­łym. W czy­nie lub sło­wie.

Ale to w niej jest coś dziw­nego. Wysi­lam się, żeby zro­zu­mieć co. Wygląda ina­czej niż jesz­cze godzinę temu, gdy sta­li­śmy razem w kuchni. Coś tu ewi­dent­nie nie gra.

Wyco­fuję auto z pod­jazdu i po raz ostatni, na odjezdne, spo­glą­dam na sto­jącą w oknie sio­strę mojej żony.

To jej ubra­nie… na pewno nie przy­szła w tym, w czym jest teraz. Miała na sobie coś zupeł­nie innego. Chyba długi swe­ter, a pod nim jakąś burą bluzkę. Tym­cza­sem widzę ją w czer­wo­nej tunice. Nie należy do Adeli. To tunika Miriam.

Jadę tą samą drogą, co zwy­kle. Mijam domy sąsia­dów. Ci z rogu ulicy, od trójki roz­wrzesz­cza­nych dzie­cia­ków, znów wie­szają w ogro­dzie pra­nie i cała oko­lica pach­nie prosz­kiem. Okrą­żam park pełen psów bie­ga­ją­cych za paty­kami i skrę­cam przy moście. To nasz most. Nazwa­li­śmy go Mostem R., od Rose­man Bridge, tego z two­jego uko­cha­nego filmu Co się wyda­rzyło w Madi­son County. Nie wygląda jak tam­ten, jest o wiele węż­szy i nie ma zada­sze­nia, ale kiedy sta­nę­li­śmy na nim po raz pierw­szy, od razu sko­ja­rzy­łaś tę scenę z Co się wyda­rzyło… Pew­nie dla­tego, że chcia­łem ci zro­bić na nim zdję­cie. W tym miej­scu obie­ca­łem ci też, że kie­dyś zamiesz­kamy na tych przed­mie­ściach, bo zasłu­gu­jesz na wszystko, co naj­lep­sze. Popu­ka­łaś się w czoło, bo ceny domów w oko­licy się­gały miliona zło­tych, a my mie­li­śmy długi zamiast oszczęd­no­ści. Wszystko, łącz­nie z kre­dy­tem, szło na wypo­sa­że­nie mojej kli­niki. Dla­czego we mnie nie wie­rzy­łaś? Chi­rur­gia pla­styczna to kopal­nia złota, a ja mia­łem zamiar zostać naj­lep­szym gór­ni­kiem w mie­ście. Wyda­wało ci się, że nie będę umiał trzy­mać skal­pela w ręce?

Niech cię, Miriam…

Ty i ten twój lęk przed lata­niem.

Przez pierw­sze dwa lata naszego związku bałaś się prak­tycz­nie wszyst­kiego. Że skoń­czymy, wybie­ra­jąc resztki jedze­nia z kubłów za mar­ke­tami spo­żyw­czymi, że nie dasz rady uro­dzić dziecka, bo masz za wąską mied­nicę. Nie chcia­łaś nawet zawie­sić na moście kłódki na szczę­ście, bo oba­wia­łaś się, że straż miej­ska wlepi nam man­dat. Kłódka jed­nak zawi­sła. Kiedy ją zaci­ska­łem na prę­cie, sta­łaś na cza­tach i spraw­dza­łaś, czy aby nikt nas nie widzi.

Byłaś taka ostrożna, a jed­nak jed­nego nie prze­wi­dzia­łaś; że spo­tka cię coś o wiele gor­szego niż grze­ba­nie w śmie­ciach czy man­dat.

Za pod­sta­wówką, dla któ­rej z dobroci serca robi­łaś pla­katy na każdą moż­liwą oka­zję, wypa­dam już pro­sto na jezd­nię pro­wa­dzącą do cen­trum mia­sta. Nie ma korka, świa­tła też sprzy­jają. Nie zdej­mu­jąc nogi z gazu, prze­ci­nam jesz­cze kilka kolej­nych prze­cznic, po czym staję pod dwu­pię­tro­wym budyn­kiem z błę­kit­nym napi­sem Kli­nika Macha­row & Koch i logo w kształ­cie motyla. To twój pomysł – i twój pro­jekt, Mi. Byłaś zda­nia, że nic tak nie oddaje cha­rak­teru rodzą­cego się piękna jak wła­śnie motyl.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki