Julia Krawiec. Uśpienie - Marta Zaborowska - ebook + książka

Julia Krawiec. Uśpienie ebook

Marta Zaborowska

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Z podwarszawskiej kliniki psychiatrycznej ucieka groźny psychopata. Dwa dni później zostaje brutalnie zamordowana jedna z lekarek. Dochodzenie prowadzi bezkompromisowa detektyw Julia Krawiec, samotna matka z problemami. W miarę upływu czasu śledztwo zatacza coraz szersze kręgi. Julia musi przedrzeć się przez labirynt kłamstw i niechęć ludzi, żeby dotrzeć do prawdy.

Na jaw zaczynają wychodzić tajemnice skrywane latami przez pacjentów i pracowników kliniki. Tymczasem bez śladu znika córka Julii. Czy obie sprawy coś łączy? Julia zrobi wszystko, żeby ocalić własne dziecko...

Kiedy pojawia się pisarski talent, należy to nagłośnić. Mówię więc głośno i wyraźnie: Marta Zaborowska, autorka Uśpienia, jest wielkim talentem i nadzieją polskiego kryminału. Nic dziwnego, że trafiła do prestiżowej Czarnej Serii. Wielbiciele gatunku znajdą w Uśpieniu mroczną tajemnicę, świetnie wykreowany nastrój, nieustraszoną panią detektyw (z problemami), zaskakujące zwroty akcji, i do samego końca zastanawiać się będą, kto jest zabójcą, a kto tak naprawdę ofiarą. W tej powieści zagadka goni zagadkę, sekret kryje się za sekretem, nic nie jest tym, czym się wydaje. Uważaj! Jeżeli zaczniesz czytać, nie odłożysz tej książki, dopóki jej nie przeczytasz.

Jakub Winiarski, pisarz, nauczyciel pisania, redaktor naczelny „Nowej Fantastyki”

Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog, zawodowo związana z jedną z międzynarodowych instytucji finansowych. Uśpienie jest jej debiutancką powieścią. Autorka pracuje obecnie nad kolejną książką z bezkompromisową detektyw Julią Krawiec w roli głównej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 573

Oceny
4,3 (209 ocen)
118
48
25
15
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beataksiazkoholiczka

Nie polecam

Dawno nie czytałam tak słabej książki... Przypomina mi to literaturę kryminalną dwudziestolecia międzywojennego, którą zajmowałam się na studiach doktoranckich. Literatura dla kucharek i gospodyń domowych. Lubiących intrygi, romanse i ploteczki. Wtedy mówiono na kryminały "książka ulicznica", "literatura rynsztoku". Cóż chyba autorka się naczytała słabych romansideł i ten styl przeniosła na kryminały. Żałosne dialogi, ani śmieszne, ani napisane ze smakiem. Niestabilna Pani komisarz, która wszystkim przystawia spluwę do skroni, albo do krocza. Wariatka i alkoholiczka, która nie radzi sobie z emocjami. I te docinki, niby flirty... A wtrącenia "doktor zapatrzył się na uroczą panią komisarz" - zawsze musiał plątać się przy niej jakiś przymiotnik. Sama intryga przypomina meksykański serial. Każdy z każdym. Ależ jaka ta urocza pani komisarz jest przenikliwa, że się w tym połapała. Zresztą sama o sobie mówi, że jest "genialna". Jeśli lubicie dobre kryminały z ciekawą zagadką trzymajcie się od...
10
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Taki sobie kryminał,w którym morderca...nie będę spoilerować. Chciałam napisać co się z nim stało,ale nie. Przekonaj się czy typowo,czy może jednak coś odstaje od szablonu.
00
Tymon1

Nie oderwiesz się od lektury

świetna polecam
00
sza1806

Całkiem niezła

ciekawa historia ciekawi bohaterowie ale styl pisarski taki jakiś inny
00
Myszaki

Całkiem niezła

nieco kanciasta, postaci skonstruowane niespójne, kolejne części serii są zdecydowanie lepsze, autorka nabrala szlifu
00

Popularność




Re­dak­cja

Be­ata Ko­ło­dziej­ska

Pro­jekt okład­ki

Mag­da­le­na Za­wadz­ka Au­reu­sart

Zdję­cie na okład­ce

WIN-In­i­tia­ti­ve/Get­ty Ima­ges/Flash Press Me­dia

Ko­rek­ta

Ewa Ja­strun

Ma­ciej Kor­ba­siń­ski

DTP

Ma­ria Ko­wa­lew­ska

Text © co­py­ri­ght by Mar­ta Za­bo­row­ska

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Czar­na Owca, 2013

Wy­da­nie I

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Ni­niej­szy plik jest ob­ję­ty ochro­ną pra­wa au­tor­skie­go i za­bez­pie­czo­ny zna­kiem wod­nym (wa­ter­mark).

Uzy­ska­ny do­stęp upo­waż­nia wy­łącz­nie do pry­wat­ne­go użyt­ku. Roz­po­wszech­nia­nie ca­ło­ści lub frag­men­tu ni­niej­szej pu­bli­ka­cji w ja­kiej­kol­wiek po­sta­ci bez zgo­dy wła­ści­cie­la praw jest za­bro­nio­ne.

ISBN 978-83-7554-717-7

ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawae-mail: [email protected]ł handlowy: tel. (22) 616 29 36; faks (22) 433 51 51Zapraszamy do naszego sklepu internetowego:www.czarnaowca.pl

Skład wersji elektronicznej:Virtualo Sp. z o.o.

Cór­ce i Mę­żo­wi

Czar­na zie­mia, czar­ny krzyż

Po­wiedz pan­no, gdzie ty śpisz

Śpię na gó­rze przy fi­gu­rzeTam gdzie ro­sną zło­te różeTam gdzie bór, tam gdzie lasNie ma mnie, nie ma was.

(na pod­sta­wie dzie­cię­cej wy­li­czan­ki)

PROLOG

Ciąg po­wie­trza spod drzwi sma­gał ją po na­gich no­gach. Pod­kur­czy­ła ko­la­na pod bro­dę i na­cią­gnę­ła na nie noc­ną ko­szu­lę. Pa­trzy­ła spod rzęs na sto­ją­cą na pod­ło­dze bu­tel­kę wy­peł­nio­ną do po­ło­wy prze­zro­czy­stym pły­nem. Ser­ce za­czę­ło jej bić moc­niej na myśl, że znów po­czu­je ten gorz­ki smak.

Pod­su­nę­ła się bli­żej, roz­grza­ne ką­pie­lą udo do­tknę­ło zim­nej po­sadz­ki. Wzię­ła do ręki bu­tel­kę i wol­nym ru­chem od­krę­ci­ła na­kręt­kę.

Zbli­ży­ła usta do szkla­nej szyj­ki. Przy­mknę­ła oczy. Wy­pi­je tyl­ko kil­ka ły­ków i po­tem o wszyst­kim za­po­mni. Zno­wu bę­dzie do­brze, choć­by ta ułu­da mia­ła trwać tyl­ko krót­ką chwi­lę. Te­raz wy­star­czy prze­chy­lić bu­tel­kę, tak jak zwy­kle.

Jej od­dech przy­spie­szył. Kro­pla zim­ne­go potu po­to­czy­ła się od skro­ni i znik­nę­ła w za­głę­bie­niu szyi. Po­tar­ła ręką czo­ło.

Nie zro­bi tego. Nie po tym, co prze­szła. Dru­gi raz nie da uto­pić się w tym sa­mym szam­bie. Raz już stra­ci­ła swo­je ży­cie. A  tak na­praw­dę stra­ci­ła je dwu­krot­nie. Za pierw­szym ra­zem, od­da­jąc od­zna­kę na, jak to się zgrab­nie wy­ra­ził szef, czas bli­żej nie­okre­ślo­ny, a dru­gi, pod­pi­su­jąc pa­pie­ry roz­wo­do­we. Od tego mo­men­tu mi­nę­ło spo­ro cza­su. Nic jej już nie łą­czy z tam­tą dziew­czy­ną wy­cią­ga­ną nad ra­nem z lo­ka­li przez kum­pli z pra­cy.

Dziś jest już po wła­ści­wej stro­nie. Lek­kie drga­nia mię­śni na wi­dok al­ko­ho­lu nie są w sta­nie jej zła­mać. Nie do­pu­ści, aby to świń­stwo znów wy­wró­ci­ło jej ży­cie do góry no­ga­mi. Za­raz wsta­nie i wy­le­je wszyst­ko tam, gdzie jego miej­sce.

Jesz­cze tyl­ko raz spró­bu­je. Ostat­ni. Aby utwier­dzić się, że to nie dla niej. Dla pew­no­ści.

Po­czu­ła na ustach do­tyk chłod­ne­go szkła, od­chy­li­ła do tyłu gło­wę.

Ock­nę­ła się na od­głos ci­che­go pu­ka­nia. Zza drzwi do­cho­dził cien­ki gło­sik cór­ki. Szarp­nę­ły nią kon­wul­sje. Pod­czoł­ga­ła się do se­de­su i zwró­ci­ła za­war­tość żo­łąd­ka. Na­wo­ły­wa­nie dziec­ka usta­ło. Z przed­po­ko­ju do­cho­dzi­ło szu­ra­nie kap­ci ma­łej, wra­ca­ją­cej do sy­pial­ni.

Za­tka­ła dło­nią usta, dła­wiąc ro­sną­cy w gar­dle płacz. Zwi­nę­ła się na pod­ło­dze, obie­cu­jąc, że to był jej ostat­ni raz.

Na­praw­dę.

1.

ŚRO­DA

Wy­świe­tlacz ze­gar­ka po­ka­zy­wał czwar­tą zero sie­dem, gdy ci­szę prze­rwa­ło na­tręt­ne brzę­cze­nie. Ar­tur Ma­cie­jew­ski prze­krę­cił się na bok, po czym wy­cią­gnął rękę, pró­bu­jąc na­ma­cać pal­ca­mi le­żą­cą na pod­ło­dze no­kię. Nie otwie­ra­jąc oczu, przy­ło­żył apa­rat do ucha.

– Mówi ko­mi­sarz Ste­fa­niak z ko­men­dy głów­nej. Czy roz­ma­wiam z dok­to­rem Ma­cie­jew­skim?

Ar­tur usiadł na łóż­ku i za­pa­lił noc­ną lamp­kę.

– O co cho­dzi? Czy pan wie, któ­ra jest go­dzi­na?

– Kil­ka mi­nut temu wpły­nę­ło do nas zgło­sze­nie z pań­skie­go szpi­ta­la. Wy­glą­da na to, że je­den z pa­cjen­tów zbiegł dzi­siej­szej nocy. Pro­szę sta­wić się w ośrod­ku jak naj­szyb­ciej, nasi lu­dzie już tam jadą.

– Zna­cie na­zwi­sko tego pa­cjen­ta?

Wy­ła­pa­ne skraw­ki roz­mo­wy po dru­giej stro­nie słu­chaw­ki nie wró­ży­ły ni­cze­go do­bre­go.

– Są­dzę, że bę­dzie le­piej, je­śli po­roz­ma­wia­my na miej­scu.

Ma­cie­jew­skie­go ogar­nę­ło nie­przy­jem­ne uczu­cie. Ta­kie samo jak wte­dy, gdy usły­szał głos Niny tłu­ma­czą­cej męt­nie, że ma mu coś waż­ne­go do prze­ka­za­nia. Na­stęp­ne­go dnia zna­lazł w skrzyn­ce na li­sty kom­plet klu­czy od swe­go miesz­ka­nia.

Dźwi­gnął się z łóż­ka i po­szedł do ła­zien­ki. Zim­na woda po­dzia­ła­ła ożyw­czo na zmę­czo­ne oczy. Mózg za­czy­nał pra­co­wać na przy­spie­szo­nych ob­ro­tach.

Uciecz­ka ze strze­żo­ne­go za­kła­du? Albo to głu­pi żart, albo do­szło do tra­ge­dii. Te prze­klę­te tref­ne zam­ki mia­ły być wy­mie­nia­ne w po­ko­jach dziś po po­łu­dniu. Pew­nie ja­kiś gów­niarz z ob­słu­gi wy­ga­dał się, że pod­wa­że­nie za­pad­ki z le­wej stro­ny zwal­nia za­mek. Za­trud­nia­nie tych gnoj­ków na prak­ty­ki tak wła­śnie mu­sia­ło się skoń­czyć. Za pacz­kę fa­jek da­dzą wy­nieść pół szpi­ta­la i jesz­cze po­mo­gą zło­dzie­jom ła­do­wać to­war.

Wcią­gnął spodnie od gar­ni­tu­ru i na­rzu­cił na ra­mio­na ma­ry­nar­kę. Bia­ły T-shirt słu­żą­cy tej nocy za pi­ża­mę po­zo­stał na grzbie­cie. W kie­sze­ni za­brzę­cza­ły klu­cze od srebr­ne­go audi. Zaj­rzał jesz­cze do kuch­ni. Wczo­raj­sza kawa mia­ła po­smak brud­nej ścier­ki, wy­pluł ją do zle­wu i prze­płu­kał usta kra­nów­ką.

Dro­ga do za­kła­du zaj­mo­wa­ła mu nie wię­cej niż kwa­drans. Za każ­dym ra­zem, gdy mi­jał gra­ni­ce mia­sta, miał wra­że­nie, że wy­jeż­dża na swo­ją pry­wat­ną mi­sję ra­to­wa­nia świa­ta. To, że stał się spe­cja­li­stą w dzie­dzi­nie psy­chia­trii, nie przy­nio­sło mu by­najm­niej po­kla­sku wśród ro­dzi­ny. Wo­le­li go wi­dzieć jako uzna­ne­go kar­dio­lo­ga czy choć­by pe­dia­trę. Tra­dy­cja w koń­cu do cze­goś zo­bo­wią­zu­je. Ale psy­chia­tra?

Gdy dwa lata temu otrzy­mał pro­po­zy­cję pra­cy w ośrod­ku imie­nia Świę­te­go An­to­nie­go, nie wa­hał się ani mi­nu­ty. Na taką oka­zję cze­kał, od­kąd ukoń­czył stu­dia. Ko­niec z błą­ka­niem się po nie­do­fi­nan­so­wa­nych pań­stwo­wych szpi­ta­lach. Te­raz mógł wy­pły­nąć na szer­sze wody. W głę­bi du­cha czuł się szczę­ścia­rzem, przy­najm­niej to jed­no mu w ży­ciu wy­szło.

Szo­sa zmie­ni­ła się w żwi­ro­wą dro­gę, skrę­ca­jąc tuż przed la­sem. Jego część wy­go­spo­da­ro­wa­no nie­gdyś na po­trze­by ośrod­ka. Ta­kie­go wi­do­ku ze szpi­tal­nych okien mógł po­zaz­dro­ścić nie­je­den ośro­dek SPA.

Jego uszu do­bie­gło wy­cie po­li­cyj­nych sy­ren. Ści­szył ra­dio i uchy­lił okno. Chłód li­sto­pa­do­we­go po­ran­ka prze­biegł mu po kar­ku.

Za­par­ko­wał tuż za bra­mą wjaz­do­wą. W stro­nę audi raź­nym kro­kiem szedł krę­py funk­cjo­na­riusz, któ­ry koń­czył wła­śnie wy­da­wać roz­ka­zy przez krót­ko­fa­lów­kę.

– To z pa­nem mia­łem przy­jem­ność roz­ma­wiać przez te­le­fon?

– Zga­dza się. Jak wy­glą­da sy­tu­acja? – Ar­tur lek­ko do­ci­snął drzwi auta.

– Mamy już przy­go­to­wa­ne akta tego pa­cjen­ta. Za­raz wszyst­kie­go się pan do­wie.

Ma­cie­jew­ski ner­wo­wo po­tarł dło­nią usta. Nadal trud­no mu było uwie­rzyć w to, co się sta­ło. Usta­wio­ne rzę­dem trzy wozy po­li­cyj­ne od­bie­ra­ły jed­nak na­dzie­ję na po­mył­kę.

Ko­mi­sarz Ste­fa­niak prze­rzu­cał kart­ki mi­nia­tu­ro­we­go no­tat­ni­ka.

– Przyj­rze­li­śmy się zam­kom. Nie wi­dać śla­du pi­ło­wa­nia ani wy­wa­ża­nia. Wy­glą­da na to, że ktoś mu to za­da­nie uła­twił. Mu­siał mieć wspól­ni­ka tu, we­wnątrz. Nie ma ra­czej mowy o dzia­ła­niu w po­je­dyn­kę.

Ar­tur wska­zał ręką bu­dy­nek szpi­ta­la, dys­kret­nie su­ge­ru­jąc zmia­nę miej­sca roz­mo­wy.

– Wejdź­my do środ­ka. Nie po­trze­bu­ję tu żad­nej sen­sa­cji.

Nie cze­ka­jąc na re­ak­cję ko­mi­sa­rza, skie­ro­wał się w stro­nę głów­ne­go wej­ścia.

Ste­fa­niak ru­szył za nim, z za­zdro­ścią ob­ser­wu­jąc jego wy­pro­sto­wa­ną, lek­ko mu­sku­lar­ną syl­wet­kę. Tak mło­de­go or­dy­na­to­ra jesz­cze nie wi­dział. Zde­cy­do­wa­nie róż­nił się od pod­sta­rza­łych, wy­ły­sia­łych dok­tor­ków, ja­kich spo­ty­kał do tej pory. Ten szczę­ściarz nie­wąt­pli­wie był obiek­tem wes­tchnień żeń­skiej czę­ści per­so­ne­lu. Na do­da­tek pew­ny sie­bie i spra­wia­ją­cy wra­że­nie opa­no­wa­ne­go. To na­wet do­brze. Nie ma to jak współ­pra­co­wać z kon­kret­nym go­ściem.

Do głów­nych drzwi pro­wa­dzi­ła pro­sta, uło­żo­na z kost­ki bru­ko­wej ścież­ka. Kto­kol­wiek z niej ko­rzy­stał, bło­go­sła­wił ka­mie­nia­rza za jej funk­cjo­nal­ność. Żad­nych zbęd­nych za­wi­ja­sów i udziw­nień.

Ko­mi­sarz Ste­fa­niak ogar­nął wzro­kiem gmach ośrod­ka. Bu­dy­nek wy­glą­dał na no­wo­cze­sny i do­brze do­fi­nan­so­wa­ny. Skła­dał się z dwóch blo­ków po­łą­czo­nych ze sobą be­to­no­wą plom­bą, któ­rą tyl­ko gdzie­nieg­dzie prze­szklo­no w celu mo­ni­to­ro­wa­nia przy­le­ga­ją­ce­go do bu­dyn­ku spa­cer­nia­ka.

– Pięk­ny obiekt. Robi wra­że­nie. – Ko­mi­sarz wy­ra­ził uzna­nie, ki­wa­jąc gło­wą.

– Jesz­cze dwa lata temu był to zwy­kły szpi­tal. Ale jak to ze szpi­ta­la­mi bywa, nie wy­trzy­mał pró­by cza­su. Wi­dzi pan ten od­dzie­lo­ny mu­rem po­je­dyn­czy pas okien? – Ar­tur wy­su­nął szy­ję z koł­nie­rza, wska­zu­jąc le­d­wo wi­docz­ną zza drzew ścia­nę. – Po­zwo­lo­no za­trzy­mać nam je­dy­nie mały od­dział dla tak zwa­nych na­głych przy­pad­ków. Zwol­nio­no więk­szość z ów­cze­sne­go per­so­ne­lu, wy­sie­dlo­no po­przed­nich pa­cjen­tów, a na ich miej­sce spro­wa­dzo­no no­wych.

– Ma pan na my­śli tych ze­świ­ro­wa­nych od­mień­ców? – Nie­umie­jęt­nie skry­ty chi­chot do­szedł do uszu dok­to­ra. Ma­cie­jew­ski gwał­tow­nie od­wró­cił się na pię­cie.

– Ma pan pra­wo na­zy­wać ich, jak się panu żyw­nie po­do­ba. Za­pew­niam pana, że to nie­szczę­śli­wi lu­dzie. Nie­któ­rzy z nich po­zo­sta­ną tu do koń­ca ży­cia, pró­bu­jąc po­pa­dać w sza­leń­stwo tak rzad­ko, jak to tyl­ko moż­li­we. Inni wyj­dą, by po kil­ku ty­go­dniach wró­cić w znacz­nie gor­szym sta­nie. W to miej­sce nie tra­fia się z ka­ta­rem czy bó­lem gło­wy.

Szarp­nię­cie ma­syw­nych drzwi ucię­ło po­ga­węd­kę. Pu­sty o tej po­rze dnia ko­ry­tarz od­bi­jał głu­chym echem mia­ro­we kro­ki męż­czyzn. W ci­szy wje­cha­li na dru­gie pię­tro.

Ga­bi­net Ma­cie­jew­skie­go przy­po­mi­nał kla­sycz­ne, nud­ne miej­sce do pra­cy. Biur­ko, trzy fo­te­le i tyle samo me­ta­lo­wych szaf prze­zna­czo­nych na do­ku­men­ta­cję me­dycz­ną naj­wi­docz­niej roz­cza­ro­wa­ły ko­mi­sa­rza, któ­ry z wy­dę­ty­mi usta­mi roz­glą­dał się po po­ko­ju. Je­dy­ną rze­czą, jaka zro­bi­ła na nim wra­że­nie, była po­kaź­na bi­blio­te­ka, na któ­rej pię­trzy­ły się pod­ręcz­ni­ki i wy­daw­nic­twa z za­kre­su psy­chia­trii. Po­kój był prze­zna­czo­ny wy­łącz­nie do pra­cy i nic, co mia­ło­by cha­rak­ter sen­ty­men­tal­ny, nie mia­ło pra­wa się tu za­wie­ru­szyć. Okna ga­bi­ne­tu były za­kra­to­wa­ne, po­dob­nie zresz­tą jak w po­zo­sta­łych po­miesz­cze­niach znaj­du­ją­cych się na te­re­nie za­kła­du.

– Czy mo­że­my już przejść do kon­kre­tów? – Ar­tur po­wie­sił płaszcz na haku i przy­gła­dził od­sta­ją­ce rę­ka­wy. – Chcę wresz­cie usły­szeć na­zwi­sko tej oso­by.

Do biur­ka pod­szedł na­prę­żo­ny jak stru­na młod­szy stop­niem mun­du­ro­wy No­wak, kła­dąc sza­rą ak­tów­kę.

– Jan La­so­ta – ko­mi­sarz za­trzy­mał pa­lec wska­zu­ją­cy przy da­nych z tecz­ki. – Ko­ja­rzy go pan?

Ar­tur po­czuł, jak mimo zim­na pa­nu­ją­ce­go w po­ko­ju dro­bin­ki potu wy­stę­pu­ją mu na czo­ło. Płu­ca w prze­dziw­ny spo­sób za­czę­ły fil­tro­wać tlen z trud­no­ścią, jak gdy­by wła­śnie za­koń­czył bieg na set­kę z pręd­ko­ścią świa­tła. Po­tarł dło­nią wil­got­ny kark. Szu­kał w gło­wie spo­so­bu na prze­ka­za­nie in­for­ma­cji, któ­ra za chwi­lę po­sta­wi na nogi War­sza­wę i oko­li­ce.

Znie­cier­pli­wio­ny Ste­fa­niak wy­mie­nił zna­czą­ce spoj­rze­nie z asy­stu­ją­cym mu No­wa­kiem.

– Dok­to­rze, dłu­go ma pan za­miar mil­czeć? Ro­zu­miem, że sy­tu­acja nie jest ła­twa, ale prze­cią­ga­nie tej roz­mo­wy ni­ko­mu nie po­mo­że. Pan tu jest me­dycz­nym guru, ale nie trze­ba mieć dy­plo­mu, żeby wie­dzieć, jak od­zy­ska­na w spo­sób nie­prze­my­śla­ny wol­ność może wpły­nąć na psy­chi­kę pa­cjen­ta.

Gry­mas na twa­rzy Ma­cie­jew­skie­go wska­zy­wał na to, że sy­tu­acja jest jed­nak dużo bar­dziej skom­pli­ko­wa­na, niż wi­dzi to Ste­fa­niak.

– Ko­mi­sa­rzu! – Ar­tur wy­pu­ścił na­gro­ma­dzo­ne w płu­cach po­wie­trze, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad emo­cja­mi. – Wi­dzę, że nie do koń­ca od­ro­bił pan pra­cę do­mo­wą. La­so­ta jest na­szym go­ściem spe­cjal­nym. Za­pew­ne we­dług ofi­cjal­nych da­nych, ja­ki­mi pan dys­po­nu­je, zo­stał tu przy­sła­ny na le­cze­nie ze wzglę­du na znę­ca­nie się ze szcze­gól­nym okru­cień­stwem nad zwło­ka­mi, przy któ­rych pra­co­wał w za­kła­dzie po­grze­bo­wym. Z nie­ofi­cjal­nych in­for­ma­cji wiem na­to­miast, że jest to je­dy­nie wierz­cho­łek góry lo­do­wej, któ­ra się­ga dużo wy­żej niż pana wy­obraź­nia. Do­sta­li­śmy z War­sza­wy na­kaz prze­cho­wa­nia go do roz­pra­wy. Nikt inny nie chciał go wziąć. Był u nas na tym­cza­so­wej ob­ser­wa­cji i za dwa dni mie­li go od nas ode­brać. Jak panu się wy­da­je, dla­cze­go trzy­ma­łem go w za­mknię­tej celi, tak, aby nie miał kon­tak­tu z in­ny­mi pa­cjen­ta­mi? Dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny na dobę pod klu­czem. Nic to panu nie mówi? Jako po­li­cja po­win­ni­ście chy­ba mieć ta­kie in­for­ma­cje w ba­zie.

Ko­mi­sarz po­mi­nął ten ko­men­tarz mil­cze­niem.

– Dla­te­go też – cią­gnął da­lej Ar­tur – świet­nie zda­wał so­bie spra­wę z tego, że dzi­siej­sza noc jest jego ostat­nią szan­są przed za­pusz­ko­wa­niem na do­brych kil­ka albo na­wet kil­ka­na­ście lat. I mogę pana za­pew­nić, że wła­śnie z tego po­wo­du nie bę­dzie czuł się za­gu­bio­ny na tej, jak pan to ład­nie okre­ślił, od­zy­ska­nej wol­no­ści.

Po wy­rzu­ce­niu z sie­bie tych in­for­ma­cji dok­tor opadł na fo­tel i utkwił oczy w wi­szą­cym na ścia­nie dy­plo­mie wy­sta­wio­nym przez gdań­ską Aka­de­mię Me­dycz­ną. Czuł, jak ogar­nia go zwy­kły ludz­ki strach. Strach przed kon­se­kwen­cja­mi tego, co się wła­śnie sta­ło. W gło­wie prze­twa­rzał ob­ra­zy, któ­re nie da­wa­ły mu spo­ko­ju.

Od­kła­da­na przez Ste­fa­nia­ka tecz­ka z hi­sto­rią cho­ro­by La­so­ty ude­rzy­ła pla­sti­ko­wym kan­tem o biur­ko.

– Wy­glą­da za­tem na to, dok­to­rze, że mamy pro­blem więk­szy, niż pier­wot­nie za­kła­da­li­śmy. Po pierw­sze, mu­si­my usta­lić, jak do­szło do uciecz­ki. Czy ktoś mu w tym po­mógł i jaka jest pań­ska rola w tym ca­łym przed­sta­wie­niu. Pro­szę tak na mnie nie pa­trzeć, mu­si­my wziąć wszyst­kie oko­licz­no­ści pod uwa­gę. Mu­si­my wie­dzieć, kto i kie­dy kon­tro­lu­je noc­ne za­bez­pie­cze­nia w po­ko­jach tego typu pa­cjen­tów.

Za­nim or­dy­na­tor zdo­łał otwo­rzyć usta, roz­legł się od­głos kro­ków do­cho­dzą­cych z ko­ry­ta­rza. Drzwi ga­bi­ne­tu otwo­rzy­ły się i po­ka­za­ła się w nich nie­po­zor­na po­stać. Kry­mi­no­log Za­sę­pa, nie przy­wi­taw­szy się z Ma­cie­jew­skim, kiw­nął je­dy­nie gło­wą, po­ka­zu­jąc wyj­ście.

– Pa­no­wie, po­zwól­cie ze mną. Mu­szę wam po­ka­zać coś, co zna­la­złem w celi La­so­ty. To może być dla nas waż­na wska­zów­ka.

Cała trój­ka ru­szy­ła szyb­kim kro­kiem za Za­sę­pą. Jego bia­ły far­tuch uno­sił się w mia­ro­wym tem­pie po­ru­sza­ny wy­raź­nie wy­czu­wal­nym prze­cią­giem.

Plą­ta­ni­na wą­skich ko­ry­ta­rzy pro­wa­dzi­ła do spe­cjal­nie wy­dzie­lo­nej czę­ści szpi­ta­la, gdzie umiesz­cza­no pa­cjen­tów o wy­jąt­ko­wo groź­nych skłon­no­ściach. Utwo­rzo­ny na­pręd­ce od­dział S miał peł­nić rolę izo­lat­ki dla przy­pad­ków szcze­gól­nych, o któ­rych lu­dzie z obrzy­dze­niem, ale i pło­ną­cy­mi po­licz­ka­mi czy­ta­ją w ga­ze­tach, po­pi­ja­jąc po­ran­ną kawę. Mie­li tu swój azyl ma­so­chi­stycz­ni ły­siel­ce ob­li­zu­ją­cy się na wi­dok ma­ło­let­nich chłop­ców czy też no­to­rycz­ni drę­czy­cie­le wła­snych ma­tek. Trak­to­wa­no ich od­mien­nie od resz­ty miesz­kań­ców za­kła­du. Ich wyj­ścia na spa­cer były li­mi­to­wa­ne i z za­sa­dy od­by­wa­ły się w asy­ście ochro­ny. Osa­dze­ni w tej czę­ści blo­ku byli ra­czej uwa­ża­ni za po­spo­li­tych prze­stęp­ców niż za ty­po­wych pa­cjen­tów. Temu słu­ży­ły od­osob­nio­ne cele, na­zy­wa­ne tu ce­la­mi VIP-ów. Było ich czte­ry. Jed­na z nich dzi­siej­szej nocy opu­sto­sza­ła.

Za­sę­pa wszedł do po­miesz­cze­nia jako pierw­szy. Zbli­żył się do noc­nej szaf­ki po­kry­tej wy­tar­tą kra­cia­stą ce­ra­tą. Spraw­nym ru­chem wło­żył la­tek­so­wą rę­ka­wicz­kę i uniósł przy­kry­cie, uka­zu­jąc oczom zgro­ma­dzo­nych wy­ry­te w drew­nie ba­zgro­ły.

– Dok­to­rze, wi­dział pan to już wcze­śniej? – spy­tał Za­sę­pa.

Or­dy­na­tor pod­szedł ner­wo­wym kro­kiem do szaf­ki.

– Show­ti­me – prze­czy­tał na głos. – Mało ory­gi­nal­ne jak na taką ka­na­lię.

Oczy po­zo­sta­łej dwój­ki nadal wpa­try­wa­ły się w Ma­cie­jew­skie­go.

– Spo­dzie­wa­łem się tego, że nie odej­dzie bez ostat­nie­go sło­wa – do­dał krót­ko.

– Po co miał­by za­wra­cać so­bie gło­wę ja­ki­miś gry­zmo­ła­mi?

– Wie­dział, jaki mam do nie­go sto­su­nek. Zwy­kły ban­dy­ta. Nig­dy się z nim nie cac­ka­łem i miał mi to za złe. Spo­dzie­wał się, że będę go gła­skał po gło­wie i trak­to­wał po­błaż­li­wie, bo to szpi­tal, a nie wię­zie­nie.

– Psy­cho­pa­ta, któ­ry żąda rów­ne­go trak­to­wa­nia. – Ste­fa­niak nie­mal przy­ło­żył nos do wy­skro­ba­ne­go w drew­nie prze­sła­nia.

– Był wście­kły, gdy wsa­dzi­łem go do izo­lat­ki i za­mkną­łem na czte­ry spu­sty. Te­raz chce się za­ba­wić moim kosz­tem. Nie ma na co cze­kać, ko­niecz­na jest blo­ka­da dróg w pro­mie­niu kil­ku­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów. Naj­praw­do­po­dob­niej uciekł po pół­no­cy. Wte­dy wła­śnie ostat­ni straż­nik kon­tro­lu­je po­ko­je pa­cjen­tów. Nie było żad­nych zgło­szeń o nie­zgod­no­ściach w ich licz­bie, co ozna­cza, że La­so­ta był wte­dy jesz­cze w swo­im łóż­ku. Mu­sia­ło się to więc dziać mię­dzy pół­no­cą a czwar­tą rano, kie­dy do­sta­li­ście te­le­fon ze szpi­ta­la. Je­śli ucie­ka przez las pie­szo, nie po­wi­nien być da­lej niż dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów stąd. W ciem­no­ści czło­wiek po­ru­sza się znacz­nie wol­niej niż za dnia.

– Chy­ba nie jest pan aż tak na­iw­ny, żeby są­dzić, że nie wy­da­łem roz­ka­zu blo­ka­dy, za­nim wy­ko­na­łem te­le­fon do pana. – W gło­sie ko­mi­sa­rza wy­czu­wa­ło się po­bła­ża­nie. – Moi lu­dzie są na no­gach od dwóch go­dzin i prze­cze­su­ją oko­li­cę. Póki co na nic nie na­tra­fi­li­śmy, ale to tyl­ko kwe­stia cza­su. Wy­star­czy, aby­śmy spraw­dzi­li, gdzie miesz­ka jego ro­dzi­na, mat­ka, ko­chan­ka, a za­pew­niam, że na­mie­rzy­my tego pań­skie­go ulu­bień­ca. Pew­nie wpad­nie do domu na ja­jecz­ni­cę na bocz­ku, a my już bę­dzie­my na nie­go cze­kać z ob­rącz­ka­mi.

Ma­cie­jew­ski spoj­rzał wście­kłym wzro­kiem na Ste­fa­nia­ka. Ten czło­wiek chy­ba nie do koń­ca ro­zu­mie, co jest staw­ką w tej grze. Dla po­li­cji spra­wa uję­cia La­so­ty to tyl­ko ko­lej­na za­ba­wa w pod­cho­dy. Naj­wy­raź­niej chłop­cy nie mie­li do czy­nie­nia z wy­pusz­czo­ny­mi na wol­ność psy­cho­pa­ta­mi. Ostat­nie mie­sią­ce w za­kła­dzie tyl­ko za­ostrzy­ły mu ape­tyt. Te­raz ma wol­ne ręce i za­cznie swój pro­ce­der od nowa. Trze­ba być cał­ko­wi­cie po­zba­wio­nym wy­obraź­ni, aby lek­ce­wa­żyć sy­tu­ację.

Ar­tur wy­co­fał się na ko­ry­tarz. Nie wie­dzieć cze­mu ni­ko­mu nie przy­szło do gło­wy, aby za­bez­pie­czyć przed za­dep­ta­niem śla­dy znaj­du­ją­ce się na pod­ło­dze. Wzru­szył ra­mio­na­mi. Nic tu po nim.

– Je­że­li nie je­stem już do ni­cze­go po­trzeb­ny, wo­lał­bym wró­cić do swo­je­go ga­bi­ne­tu.

Ste­fa­niak mach­nął ręką, da­jąc znać, że do roz­mo­wy wró­cą, kie­dy tyl­ko skoń­czą oglę­dzi­ny celi.

Or­dy­na­tor szedł w sku­pie­niu, zbie­ra­jąc ko­ła­czą­ce się po gło­wie my­śli. Ner­wo­wo uśmiech­nął się do mi­ja­ją­cej go sa­lo­wej Wa­le­rii Kłys. Ko­bie­ta mimo za­awan­so­wa­ne­go wie­ku nie my­śla­ła na­wet o przej­ściu na za­słu­żo­ną eme­ry­tu­rę. Pra­ca w za­kła­dzie była je­dy­nym spo­so­bem na utrzy­ma­nie kon­tak­tu z ludź­mi, na­wet gdy­by mia­ło się to od­by­wać kosz­tem po­bo­le­wa­ją­ce­go krę­go­słu­pa i pro­ble­mów ze sta­wa­mi.

Wa­le­ria przy­sta­nę­ła i od­wró­ci­ła się za bie­gną­cym or­dy­na­to­rem.

– Skąd ten po­śpiech, dok­to­rze? Daw­no nie wi­dzia­łam pana w ta­kim sta­nie. Pew­nie zno­wu ja­kiś pa­cjent na­roz­ra­biał?

– Nie te­raz, pani Wa­le­rio. Pro­szę jak naj­szyb­ciej za­wo­łać do mo­je­go ga­bi­ne­tu dok­tor Dud­czak. Bar­dzo pil­nie.

– Jak pan so­bie ży­czy. Pani Dud­czak wła­śnie przy­je­cha­ła, wi­dzia­łam, jak par­ku­je przed bu­dyn­kiem.

Jak­by na za­wo­ła­nie z głę­bi ko­ry­ta­rza roz­le­gły się mia­ro­we kro­ki, po czym, ła­god­nie ko­ły­sząc bio­dra­mi, dok­tor Anna Dud­czak po­de­szła do wpa­trzo­nych w nią Ar­tu­ra i Wa­le­rii. Ziew­nę­ła prze­cią­gle i wy­cią­gnę­ła w kie­run­ku sa­lo­wej rękę z prze­wie­szo­nym przez ra­mię płasz­czem.

– Pani Wa­le­rio, bę­dzie pani tak miła i za­nie­sie płaszcz do szat­ni? Ja tyl­ko sko­czę po kawę i za­raz będę na po­ste­run­ku.

Ma­cie­jew­ski chwy­cił za ło­kieć sta­wia­ją­cą opór Annę i po­cią­gnął w stro­nę swo­je­go ga­bi­ne­tu. Usia­dła swo­bod­nie na rogu biur­ka i za­czę­ła ma­chać skrzy­żo­wa­ny­mi w kost­kach no­ga­mi. Ob­ser­wo­wa­ła mio­ta­ją­ce­go się po po­ko­ju Ar­tu­ra, cze­ka­jąc na dal­szy ciąg ak­cji.

– La­so­ta uciekł tej nocy.

Twarz Anny po­bla­dła. Wbi­ła oczy w or­dy­na­to­ra, na­iw­nie wie­rząc, że to, co przed chwi­lą usły­sza­ła, to je­dy­nie kiep­ski żart.

Nie do­cze­kaw­szy się spro­sto­wa­nia, zsu­nę­ła się z biur­ka i jak za­hip­no­ty­zo­wa­na po­de­szła do okna. Sta­ra­ła się opa­no­wać emo­cje, jed­nak Ar­tur do­sko­na­le wi­dział, jak pod cien­ką bluz­ką drę­twie­ją mię­śnie jej kar­ku.

– Stąd prze­cież nie ma uciecz­ki. Czy po­li­cja przej­rza­ła już za­pi­sy z mo­ni­to­rin­gu? Na mi­łość bo­ską, po­wiedz mi, że to nie­praw­da, że to ja­kaś cho­ler­na po­mył­ka!

– Nie ma mowy o po­mył­ce. Po­li­cja zbie­ra śla­dy z jego celi. Za­bra­li ta­śmy do przej­rze­nia. Po­in­for­mu­ją mnie, gdy tyl­ko coś na nich znaj­dą. Na tę chwi­lę tkwi­my w gów­nie po same uszy.

Pod okna szpi­ta­la za­je­cha­ła gra­na­to­wa fur­go­net­ka. Wy­sko­czy­ło z niej dwóch mło­dych męż­czyzn. Je­den z nich trzy­mał na ra­mie­niu ka­me­rę. Dru­gi, wy­cią­ga­jąc z po­krow­ca mi­kro­fon, biegł już w kie­run­ku głów­ne­go wyj­ścia.

– Tego mi jesz­cze bra­ko­wa­ło – wy­ce­dził przez zęby Ma­cie­jew­ski. – Kto był ta­kim idio­tą i po­wia­do­mił me­dia?! Ta spra­wa nie może wyjść poza mury szpi­ta­la.

Pod­niósł słu­chaw­kę i wy­stu­kał 210.

– Nie wpusz­czać ka­mer na te­ren bu­dyn­ku! Żad­nych roz­mów, żad­nych oświad­czeń!

Wście­kły trza­snął słu­chaw­ką o apa­rat. Usiadł za biur­kiem, cho­wa­jąc twarz w dło­niach.

Annę ogar­nę­ło współ­czu­cie dla tego za­zwy­czaj sil­ne­go męż­czy­zny, któ­ry te­raz wy­glą­dał ni­czym zra­nio­ne zwie­rzę.

Pa­trzy­ła na sku­lo­ne­go w so­bie Ar­tu­ra, jak pa­trzy się na ko­goś, kto chy­bo­cze się nad prze­pa­ścią z za­wią­za­ny­mi przez chi­cho­czą­cy los ocza­mi.

Za­wie­si­ła wzrok na sto­ją­cym na biur­ku ka­len­da­rzu z za­kre­ślo­ny­mi na czer­wo­no da­ta­mi. Przy­po­mi­na­ły o pla­no­wa­nym zjeź­dzie psy­chia­trów, na któ­ry Ar­tur tak cze­kał od wie­lu mie­się­cy. Dzi­siej­szy in­cy­dent może go za­bić, po­zba­wić au­to­ry­te­tu, na któ­ry pra­co­wał od tylu lat. Strach przed uja­da­niem me­diów za­czął już w jego gło­wie zbie­rać żni­wo.

Wy­cią­gnę­ła rękę z za­mia­rem po­gła­ska­nia go po ra­mie­niu, ale ode­pchnął ją gwał­tow­nym ru­chem. Cof­nę­ła się za­sko­czo­na.

– Anno, obo­je wie­my, co się może stać, kie­dy on jest na wol­no­ści. Trze­ba go jak naj­szyb­ciej po­wstrzy­mać i dla­te­go mu­szę cię pro­sić o po­moc. By­łaś z nim naj­bli­żej i naj­le­piej z nas wszyst­kich znasz pod­ło­że jego pa­to­lo­gicz­nych za­bu­rzeń. Po­dej­rze­wam, że ofi­cjal­ne wpi­sy w ak­tach pa­cjen­tów nie są kom­plet­ne i że masz swo­je pry­wat­ne no­tat­ki ze spo­tkań i ba­dań, ja­kie prze­pro­wa­dza­łaś w cią­gu ostat­nich ty­go­dni. Mam ra­cję?

Dok­tor Dud­czak prze­chy­li­ła na bok gło­wę i lek­ko przy­mknę­ła oczy.

– Je­śli tyl­ko te za­pi­ski mogą ci w czymś po­móc…

– Przy­nieś je do mnie jak naj­szyb­ciej. Każ­da mi­nu­ta jest cen­na. Mu­si­my prze­świe­tlić jego ży­cie i to, cze­go do­pusz­czał się, za­nim tra­fił do na­sze­go ośrod­ka. Po­trze­bu­je­my ja­kie­goś punk­tu za­cze­pie­nia.

Anna opu­ści­ła po­kój. Ma­cie­jew­ski wło­żył ręce do kie­sze­ni spodni, ła­piąc ukrad­kiem w lu­strze swe od­bi­cie, któ­re­go nie­mal nie roz­po­znał. Ten ra­nek był naj­bar­dziej upior­nym w jego pięt­na­sto­let­niej ka­rie­rze. Miał wra­że­nie, że to, co się dzi­siaj dzie­je, to mo­tyw ja­kie­goś sce­na­riu­sza z bo­ha­te­rem wkra­cza­ją­cym na ring, na któ­rym nig­dy wcze­śniej nie wal­czył. Że prze­ciw­nik, choć do­brze mu zna­ny, nie bę­dzie grał we­dług żad­nych re­guł. Tych re­guł po pro­stu nie ma. A  on musi zro­bić wszyst­ko, żeby być o pół kro­ku przed nim. In­a­czej zo­sta­nie zje­dzo­ny żyw­cem.

Ha­łas do­cho­dzą­cy z dzie­dziń­ca skie­ro­wał jego kro­ki ku oknu. Pchnął ręką drew­nia­ną ramę i wyj­rzał na ze­wnątrz.

Obok gra­na­to­wej fur­go­net­ki sta­ły już dwie inne, a wy­ma­chu­ją­cy rę­ka­mi dzien­ni­ka­rze pró­bo­wa­li ko­men­to­wać strzę­py in­for­ma­cji wy­rwa­ne od żąd­ne­go roz­gło­su per­so­ne­lu. Ka­me­rzy­ści omia­ta­li szkla­nym okiem ka­me­ry oko­li­cę, ro­biąc co chwi­lę zbli­że­nia na za­kra­to­wa­ne okna celi, któ­ra opu­sto­sza­ła dzi­siej­szej nocy. Asy­stu­ją­cy im ko­men­ta­to­rzy z nie­skry­wa­nym pod­nie­ce­niem w gło­sie pod­sy­ca­li te­mat, za­da­jąc nie­ustan­nie py­ta­nie, jak moż­li­wa jest uciecz­ka z tak do­brze strze­żo­ne­go ośrod­ka i jak za­cho­wa­ją się wła­dze szpi­ta­la w tej skan­da­licz­nej sy­tu­acji.

Znie­sma­czo­ny tym wi­do­kiem Ma­cie­jew­ski już chciał cof­nąć się w głąb po­ko­ju, kie­dy w ostat­niej chwi­li ja­kiś wścib­ski fo­to­re­por­ter zdą­żył zro­bić mu zdję­cie. Tego jesz­cze bra­ko­wa­ło! Oczy­ma du­szy wi­dział sie­bie na pierw­szych stro­nach ga­zet, któ­re krzy­cza­ły na­głów­ka­mi: „Spek­ta­ku­lar­na uciecz­ka psy­cho­pa­ty!”, „Pa­cjent prze­chy­trzył or­dy­na­to­ra!”, „Czyż­by or­dy­na­tor Ma­cie­jew­ski nie pa­no­wał nad swy­mi pod­opiecz­ny­mi?”. Te pi­sma­ki go­to­we są znisz­czyć mu ka­rie­rę, wy­pusz­cza­jąc kil­ka pod­łych ar­ty­ku­łów.

Upo­ko­rze­nie mie­sza­ło się z wście­kło­ścią. Tyl­ko spo­koj­nie, pa­ni­ka nie na­le­ży do naj­lep­szych do­rad­ców. Może po­wi­nien gdzieś w ci­szy prze­cze­kać ten skan­dal, aż po­li­cja znaj­dzie zbie­ga. Gdy­by tyl­ko su­mie­nie tak moc­no nie gry­zło, moż­na by uda­wać, że to nie jego wina.

Trze­ba prze­trwać ten cho­ler­ny dzień, uspo­ko­ić się i za­cząć dzia­łać.

Się­gnął po pacz­kę marl­bo­ro i oparł się o biur­ko. Dwa ostat­nie pa­pie­ro­sy. Żół­ty pło­mień za­pal­nicz­ki roz­pa­lił koń­ców­kę bi­buł­ki. Dym za­wi­ro­wał w płu­cach i wol­ną smuż­ką wy­do­był się z ust. Mo­cu­jąc się z sa­mym sobą, Ar­tur na chwi­lę skie­ro­wał my­śli na inny tor.

Anna. Była głę­bo­ko skry­wa­ną na­mięt­no­ścią, któ­ra nie­spo­dzie­wa­nie za­czę­ła prze­ista­czać się w sil­niej­sze uczu­cie. Bał się roz­cza­ro­wań po ostat­nich przej­ściach z ko­bie­ta­mi, nie chciał znów cier­pieć. Pan­cerz ochron­ny, jaki sam na sie­bie na­rzu­cił, miał go sku­tecz­nie osła­niać przed ko­lej­ny­mi po­ry­wa­mi ser­ca. Jed­nak Anna była inna. Nie tyl­ko pięk­na i po­cią­ga­ją­ca, ale też głę­bo­ko za­an­ga­żo­wa­na w spra­wę ośrod­ka. I, jak mu się wy­da­wa­ło, chy­ba też mia­ła do nie­go sła­bość. Do­brze, że jest, po­my­ślał, wra­ca­jąc do rze­czy­wi­sto­ści, ale cze­mu tak dłu­go nie wra­ca?

Pew­nie szar­pie się z ja­kąś za­cię­tą szu­fla­dą lub kart­ku­je akta La­so­ty. Przy­du­sił nie­do­pa­łek i skie­ro­wał się w stro­nę drzwi.

Ga­bi­net Anny mie­ścił się pię­tro ni­żej. Ar­tur ostroż­nie, uni­ka­jąc cie­kaw­skich spoj­rzeń per­so­ne­lu, prze­mknął się scho­da­mi na pierw­szy po­ziom. Tam, nie­za­cze­pia­ny przez ni­ko­go, z lek­ko schy­lo­ną gło­wą sta­nął przed drzwia­mi z ta­blicz­ką ze sta­ran­nie wy­gra­we­ro­wa­nym na­pi­sem „Dr Anna Dud­czak”. Wy­su­nął rękę, aby za­pu­kać, ale drzwi były uchy­lo­ne. Pchnął je lek­ko i zo­ba­czył sie­dzą­cą ty­łem Annę, lek­ko zgar­bio­ną nad bla­tem swo­je­go biur­ka.

– Anno, uda­ło ci się zna­leźć to, o co pro­si­łem?

Nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, pod­szedł kil­ka kro­ków bli­żej, my­śląc, że nie do­sły­sza­ła jego py­ta­nia.

– Anno…?

Ob­ró­cił fo­tel, na któ­rym sie­dzia­ła. Ko­bie­ta nadal nie re­ago­wa­ła. Jej ręce były skrę­po­wa­ne. Sine nad­garst­ki unie­ru­cho­mio­ne ta­śmą kle­ją­cą zo­sta­ły przy­twier­dzo­ne do pod­ło­kiet­ni­ków. Wło­sy mia­ła w nie­ła­dzie, po jej twa­rzy spły­wa­ły łzy po­mie­sza­ne z roz­ma­za­nym tu­szem do rzęs.

Ci­szę pa­nu­ją­cą w ga­bi­ne­cie prze­ry­wał sko­wyt wy­do­by­wa­ją­cy się z po­ka­le­czo­nych ust. Rzut oka wy­star­czył, aby zro­zu­mieć, że ję­zyk zo­stał w po­ło­wie wy­cię­ty. Anna ostat­kiem sił po­ły­ka­ła wy­pły­wa­ją­cą z otwar­tej rany krew, uni­ka­jąc udła­wie­nia.

Ar­tur czuł, jak ugi­na­ją się pod nim nogi. Roz­dy­go­ta­ny chwy­cił le­żą­cy na sto­le no­żyk do li­stów i roz­ciął ta­śmę, oswa­ba­dza­jąc ręce Anny. Jej omdla­łe dło­nie ude­rzy­ły o sie­dzi­sko fo­te­la.

Chwy­cił ją za ra­mio­na, pró­bu­jąc po­sta­wić, jed­nak Anna ru­nę­ła na pod­ło­gę, cał­ko­wi­cie tra­cąc przy­tom­ność. Spod od­chy­lo­nej spód­ni­cy wy­sta­wa­ły zma­sa­kro­wa­ne ko­la­na.

Ser­ce Ar­tu­ra sta­nę­ło na mo­ment, by po chwi­li bić sto razy szyb­ciej i moc­niej. Chwy­cił Annę na ręce i biegł z nią plą­ta­ni­ną ko­ry­ta­rzy do czę­ści szpi­tal­nej ośrod­ka.

Nig­dy do­tąd nie czuł w so­bie ta­kiej siły i tak wiel­kiej de­spe­ra­cji, aby po­mścić czy­jąś krzyw­dę. Te­raz pa­trzył na ko­cha­ną ko­bie­tę, w ni­czym nie­przy­po­mi­na­ją­cą tej po­wab­nej i słod­kiej isto­ty, któ­rą była jesz­cze go­dzi­nę temu. Wszyst­ko, na czym mu do tej pory za­le­ża­ło, prze­sta­ło mieć ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Kli­ni­ka, on sam, wszyst­ko stra­ci­ło sens. W gło­wie ko­ła­ta­ła mu tyl­ko jed­na myśl – do­paść tego su­kin­sy­na, za­nim za­cznie zbie­rać dal­sze żni­wo. To nie po­win­no być trud­ne, nadal musi znaj­do­wać się na te­re­nie Świę­te­go An­to­nie­go.

2.

CZWAR­TEK

Fry­de­ryk Sowa do­pił ostat­ni łyk po­ran­nej kawy, po czym otarł wierz­chem dło­ni wil­got­ne usta. Wła­śnie miał się­gnąć po pi­lo­ta od te­le­wi­zo­ra, aby obej­rzeć po­ran­ną po­wtór­kę tur­nie­ju sza­cho­we­go, gdy usły­szał dźwięk ude­rze­nia ga­ze­tą o drzwi pro­wa­dzą­ce na nie­wiel­ki ga­nek.

– Ele­ono­ro! O ile się nie mylę, to li­sto­nosz pod­rzu­cił nam wła­śnie „Głos Mia­sta”. Mo­gła­byś mi po­dać?

Przez dłuż­szą chwi­lę w domu pa­no­wa­ła ci­sza, jed­nak po paru se­kun­dach do­biegł go głos do­cho­dzą­cy z piw­ni­cy.

– Idę, już idę. Tyl­ko otrze­pię miał z bu­tów, bo na­nio­sę na dy­wan.

Fry­de­ryk oże­nił się z Ele­ono­rą czter­dzie­ści lat temu, bar­dziej z roz­sąd­ku niż z wiel­kiej mi­ło­ści. Wy­ma­ga­ły tego oko­licz­no­ści, w tam­tych cza­sach sy­tu­acja pan­ny w cią­ży nie na­le­ża­ła do naj­lep­szych. Do tego na­ci­ski ro­dzi­ny nie da­wa­ły mu wy­bo­ru co do pod­ję­cia in­nej de­cy­zji.

Mimo po­cząt­ko­wych obaw ro­dzi­ców mał­żeń­stwo oka­za­ło się zgod­ne. Przy­najm­niej na ta­kie wy­glą­da­ło. Ele­ono­ra pod­po­rząd­ko­wa­ła się cał­ko­wi­cie wy­ma­ga­ją­ce­mu cha­rak­te­ro­wi męża i la­ta­mi, za­ci­ska­jąc zęby, zno­si­ła jego uwa­gi na te­mat nie­uprzej­mych są­sia­dów, ich krzy­czą­cych dzie­ci i psów za­ła­twia­ją­cych się na oko­licz­nych traw­ni­kach. Fry­de­ryk nie przy­jaź­nił się z ni­kim. Co wię­cej, ce­lo­wo nie szu­kał zna­jo­mo­ści, do­pa­tru­jąc się w tym sa­mych pro­ble­mów.

Jej na­to­miast bra­ko­wa­ło plo­tek przy ka­wie, któ­re mo­gła­by wy­mie­niać z są­siad­ka­mi, słu­cha­jąc przy oka­zji opo­wie­ści o dzie­ciach czy wnu­kach. Za­nim mąż prze­szedł na eme­ry­tu­rę, Ele­ono­ra, bę­dą­ca całe ży­cie go­spo­dy­nią do­mo­wą, czę­sto spę­dza­ła przed­po­łu­dnia z są­siad­ka­mi. Po­zwa­la­ła so­bie na to je­dy­nie wte­dy, gdy Fry­de­ryk był w pra­cy. Ukry­wa­ła przed nim swo­je przy­jaź­nie, uni­ka­jąc tym sa­mym ko­lej­nych spięć w domu. Nie po­chwa­lał tego spo­so­bu mar­no­tra­wie­nia cza­su z byle kim i na byle czym.

Wy­tarł­szy do­kład­nie kap­cie z czar­ne­go pyłu, lek­ko uty­ka­jąc na pra­wą nogę, su­nę­ła w stro­nę przed­po­ko­ju. Gór­ny za­mek od­blo­ko­wał drzwi, któ­re z ci­chym jęk­nię­ciem uchy­li­ły się do we­wnątrz. Schy­li­ła się i pod­nio­sła ga­ze­tę z wy­cie­racz­ki. Zer­k­nę­ła na za­snu­te chmu­ra­mi nie­bo i mruk­nę­ła pod no­sem: „Znów za­po­wia­da się na deszcz”, po czym do­kład­nie do­ci­snę­ła klam­kę.

– Chy­ba li­sto­nosz przez po­mył­kę rzu­cił nam dwa eg­zem­pla­rze, nie bę­dzie mu się zga­dzać po prze­li­cze­niu. Każ­de z nas bę­dzie mia­ło dziś swo­ją ga­ze­tę.

Po chwi­li mał­żon­ko­wie sie­dzie­li na­prze­ciw­ko sie­bie, prze­glą­da­jąc na­głów­ki ar­ty­ku­łów. Ele­ono­ra za­trzy­ma­ła się przy jed­nym z ty­tu­łów. Przy­mru­ży­ła oczy, jed­nak li­te­ry nadal zle­wa­ły się w nie­wy­raź­ną pla­mę. Ści­ska­jąc w ręku ga­ze­tę, ru­szy­ła do kuch­ni w po­szu­ki­wa­niu oku­la­rów. Od­kła­da­nie ich za­wsze na to samo miej­sce, tuż przy po­jem­ni­ku na her­ba­tę, zda­ło eg­za­min. Spraw­nym ru­chem za­ło­ży­ła je na nos. Jesz­cze raz prze­czy­ta­ła ty­tuł ar­ty­ku­łu, po czym spoj­rza­ła na za­miesz­czo­ne pod nim zdję­cia.

Czu­ła, że robi jej się dziw­nie go­rą­co w oko­li­cach ser­ca. Osu­nę­ła się na ku­chen­ne krze­sło.

Każ­dej nocy, za­sy­pia­jąc, Ju­lia Kra­wiec ma­rzy­ła, żeby wy­pro­wa­dzić się z tej dziu­ry. Od dzie­ciń­stwa miesz­ka­ła w War­sza­wie, a te­raz wy­lą­do­wa­ła z małą dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów od mia­sta. Wszyst­ko za­czę­ło się psuć już rok po ślu­bie. Da­niel sta­rał się za wszel­ką cenę zo­stać wzię­tym ar­chi­tek­tem, za­ry­wał noce i ha­ro­wał za pół dar­mo, aby utrzy­mać zle­ce­nia.

Od­da­la­li się od sie­bie co­raz bar­dziej, aż wresz­cie ich mał­żeń­stwo za­czę­ło być fik­cją. Mąż bar­dzo szyb­ko stwier­dził, że jego ka­rie­ra jest naj­waż­niej­sza i że tak na­praw­dę każ­da go­dzi­na spę­dzo­na poza biu­rem pro­jek­to­wym jest cza­sem stra­co­nym.

Dla Ju­lii bab­skie wie­czo­ry or­ga­ni­zo­wa­ne na­pręd­ce z dziew­czy­na­mi ze szko­ły po­li­cyj­nej prze­sta­ły być w pew­nym mo­men­cie za­baw­ne. Za­mie­ni­ła je na sa­mot­ność w czte­rech ścia­nach i noc­ne ślę­cze­nie nad pod­ręcz­ni­ka­mi. Da­niel na­wet nie za­uwa­żył, jak z wy­róż­nie­niem ukoń­czy­ła szko­łę po­li­cyj­ną i awan­so­wa­ła na ofi­ce­ra śled­cze­go.

To, że nikt na po­cząt­ku nie trak­to­wał jej po­waż­nie, do­pro­wa­dza­ło ją do sza­łu. Dla kum­pli z pra­cy była ład­niut­ką la­lu­nią, przez co jej wia­ry­god­ność była bli­ska zeru. Fi­li­gra­no­wa bru­net­ka, na któ­rą moż­na z przy­jem­no­ścią po­pa­trzeć, i na tym ko­niec, tak ją od­bie­ra­li. Nie wie­rzy­li wła­snym uszom, gdy szef po­wie­rzył jej spra­wę, nad któ­rej roz­wią­za­niem sie­dzia­ła eki­pa sto­łecz­nych eks­per­tów, nie mo­gąc wyjść z im­pa­su.

Mie­sią­ca­mi pra­co­wa­ła nad od­na­le­zie­niem cór­ki prze­my­słow­ca, któ­ry sprze­dał dziew­czy­nę do Nie­miec za in­trat­ne kon­tak­ty w bran­ży. Par­szy­wy su­kin­syn. Spra­wa była nie do ugry­zie­nia. Gdy prze­bi­ja­ła się przez be­to­no­wą ścia­nę biz­ne­su i po­li­ty­ki, nie wie­rzo­no, że da radę. Prze­my­słow­ca po­sa­dzo­no, ale kurz po afe­rze uno­sił się jesz­cze dłu­go nad mia­stem. Ak­cje Ju­lii w po­li­cyj­nym ran­kin­gu na­tych­miast sko­czy­ły do góry.

Za szyb­ko zdo­by­tą ka­rie­rę Ju­lia za­pła­ci­ła jed­nak wy­gó­ro­wa­ną cenę. Po raz ko­lej­ny po­czu­ła go­rycz sa­mot­no­ści. I wte­dy za­czę­ło się to, o czym te­raz musi za­po­mnieć.

Od tam­tej pory mi­nę­ły czte­ry lata.

Sie­dzia­ła na dmu­cha­nym ma­te­ra­cu w swo­im trzy­dzie­sto­pię­cio­me­tro­wym miesz­ka­niu na siód­mym pię­trze osie­dlo­we­go wie­żow­ca. W domu pa­no­wa­ła ci­sza. Wresz­cie ci­sza.

Ze­gar u są­sia­dów wy­bi­jał peł­ną go­dzi­nę. Spoj­rza­ła na swój ze­ga­rek. Pół­noc. Dźwi­gnę­ła się z ku­cek, po­trą­ca­jąc ku­bek z nie­do­pi­tą kawą. Brą­zo­wa pla­ma roz­la­ła się po pod­ło­dze. Pa­trzy­ła obo­jęt­nym wzro­kiem, jak pod­cho­dzi pod tek­tu­ro­we kar­to­ny, któ­re od kil­ku dni sta­ły po­środ­ku po­ko­ju. Wpa­ko­wa­ła w nie tony ksią­żek, ubrań, mniej lub bar­dziej wy­god­nych bu­tów oraz nie­licz­ne pa­miąt­ki. Głów­nie sta­re fo­to­gra­fie, na któ­rych ra­zem z Da­nie­lem uśmie­cha­li się do sie­bie czu­le. Spa­li je w pie­cu przy naj­bliż­szej oka­zji.

Te­raz trze­ba za­cząć wszyst­ko od nowa. Za­mknąć za sobą ostat­ni roz­dział i nig­dy do nie­go nie wra­cać.

Po ci­chu zaj­rza­ła do ma­lut­kiej klit­ki za ścia­ną, gdzie tak­że sta­ły kar­to­ny. Po­de­szła do łóż­ka, w któ­rym na­kry­ta koł­drą w mysz­ki spa­ła Syl­wia. Uśmiech­nę­ła się na wi­dok słod­kiej buzi dziec­ka. Od­kąd mała skoń­czy­ła pięć lat, sta­ła się bar­dziej cho­ro­wi­ta. To do­brze, że dziś od­dy­cha spo­koj­nie. Ju­lia po­gła­ska­ła ją po skro­niach i zga­si­ła noc­ną lamp­kę. Za­mknę­ła za sobą drzwi naj­ci­szej, jak to było moż­li­we.

Ju­tro już na pew­no weź­mie się do roz­pa­ko­wy­wa­nia kar­to­nów, dziec­ko musi czuć się bez­piecz­nie. Wy­star­czy, że tak bar­dzo prze­ży­ła roz­wód ro­dzi­ców i wy­pro­wadz­kę do tego okrop­ne­go miej­sca. Czas roz­po­cząć pro­jekt Nowe Ży­cie. Tyl­ko we dwie, Ju­lia i Syl­wia.