Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fabryką talentów, podwarszawską szkołą dla wybitnie uzdolnionych uczniów, wstrząsa informacja o śmierci jednego z wychowanków. Wkrótce zamordowani zostają kolejni uczniowie, a autopsja u każdego z nich wykazuje postępujące kalectwo, przekreślające ich drogę do sławy. W trakcie śledztwa, prowadzonego przez policyjną detektyw Julię Krawiec, do warszawskiej ASP wpływa list z rysunkami zamordowanych dzieci. Ktoś uwiecznia moment ich śmierci na swoich pracach. Julia musi odnaleźć autora rysunków zanim dojdzie do kolejnego zabójstwa.
Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog, zawodowo związana z jedną z międzynarodowych instytucji finansowych. Jej debiutancka powieść Uśpienie (2013) odniosła duży sukces czytelniczy. W kolejnych latach ukazały się jeszcze dwie powieści z bezkompromisową detektyw Julią Krawiec w roli głównej – Rajskie ptaki oraz Gwiazdozbiór, za który otrzymała nominację do Nagrody Wielkiego Kalibru. Autorka pracuje obecnie nad powieścią z zupełnie nowymi bohaterami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 573
Była niedziela. Ostatnie tego roku słoneczne popołudnie. Gałęzie drzew kołysały się lekko, a pożółkłe liście wirowały w podmuchach wiatru.
Mimo połowy listopada drzwi szkoły były szeroko otwarte. Ciężkie i drewniane opierały się o ceglany mur budynku, wpuszczając zapach jesiennego powietrza.
Sala powoli wypełniała się gośćmi. W pośpiechu dostawiano krzesła przyniesione z klas z górnego piętra. Liczba rzędów wciąż wydawała się zbyt mała, aby pomieścić ciągle napływającą widownię. Nie spodziewano się aż takiej frekwencji. Zwykle na podobne uroczystości przychodziła garstka matek i robiła sztuczny tłum, aby nie sprawiać dzieciom przykrości.
Tym razem było inaczej. Podekscytowani rodzice wypatrywali pojedynczych, jeszcze wolnych krzeseł i wciskali się z przepraszającym uśmiechem na ostatnie puste miejsca. Kolana tych, którzy wcześniej zdążyli złapać dla siebie miejsce, przesuwały się w tę i z powrotem niczym wahadło w ściennym zegarze. Jedynie dwa pierwsze rzędy pozostawały puste. Na krzesłach leżały kartki z napisanymi na czarno nazwiskami szacownego grona pedagogicznego.
Gwar, zamiast cichnąć, przybrał na sile wraz z otwarciem bocznych drzwi. Do sali wsypała się dwudziestka dzieci, które rozglądały się i szarpały wzajemnie za rękawy śnieżnobiałych koszul.
Dziewczęta zbiły się w biało-granatową gromadkę i ruszyły w kierunku drabinek gimnastycznych, przysłoniętych na tę uroczystość długimi do podłogi, ciemnozielonymi zasłonami. Niestarannie odprasowane płachty materiału, z widocznymi załamaniami od wielomiesięcznych zagnieceń, kontrastowały z nienagannie gładkimi koszulami dzieci.
Za dziewczynkami szła grupka chłopców, poganiana nerwowo przez trzy młode nauczycielki. Szeroko rozłożonymi rękami popychały przed sobą tych małych cwaniaków, którzy próbowali oderwać się od reszty i niepostrzeżenie wymknąć z sali. Wyglądały jak przebrane w odświętne garsonki wiejskie gospodynie zaganiające drób do klatek.
Na półmetrowej wysokości scenę wszedł ubrany w zielony golf mężczyzna i zaczął majstrować przy stojaku z mikrofonem. Raz, dwa, trzy… raz, dwa. Kilka puknięć palcem w mikrofon i przez salę przeszedł spowodowany sprzężeniem pisk. Kolejna próba wypadła lepiej. Nagłośnienie zadziałało, wystarczyło tylko podregulować siłę dźwięku. Raz, dwa… Teraz dobrze. Mężczyzna podszedł do stojącego pośrodku sceny fortepianu. Tu nie było nic do poprawiania. Podsunął więc tylko bliżej taboret dla pianisty. Nacisnął ręką siedzisko. Jedna z nóżek zachybotała się niebezpiecznie. Dokręcił ją i ponownie sprawdził, czy wszystkie cztery stoją stabilnie na deskach. Nie patrząc na zgromadzoną widownię, opuścił scenę i zniknął za kotarą.
Jego miejsce zajął mężczyzna około sześćdziesiątki. Z widocznym brzuchem, w staromodnym, welurowym garniturze z szerokimi klapami. Nerwowo przeczesał palcami resztki włosów. Dla zebrania myśli spojrzał na wypolerowane pantofle, po czym chwycił oburącz mikrofon i kiwnięciem głowy dał znać woźnemu, aby zamknął drzwi sali. Szczęknęły, przerywając przyciszone rozmowy zgromadzonych gości.
Mówił długo i kwieciście. Lekkie seplenienie nie mogło odebrać mu tego, co lubił najbardziej. Błyszczeć. Błyszczał więc w świetle skierowanego wprost na niego reflektora i wyrzucał z ust dziesiątki słów o zniekształconych głoskach. Urodzony orator.
Dziesiąty, jubileuszowy rok na stanowisku dyrektora napawał go dumą. Wyniki nauczania i nagrody z kuratorium mówiły same za siebie. Tak, był dumny. Kochał swoją szkołę i nie wyobrażał sobie, że mógłby ją porzucić nawet za cenę etatu w Ministerstwie Edukacji. Kolejne roczniki były coraz bardziej uzdolnione, dwa lata temu otworzył nawet dodatkową klasę skrzypiec. Nie dlatego, że zwiększyła się liczba uczniów. Pragnął stworzyć wychowankom komfortowe warunki i zapewnić im indywidualny tok nauczania. Było warto. Prawdziwy talent mógł się wybić i pokazać swą ponadprzeciętność tylko wtedy.
Fabryka talentów. W trakcie przemowy podkreślał te słowa z niesłabnącym entuzjazmem i rozmarzeniem w oczach. Osoby w pierwszych rzędach mogły przysiąc, że widziały w nich łzy wzruszenia.
Ta szkoła była jego marzeniem. Kiedy zaczynał, patrzono na to, co robi, z powątpiewaniem. Nie wierzono, że się uda. Udało się. Zgromadzenie w jednym miejscu dzieci uzdolnionych muzycznie, plastycznie i sportowo przestało być z czasem postrzegane jako coś osobliwego. Nie chciał prowadzić zwykłej podstawówki. Te były jak ziarna piasku na pustyni. Jednakowe, nijakie. Nie widział siebie na stanowisku dyrektora w jakiejś „przechowalni”. Wymarzył sobie, że jego szkoła będzie na ustach całego kraju. Odmienność. Doskonałość w każdym calu. Prawdziwa perła wśród sztucznych błyskotek.
Przez pierwszy rok szkoła świeciła pustkami. Fabryka talentów w podwarszawskiej dziurze odstręczała innością. Złożył to na karb kołtunerii, drobnomieszczaństwa. Ale kolejny rok przyniósł poprawę. Szkoła wpisała się w lokalny krajobraz i zamiast odstraszać, zaczęła ciekawić. Najpierw w porannym programie telewizyjnym wyemitowano materiał z zajęć muzycznych. Potem był dyplom i puchar. Zaskoczony sukcesem uczeń kłaniał się w pas jury. Jako bonus dorzucono roczne stypendium. Następnie przyszła pora na szermierkę. Kolejny dyplom, tym razem z krajowych zawodów, i kolejne stypendium. To kusiło. W mieście rozpoczął się wyścig do miejsc na listach głównych i rezerwowych. Kryteria były jednak twarde: ostra selekcja i wielogodzinne testy sprawnościowe ciała i umysłu.
Kilkuosobowe klasy dotowano z budżetu centralnego. Nie obowiązywała zatem zasada grubego portfela. Liczył się talent. Nie zawsze odpowiadało to miejscowym dorobkiewiczom, pragnącym, aby ich dziecko zrobiło karierę. Nie wahaliby się sypnąć groszem, aby ich ukochany potomek znalazł się w gronie geniuszy. Z jednej strony płynęła lawina odmów, z drugiej garstka szczęśliwców dumnie przypinała do piersi czerwoną tarczę z logo szkoły.
Jeszcze parę ukłonów w stronę sali. Kilka ponaglających gwizdów przebiło gromkie oklaski. Dyrektor, solidaryzując się z widownią, uderzał w dłonie i zerkał na wiszącą za jego plecami kurtynę.
Na scenę wszedł chłopiec. Zgodnie z zapowiedzią dyrektora dziewięcioletni wirtuoz fortepianu, młody Chopin. Padające światło lampy odbiło się w ulizanych rudych włosach dziecka. Ukłonił się i kilka niesfornych kosmyków wysunęło się i przylepiło do policzka. Założył je za odstające uszy. Chłopiec był ubrany w połyskujący, granatowy garnitur z taniego materiału. Pod szyją zamiast aksamitki miał zawiązaną zwykłą tasiemkę dopasowaną kolorem do garnituru. Kołnierzyk koszuli odstawał od chudej szyi. Buty miały lekko zdarte czubki, niedokładnie nabłyszczone czarnym woskiem.
Stał ze złączonymi nogami, jedynie palce rąk lekko mu drżały, kiedy dociskał je do szwów spodni. Wystraszonym wzrokiem wpatrywał się w masę głów. Reflektor go oślepiał. Jeszcze raz poprawił opadający kosmyk włosów i zamknął na chwilę powieki. Ukłonił się ponownie. Zachęcany brawami ruszył w stronę fortepianu. Usiadł na samym brzegu taboretu. Sprawdził, czy dosięga nogami pedałów. Podsunął stołek bliżej. Przy ogromnym, czarnym pudle chłopiec wydawał się jeszcze drobniejszy.
Położył ręce na kolanach i spłoszonym wzrokiem spojrzał na widownię, próbując odszukać znajomą twarz. Sami obcy. Nikogo, kto pokazałby mu trzymane na szczęście kciuki. Opuścił głowę i zagryzł wargi. Drżącą z przejęcia ręką wyjął z kieszeni marynarki maleńkiego słonika i postawił obok siebie na taborecie tak, aby nikt z sali go nie zobaczył.
Zza kurtyny wysunęła się niewiele starsza dziewczynka. Trzymała w ręku skrzypce. Nie spuszczała wzroku z chłopca, śledząc każdy jego ruch. Przytrzymała brodą pudło skrzypiec w oczekiwaniu na małego mistrza.
Jeszcze chwila. Ostatnia, zanim zacznie. Wyszeptał kilka słów, zdawało się, że modlitwy. Pierwsze pociągnięcie smyczka przyprawiło go o drżenie serca. Potem kilka długich, przeciągłych. Wyciągnął rękę. Lewa dłoń zaczęła delikatnie wędrować po białych klawiszach. Przerwał na ułamek sekundy. Tyle wystarczyło, aby druga ręka dołączyła, wypuszczając spod palców podniosłe takty muzyki.
Requiem Lacrimosa Mozarta. Spod palców ze spokojem wypłynęły dźwięki pełne żałości. Nieudawane, na wskroś prawdziwe, przepełnione boskością. Uderzenia w klawisze starły z rozbawionych twarzy uśmiech. Nigdy dotąd w tak niewielkim pomieszczeniu nie czuło się takiego ogromu świętości. Powietrze było ciężkie od wibrujących myśli. Spod rąk pianisty wychodziły dźwięki zatrważające, wypełnione wołaniem do Boga.
W szkole, na co dzień pełnej życia, dawno nie panowała taka cisza. Wszystkie oczy wpatrywały się w zadumie w dziewięcioletniego skromnego chłopca, który właśnie stał się muzyką. Gdy odrywał palce od klawiszy, w sali słychać było jedynie niknącą muzykę. Był tylko chłopiec i czarodziejski instrument.
Narastające powoli dźwięki brzmiały coraz bardziej zatrważająco, dramatycznie. Kilka ostatnich, najmocniejszych uderzeń i oderwał ręce od fortepianu. Wyglądał tak, jakby zakończenie gry było dla niego równoznaczne z zakończeniem czegoś bardzo ważnego. Czegoś, co było tylko jego.
Jeszcze nie wstawał, sięgnął po słonika i schował go do kieszeni marynarki.
W sali nadal panowała cisza. Przedziwna, wypełniona wzruszeniem. Ktoś z tylnych rzędów jako pierwszy uderzył w dłonie. Najpierw nieśmiało, jakby nie był pewien, czy zmącenie nastroju nie będzie odebrane jako profanacja. Zaraz potem dołączył się ktoś jeszcze. Z przeciwnego końca sali jakiś mężczyzna podniósł się z miejsca i zaczął głośno klaskać. Po chwili całe pomieszczenie wypełniło się brawami.
Chłopiec nieśmiało skłonił się, trzymając ręce przy tułowiu. Panujący półmrok powoli się rozjaśniał. Gdy zapaliły się wszystkie lampy, podniósł głowę i znowu przebiegł wzrokiem po twarzach gości. Wyraźnie wypatrywał kogoś znajomego. Dziesiątki głów zasłaniały się wzajemnie, odchylały ku innym głowom. Może jednak jest? Jeśli nie w tym rzędzie, to w następnym, albo jeszcze dalej… pod ścianą, przy drzwiach… Jasnozielone oczy zaszły mgłą, potarł ręką twarz, udając, że poprawia niesforną grzywkę.
Za chwilę miał wystąpić kolejny uczestnik. Dyrektor szkoły brylował z roześmianą miną. Kiwał się przy tym na boki jak zawieszony na sprężynach pajac. Nadal bił chłopcu brawo. Wreszcie położył mu ręce na ramionach i tym gestem dał znak, żeby oklaski ucichły. Sepleniąc, powiedział kilka zdań o dziewczynce, która miała wykonać na skrzypcach Arię na strunie G Bacha. Ukłonił się, pochylając jedynie głowę, i pociągnął chłopca w stronę wyjścia.
– To tu. Jeszcze kilka kroków, za tymi drzewami. – Para staruszków skręciła w leśną drogę i podeszła do zwalonych pni przygotowanych do wywózki. W rękach trzymali kije do nordic walkingu. Zawieszone na mocnych, skórzanych paskach obracały się przy każdym ruchu nadgarstków.
Trasę, która biegła wzdłuż lasu aż do miejsca, gdzie znajdowało się palenisko, przemierzali co drugi dzień. Osłonięty od wiatru ceglany kominek od wczesnej wiosny do późnej jesieni był miejscem rodzinnego grillowania. Staruszkowie wracali zawsze tą samą drogą, nie zbaczając z utartego szlaku.
Tego dnia nie dotarli do paleniska, ich marsz zakończył się dużo wcześniej. Podkomisarz Julia Krawiec szła we wskazanym kierunku. Ścieżka była nierówna, wyżłobiona przez koła wozu, który regularnie tędy kursował, wywożąc ścięte drzewa do pobliskiego tartaku.
Posiwiały mężczyzna nadal trzymał w ręku komórkę. Przystanął na chwilę i dał żonie znak, żeby nie podchodziła bliżej. Została posłusznie w tyle, nie chciała powtórnie narażać się na przykry widok.
– Chodzimy tędy od lat, a odkąd przeszliśmy na emeryturę, nawet trzy razy w tygodniu. – Posuwał się dalej, w głąb lasu. – Jest tu tak spokojnie. Nigdy bym nie przypuszczał, że… To takie straszne. Proszę podejść. To już tu, na tych liściach. Widać nogę.
Julia zatrzymała go gestem ręki.
– Niech pan wróci do żony. Nie powinna zostawać sama. – Obróciła się i spojrzała na dygoczącą kobietę, która jedną ręką ściskała na piersiach bluzę od dresu, a drugą ocierała wilgotne oczy.
– Tak, ma pani rację, tak będzie lepiej. O mało nie zemdlała, gdy to zobaczyła. – Wzrok mężczyzny padł na leżące ciało.
Julia zostawiła ich w tyle i podeszła bliżej. Podmokłe igliwie przylepiało się do butów i wchodziło za cholewkę. Nie czuła dyskomfortu. Schowała ręce do kieszeni kurtki i stanęła nad ciałem.
Pierwsze, co zobaczyła, to sprane dżinsy z przetarciami na kolanach, podniszczone buty i sweter w kolorowe pasy. Głowa nieboszczyka była wsunięta pod niezabezpieczone bale drewna, ułożone w kwadrat jeden na drugim.
Odrzuciła na bok liście, które wymieszane z igłami świerka częściowo zasłaniały twarz chłopca. Spodziewała się ujrzeć w niej emocje, może ból lub strach, ale twarz była dziwnie spokojna. Jedynie nienaturalnie wygięta szyja świadczyła o tym, że prawdopodobnie doszło do tragedii. Ciało leżało na wznak, dłonie przylegały do tułowia, nogi były złączone w kostkach.
Otwarte oczy wpatrywały się w niebo zasnute chmurami i czubki strzelistych świerków.
W pierwszym odruchu chciała pogładzić chłopca po policzkach, jednak położyła dłoń na jego powiekach i zamknęła mu oczy. Tego by pewnie po niej oczekiwał.
Oparła się ostrożnie o bale drewna i wyjęła telefon. Ekipa dotarła na miejsce szybciej, niż się tego spodziewała. Zazwyczaj chłopcom od Zasępy zajmowało to około godziny. Najwidoczniej nudzili się przy biurkach, skoro wskoczyli w samochód i zameldowali się na miejscu po kwadransie.
A potem standard: zdjęcia, pobieranie próbek, zaraz się zacznie pakowanie zwłok do czarnego worka. Wszystko szło szybko, zbyt szybko.
Na leśnej drodze pojawił się kolejny wóz. Żółta honda z obitym przednim zderzakiem i wciśniętym za kierownicą podtatusiałym lekarzem w okularach przypominających denka od butelek. Ludzie już dawno temu wymyślili szkła kontaktowe i jednodniowe operacje, po których oczy ma się jak u noworodka, ale doktor Urbanowicz wolał siebie w takim właśnie wydaniu.
Na fotelu obok, w eleganckim granatowym żakiecie, siedziała młoda kobieta z tlenionymi blond włosami. Zaciskała rękę na uchwycie umieszczonym nad drzwiami auta – w przeciwnym razie jej głowa doznałaby urazu w wyniku niezliczonych uderzeń od ciągłego chybotania na nierównej drodze. Gdy doktor Urbanowicz zgasił silnik, odetchnęła z ulgą i poprawiła włosy. Prokurator Myszkowska nawet na miejscu zbrodni musiała prezentować się doskonale. Nikt nie miał jej tego za złe. Była i ładna, i bystra. I zdecydowanie odbiegała od stereotypu typowej, głupkowatej blondi. Uśmiechała się mało, jakby wykonywany zawód nakładał na nią obowiązek pozostawania poważną. Mówiła też mało, nawet na sali sądowej. Zamiast wodolejstwa stosowała taktykę: konkret i dowód. To zamykało innym usta. Na domysły i gdybania szkoda było czasu.
Tu też przyjechała po konkrety. W ręku trzymała służbowy notatnik oprawiony w skórę. Na przygotowanej na notatki kartce była już zapisana godzina i miejsce zdarzenia. Brakowało tylko opisu.
Drzwi wysłużonej hondy nie chciały się zamknąć po dobroci. Po kilku mocniejszych trzaśnięciach doktora Urbanowicza zamek wreszcie zaskoczył. I jeszcze tylko piskliwe „didit, didit” puszczone z pilota. Na wszelki wypadek, gdyby komuś z ekipy zachciało się zrobić skok na żółte cacko.
Julia podłapała drwiący wzrok Zasępy.
– Psiamać, jak zimno! – Doktor Urbanowicz wzdrygnął się i ruszył w stronę czekającej Julii. – No, dawajcie, co tam macie. Komu to się chciało umierać w taki cholerny ziąb?
Zasępa do tej pory nie odezwał się ani słowem. Przeważnie gęba mu się nie zamykała, ale w wolną niedzielę nie był skory do rozmów. Właśnie miał zamiar obejrzeć Premier League snookera, kiedy zadzwoniła jego komórka. Kiepska zamiana – grzebanie w mokrych liściach zamiast snookera.
Tłumaczenie tego, co tu zastał, zostawił Julii. Zresztą o czym tu gadać, dzieciak leżał siny, a on swoje zrobił. Prawie. Zostało do obejrzenia jeszcze to, co było pod ciałem.
– Ci państwo znaleźli chłopca niecałą godzinę temu. – Julia chuchnęła w zmarznięte dłonie. – Nie wygląda mi to na naturalną śmierć. Nie w tym wieku. A i miejsce daje do myślenia.
Prokurator Myszkowska rzuciła okiem na leśną drogę i na drewno, a następnie stanęła za plecami Urbanowicza. Doktor naciągnął na dłonie rękawiczki i kucnął obok ciała. Przesuwał palcami wzdłuż głowy i szyi aż po obojczyk dziecka. Podciągnął sweter chłopca, aby obejrzeć klatkę piersiową. Była zapadnięta, jak to często zdarza się u tak szczupłych osób, ale nie widać było na niej żadnych urazów.
– Na pierwszy rzut oka wygląda, że dzieciakowi przetrącono kark twardym narzędziem. Dostał kilka ciosów, co zapewne uszkodziło kręgi szyjne. Sekcja wykaże więcej. Ktoś mu nieźle przyłożył, sami widzicie, jakie to było chuchro. Kilka mocniejszych uderzeń, a złamałby się jak słomka. Poza tym nie widzę żadnych innych obrażeń, ale trzeba dzieciaka rozebrać i dokładnie obejrzeć.
– Kiedy nastąpiła śmierć?
Doktor Urbanowicz spojrzał na zegarek z datownikiem. To samo zrobiła prokurator Myszkowska.
– Cztery, najdalej pięć dni temu. Możecie go już zabrać, nic więcej nie wymyślę, choćbyście chcieli. Jak powiedziałem, wieźcie dzieciaka na sekcję, tam powiedzą więcej.
Wypisywanie aktu zgonu, tymczasowo dla „NN”, trwało kilka sekund. Przyczyna śmierci: prawdopodobny uraz szyi, tymczasowo bez potwierdzenia. Robienie notatki przez prokurator Myszkowską trwało nieco dłużej.
– Przyślijcie mi zdjęcia i raport. Może być wstępny, zanim dowiecie się czegoś więcej – powiedziała i zaczepiła skuwkę długopisu o brzeg notesu.
– Jasna sprawa – Julia potrząsnęła jej ręką z idealnie opiłowanymi w migdałek paznokciami. – Dziękuję za szybkie przybycie. Naprawdę doceniam.
Dźwięk zapinanego zamka w worku i zaraz potem „didit, didit” wypełniło skrawek lasu.
– Był chyba w wieku mojej córki. – Julia patrzyła na odgnieciony na mchu zarys ciała.
– Dzieci też są istotami śmiertelnymi – odezwał się wreszcie Zasępa. – Ciągle o tym zapominasz.
– Mimo wszystko to jednak tylko dzieci. Dopóki nie będziesz miał własnych, dopóty tego nie zrozumiesz. – Odwróciła się i odeszła kilka kroków.
Mądrości życiowe Zasępy nie przemawiały do niej w takich momentach. Mogła ze spokojem i niezmąconym opanowaniem oglądać ciała dorosłych ofiar, jednak martwe dzieci wywoływały w niej poczucie straty i osobistej porażki. Wiedziała, że jest to całkowicie bezpodstawne i pozbawione zdrowego rozsądku, mimo to za każdym razem przeżywała ich śmierć, jakby przyłożyła do niej rękę.
– Musisz się z tego wyleczyć. – Zasępa poklepał ją po ramieniu, wyjął gumę do żucia i wrzucił drażetkę do ust. – Nic z tym nie zrobisz. Weź kilka sesji u dobrego terapeuty, to ci przejdzie.
– Obędzie się. Co powiesz o tym miejscu? Gdyby doszło do bijatyki, byłoby ją słychać od strony drogi. Kręci się tu sporo ludzi.
Zasępa pokręcił głową.
– Nie ma śladów szarpaniny. W przeciwnym razie piach byłby zryty nogami. Poza tym na butach chłopca nie znalazłem większych zabrudzeń. Kilka liści i igieł przylepionych do podeszew. To wszystko.
– Myślisz, że chłopiec się nie bronił? Instynkt życia zazwyczaj zaczyna brać górę nad potulnością. No, chyba że jego instynkt został całkowicie przez coś lub kogoś stłumiony.
Zasępa dosunął pod samą szyję zamek błyskawiczny w swojej polarowej bluzie. Wiatr zaczynał nieprzyjemnie smagać po plecach.
– Mógł zostać zaatakowany niespodziewanie, bez szans na obronę – dodał, patrząc z niesmakiem w sine niebo. – Ale zebraliśmy kilka ciekawych dowodów. Przyjrzymy się im dokładnie. Spójrz na to, leżało pod ciałem. – Chwycił leżącą na stosie drewna torebkę z zebranymi próbkami i podał Julii.
– Co to? – Pomacała przez folię zebrany materiał. – Pokruszona kreda?
– Dowiemy się we właściwym czasie. – Zasępa odebrał torebkę z białą substancją i podał ją chłopakowi w policyjnej czapce z daszkiem. – Spadam stąd. Niczego więcej tu nie znajdziemy. Tobie też radzę zajrzeć do domu.
– Najpierw odwiozę starszych państwa. Powinni łyknąć po lampce koniaku dla uspokojenia nerwów. Potem wracam na komisariat. Tylko o jedno cię proszę. Jedź z ciałem prosto do Lipskiego, nie chcę znów czekać na wyniki sekcji w nieskończoność. Zróbcie kilka zdjęć ciała, zanim zostanie poddane sekcji. Trzeba też zawiadomić rodziców, o ile dowiemy się, kim był.
– Nikt nie zgłaszał ostatnio zaginięcia dziecka?
– Nikt.
– Niewiarygodne. – Zasępie wróciły ludzkie uczucia. – Ginie kilkuletni smarkacz…
– Nie nazywaj go tak. To brzmi obrzydliwie, nawet jak na twoje standardy.
– Okej, ginie kilkuletni chłopiec i co? Nikt tego nie zauważa?
– Przykre.
– Cholernie. Zwłaszcza że leżał tu cztery dni. Wiesz, larwy owadów i te sprawy. Widać gołym okiem. Domyślam się, że wolałaś nie przyglądać się zbyt dokładnie. No tak, lepiej było poczekać i mnie zostawić najgorszą robotę.
– Lubisz się użalać nad sobą, prawda? To mało męskie, serio – rzuciła kąśliwie i otworzyła drzwi swojego fiata. Pomogła małżeństwu ulokować się na tylnym siedzeniu. Nadal ściskali kije do nordic walkingu. Nie pozwolili Julii odłożyć ich do bagażnika.
Zapytała ich o adres i ruszyła. Samochód zakołysał się na nierównej drodze prowadzącej do miasta.
Na korytarzu komisariatu przy Rzecznej unosił się pył. Dwóch umięśnionych mężczyzn ubranych w jednakowe, poplamione farbą drelichy wynosiło na zmianę wiadra z gruzem. Remont. Zaplamione podłogi i wszechobecny zapach farby wywoływały irytację. Huk wiertarek niósł się po ścianach. Zarówno w gabinecie, jak i w każdym innym pomieszczeniu nie sposób się było skoncentrować.
Wszystkie meble były pokryte folią malarską. Spływała po nich i szeleściła pod nogami. Dodatkowo można było zaliczyć salto w powietrzu, o ile nieopatrznie stanęło się na śliskiej powierzchni. Wykładzina była upstrzona plamami białej mazi, która wychlapywała się podczas targania blaszanych pojemników z farbami.
Julia przeskoczyła chemiczną kałużę i zerwała folię ze swojego biurka.
– Tu nie wolno! – Opasły facet, trzymając wałek w ręku, zatoczył nim koło w powietrzu. Kilka bryzgów poleciało na świeżo odmalowaną ścianę. – Zaraz będziemy zrywać dywany!
Dywany! Eufemistyczne określenie kilku metrów wyliniałej szmaty. Nawet jej to nie ubawiło. Przed oczami wciąż miała leżące na mchu ciało chłopca. Kiwnęła tylko głową i wyjęła z szuflady kalendarz A4, który od jakiegoś czasu sprawdzał się idealnie jako notatnik. Wymknęła się z powrotem na korytarz. Napisała szybko kilka zdań, krótki opis tego, co zauważyła, zanim ludzie Zasępy zabrali worek ze zwłokami do vana.
Zajrzała do pokoju komisarza Stefaniaka. Od czasu zawału bywał tu coraz rzadziej. Odliczał dni do emerytury. Oficjalnie pracował z domu, jednak wszyscy wiedzieli, że nie miał ochoty na szarpanie się z tą cholerną robotą z powodu nadwerężonego zdrowia. Wyraźnie spasował i bez skrupułów wyręczał się swoimi ludźmi nawet w błahych sprawach. Wyglądało na to, że wszystkim taki układ pasuje. Nikt nie miał do niego pretensji. Niedawno przebyty zawał i tak wykluczał go z czynnej służby. Bywał zgryźliwy, czasami nawet wredny, ale robił to zawsze w taki sposób, żeby nikt długo nie chował do niego urazy. Na komisariacie zaczęto spekulować. Obstawiano, kto zajmie jego miejsce.
Stefaniak udawał, że o tym nie wie, chciał jedynie przetrwać w spokoju tych kilka ostatnich tygodni. A może wcale go to już nie interesowało.
Siedział na ławce i wygrzewał stare kości w ostatnich tej jesieni promieniach słońca. Na widok Julii przesunął się, robiąc miejsce obok siebie.
– Słyszałem. O tym dzieciaku, co go znaleźli w lesie – sapnął, po czym starł pot z grubej szyi.
Odczekał, aż Julia sama zacznie mówić. Była jakby nieobecna, całkiem nieskora do rozmowy.
– Aż tak cię zabolał widok martwego dziecka? Zmiękłaś, Krawiec.
– Był w wieku mojej Sylwii. – Julia przetarła ręką ławkę i usiadła obok komisarza. – Nie chce mi się o tym gadać. Takie sytuacje całkowicie mnie rozwalają. Mało profesjonalne, prawda?
Nie patrzyła na niego. Zmrużyła oczy i skierowała twarz do słońca.
– W rzeczy samej – odparł i poklepał się po kolanach. – A co z tą twoją małą? – Nagle zmienił temat. – Jak zakończyła się sprawa w sądzie?
– Dali mi pół roku na wykazanie, że jestem dobrą matką. W przeciwnym razie odbiorą mi ją. Źle to wszystko wygląda…
Komisarz podniósł się z ławki i stanął nad nią, zasłaniając jej słońce.
– Chciałbym powiedzieć, że mi przykro i że powinnaś zająć się teraz swoim życiem, ale ta sprawa nie może czekać. Dasz radę to pociągnąć czy mam zlecić dochodzenie Bodnar, jak tylko pokaże się po tej swojej wyprawie? Ostatnio nieźle jej idzie, choć nie będę krył, że to ty jesteś moim czarnym koniem w sprawach o morderstwa. Poza tym to będzie moje ostatnie śledztwo.
Nie była pewna, czy żartuje. Po pierwsze, przekazanie sprawy Bodnar w ogóle nie wchodziło w grę dla samej zasady. Po drugie, metody śledcze Michaliny nadal pozostawiały wiele do życzenia. Za młoda, za smarkata, zbyt roztrzepana. I co miało oznaczać zdanie, że to jego ostatnie śledztwo? Jego?! Od zawsze lubił się nią wysługiwać, ale skoro zadeklarował, że odpuszcza, powinien się trzymać swojej wersji.
– I wolałby pan, komisarzu, odejść w blasku chwały na zasłużony odpoczynek? Jasna sprawa. – Julia uśmiechnęła się gorzko. Miała nadzieję, że ten grymas został zauważony. – A co do Bodnar, musi jeszcze upłynąć wiele wody, żebym przynosiła jej poranną gazetę i parzyła kawę. Może się tego nie doczekać.
– Nie dasz się tak łatwo wygryźć, co, Krawiec? – Z gardła Stefaniaka wyrwał się śmiech połączony z kaszlem.
To miał być blef? Słaby, ale poskutkował. Ani nie chciał przekazać sprawy Michalinie, ani przypisywać sobie zasług. Podszedł ją jak gówniarza. Był prostym człowiekiem, nie podejrzewała go o to, że umie manipulować ludźmi, a jednak czegoś się nauczył w trakcie dwudziestu paru lat służby. Najwyraźniej straciła na chwilę czujność.
Komisarz potrząsnął jej dłonią na odchodne.
– Wiesz, co masz robić. Nie spieprz tego.
„Nie spieprz tego” – słyszała to milion razy. Powinien mieć tak na drugie imię.
Skierował się w stronę parkingu. Szedł wolniej niż zwykle, ostrożnie stawiał kroki. Nigdy nie był jak pies gończy, ale po przebytej chorobie zwolnił jeszcze bardziej. Julia znała go niewiele ponad rok. W ostatnich miesiącach postarzał się o dobre dziesięć lat.
Patrzyła, jak leniwie obraca w palcach breloczek z kluczykami od auta. Blokada drzwi puściła dopiero za trzecim naciśnięciem pilota. Wycofał opla powoli, jakby pierwszy raz siedział za kółkiem. Przeklęta starość, pomyślała i westchnęła głęboko. Biały samochód nieśpiesznie ruszył w kierunku centrum.
Spała niespokojnie. Pod jej powiekami przesuwały się obrazy wirującego lasu. Stała pośród drzew, których gałęzie poruszały się wokół niej. W ułamku sekundy zapadła ciemność. Wszechobecna i czarna jak smoła z samego dna piekieł. Po chwili pojedyncze smugi światła przebiły się przez gałęzie. Padały na zawiniątko leżące na poszyciu. Do tej pory była pewna, że się nie poruszało. Jednak gdy schyliła się, żeby zobaczyć, co to, ciało martwego chłopca zaczęło drgać i zmieniać kształt. Rozciągało się i kurczyło. Zwłoki przepoczwarzały się w konwulsjach, aż w końcu znieruchomiały. Korony drzew rozchyliły się i wpuściły więcej światła. Jej oczom ukazał się prawdziwy widok. Zamiast chłopca na mchu leżała dziewczynka. Rozpoznała w niej własne dziecko. Obudziła się z krzykiem. Zegar u sąsiadów wybijał piątą.
Najpierw należało się upewnić, czy drzwi są dobrze zamknięte od środka. Zwinne palce rozciągnęły sznurek i zakręciły jego końce na wbitych w ścianę haczykach. Sprawdziły napięcie linki. Była dobrze naprężona. Wzrok skupił się na szukaniu pudełka ze spinaczami do papieru. Z cichym trzaskiem rozsypały się po stole. Miejsce, mało miejsca na to wszystko. Za mało na postawienie trzech kuwet. Spinacze wróciły do pudełka i powędrowały na siedzenie krzesła. Sięgnie po nie, gdy będzie trzeba. Tak, dużo lepiej. Teraz kuwety. Dno pierwszej powoli zapełniło się wodą z octem, pozostałych dwóch – wywoływaczem i płynem utrwalającym. Za dużo światła. Ciche pstryknięcie zgasiło żarówkę. Wysunięte przed siebie ręce macały ciemność. Krzesło, stół i leżący na nim scyzoryk. Ostrze otworzyło delikatnie kasetkę aparatu. Klisza nadal była naciągnięta. Wystarczyło nawinąć ją na spiralę koreksu i docisnąć zamknięcie. Kolejne kroki do ściany. Pstryk. Powieki odruchowo zacisnęły się od blasku żarówki.
Palce podsunęły gotową kliszę pod światło lampy. Szkło powiększające było trochę porysowane, ale po przyłożeniu go do kliszy i tak było widać, że ostrość negatywu jest doskonała.
Coś zaszeleściło na korytarzu. Znów kroki do drzwi, przyłożenie ucha i oczekiwanie. Trzaśnięcie drzwi gdzieś dalej. Jest dobrze, jest bezpiecznie, przynajmniej na razie. Trzeba się śpieszyć.
Kolejny pstryk. Błysk zapalniczki i wymiana żarówki na czerwoną.
Oczy wpatrywały się jak zahipnotyzowane w pływającą w kuwecie odbitkę. To było naprawdę fascynujące obserwować, jak kształty na zdjęciach nabierają ostrości. Drewniane szczypce poruszyły odbitkę i docisnęły ją do dna kuwety. Półtorej minuty. Doskonałe.
Leżąca na trawie czarno-biała postać wyglądała żałośnie. Byłoby dużo lepiej, gdyby nogi dzieciaka zostały przesunięte trochę bardziej w lewo. Jeszcze twarz. Lekko skrzywiona, ale nie wystraszona. Oczy i ten grymas… Idealnie. Wystarczy odczekać, aż zdjęcie wyschnie. Będzie gotowe na jutro. Teraz trzeba odpocząć, dużo się wydarzyło.
Płyny z kuwet zniknęły w odpływie umywalki. Plastikowe pudełka rzucone na podłogę uderzyły jedne o drugie z głuchym hukiem. Palce poprawiły schnące na sznurze zdjęcie.
Pstryk.
– Jesteś wreszcie! – Julia podniosła wzrok znad filiżanki kawy. Stołówkowa lura, ale po nocnych koszmarach każda dawka kofeiny była na wagę złota. – Już myślałam, że zostałaś w tym najbardziej ze słonecznych krajów, żeby wypasać wielbłądy.
Michalina wróciła z Egiptu, gdzie ukończyła kurs nurkowania, i teraz stała w drzwiach uśmiechnięta od ucha do ucha. Wypłowiałe od słońca blond włosy kontrastowały z różową opalenizną. O tym wyjeździe trąbiła od początku wakacji. Odkładała każdy grosz, nie chcąc zapożyczać się u rodziców. Matka pracowała jako księgowa w prywatnej firmie eksportującej na Wschód wyroby bieliźniane, o których Michalina nie wyrażała się inaczej jak „gacie”. Ojciec od niedawna prowadził niewielki sklepik zoologiczny. Schodziło się do niego z ulicy po trzech wąskich schodkach. Julia była tam kilka razy z Sylwią. Córka tarmosiła wszystkie króliki po kolei i podstawiała papugom palce do dziobania.
– Tęskniłaś? – Bodnar wygięła się rozkosznie do tyłu, napinając świeżo wyćwiczone mięśnie ramion. Przez ostatnich kilka tygodni przed wyjazdem nie wychodziła z siłowni. Obiecała sobie, że będzie najbardziej wyrzeźbioną uczestniczką tygodniowego kursu nurkowego. Było warto. Poza czterema całkiem nieźle wysportowanymi facetami reszta prezentowała marne muskuły. Jej też nie były zbyt pokaźne, mimo to z prawdziwą dumą podkreślała ich zarys pod krótkimi rękawkami T-shirtu.
– Mam coś dla ciebie. – Podeszła tanecznym krokiem do stolika w kącie stołówki, jedynego miejsca, gdzie można było zebrać myśli podczas kolejnej serii wierceń w ścianach.
Położyła przed Julią zawiniętą w bąbelkową folię niewielkich rozmiarów lampkę nocną. Miała kształt głowy Nefretete.
– Targałaś to przez pół świata? – Julia pogładziła palcem glinianą, kolorową figurkę. Zajrzała przez górny otwór w nakryciu królewskiej głowy. Dość dziwne miejsce na umieszczenie żarówki.
– Piękna, prawda? Dla twojej matki mam zapas przypraw. – Michalina wygrzebała z plecaka kilka przezroczystych torebek bez opisu. Zawahała się przez chwilę, nie do końca przekonana, czy powinna się z nimi rozstać, ale położyła je obok lampki. – Co u niej?
Emilia od kilku dni przebywała w szpitalu. Bardziej dla świętego spokoju niż z rzeczywistej potrzeby. Gdyby Julia miała określić jej stan, nazwałaby go notoryczną hipochondrią. Dzięki znajomościom Artura umieściła ją na oddziale, w przeciwnym razie matka ze strachu przed nieistniejącym nowotworem odeszłaby od zmysłów. Julię gryzły wyrzuty sumienia, że zajmuje komuś potrzebującemu miejsce, ale tylko do momentu, gdy usłyszała w słuchawce: „Tu mi wreszcie pomogą, na dobrą sprawę już mi lepiej”. Gwarancja spokoju w domu, bez umierania po kilka razy dziennie, warta była każdej ceny.
– Wyjdzie z tego – odpowiedziała. Miało być poważnie, ale zabrzmiało groteskowo. Michalina zrobiła oburzoną minę. Nie mogła zrozumieć, co śmiesznego jest w leczeniu nowotworu. – Uspokój się, Bodnar, mówiłam ci wielokrotnie, że moja matka przesadza.
Dziewczyna dalej nic z tego nie rozumiała. Sytuacja sprzed jej wyjazdu wyglądała poważnie. Istniało nawet zagrożenie usunięcia piersi, tak przynajmniej informowała wszem wobec matka Julii. Wersja z powolnym umieraniem przyciągała uwagę i budziła litość.
– Mimo wszystko, cholera! – Michalina skrzywiła się z niesmakiem. – Wiesz, że gdyby było potrzeba…
– Wiem. Dzięki.
Bodnar rozejrzała się po stołówce. Dochodziła dziesiąta, pomieszczenie z wolna wypełniało się ludźmi. Kładli na stołach teczki ze służbowymi papierami, co niektórzy wyciągali laptopy lub bawili się komórkami.
– Miałam nadzieję, że gdy wrócę, będzie już po remoncie.
– Gdybyś wróciła za miesiąc, byłaby taka szansa. Wszystko tonie w kilogramach gruzu i litrach farby. Nie ma się gdzie schować. – Julia rzuciła okiem na kolejne osoby stojące w drzwiach i rozglądające się za wolnym stolikiem. – Tylko patrzeć, a zaczną rozkładać karimaty na podłodze.
Gwar rozmów stawał się nie do zniesienia. Uderzenia palców w klawiaturę denerwowały i rozpraszały myśli. Julia odniosła kubek do okienka zwrotu brudnych naczyń i ruszyła w stronę wyjścia. Przepraszająco spojrzała na Michalinę, która pakowała lampę i torebki z przyprawami ponownie do plecaka. Torba Julii, mimo że pokaźnych rozmiarów, tym razem okazała się zbyt mała. Dziwnym trafem nie miała jak upchać prezentów z krainy faraonów. Poza tym nie była do końca przekonana, czy głowa Nefretete będzie pasowała do jej ikeowskiego wnętrza. Dawno nie widziała czegoś tak tandetnego jak ten kawałek pomalowanego gipsu. Mógłby konkurować z prezentem, który dostała od przesłodzonej ciotki, siostry Emilii, kiedy spotkały się siedem lat temu. Julia była wtedy świeżo upieczoną mężatką. Był to zegar z kukułką, która nigdy nie trafiała w odpowiednią godzinę. Gliniany ptak żył własnym życiem i wydobywał z siebie skrzekot o dowolnej porze. Musiał opuścić swój brązowy domek – Julia z radością wyrwała go wraz ze sprężyną.
A teraz lampa. Na razie spoczywała bezpiecznie w plecaku Michaliny. Odda Nefretete Julii, jak tylko ta znajdzie bardziej pojemną siatkę albo reklamówkę.
Wyszły przed budynek i usiadły na ławce. Tej samej, zresztą jedynej, na której poprzedniego dnia Julia siedziała z komisarzem.
– Mamy morderstwo. – Spojrzała badawczo na twarz Bodnar. Dziewczyna musiała wreszcie wrócić na ziemię, mimo że jej myśli błądziły między nurkowaniem wśród raf a tarzaniem się w piasku. – Chłopiec, mniej więcej w wieku mojej córki. Znaleziono go w lesie, niedaleko ścieżki dla spacerowiczów.
– Sssss… – Michalina wypuściła powietrze przez zęby. – Fatalnie. Czyżby jacyś kochający rodzice stwierdzili, że dzieciak utrudnia im życie, i postanowili pozbyć się kłopotu?
– Trudno powiedzieć. Zwłaszcza że nie wiemy, kim jest. Nie znamy jego nazwiska, nie zgłoszono zaginięcia.
– Może nie chciano zgłosić?
– Może. Dziś rano Zasępa miał wysłać faksem do miejscowych szkół zdjęcie chłopca. Gdzieś przecież musiał się uczyć. Zaczynamy od tego. Nie znaleziono przy nim legitymacji ani niczego, co pozwalałoby na identyfikację.
– Jak zginął? Mamy jakieś poszlaki? – Michalina ostrożnie postawiła plecak z lampą na ziemi, żeby upadek nie zagroził drogocennemu egipskiemu cacku.
– Uszkodzone kręgi szyjne.
– Skręcenie karku?
– Śmierć spowodowało raczej silne uderzenie.
– Okropne. Niektórzy ludzie nie powinni mieć dzieci. – Michalina uchwyciła pytający wzrok Julii. – Nie mówię przecież o tobie – dodała pośpiesznie. – Ty to całkiem co innego. Zostawili ci Sylwię, to chyba coś znaczy. Ogarniesz się ze swoim życiem i sprawy same się ułożą, zobaczysz.
Sprawy, chociaż chwilowo się ułożyły, wcale nie wyglądały najlepiej. Wizja pozbawienia praw do opieki nad Sylwią wisiała nad głową Julii jak chmura gradowa. W sądzie Daniel wytoczył przeciwko niej najcięższe działa. Wywlókł wszystkie brudy, na czele z jej uzależnieniem alkoholowym, dokładnie tak jak się tego spodziewała. Dostała nadzór kuratora i dodatkowo musiała przyjmować regularne wizyty miłej pani z opieki społecznej. W grudniu sprawa wróci na wokandę i wszystko zacznie się od nowa: przesłuchania, relacje świadków i inne atrakcje. Gdyby ktoś powiedział jej kilka miesięcy temu, że sprawy przybiorą taki obrót, wyśmiałaby go i wyrzuciła za drzwi. Teraz wcale nie było jej do śmiechu.
Sylwia, obecnie pierwszoklasistka, była nieświadoma tej wojny. Zachwycona nowymi koleżankami z klasy z dumą opowiadała o mamie, która łapie przestępców i wsadza ich za kratki. O ojcu nie mówiła wcale. Jego życie u boku nowej kochanki było jej całkowicie obojętne. Julia postanowiła nie uświadamiać córki, że za kilka tygodni być może będzie musiała zamieszkać z ojcem. Odsuwała od siebie te myśli, pragnęła zapomnieć o tym, co się wokół niej dzieje, i udawać choć przez chwilę, że to tylko zły sen. Michalina miała rację: trzeba wierzyć, że wszystko się ułoży; że ostateczna decyzja sądu przechyli szalę zwycięstwa na jej stronę.
– Przeszukaliście las? – Michalina wyrwała ją z rozmyślań.
– Tak. Z tego, co wiem, ludzie Zasępy znaleźli w zaroślach mały chlebak, w którym były herbatniki i butelka soku jabłkowego. Nie widziałam jeszcze tego chlebaka, Zasępa trzyma go u siebie. To wszystko.
Jakby na zawołanie zwróciły oczy w kierunku idącego w ich stronę Zasępy. Strzepywał z marynarki pył, który unosił się w całym budynku i wciskał w każdą najmniejszą szczelinę.
– Przeniosłyście biuro na zewnątrz? – spytał i obrzucił bacznym spojrzeniem opaleniznę Michaliny. – Swoją drogą całkiem mądrze, zważywszy na to, co dzieje się w środku. Powoli zaczynam mieć tego dosyć. Mogliby chociaż zafundować maseczki na twarz, takie jakie noszą Japończycy czy Chińczycy. Zresztą jeden czort!
– Naprawdę chciałbyś zakryć swe szlachetne oblicze? Jakoś ciężko mi to sobie wyobrazić. – Bodnar wróciła z dalekiej podróży. – Każdy dzień bez oglądania cię w całej okazałości byłby dniem straconym. Przynajmniej dla mnie.
– Nie było dłuższych kursów? Na przykład kwartalnych? – odciął się Zasępa. – Ja, w przeciwieństwie do ciebie, Bodnar, dałbym sobie radę bez oglądania twojej pryszczatej buzi.
– Okej, wymianę powitalnych uprzejmości uważam za skończoną. – Julia wyciągnęła rękę w stronę kartek papieru, którymi Zasępa wymachiwał w powietrzu. – Co tam masz? Informacje ze szkół?
– Tak. Z dwóch. Jednej zwykłej, drugiej tej dziwnej, przy starym parku. Obie potwierdziły tożsamość zmarłego. Z tej zwykłej wypisano chłopca w zeszłym roku. Przeniósł się do Szymanowskiego po pierwszym półroczu.
Julia przebiegła wzrokiem zawartość kartek. Nazwisko chłopca pokrywało się w obu przypadkach: Szymon Sitarz, lat dziewięć. Wyglądał na rok lub dwa młodszego, niż był w rzeczywistości. Adres zamieszkania wskazywał blokowisko w centrum miasta. Nie mogło być żadnej pomyłki, dane z obu źródeł były identyczne.
– Trzeba tam pojechać. Rodzina powinna jak najszybciej zidentyfikować ciało. Dobra robota, Zasępa. Wiemy przynajmniej, że nie szukamy igły w stogu siana.
Złożyła kartki i przeciągnęła palcami po zgięciu.
Osiedle wyglądało jak tysiące innych w kraju. Betonowe, z trzepakiem, na którym mimo wiejącego ostro wiatru wisiały uczepione nogami do góry dzieciaki. Osiedlowy trawnik był udeptany przez biegające po nim setki trampek i adidasów i upstrzony kilkoma rozmokłymi psimi kupami. Ze śmietnika wysypywały się śmieci szarpane podmuchami wiatru. Stado wron przysiadło na jego dachu, wypatrując co lepszych kąsków w przepełnionych kontenerach.
Julia weszła do klatki bez windy. Drzwi były otwarte, nie zainstalowano tu jeszcze domofonów. Czwarte piętro, drzwi z jednym zamkiem pomalowane na pomarańczowy kolor, który w zamierzeniu miał być brzoskwiniowy.
Nacisnęła guzik dzwonka. Drzwi otworzyła dziewczyna z papierosem w ustach. Miała oczy obrysowane dokoła niedokładnie roztartą czarną kredką, przez co wyglądała jak panda albo jakby ją ktoś obił. Dżinsy opuszczone do połowy bioder, stopy bose. W pępku, który wystawał spod krótkiego swetra, tkwił kolczyk. Zwykła srebrna kulka.
Dziewczyna strząsnęła popiół na posadzkę i oparła się o framugę. Miała wyjątkowo tępy wyraz twarzy.
– Kto i do kogo? – Potarła palcami kąciki ust.
– Jesteś sama? – Julia postanowiła być delikatna. Na wszelki wypadek, gdyby panda miała okazać się siostrą zmarłego chłopca.
Dziewczyna obejrzała się za siebie.
– Jest matka. A ty co? Ze szkoły? Z kuratorium znaczy? Już mówiłam, że kończę karierę naukową. Nie bawi mnie to. Matka nie ma nic do gadania, to i gówno pomoże. Jeśli to wszystko, ogłaszam koniec wizyty.
Odsunęła się od drzwi, chcąc zamknąć je Julii przed nosem. Krawiec otworzyła drzwi jednym pchnięciem ręki, wyminęła dziewczynę i weszła do środka.
Przedpokój był wyłożony pociemniałą ze starości drewnianą boazerią. Relikt z lat osiemdziesiątych. Na wbitych w deszczułki gwoździach wisiały małe obrazki – zasuszone kwiaty za szkłem. Pod ścianą stała szafka na buty, a nad nią wisiało lustro, oczywiście w drewnianej oprawie. Na wprost wejścia nad drzwiami do pokoju znajdował się pawlacz, w którym nie domykały się drzwiczki. Wąski przedpokój miał kształt litery L. Na jego drugim końcu, pod jedną ze ścian, stała klatka z chomikiem.
– Mały dziad hałasuje po nocach. – Dziewczyna minęła klatkę i weszła do kuchni, żeby zgasić papierosa. Wsadziła go pod bieżącą wodę i wyrzuciła mokrego peta do kosza na śmieci.
Zza przymkniętych drzwi pokoju dochodził głos spikera radiowego czytającego wiadomości. Julia zapukała i pchnęła drzwi. Na wersalce siedziała bardzo szczupła kobieta. Chude nogi miała splecione na wysokości kostek, na kolanach trzymała ręczną robótkę. Koło niej stał koszyk z nićmi do cerowania.
Podniosła wzrok i spojrzała na gościa przez grube szkła. Z powodu silnych soczewek jej oczy wyglądały jak małe kulki.
– Pani do mnie? – Odłożyła robótkę i ściszyła radio.
Julia stanęła na wprost niej. Dopiero teraz zauważyła kilka sukienek i bluzek czekających na naprawę.
– Ładne. – Kłamstwo gładko przeszło Julii przez usta.
– Kupiłam wczoraj. – Kobieta wydawała się zawstydzona. – Używana odzież bywa nie najgorsza. Wystarczy kilka poprawek – wytłumaczyła pośpiesznie. – Pani też przyniosła coś do przeszycia?
Julia w mgnieniu oka zrozumiała wszystko: biedny dom w biednej dzielnicy, ubrania z second-handu i niczego nieświadoma, przygnieciona życiem kobieta.
– Pani Sitarz? – Julia przybrała najłagodniejszy ton głosu, na jaki mogła się zdobyć.
Kobieta kiwnęła głową, zdjęła okulary i szybkim ruchem zamieniła je na inne. W tych jej oczy nie wyglądały już tak groteskowo.
– Julia Krawiec z komisariatu przy Rzecznej. – Dla przyzwoitości chciała sięgnąć po legitymację, ale zrezygnowała w ostatniej chwili. Uznała, że nie czas na formalności.
Do pokoju wsunęła się dziewczyna i usiadła okrakiem na krześle. Kiwała się w przód i w tył, wypuszczając z ust balony z gumy do żucia.
– Trzeba było tak od razu – odezwała się nieproszona. – Lepsza glina od tych głupków z kuratorium.
– Krystyno, proszę cię! – Kobieta zwróciła się do córki z pretensją w głosie.
– Kristi, do wszystkich diabłów! Mówiłam ci setki razy, żebyś zwracała się do mnie Kristi! Ta durna Krystyna doprowadza mnie do szału! Co ci przyszło do głowy, żeby dać mi takie beznadziejne imię?! Nie było innych?! – krzyczała prosto w twarz matki.
Julia chrząknęła, próbując się przebić przez wrzaski dziewczyny.
– To, z czym przychodzę, jest naprawdę ważne. Chodzi o pani syna.
Twarz kobiety znieruchomiała. Patrzyła na stojącą przed nią postać. Młoda policjantka z kasztanowymi włosami związanymi w kucyk była nad wyraz poważna.
– Coś się stało? – Matka Szymona podniosła rękę, zasłaniając usta. – Wypadek? Na pewno mieli wypadek!
– Owszem, zdarzyło się nieszczęście, ale to nie był wypadek. Wczoraj znaleziono pani syna w lesie. Nie żyje od kilku dni. Bardzo mi przykro.
Chude palce zacisnęły się na spódnicy. Kobieta zaczęła oddychać szybciej. Z sekundy na sekundę jej i tak blada twarz zamieniała się w pergamin.
– Pani kłamie – wymamrotała, ledwie poruszając ustami. – To nie może być prawda. Mój syn przebywa na szkolnym obozie. Szkolnym obozie, rozumie pani? Wyjechało ich dużo… dużo dzieci, wszystkie trzecie klasy. Szymon jest w Żelazowej Woli, jutro wraca. Autokar przyjeżdża o siódmej trzydzieści.
– Proszę mi wybaczyć, ale muszę panią zapytać, czy Szymon był ubrany w sweter w pasy i miał ze sobą chlebak w kolorze moro?
Kobieta osunęła się na leżące na wersalce sukienki z second-handu.
– Staraj się bardziej. – Artur Maciejewski wskazał palcem krzywo napisane zdanie.
Sylwia z językiem wysuniętym na brodę uzupełniała kolejną linijkę w zeszycie. Odtrąciła jego rękę i z premedytacją napisała kolejne zdanie takimi samymi kulfonami. Wiedziała, że miłego wujka Artura to nie zdenerwuje. Odkąd zaczął wpadać do niej i do mamy częściej, w domu zrobiło się miło i rodzinnie. Teraz też z dobrotliwym uśmiechem przyglądał się rozciągniętym poza linię literom. W końcu pogłaskał ją po głowie i poszedł do kuchni odgrzać wczorajsze spaghetti.
Julia stała na balkonie oparta o barierkę. W dole dwóch chłopców goniło za piłką i mocnymi kopniakami uderzało nią w ścianę bloku.
– Co jest? – Artur stanął za jej plecami, postawiwszy uprzednio przed Sylwią talerz makaronu z sosem bolońskim. Zabrała się do jedzenia z apetytem, jakby od rana chodziła głodna. Wciągała nitki makaronu, rozbryzgując sos na policzkach.
– Ktoś zatłukł dzieciaka, takiego jak ci dwaj tam na dole. Dziś zawiozłam jego matkę na identyfikację zwłok.
– Rozpoznała go?
– Uhm. Ciężko było na to patrzeć. Bałam się, że tego nie udźwignę. Nawet mówić o tym jest mi trudno.
Artur przymknął drzwi balkonowe, żeby Sylwia nie słyszała ich rozmowy. Zajęta jedzeniem wpatrywała się w kolorowe kartki podręcznika z jakąś fascynującą czytanką.
– Ostatnio przytrafiają ci się dziwne wahania nastroju. Nie musisz zaprzeczać, widzę przecież. Zbrodnia jak każda inna. Nie powinnaś sobie odpuszczać. To nie jest w twoim stylu.
Wzruszyła ramionami. Chłopcy odbijali piłkę głową, naliczyła trzynaście odbić.
– Jestem w psychicznej rozsypce.
– Psychiczne rozsypki są dla mnie jak bułka z masłem.
– Tak, wiem, doktorku. Nie ma lepszych od ciebie – przytaknęła, wpatrując się dla odmiany w kominy na dachu sąsiedniego bloku. – Od lat matka namawia mnie na rzucenie tej roboty, może zna mnie lepiej niż ja siebie. Udaję chojraka, a tak naprawdę trzęsę się w środku przed tą sprawą.
Poczuła obejmujące ją ramiona. Artur pachniał tak, jak lubiła. Jego Armani zawsze wyzwalał w niej najlepsze instynkty. Przymknęła oczy i delektowała się zapachem. Boże, jak ona kochała tego faceta. Był zawsze we właściwym miejscu i właściwym czasie, jakby miał szósty zmysł.
– Jeśli chcesz znać moje zdanie… – Jego ciepły szept płynął do jej ucha. – Pomyśl tylko, matce tego zabitego chłopca w jednej chwili skończył się świat. Naprawdę mogłabyś żyć ze świadomością, że zabójca cieszy się tą samą wolnością co ty czy ja, a zwłaszcza twoja córka?
– Przestań, to nie fair.
– Nie fair jest to, co roisz sobie teraz w głowie. Chcesz dać nogę, bo boisz się, że poniesiesz porażkę?
– Ja nie ponoszę porażek.
– I właśnie dlatego trzęsiesz portkami, że tym razem nie podołasz. Wolisz wycofać się, niż stanąć oko w oko z własnym strachem. Rozumiem, że historia, która przydarzyła się Sylwii, mogła zablokować cię na sprawy związane z krzywdą dzieci. Ale Sylwia żyje. Może właśnie dlatego, że zakasałaś rękawy i nie odpuściłaś.
– Nic już nie mów. – Wspomnienia z ubiegłego roku nadal były żywe. – Nie chcę wracać do tamtego piekła.
– Ktoś inny właśnie w nim jest. – Oczy Artura wyrażały więcej niż tysiąc słów. – Przemyśl to i przestań się nad sobą użalać.
Wyszedł. Zostawił ją samą. Zza doniczki wyjęła schowaną paczkę papierosów. Pobawiła się jednym, po czym schowała go z powrotem do pudełka. Spojrzała przez firankę na Sylwię, która przepisywała z książki urywek czytanki. Mała podniosła głowę i uśmiechnęła się szczerbatym, pomidorowym uśmiechem.
Tej nocy spała lepiej. Pewnego dnia Artur wymusił na niej rozmowę z Sylwią na temat tego, że od czasu do czasu będzie u nich nocował. Biła się z myślami, czy dobrze robi. W końcu zdecydowała, że lepiej będzie nie odwlekać tej rozmowy w nieskończoność. Sylwia przyjęła nowinę nad wyraz spokojnie. Nie zadawała niewygodnych pytań, a tego właśnie Julia obawiała się najbardziej.
Leżała otoczona ramieniem Artura. Spał jak zabity. Wypuszczał z ust wąski strumień powietrza, który łaskotał ją delikatnie w ucho. Odsunęła jego rękę na kołdrę i wymknęła się z łóżka.
Dzień wstawał wolno, od razu było widać, że na pogodę nie ma co liczyć. Jesienne słoty zaczęły się na dobre. Nie lubiła pluchy, a zwłaszcza chodzenia w szalikach i krępujących ruchy płaszczach. Zazdrościła ludziom, którzy mieszkali w ciepłych krajach. Wystarczał im jeden sweter na chłodniejsze wieczory. Żadnych kurtek, kozaków i innych uszanek.
Włożyła dwie grzanki do tostera i wyjrzała przez okno. Za kilka minut wstaną oboje. Roztrzepała jajka na jajecznicę i podsmażyła cebulę, tak jak lubiła Sylwia. Poczuła, że znowu ma pełną rodzinę. Jeszcze nie wiedziała, czy ta myśl bardziej ją cieszy, czy przeraża. W każdym razie powoli układała sobie życie, a o to przecież chodziło sądowi.
Żeby jeszcze matka wzięła się w garść. Obawiała się, że u Emilii zaczną się kiedyś problemy z psychiką, ale miała nadzieję, że nie nastąpi to zbyt szybko. Matka od zawsze lubiła biadolić, znalazła sobie więc powód do narzekania i robienia z siebie męczennicy.
Grzanki wyskoczyły z tostera. Posmarowała je dżemem i włączyła mały, radziecki telewizorek, którego za żadne skarby matka nie chciała pozbyć się z kuchni. Nadawano prognozę pogody. Był dopiero listopad, a już straszyli przymrozkami. Perspektywa zdecydowanie kiepska, zwłaszcza po tak krótkim lecie. Przełączyła na TVN24. Zmarła znana pisarka romansów. Nazwisko powtarzano w co drugim zdaniu, ale Julii wydało się całkiem obce. Znaczy, że nie była aż tak znana. Jednak zawsze to szkoda, pomyślała.
Spojrzała na zegarek. Siódma dwanaście. W drzwiach stanęła Sylwia, zupełnie nieprzytomna chwiała się na chudych nogach w trochę za dużej piżamie w biedronki. Julia zaprowadziła córkę do łazienki, pomogła jej się umyć, a potem obie sprawdziły książki w tornistrze. Artur skorzystał z okazji i wskoczył pod prysznic. Boże, jak to dobrze mieć taki zamęt w domu. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Wszystko będzie dobrze, jest moc.
Szkoła imienia Karola Szymanowskiego, nazywana przez jej założyciela i dyrektora fabryką talentów, mieściła się w bocznej ulicy, tuż przy parku. Stary piętrowy budynek z czerwonej cegły z małym balkonem nad głównym wejściem. Obiekt był kiedyś esbeckim więzieniem, grube kraty nadal tkwiły w oknach, dokładnie tak jak trzydzieści lat temu. Mówiono, że z piwnic dochodziły wrzaski i jęki przesłuchiwanych wrogów systemu. Mijający więzienie ludzie przechodzili wówczas na drugą stronę ulicy. Lepiej było nic nie słyszeć, o niczym nie wiedzieć. O tamtych wydarzeniach przypominała wmurowana w ścianę czarna tablica pamiątkowa.
Julia weszła przez frontowe drzwi. Zatrzasnęły się za nią z takim samym hukiem, z jakim zatrzaskiwały się drzwi starej biblioteki, do której jako dziecko chodziła z babcią. Podobne korytarze, podobne ciężkie, drewniane drzwi z mosiężnymi klamkami, kamienna posadzka, od której echem odbijał się każdy krok.
W powietrzu unosił się zapach geniuszu. Na ścianach wisiały dyplomy i zdjęcia z uroczystości szkolnych, w gablotach stały puchary za wybitne osiągnięcia absolwentów. Kiedy ona była dzieckiem, taki dyplom znaczył wszystko. Był powodem do dumy. Teraz młodzież nie przywiązywała uwagi do kawałka papieru oprawionego w szkło i drewnianą ramkę. Lepsze były wysokie stypendia, za które można było kupić sobie coś fajnego.
W sekretariacie dyrektora było pusto. Zapukała do kolejnych drzwi. Starszy, niewysoki mężczyzna z zaczeską na głowie ukłonił się jej przesadnie nisko. Przypominał przedwojennego aktora, którego nazwisko wypadło jej z głowy. Pękaty, uśmiechnięty, ciągle gestykulujący rękami. Aktor zawsze grał albo bogatego ziemianina, albo dyrektora. Podobieństwo było uderzające.
Kilka słów wyjaśnienia co do celu wizyty spowodowało, że mężczyzna przestał się kłaniać. Poprawił mankiety bladożółtej koszuli i poprowadził ją korytarzem prosto do sali. Zamknął za nimi dokładnie drzwi i ruszył w kierunku sceny. Widziała, jak się pręży, żeby dodać sobie kilka centymetrów. Obcasy jego butów były podbite dodatkowymi flekami.
– To tu. – Dyrektor szkoły odwrócił się do Julii i wskazał ręką scenę. – Grał tu ostatni raz ponad dwa tygodnie temu podczas koncertu jubileuszowego naszej szkoły. Mieliśmy zorganizować tę uroczystość wcześniej, ale byliśmy pochłonięci przygotowaniami do szkolnych wycieczek. To nasza wieloletnia tradycja, w listopadzie młodzież wyjeżdża na kilka dni. Nie potrafię uwierzyć, że doszło do takiej tragedii…
Mężczyzna seplenił. Mało pożądana cecha u kogoś, kto powinien być autorytetem dla młodzieży. Do tego zaczeska i otyła sylwetka. Pewnie dzieciaki się z niego nabijają, pomyślała Julia. Zaczęła się dyskretnie rozglądać.
– To zwykła sala gimnastyczna – rzekł dyrektor, widząc jej rozczarowanie. – Nic nadzwyczajnego, ale udało nam się wygospodarować trochę miejsca na małą estradę. Musimy przygotowywać nasze dzieci do występów. W końcu to genialna młodzież i nie takie sceny jak ta na nią czekają, nie uważa pani? – Nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął: – Poza tym jest tu całkiem dobra akustyka. Można ćwiczyć głos. Zawsze to lepsze od szkolnego korytarza.
– Jednym słowem, serce całej szkoły mieści się właśnie tu?
– A gdzieżby indziej? – Dyrektor wdrapał się na scenę i zaczął przemierzać ją z jednego końca na drugi. – Jest miejsce na fortepian czy choćby niewielką orkiestrę. Proszę się rozejrzeć. Jest nawet kurtyna, jak w prawdziwej filharmonii. Poza tym trzeba gdzieś posadzić gości.
Julia patrzyła na chodzącego po scenie mężczyznę. Był wyraźnie podniecony wizjami kolejnych koncertów i skandującej widowni.
– Jak było tamtego dnia? Wtedy, kiedy Szymon dał swój ostatni występ.
Mężczyzna z lekkim zmieszaniem przeczesał resztki włosów, aby jego sceniczny wizerunek, mimo braku widowni, był idealny. Potarł ręce, a następnie schował je za plecami.
– W tamtym dniu wszystko zapowiadało się zwyczajnie. Otworzyliśmy punktualnie o dwunastej. Między południem a pierwszą sekretarka wpuszczała dzieci i rodziców. Pozostali goście mogli wchodzić dopiero po pierwszej. Zależało nam na tym, aby rodzice naszych uczniów swobodnie zajęli miejsca siedzące. Tak więc publiczność wchodziła na dwie tury. Potem bywa różnie, na pewno pani rozumie, tłok, ścisk.
– Nikt nie zauważył niczego dziwnego? Może ktoś zgłosił panu coś niepokojącego?
– Co ma pani na myśli? To jest porządna szkoła, zaręczam.
– Nie wątpię. – Julia w ślad za nim weszła na scenę. Fortepian lśnił kruczoczarnym blaskiem, nie było na nim nawet odrobiny kurzu. Przeciągnęła palcami po klawiszach. Wydały piękny dźwięk, ale zupełnie nieskoordynowany, bardziej w stylu jazzowym niż klasycznym. – Jednak nie w każdej szkole dochodzi do zabójstwa ucznia. Zatem nic nie zauważono?
Dyrektor zawahał się przez chwilę, po czym podszedł do niej i zatrzasnął wieko fortepianu. Głuchy brzęk rozszedł się po pustej sali.
– Jeśli insynuuje pani, że nie panujemy nad sytuacją w szkole…
– Ja niczego nie insynuuję. Próbuję zrozumieć, w jaki sposób doszło do zamordowania dziewięcioletniego ucznia pańskiej szkoły, dyrektorze.
Nie spuszczała z niego wzroku. Okrąglutki dyrektorek sprawiał wrażenie podirytowanego. Potarł nos, a za moment czoło. Wcale nie było spocone. Dobrze znała te wszystkie gesty zwane mową ciała. Stara szkoła psychologii.
– Nie mamy sobie nic do zarzucenia – powiedział z naciskiem na „nic”. – Koncert przebiegał zwyczajnym trybem. Dzieci popisywały się zdolnościami, widownia klaskała. To prawdziwa kuźnia talentów. Dlatego wolałbym, żeby ta sprawa nie rozniosła się między uczniami. Mogłoby to odstraszyć rodziców, a przecież nam wszystkim zależy, aby kształcić przyszłych geniuszy w spokojnej i bezpiecznej atmosferze.
– Pobożne życzenia. – Julia oparła się o skrzynię fortepianu. – Takie informacje roznoszą się jak dżuma. Wystarczy jeden dzień, a szkoła będzie huczeć od plotek. Naprawdę wierzy pan, że śmierć Szymona przejdzie bez echa?
– Jeśli tylko policja będzie współpracować, nikt poza rodziną się nie dowie.
– Jeśli policja będzie współpracować? – Julia ceniła ludzi z poczuciem humoru, ale pod jednym warunkiem. Że nie było chamskie. – Mam przemilczeć morderstwo, żeby miał pan święty spokój? Pan oszalał.
Mężczyzna zrobił gest, jakby chciał złapać ją za gardło. Z trudem powściągnął emocje i schował ręce za plecami. Zacisnął place, aż paznokcie wbiły się w tłustą dłoń.
– Chce pani zniszczyć mój wieloletni dorobek.
– Nie – odpowiedziała Julia ze spokojem. – Chcę znaleźć zabójcę chłopca i zrobię to, choćby ta buda miała wylecieć w powietrze razem z panem. Będzie mógł się pan przyglądać z góry, jak rodzice w popłochu zabierają swoje genialne dzieci i pakują je do samochodów. Nie zostanie tu kamień na kamieniu. Pasuje panu taka wizja? Zrobił się pan dziwnie blady.
– Nie zrobicie mi tego – wybełkotał. – Ani tym bardziej dzieciom. Przecież to wszystko jest dla nich. Ten biedny chłopiec… ta szkoła była dla niego jedyną szansą. Myśleliśmy o stypendium dla Szymona, był wybitnym uczniem.
– Dzieci, szansa, szczytne cele i stypendia. Do cholery, jeden z waszych wychowanków został znaleziony z przetrąconym karkiem, a pan mi tu o stypendiach?! Co pan chce przede mną ukryć?
– Nic takiego nie powiedziałem, nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby…
– Nie musiał pan. Fabryka talentów, tak pan to ujął? Czy może zwykła bańka mydlana i wyciąganie pieniędzy od państwa?
Przełknął ślinę. Jego twarz zrobiła się purpurowa. Zerknął na zegarek.
– Wychowawca klasy powinien tu być za kilka godzin. On z panią porozmawia. Wyjechał z dziećmi do Żelazowej Woli na kilkudniowy obóz, ale zgodnie z planem powinni wrócić po zmierzchu.
– Szymon miał jechać ze wszystkimi, prawda? W takim razie dlaczego nikt ze szkoły nie zawiadomił matki, że nie ma go w autokarze?
Nie odpowiedział, przeżuł tylko coś i zacisnął usta. Ukłonił się niedbale i zszedł ze sceny.
– Proszę więc zostawić wychowawcy informację, żeby skontaktował się ze mną, kiedy tylko wróci. A, jeszcze jedno. Jak ma na nazwisko wychowawca Szymona?
Mężczyzna odwrócił się przez ramię.
– Maestro Hinc.
Zbyt głośno zamknął za sobą drzwi.
– Maestro! – parsknęła Julia. Ponownie otworzyła klapę fortepianu i stojąc nad klawiszami, zaczęła przesuwać po nich palcami. Grała starą kołysankę, jedyną melodię, jakiej nauczyła się w dzieciństwie. Klawisze piekły ją w palce. Miała wrażenie, że gdy ich dotyka, czuje obecność chłopca. Zakręciło jej się w głowie. Schyliła się i wciągnęła głęboko powietrze. Jeszcze raz dotknęła palcami pożółkłej klawiatury i zamknęła wieko.
Twardy grafit ostrzył się z oporem. Trzeba było chwycić ołówek mocniej, żeby nie porysować oprawki ostrzem żyletki. Gdy rysik stał się dostatecznie ostry, wystarczyło potrzeć go papierem ściernym i wyczyścić kawałkiem waty. Czarna kreska musi pójść po kartce równo, na pewno tak samo pójdzie po płótnie.
Światło lampy padło na sztalugę. Nie było idealnie, pierwsza kreska poszła krzywo.
Mała poprawka i roztarcie linii drżącym palcem. Teraz dobrze.
Dosuwany do sztalugi stołek zazgrzytał po podłodze i zaczepił nogą o róg chodnika. Spokojnie, jeden ruch ręki i wszystko będzie na powrót ustawione tak jak trzeba, nie dalej niż pół metra od drewnianego stojaka.
Kaleczenie pinezką płótna byłoby świętokradztwem. Metalowy klips przytwierdził fotografię do górnej części ramy. Zdjęcie przez noc wyschło idealnie. Wyszło dużo lepiej, niż można się było spodziewać. Wyraźnie i bez odbarwień.
Kolejnych kilka kresek i kolejne roztarcia palcami. Podłużne bale drewna nakładały się na siebie. Te na samej górze były najcieńsze. Jeden rzut oka zadecydował, że konieczne będzie nadanie większego mroku. Drzewom i trawie. Muszą być złowieszcze, w końcu są świadkami snu. Też mrocznego. Kolejne ruchy ołówka.
Teraz tułów. Ramiona chude, ale lekko zaokrąglone od swetra, identyczne jak na zdjęciu. Nic nie może być gorsze od oryginału, może być jedynie lepsze, bardziej przejmujące.
Głowa. Przedziałek biegnący równo po prawej stronie, włos przy włosie. Ostre ruchy rysikiem. Raz za razem.
Oczy. Lepiej nie rysować oczu, to takie dramatyczne. Wystarczą dwie ciemne plamy. Dalej sweter w pasy i spodnie. I te biedne podniszczone buty. Jeszcze więcej drzew, bliżej, nad samym ciałem. Pochyliły się nad narysowaną postacią w osobliwy sposób. Ich wierzchołki stworzyły iglastą aureolę. Bosko.
Właściwie koniec, ale rysunkowi czegoś brakowało, czegoś charakterystycznego. Z drewnianego pudełka palce wyjęły pomarańczową kredkę. Nie był to profesjonalny rysik, ale trudno. Kilka pociągnięć na płótnie nadało włosom narysowanej postaci odpowiedni kolor. Tak, teraz dobrze, bardzo dobrze.
Obraz na zdjęciu był identyczny ze stworzonym przed kilkoma minutami rysunkiem. Ciszę w pomieszczeniu zakłóciło pojedyncze klaśnięcie w umazane ołówkiem dłonie. Usta wygięły się w słodko-gorzki uśmiech.
– Proszę się dobrze zastanowić. Muszę to wiedzieć. – Julia usiadła na zapadającej się wersalce obok matki Szymona. Ograniczyła poprzednią wizytę do przekazania informacji o śmierci chłopca, nie miała sumienia dręczyć pytaniami tej biednej kobiety. Wróciła do zarzuconego starymi ciuchami mieszkania na drugi dzień. – Ktoś powinien przekazać mu wiadomość o śmierci syna. Nawet najgorsi ojcowie zasługują na to, żeby pożegnać się z własnym dzieckiem.
Sitarzowa spojrzała na nią niewidzącym wzrokiem. Jej twarz, z natury pełna dobroci i łagodności, wyglądała, jakby ktoś naciągnął na kości czaszki gumową, pomarszczoną maskę. Krótko ścięte włosy przylepiły się do prześwitującej przez nie skóry. Nie miała ani siły, ani głowy do wykonywania nawet tak podstawowych czynności, jak mycie włosów. Nie myślała o niczym, w głowie miała kompletną pustkę, podobnie jak w oczach.
– On nie będzie chciał się pożegnać z moim chłopcem. Nigdy mu na nim nie zależało. Szymon był tylko mój – powiedziała, patrząc na wiszący na przeciwległej ścianie obraz, który jak na ironię przedstawiał leśny zakątek z wydeptaną przez zwierzęta ścieżką.
– Rozstaliście się z mężem? Mimo to ma prawo wiedzieć.
Nawet nie wzruszyła ramionami. Jej powieki poruszały się rzadko, zamykając się na dłuższą chwilę, jakby chciała zatrzymać pod nimi jak najdłużej ciemność, po czym znowu się otwierały, odsłaniając zielone tęczówki zmęczonych oczu. Julia bała się, że w każdej chwili może stracić z nią kontakt, że kobieta odpłynie w swój świat i już do niej nie wróci. Ta jednak wzięła kilka płytkich oddechów i zaczęła mówić.
– Ojciec Szymona nigdy nie wierzył, że to jego dziecko. Nazywał go bękartem albo złym duchem tego domu. Nie chciał go i na każdym kroku dawał mu to do zrozumienia.
– Miał powody, żeby nie uznać syna?
Kobieta nagle przybrała łagodniejszy wyraz twarzy. Jej oczy zabłysły na wspomnienie czegoś, co miało miejsce przed laty. Nie musiała odpowiadać. Julia rozumiała bez słów.
– Chciał, żebym zrobiła test na ojcostwo. Nigdy się na to nie zgodziłam.
– Bała się pani wyników?
Sitarzowa położyła łokcie na kolanach i podparła rękami brodę. Zasłaniała usta palcami, pocierając opuszkami drobny meszek nad górną wargą.
– Nie mogłam dopuścić do plotek. Zgodnie z prawem mąż był ojcem Szymka i tak miało zostać. Poza tym nie było dla mnie ważne, czyim synem był naprawdę. Najważniejsze, że był moim dzieckiem. Kochałam go ponad wszystko.
Schowała twarz w dłoniach. Jej ciałem wstrząsnął płacz. Dusiła go w sobie, kwiliła cicho. Nie było krzyku, spazmów, zwierzęcego wycia, które zapewne by jej pomogło.
– A córka? – spytała Julia.
– Krystyna? – Sitarzowa otarła wnętrzem dłoni policzki. – Jest jego.
– Czy to możliwe, że chciałby zemścić się na pani za, nazwijmy to, ten swój brak pewności co do ojcostwa Szymona i…
– …zabić go? – dokończyła kobieta. Wyglądała na przerażoną. – To niemożliwe… nie odważyłby się.
– Kiedy ostatnio kontaktował się z synem?
Kobieta zawahała się. Wstała z wersalki i zajrzała do szafki w regale na wysoki połysk.
– Półtora miesiąca temu. Zaznaczyłam w kalendarzu, żeby nie zapomnieć.
– Po co się z nim spotykał, skoro nie wierzył, że to jego dziecko?
– Może się to pani wydać dziwne, ale Szymon był lubiany i, jak pani wiadomo, pięknie grał na fortepianie. Mąż chciał, żeby syn zagrał u niego na jakiejś uroczystości. Oczywiście za darmo. Ma u siebie w domu mały keyboard. Drugi taki sam kupił kiedyś Szymonowi. Chyba na złość, bo syn od początku nie znosił tego instrumentu. Dla niego to nie to samo co pianino czy fortepian.
– Uległ ojcu? Wtedy, kiedy miał u niego grać?
– Nie wiedział, co ma zrobić. Bał się i nie chciał mu podpaść, z drugiej strony nie lubił, gdy ojciec traktował go jak jakiegoś grajka i kazał zabawiać towarzystwo. Syn był w rozterce. W końcu odmówił. Ojciec ze złości chwycił go za głowę i uderzył o ścianę. Nie obchodziło go, że Szymek miał chore ucho. Mały płakał przez całą noc, nad ranem dostał gorączki. Od tamtego dnia mąż nie pojawił się u nas.
– Nie szukał kontaktu?
– Nie.
– Mimo to muszę się z nim spotkać. Jeśli nie jest zamieszany w to, co przydarzyło się pani synowi, powinien mieć solidne alibi.
Kobieta urwała kawałek gazety i napisała adres. Julia spodziewała się jakiejś meliny lub przytuliska, jednak adres wskazywał na lepszą część miasta. Była tam kilka razy, dwa sąsiadujące ze sobą luksusowe osiedla. Z ochroną i zamykanymi na pilota bramami wjazdowymi.
– Jest pani pewna, że to dobry adres? – Z powątpiewaniem przyjrzała się temu, co napisała Sitarzowa.
– Że niby wysokie progi?
– To drogie osiedle. Mało kogo na nie stać.
Matka Szymona uśmiechnęła się smutno. Wzięła do ręki wiszący na poręczy krzesła podkoszulek syna. Znowu ścisnęło ją w gardle.
– Odciął się od nas. I to nie tylko z tego powodu, o którym pani wspomniałam. Przystojny jest drań, nie mogę powiedzieć. Wstyd o tym opowiadać, ale nie prowadzi godnego życia i nie zarabia godnie na swoje utrzymanie.
– Handel papierosami ze Wschodu? To popłaca.
Pokręciła głową.
– Kobiety. Samotne i bogate. Nasza bieda nie była mu w smak, chciał się wyrwać do lepszego świata. Odwiedzać nocne lokale i pić szampana. Jest jeszcze młody. Ma czterdzieści dwa lata. Znalazł sobie taki właśnie sposób na życia. Resztę może sobie pani sama dopowiedzieć.
Julia przyjrzała się bacznie matce Szymona. Jak to jest, że wszystkie nieszczęścia spadają naraz na barki tych, którzy ledwo są w stanie je udźwignąć. Jakby jakaś niewidzialna siła pchała te sterane życiem kobiety w ramiona lekkoduchów, oszustów i bawidamków. Może to jednak prawda, że wystarczy regularnie takim draniom skopywać tyłki, żeby być szanowaną i rozpieszczaną. Jej własne doświadczenia z Danielem, albo choćby rozstanie jej rodziców, potwierdzały tylko tę teorię. Nie opłaca się być pokorną żoną, płaci się za to zbyt wysoką cenę. Dobrze, że jest przy niej Artur, ale kto wie, jak długo z nią pozostanie? Może zniknie tak samo szybko, jak się pojawił?
Pożegnała się. Sitarzowa stała w drzwiach, odprowadzając Julię wzrokiem. Julia nie mogła się nie odwrócić i nie spojrzeć na nią. Lekko zgarbiona postać wyglądała jak cień. W oczach kobiety dostrzegła jednak nadzieję. Nie na to, że śmierć jej dziecka jakimś cudem okaże się jedynie złym snem. Była w nich ufność, że ta młoda policjantka, która pewnie też jest matką, nie pozwoli, aby jej syn nie zaznał po śmierci spokoju.
Wjechała na policyjny parking i wyłączyła silnik. Deszcz miarowo uderzał w szyby starego fiata. Nawet gdyby włączyła wycieraczki na najszybsze obroty, nie byłyby w stanie zbierać takiej ilości wody lejącej się z nieba.
Szum deszczu ją wyciszał, tego w tej chwili potrzebowała najbardziej. Mimo to w głowie myśli kłębiły się jak stado węży. Myśl o domowej przemocy nie dawała jej spokoju. Świat się stacza, skoro podnosimy rękę na własne dzieci, stwierdziła.
Urwana i niesiona wiatrem gałąź odbiła się od przedniej szyby auta. Sprawdziła, czy szyba nie pękła, po czym z powrotem oparła się o zagłówek. Zamknięta w metalowej skrzynce, biegła myślami od widoku leśnej ścieżki do własnych spraw, które wyglądały nie mniej koszmarnie. Powinna teraz zajmować się Sylwią, odłożyć na bok te wszystkie śledztwa, zagadki i łapanie przestępców. Pół roku, z którego minęło już pięć miesięcy. Tyle dostała, aby dać szansę sobie i Sylwii. Powtórki nie będzie. Daniel tylko czeka na jej błąd. Z drugiej strony musi dać z siebie wszystko, żeby nie zawieść tej biednej kobieciny. Odpowiedzieć na pytanie, dlaczego i jak zginął jej syn. Czy nie tego właśnie chciałaby ona sama, będąc na jej miejscu? Zabicie dziecka, najpodlejsze ze wszystkich zabójstw. A jeśli nie rozwiąże tej sprawy? Brak świadków i jak na ten moment brak motywu. Z jakiego powodu zginął dziewięcioletni chłopiec? Czy dlatego, że nie chciał zagrać ojcu kilku akordów, czy może wiedział o czymś niewygodnym? Jeśli tak, to o czym?
Wysiadła i zatrzasnęła drzwi auta. Szła przez parking zatopiona w myślach, nie zwracając uwagi na siekący po głowie deszcz. Parasolka została w samochodzie, zawahała się, czy nie cofnąć się po nią, ale w końcu zrezygnowała. Chłód gęstych kropel miał zbawienny wpływ i przywracał jasność umysłu. Da radę. Z boską pomocą lub bez niej.
– Wszelki duch! – Michalina zerwała się z pokrytego folią krzesła i wyciągnęła ręcznik ze swojej torby treningowej. – Nurkowałaś w Wiśle czy co?
Z rozkoszą pogładziła odrośniętą na czubku głowy fryzurę. Boki nadal były bardzo wystrzyżone i pokryte połyskującym żelem.
Julia wytarła mokre strąki w ręcznik i rzuciła go na stół. Bodnar nie zdążyła go złapać, więc z jednej strony pokrył się białym pyłem.
– Wracam od matki tego zamordowanego dziecka.
– Dom z fortepianem czy wręcz przeciwnie?
– Przeciwnie, i to aż do bólu. To biedna rodzina. Ledwie wiąże koniec z końcem. Pomoc społeczna, Caritas i używane ciuchy. Jednym słowem, niewesoło jak na szalejący kapitalizm. Na pewno daleko im do marzeń o nurkowaniu w Egipcie, jeśli o to pytasz.
– Według ciebie są poza podejrzeniem? – Michalina z obrzydzeniem strząsała brud z ręcznika. – Biedni, ale uczciwi, czy tak?
Julia szukała kubka. Stał w szafce, tam gdzie zwykła go stawiać sprzątaczka. Dobra, porządna kobieta, nie to, co Bodnar, która odstawia kubki gdzie popadnie. Zajrzała do czajnika, żeby sprawdzić, czy nie ma w nim tony gruzu. Włączyła wodę i zalała neskę wrzątkiem.
– Mam mieszane uczucia. Matka sprawia wrażenie uczciwej, choć, co wydało mi się dziwne, nie wspomniała ani słowem, że jest dumna z syna. Przecież matki zazwyczaj pękają z dumy, kiedy mają genialne dzieci. On taki był. Dziewięcioletni wirtuoz. Na półkach stało kilka pucharów, musiał zdobywać nagrody. O takich rzeczach się nie milczy.
– A ojciec?
– Nawet nie wie, że jego syn nie żyje od kilku dni. Z zeznań matki wynika, że jego zainteresowanie dzieckiem koncentrowało się głównie na uprzykrzaniu mu życia. Mały regularnie zaliczał kuksańce.
– Przemoc domowa? Ciągle się o tym słyszy.
– Facet uważał, że to nie jego dziecko.
– Myślisz, że dlatego posunął się za daleko? Na miłość boską, nie jesteśmy przecież zwierzętami! Chciał zemsty na chłopcu za to, że jego matka poszła kiedyś w tango?
– Według matki Szymona to zwykły bawidamek. Dorosły gówniarz, który żyje ze sponsoringu. Musimy go sprawdzić. Jest jeszcze nastoletnia siostra. Szkolna dezerterka z luźnym podejściem do życia. Nie sprawiła na mnie wrażenia przejętej tym, co się stało. Podczas mojej pierwszej wizyty kiwała się na krześle i słuchała, jak mówiłam, gdzie go znaleźliśmy. Jej twarz nawet nie drgnęła. Jakbym mówiła o zeszłorocznych skokach narciarskich, a nie o identyfikacji zwłok jej brata. Zajmiesz się nią, sprawdzisz, z kim się kontaktuje i gdzie bywa.
– Powalona rodzinka – podsumowała Michalina, wpatrując się w zamyśloną twarz Julii. Obracała pusty kubek w dłoniach i przyglądała się pęknięciom na kolorowej porcelanie.
– Genialne dzieci nie giną przez przypadek. Muszę przyjrzeć się temu bliżej, a ty mi w tym pomożesz, Bodnar. I, do diabła, kup wreszcie jakąś porządną kawę.