Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z podwarszawskiej kliniki psychiatrycznej ucieka groźny psychopata. Dwa dni później zostaje brutalnie zamordowana jedna z lekarek. Dochodzenie prowadzi bezkompromisowa detektyw Julia Krawiec, samotna matka z problemami. W miarę upływu czasu śledztwo zatacza coraz szersze kręgi. Julia musi przedrzeć się przez labirynt kłamstw i niechęć ludzi, żeby dotrzeć do prawdy.
Na jaw zaczynają wychodzić tajemnice skrywane latami przez pacjentów i pracowników kliniki. Tymczasem bez śladu znika córka Julii. Czy obie sprawy coś łączy? Julia zrobi wszystko, żeby ocalić własne dziecko...
Kiedy pojawia się pisarski talent, należy to nagłośnić. Mówię więc głośno i wyraźnie: Marta Zaborowska, autorka Uśpienia, jest wielkim talentem i nadzieją polskiego kryminału. Nic dziwnego, że trafiła do prestiżowej Czarnej Serii. Wielbiciele gatunku znajdą w Uśpieniu mroczną tajemnicę, świetnie wykreowany nastrój, nieustraszoną panią detektyw (z problemami), zaskakujące zwroty akcji, i do samego końca zastanawiać się będą, kto jest zabójcą, a kto tak naprawdę ofiarą. W tej powieści zagadka goni zagadkę, sekret kryje się za sekretem, nic nie jest tym, czym się wydaje. Uważaj! Jeżeli zaczniesz czytać, nie odłożysz tej książki, dopóki jej nie przeczytasz.
Jakub Winiarski, pisarz, nauczyciel pisania, redaktor naczelny „Nowej Fantastyki”
Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog, zawodowo związana z jedną z międzynarodowych instytucji finansowych. Uśpienie jest jej debiutancką powieścią. Autorka pracuje obecnie nad kolejną książką z bezkompromisową detektyw Julią Krawiec w roli głównej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 573
Redakcja
Beata Kołodziejska
Projekt okładki
Magdalena Zawadzka Aureusart
Zdjęcie na okładce
WIN-Initiative/Getty Images/Flash Press Media
Korekta
Ewa Jastrun
Maciej Korbasiński
DTP
Maria Kowalewska
Text © copyright by Marta Zaborowska
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2013
Wydanie I
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).
Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
ISBN 978-83-7554-717-7
ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawae-mail: [email protected]ł handlowy: tel. (22) 616 29 36; faks (22) 433 51 51Zapraszamy do naszego sklepu internetowego:www.czarnaowca.pl
Skład wersji elektronicznej:Virtualo Sp. z o.o.
Córce i Mężowi
Czarna ziemia, czarny krzyż
Powiedz panno, gdzie ty śpisz
Śpię na górze przy figurzeTam gdzie rosną złote różeTam gdzie bór, tam gdzie lasNie ma mnie, nie ma was.
(na podstawie dziecięcej wyliczanki)
Ciąg powietrza spod drzwi smagał ją po nagich nogach. Podkurczyła kolana pod brodę i naciągnęła na nie nocną koszulę. Patrzyła spod rzęs na stojącą na podłodze butelkę wypełnioną do połowy przezroczystym płynem. Serce zaczęło jej bić mocniej na myśl, że znów poczuje ten gorzki smak.
Podsunęła się bliżej, rozgrzane kąpielą udo dotknęło zimnej posadzki. Wzięła do ręki butelkę i wolnym ruchem odkręciła nakrętkę.
Zbliżyła usta do szklanej szyjki. Przymknęła oczy. Wypije tylko kilka łyków i potem o wszystkim zapomni. Znowu będzie dobrze, choćby ta ułuda miała trwać tylko krótką chwilę. Teraz wystarczy przechylić butelkę, tak jak zwykle.
Jej oddech przyspieszył. Kropla zimnego potu potoczyła się od skroni i zniknęła w zagłębieniu szyi. Potarła ręką czoło.
Nie zrobi tego. Nie po tym, co przeszła. Drugi raz nie da utopić się w tym samym szambie. Raz już straciła swoje życie. A tak naprawdę straciła je dwukrotnie. Za pierwszym razem, oddając odznakę na, jak to się zgrabnie wyraził szef, czas bliżej nieokreślony, a drugi, podpisując papiery rozwodowe. Od tego momentu minęło sporo czasu. Nic jej już nie łączy z tamtą dziewczyną wyciąganą nad ranem z lokali przez kumpli z pracy.
Dziś jest już po właściwej stronie. Lekkie drgania mięśni na widok alkoholu nie są w stanie jej złamać. Nie dopuści, aby to świństwo znów wywróciło jej życie do góry nogami. Zaraz wstanie i wyleje wszystko tam, gdzie jego miejsce.
Jeszcze tylko raz spróbuje. Ostatni. Aby utwierdzić się, że to nie dla niej. Dla pewności.
Poczuła na ustach dotyk chłodnego szkła, odchyliła do tyłu głowę.
Ocknęła się na odgłos cichego pukania. Zza drzwi dochodził cienki głosik córki. Szarpnęły nią konwulsje. Podczołgała się do sedesu i zwróciła zawartość żołądka. Nawoływanie dziecka ustało. Z przedpokoju dochodziło szuranie kapci małej, wracającej do sypialni.
Zatkała dłonią usta, dławiąc rosnący w gardle płacz. Zwinęła się na podłodze, obiecując, że to był jej ostatni raz.
Naprawdę.
ŚRODA
Wyświetlacz zegarka pokazywał czwartą zero siedem, gdy ciszę przerwało natrętne brzęczenie. Artur Maciejewski przekręcił się na bok, po czym wyciągnął rękę, próbując namacać palcami leżącą na podłodze nokię. Nie otwierając oczu, przyłożył aparat do ucha.
– Mówi komisarz Stefaniak z komendy głównej. Czy rozmawiam z doktorem Maciejewskim?
Artur usiadł na łóżku i zapalił nocną lampkę.
– O co chodzi? Czy pan wie, która jest godzina?
– Kilka minut temu wpłynęło do nas zgłoszenie z pańskiego szpitala. Wygląda na to, że jeden z pacjentów zbiegł dzisiejszej nocy. Proszę stawić się w ośrodku jak najszybciej, nasi ludzie już tam jadą.
– Znacie nazwisko tego pacjenta?
Wyłapane skrawki rozmowy po drugiej stronie słuchawki nie wróżyły niczego dobrego.
– Sądzę, że będzie lepiej, jeśli porozmawiamy na miejscu.
Maciejewskiego ogarnęło nieprzyjemne uczucie. Takie samo jak wtedy, gdy usłyszał głos Niny tłumaczącej mętnie, że ma mu coś ważnego do przekazania. Następnego dnia znalazł w skrzynce na listy komplet kluczy od swego mieszkania.
Dźwignął się z łóżka i poszedł do łazienki. Zimna woda podziałała ożywczo na zmęczone oczy. Mózg zaczynał pracować na przyspieszonych obrotach.
Ucieczka ze strzeżonego zakładu? Albo to głupi żart, albo doszło do tragedii. Te przeklęte trefne zamki miały być wymieniane w pokojach dziś po południu. Pewnie jakiś gówniarz z obsługi wygadał się, że podważenie zapadki z lewej strony zwalnia zamek. Zatrudnianie tych gnojków na praktyki tak właśnie musiało się skończyć. Za paczkę fajek dadzą wynieść pół szpitala i jeszcze pomogą złodziejom ładować towar.
Wciągnął spodnie od garnituru i narzucił na ramiona marynarkę. Biały T-shirt służący tej nocy za piżamę pozostał na grzbiecie. W kieszeni zabrzęczały klucze od srebrnego audi. Zajrzał jeszcze do kuchni. Wczorajsza kawa miała posmak brudnej ścierki, wypluł ją do zlewu i przepłukał usta kranówką.
Droga do zakładu zajmowała mu nie więcej niż kwadrans. Za każdym razem, gdy mijał granice miasta, miał wrażenie, że wyjeżdża na swoją prywatną misję ratowania świata. To, że stał się specjalistą w dziedzinie psychiatrii, nie przyniosło mu bynajmniej poklasku wśród rodziny. Woleli go widzieć jako uznanego kardiologa czy choćby pediatrę. Tradycja w końcu do czegoś zobowiązuje. Ale psychiatra?
Gdy dwa lata temu otrzymał propozycję pracy w ośrodku imienia Świętego Antoniego, nie wahał się ani minuty. Na taką okazję czekał, odkąd ukończył studia. Koniec z błąkaniem się po niedofinansowanych państwowych szpitalach. Teraz mógł wypłynąć na szersze wody. W głębi ducha czuł się szczęściarzem, przynajmniej to jedno mu w życiu wyszło.
Szosa zmieniła się w żwirową drogę, skręcając tuż przed lasem. Jego część wygospodarowano niegdyś na potrzeby ośrodka. Takiego widoku ze szpitalnych okien mógł pozazdrościć niejeden ośrodek SPA.
Jego uszu dobiegło wycie policyjnych syren. Ściszył radio i uchylił okno. Chłód listopadowego poranka przebiegł mu po karku.
Zaparkował tuż za bramą wjazdową. W stronę audi raźnym krokiem szedł krępy funkcjonariusz, który kończył właśnie wydawać rozkazy przez krótkofalówkę.
– To z panem miałem przyjemność rozmawiać przez telefon?
– Zgadza się. Jak wygląda sytuacja? – Artur lekko docisnął drzwi auta.
– Mamy już przygotowane akta tego pacjenta. Zaraz wszystkiego się pan dowie.
Maciejewski nerwowo potarł dłonią usta. Nadal trudno mu było uwierzyć w to, co się stało. Ustawione rzędem trzy wozy policyjne odbierały jednak nadzieję na pomyłkę.
Komisarz Stefaniak przerzucał kartki miniaturowego notatnika.
– Przyjrzeliśmy się zamkom. Nie widać śladu piłowania ani wyważania. Wygląda na to, że ktoś mu to zadanie ułatwił. Musiał mieć wspólnika tu, wewnątrz. Nie ma raczej mowy o działaniu w pojedynkę.
Artur wskazał ręką budynek szpitala, dyskretnie sugerując zmianę miejsca rozmowy.
– Wejdźmy do środka. Nie potrzebuję tu żadnej sensacji.
Nie czekając na reakcję komisarza, skierował się w stronę głównego wejścia.
Stefaniak ruszył za nim, z zazdrością obserwując jego wyprostowaną, lekko muskularną sylwetkę. Tak młodego ordynatora jeszcze nie widział. Zdecydowanie różnił się od podstarzałych, wyłysiałych doktorków, jakich spotykał do tej pory. Ten szczęściarz niewątpliwie był obiektem westchnień żeńskiej części personelu. Na dodatek pewny siebie i sprawiający wrażenie opanowanego. To nawet dobrze. Nie ma to jak współpracować z konkretnym gościem.
Do głównych drzwi prowadziła prosta, ułożona z kostki brukowej ścieżka. Ktokolwiek z niej korzystał, błogosławił kamieniarza za jej funkcjonalność. Żadnych zbędnych zawijasów i udziwnień.
Komisarz Stefaniak ogarnął wzrokiem gmach ośrodka. Budynek wyglądał na nowoczesny i dobrze dofinansowany. Składał się z dwóch bloków połączonych ze sobą betonową plombą, którą tylko gdzieniegdzie przeszklono w celu monitorowania przylegającego do budynku spacerniaka.
– Piękny obiekt. Robi wrażenie. – Komisarz wyraził uznanie, kiwając głową.
– Jeszcze dwa lata temu był to zwykły szpital. Ale jak to ze szpitalami bywa, nie wytrzymał próby czasu. Widzi pan ten oddzielony murem pojedynczy pas okien? – Artur wysunął szyję z kołnierza, wskazując ledwo widoczną zza drzew ścianę. – Pozwolono zatrzymać nam jedynie mały oddział dla tak zwanych nagłych przypadków. Zwolniono większość z ówczesnego personelu, wysiedlono poprzednich pacjentów, a na ich miejsce sprowadzono nowych.
– Ma pan na myśli tych ześwirowanych odmieńców? – Nieumiejętnie skryty chichot doszedł do uszu doktora. Maciejewski gwałtownie odwrócił się na pięcie.
– Ma pan prawo nazywać ich, jak się panu żywnie podoba. Zapewniam pana, że to nieszczęśliwi ludzie. Niektórzy z nich pozostaną tu do końca życia, próbując popadać w szaleństwo tak rzadko, jak to tylko możliwe. Inni wyjdą, by po kilku tygodniach wrócić w znacznie gorszym stanie. W to miejsce nie trafia się z katarem czy bólem głowy.
Szarpnięcie masywnych drzwi ucięło pogawędkę. Pusty o tej porze dnia korytarz odbijał głuchym echem miarowe kroki mężczyzn. W ciszy wjechali na drugie piętro.
Gabinet Maciejewskiego przypominał klasyczne, nudne miejsce do pracy. Biurko, trzy fotele i tyle samo metalowych szaf przeznaczonych na dokumentację medyczną najwidoczniej rozczarowały komisarza, który z wydętymi ustami rozglądał się po pokoju. Jedyną rzeczą, jaka zrobiła na nim wrażenie, była pokaźna biblioteka, na której piętrzyły się podręczniki i wydawnictwa z zakresu psychiatrii. Pokój był przeznaczony wyłącznie do pracy i nic, co miałoby charakter sentymentalny, nie miało prawa się tu zawieruszyć. Okna gabinetu były zakratowane, podobnie zresztą jak w pozostałych pomieszczeniach znajdujących się na terenie zakładu.
– Czy możemy już przejść do konkretów? – Artur powiesił płaszcz na haku i przygładził odstające rękawy. – Chcę wreszcie usłyszeć nazwisko tej osoby.
Do biurka podszedł naprężony jak struna młodszy stopniem mundurowy Nowak, kładąc szarą aktówkę.
– Jan Lasota – komisarz zatrzymał palec wskazujący przy danych z teczki. – Kojarzy go pan?
Artur poczuł, jak mimo zimna panującego w pokoju drobinki potu występują mu na czoło. Płuca w przedziwny sposób zaczęły filtrować tlen z trudnością, jak gdyby właśnie zakończył bieg na setkę z prędkością światła. Potarł dłonią wilgotny kark. Szukał w głowie sposobu na przekazanie informacji, która za chwilę postawi na nogi Warszawę i okolice.
Zniecierpliwiony Stefaniak wymienił znaczące spojrzenie z asystującym mu Nowakiem.
– Doktorze, długo ma pan zamiar milczeć? Rozumiem, że sytuacja nie jest łatwa, ale przeciąganie tej rozmowy nikomu nie pomoże. Pan tu jest medycznym guru, ale nie trzeba mieć dyplomu, żeby wiedzieć, jak odzyskana w sposób nieprzemyślany wolność może wpłynąć na psychikę pacjenta.
Grymas na twarzy Maciejewskiego wskazywał na to, że sytuacja jest jednak dużo bardziej skomplikowana, niż widzi to Stefaniak.
– Komisarzu! – Artur wypuścił nagromadzone w płucach powietrze, próbując zapanować nad emocjami. – Widzę, że nie do końca odrobił pan pracę domową. Lasota jest naszym gościem specjalnym. Zapewne według oficjalnych danych, jakimi pan dysponuje, został tu przysłany na leczenie ze względu na znęcanie się ze szczególnym okrucieństwem nad zwłokami, przy których pracował w zakładzie pogrzebowym. Z nieoficjalnych informacji wiem natomiast, że jest to jedynie wierzchołek góry lodowej, która sięga dużo wyżej niż pana wyobraźnia. Dostaliśmy z Warszawy nakaz przechowania go do rozprawy. Nikt inny nie chciał go wziąć. Był u nas na tymczasowej obserwacji i za dwa dni mieli go od nas odebrać. Jak panu się wydaje, dlaczego trzymałem go w zamkniętej celi, tak, aby nie miał kontaktu z innymi pacjentami? Dwadzieścia cztery godziny na dobę pod kluczem. Nic to panu nie mówi? Jako policja powinniście chyba mieć takie informacje w bazie.
Komisarz pominął ten komentarz milczeniem.
– Dlatego też – ciągnął dalej Artur – świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że dzisiejsza noc jest jego ostatnią szansą przed zapuszkowaniem na dobrych kilka albo nawet kilkanaście lat. I mogę pana zapewnić, że właśnie z tego powodu nie będzie czuł się zagubiony na tej, jak pan to ładnie określił, odzyskanej wolności.
Po wyrzuceniu z siebie tych informacji doktor opadł na fotel i utkwił oczy w wiszącym na ścianie dyplomie wystawionym przez gdańską Akademię Medyczną. Czuł, jak ogarnia go zwykły ludzki strach. Strach przed konsekwencjami tego, co się właśnie stało. W głowie przetwarzał obrazy, które nie dawały mu spokoju.
Odkładana przez Stefaniaka teczka z historią choroby Lasoty uderzyła plastikowym kantem o biurko.
– Wygląda zatem na to, doktorze, że mamy problem większy, niż pierwotnie zakładaliśmy. Po pierwsze, musimy ustalić, jak doszło do ucieczki. Czy ktoś mu w tym pomógł i jaka jest pańska rola w tym całym przedstawieniu. Proszę tak na mnie nie patrzeć, musimy wziąć wszystkie okoliczności pod uwagę. Musimy wiedzieć, kto i kiedy kontroluje nocne zabezpieczenia w pokojach tego typu pacjentów.
Zanim ordynator zdołał otworzyć usta, rozległ się odgłos kroków dochodzących z korytarza. Drzwi gabinetu otworzyły się i pokazała się w nich niepozorna postać. Kryminolog Zasępa, nie przywitawszy się z Maciejewskim, kiwnął jedynie głową, pokazując wyjście.
– Panowie, pozwólcie ze mną. Muszę wam pokazać coś, co znalazłem w celi Lasoty. To może być dla nas ważna wskazówka.
Cała trójka ruszyła szybkim krokiem za Zasępą. Jego biały fartuch unosił się w miarowym tempie poruszany wyraźnie wyczuwalnym przeciągiem.
Plątanina wąskich korytarzy prowadziła do specjalnie wydzielonej części szpitala, gdzie umieszczano pacjentów o wyjątkowo groźnych skłonnościach. Utworzony naprędce oddział S miał pełnić rolę izolatki dla przypadków szczególnych, o których ludzie z obrzydzeniem, ale i płonącymi policzkami czytają w gazetach, popijając poranną kawę. Mieli tu swój azyl masochistyczni łysielce oblizujący się na widok małoletnich chłopców czy też notoryczni dręczyciele własnych matek. Traktowano ich odmiennie od reszty mieszkańców zakładu. Ich wyjścia na spacer były limitowane i z zasady odbywały się w asyście ochrony. Osadzeni w tej części bloku byli raczej uważani za pospolitych przestępców niż za typowych pacjentów. Temu służyły odosobnione cele, nazywane tu celami VIP-ów. Było ich cztery. Jedna z nich dzisiejszej nocy opustoszała.
Zasępa wszedł do pomieszczenia jako pierwszy. Zbliżył się do nocnej szafki pokrytej wytartą kraciastą ceratą. Sprawnym ruchem włożył lateksową rękawiczkę i uniósł przykrycie, ukazując oczom zgromadzonych wyryte w drewnie bazgroły.
– Doktorze, widział pan to już wcześniej? – spytał Zasępa.
Ordynator podszedł nerwowym krokiem do szafki.
– Showtime – przeczytał na głos. – Mało oryginalne jak na taką kanalię.
Oczy pozostałej dwójki nadal wpatrywały się w Maciejewskiego.
– Spodziewałem się tego, że nie odejdzie bez ostatniego słowa – dodał krótko.
– Po co miałby zawracać sobie głowę jakimiś gryzmołami?
– Wiedział, jaki mam do niego stosunek. Zwykły bandyta. Nigdy się z nim nie cackałem i miał mi to za złe. Spodziewał się, że będę go głaskał po głowie i traktował pobłażliwie, bo to szpital, a nie więzienie.
– Psychopata, który żąda równego traktowania. – Stefaniak niemal przyłożył nos do wyskrobanego w drewnie przesłania.
– Był wściekły, gdy wsadziłem go do izolatki i zamknąłem na cztery spusty. Teraz chce się zabawić moim kosztem. Nie ma na co czekać, konieczna jest blokada dróg w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Najprawdopodobniej uciekł po północy. Wtedy właśnie ostatni strażnik kontroluje pokoje pacjentów. Nie było żadnych zgłoszeń o niezgodnościach w ich liczbie, co oznacza, że Lasota był wtedy jeszcze w swoim łóżku. Musiało się to więc dziać między północą a czwartą rano, kiedy dostaliście telefon ze szpitala. Jeśli ucieka przez las pieszo, nie powinien być dalej niż dwadzieścia kilometrów stąd. W ciemności człowiek porusza się znacznie wolniej niż za dnia.
– Chyba nie jest pan aż tak naiwny, żeby sądzić, że nie wydałem rozkazu blokady, zanim wykonałem telefon do pana. – W głosie komisarza wyczuwało się pobłażanie. – Moi ludzie są na nogach od dwóch godzin i przeczesują okolicę. Póki co na nic nie natrafiliśmy, ale to tylko kwestia czasu. Wystarczy, abyśmy sprawdzili, gdzie mieszka jego rodzina, matka, kochanka, a zapewniam, że namierzymy tego pańskiego ulubieńca. Pewnie wpadnie do domu na jajecznicę na boczku, a my już będziemy na niego czekać z obrączkami.
Maciejewski spojrzał wściekłym wzrokiem na Stefaniaka. Ten człowiek chyba nie do końca rozumie, co jest stawką w tej grze. Dla policji sprawa ujęcia Lasoty to tylko kolejna zabawa w podchody. Najwyraźniej chłopcy nie mieli do czynienia z wypuszczonymi na wolność psychopatami. Ostatnie miesiące w zakładzie tylko zaostrzyły mu apetyt. Teraz ma wolne ręce i zacznie swój proceder od nowa. Trzeba być całkowicie pozbawionym wyobraźni, aby lekceważyć sytuację.
Artur wycofał się na korytarz. Nie wiedzieć czemu nikomu nie przyszło do głowy, aby zabezpieczyć przed zadeptaniem ślady znajdujące się na podłodze. Wzruszył ramionami. Nic tu po nim.
– Jeżeli nie jestem już do niczego potrzebny, wolałbym wrócić do swojego gabinetu.
Stefaniak machnął ręką, dając znać, że do rozmowy wrócą, kiedy tylko skończą oględziny celi.
Ordynator szedł w skupieniu, zbierając kołaczące się po głowie myśli. Nerwowo uśmiechnął się do mijającej go salowej Walerii Kłys. Kobieta mimo zaawansowanego wieku nie myślała nawet o przejściu na zasłużoną emeryturę. Praca w zakładzie była jedynym sposobem na utrzymanie kontaktu z ludźmi, nawet gdyby miało się to odbywać kosztem pobolewającego kręgosłupa i problemów ze stawami.
Waleria przystanęła i odwróciła się za biegnącym ordynatorem.
– Skąd ten pośpiech, doktorze? Dawno nie widziałam pana w takim stanie. Pewnie znowu jakiś pacjent narozrabiał?
– Nie teraz, pani Walerio. Proszę jak najszybciej zawołać do mojego gabinetu doktor Dudczak. Bardzo pilnie.
– Jak pan sobie życzy. Pani Dudczak właśnie przyjechała, widziałam, jak parkuje przed budynkiem.
Jakby na zawołanie z głębi korytarza rozległy się miarowe kroki, po czym, łagodnie kołysząc biodrami, doktor Anna Dudczak podeszła do wpatrzonych w nią Artura i Walerii. Ziewnęła przeciągle i wyciągnęła w kierunku salowej rękę z przewieszonym przez ramię płaszczem.
– Pani Walerio, będzie pani tak miła i zaniesie płaszcz do szatni? Ja tylko skoczę po kawę i zaraz będę na posterunku.
Maciejewski chwycił za łokieć stawiającą opór Annę i pociągnął w stronę swojego gabinetu. Usiadła swobodnie na rogu biurka i zaczęła machać skrzyżowanymi w kostkach nogami. Obserwowała miotającego się po pokoju Artura, czekając na dalszy ciąg akcji.
– Lasota uciekł tej nocy.
Twarz Anny pobladła. Wbiła oczy w ordynatora, naiwnie wierząc, że to, co przed chwilą usłyszała, to jedynie kiepski żart.
Nie doczekawszy się sprostowania, zsunęła się z biurka i jak zahipnotyzowana podeszła do okna. Starała się opanować emocje, jednak Artur doskonale widział, jak pod cienką bluzką drętwieją mięśnie jej karku.
– Stąd przecież nie ma ucieczki. Czy policja przejrzała już zapisy z monitoringu? Na miłość boską, powiedz mi, że to nieprawda, że to jakaś cholerna pomyłka!
– Nie ma mowy o pomyłce. Policja zbiera ślady z jego celi. Zabrali taśmy do przejrzenia. Poinformują mnie, gdy tylko coś na nich znajdą. Na tę chwilę tkwimy w gównie po same uszy.
Pod okna szpitala zajechała granatowa furgonetka. Wyskoczyło z niej dwóch młodych mężczyzn. Jeden z nich trzymał na ramieniu kamerę. Drugi, wyciągając z pokrowca mikrofon, biegł już w kierunku głównego wyjścia.
– Tego mi jeszcze brakowało – wycedził przez zęby Maciejewski. – Kto był takim idiotą i powiadomił media?! Ta sprawa nie może wyjść poza mury szpitala.
Podniósł słuchawkę i wystukał 210.
– Nie wpuszczać kamer na teren budynku! Żadnych rozmów, żadnych oświadczeń!
Wściekły trzasnął słuchawką o aparat. Usiadł za biurkiem, chowając twarz w dłoniach.
Annę ogarnęło współczucie dla tego zazwyczaj silnego mężczyzny, który teraz wyglądał niczym zranione zwierzę.
Patrzyła na skulonego w sobie Artura, jak patrzy się na kogoś, kto chybocze się nad przepaścią z zawiązanymi przez chichoczący los oczami.
Zawiesiła wzrok na stojącym na biurku kalendarzu z zakreślonymi na czerwono datami. Przypominały o planowanym zjeździe psychiatrów, na który Artur tak czekał od wielu miesięcy. Dzisiejszy incydent może go zabić, pozbawić autorytetu, na który pracował od tylu lat. Strach przed ujadaniem mediów zaczął już w jego głowie zbierać żniwo.
Wyciągnęła rękę z zamiarem pogłaskania go po ramieniu, ale odepchnął ją gwałtownym ruchem. Cofnęła się zaskoczona.
– Anno, oboje wiemy, co się może stać, kiedy on jest na wolności. Trzeba go jak najszybciej powstrzymać i dlatego muszę cię prosić o pomoc. Byłaś z nim najbliżej i najlepiej z nas wszystkich znasz podłoże jego patologicznych zaburzeń. Podejrzewam, że oficjalne wpisy w aktach pacjentów nie są kompletne i że masz swoje prywatne notatki ze spotkań i badań, jakie przeprowadzałaś w ciągu ostatnich tygodni. Mam rację?
Doktor Dudczak przechyliła na bok głowę i lekko przymknęła oczy.
– Jeśli tylko te zapiski mogą ci w czymś pomóc…
– Przynieś je do mnie jak najszybciej. Każda minuta jest cenna. Musimy prześwietlić jego życie i to, czego dopuszczał się, zanim trafił do naszego ośrodka. Potrzebujemy jakiegoś punktu zaczepienia.
Anna opuściła pokój. Maciejewski włożył ręce do kieszeni spodni, łapiąc ukradkiem w lustrze swe odbicie, którego niemal nie rozpoznał. Ten ranek był najbardziej upiornym w jego piętnastoletniej karierze. Miał wrażenie, że to, co się dzisiaj dzieje, to motyw jakiegoś scenariusza z bohaterem wkraczającym na ring, na którym nigdy wcześniej nie walczył. Że przeciwnik, choć dobrze mu znany, nie będzie grał według żadnych reguł. Tych reguł po prostu nie ma. A on musi zrobić wszystko, żeby być o pół kroku przed nim. Inaczej zostanie zjedzony żywcem.
Hałas dochodzący z dziedzińca skierował jego kroki ku oknu. Pchnął ręką drewnianą ramę i wyjrzał na zewnątrz.
Obok granatowej furgonetki stały już dwie inne, a wymachujący rękami dziennikarze próbowali komentować strzępy informacji wyrwane od żądnego rozgłosu personelu. Kamerzyści omiatali szklanym okiem kamery okolicę, robiąc co chwilę zbliżenia na zakratowane okna celi, która opustoszała dzisiejszej nocy. Asystujący im komentatorzy z nieskrywanym podnieceniem w głosie podsycali temat, zadając nieustannie pytanie, jak możliwa jest ucieczka z tak dobrze strzeżonego ośrodka i jak zachowają się władze szpitala w tej skandalicznej sytuacji.
Zniesmaczony tym widokiem Maciejewski już chciał cofnąć się w głąb pokoju, kiedy w ostatniej chwili jakiś wścibski fotoreporter zdążył zrobić mu zdjęcie. Tego jeszcze brakowało! Oczyma duszy widział siebie na pierwszych stronach gazet, które krzyczały nagłówkami: „Spektakularna ucieczka psychopaty!”, „Pacjent przechytrzył ordynatora!”, „Czyżby ordynator Maciejewski nie panował nad swymi podopiecznymi?”. Te pismaki gotowe są zniszczyć mu karierę, wypuszczając kilka podłych artykułów.
Upokorzenie mieszało się z wściekłością. Tylko spokojnie, panika nie należy do najlepszych doradców. Może powinien gdzieś w ciszy przeczekać ten skandal, aż policja znajdzie zbiega. Gdyby tylko sumienie tak mocno nie gryzło, można by udawać, że to nie jego wina.
Trzeba przetrwać ten cholerny dzień, uspokoić się i zacząć działać.
Sięgnął po paczkę marlboro i oparł się o biurko. Dwa ostatnie papierosy. Żółty płomień zapalniczki rozpalił końcówkę bibułki. Dym zawirował w płucach i wolną smużką wydobył się z ust. Mocując się z samym sobą, Artur na chwilę skierował myśli na inny tor.
Anna. Była głęboko skrywaną namiętnością, która niespodziewanie zaczęła przeistaczać się w silniejsze uczucie. Bał się rozczarowań po ostatnich przejściach z kobietami, nie chciał znów cierpieć. Pancerz ochronny, jaki sam na siebie narzucił, miał go skutecznie osłaniać przed kolejnymi porywami serca. Jednak Anna była inna. Nie tylko piękna i pociągająca, ale też głęboko zaangażowana w sprawę ośrodka. I, jak mu się wydawało, chyba też miała do niego słabość. Dobrze, że jest, pomyślał, wracając do rzeczywistości, ale czemu tak długo nie wraca?
Pewnie szarpie się z jakąś zaciętą szufladą lub kartkuje akta Lasoty. Przydusił niedopałek i skierował się w stronę drzwi.
Gabinet Anny mieścił się piętro niżej. Artur ostrożnie, unikając ciekawskich spojrzeń personelu, przemknął się schodami na pierwszy poziom. Tam, niezaczepiany przez nikogo, z lekko schyloną głową stanął przed drzwiami z tabliczką ze starannie wygrawerowanym napisem „Dr Anna Dudczak”. Wysunął rękę, aby zapukać, ale drzwi były uchylone. Pchnął je lekko i zobaczył siedzącą tyłem Annę, lekko zgarbioną nad blatem swojego biurka.
– Anno, udało ci się znaleźć to, o co prosiłem?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, podszedł kilka kroków bliżej, myśląc, że nie dosłyszała jego pytania.
– Anno…?
Obrócił fotel, na którym siedziała. Kobieta nadal nie reagowała. Jej ręce były skrępowane. Sine nadgarstki unieruchomione taśmą klejącą zostały przytwierdzone do podłokietników. Włosy miała w nieładzie, po jej twarzy spływały łzy pomieszane z rozmazanym tuszem do rzęs.
Ciszę panującą w gabinecie przerywał skowyt wydobywający się z pokaleczonych ust. Rzut oka wystarczył, aby zrozumieć, że język został w połowie wycięty. Anna ostatkiem sił połykała wypływającą z otwartej rany krew, unikając udławienia.
Artur czuł, jak uginają się pod nim nogi. Rozdygotany chwycił leżący na stole nożyk do listów i rozciął taśmę, oswabadzając ręce Anny. Jej omdlałe dłonie uderzyły o siedzisko fotela.
Chwycił ją za ramiona, próbując postawić, jednak Anna runęła na podłogę, całkowicie tracąc przytomność. Spod odchylonej spódnicy wystawały zmasakrowane kolana.
Serce Artura stanęło na moment, by po chwili bić sto razy szybciej i mocniej. Chwycił Annę na ręce i biegł z nią plątaniną korytarzy do części szpitalnej ośrodka.
Nigdy dotąd nie czuł w sobie takiej siły i tak wielkiej desperacji, aby pomścić czyjąś krzywdę. Teraz patrzył na kochaną kobietę, w niczym nieprzypominającą tej powabnej i słodkiej istoty, którą była jeszcze godzinę temu. Wszystko, na czym mu do tej pory zależało, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Klinika, on sam, wszystko straciło sens. W głowie kołatała mu tylko jedna myśl – dopaść tego sukinsyna, zanim zacznie zbierać dalsze żniwo. To nie powinno być trudne, nadal musi znajdować się na terenie Świętego Antoniego.
CZWARTEK
Fryderyk Sowa dopił ostatni łyk porannej kawy, po czym otarł wierzchem dłoni wilgotne usta. Właśnie miał sięgnąć po pilota od telewizora, aby obejrzeć poranną powtórkę turnieju szachowego, gdy usłyszał dźwięk uderzenia gazetą o drzwi prowadzące na niewielki ganek.
– Eleonoro! O ile się nie mylę, to listonosz podrzucił nam właśnie „Głos Miasta”. Mogłabyś mi podać?
Przez dłuższą chwilę w domu panowała cisza, jednak po paru sekundach dobiegł go głos dochodzący z piwnicy.
– Idę, już idę. Tylko otrzepię miał z butów, bo naniosę na dywan.
Fryderyk ożenił się z Eleonorą czterdzieści lat temu, bardziej z rozsądku niż z wielkiej miłości. Wymagały tego okoliczności, w tamtych czasach sytuacja panny w ciąży nie należała do najlepszych. Do tego naciski rodziny nie dawały mu wyboru co do podjęcia innej decyzji.
Mimo początkowych obaw rodziców małżeństwo okazało się zgodne. Przynajmniej na takie wyglądało. Eleonora podporządkowała się całkowicie wymagającemu charakterowi męża i latami, zaciskając zęby, znosiła jego uwagi na temat nieuprzejmych sąsiadów, ich krzyczących dzieci i psów załatwiających się na okolicznych trawnikach. Fryderyk nie przyjaźnił się z nikim. Co więcej, celowo nie szukał znajomości, dopatrując się w tym samych problemów.
Jej natomiast brakowało plotek przy kawie, które mogłaby wymieniać z sąsiadkami, słuchając przy okazji opowieści o dzieciach czy wnukach. Zanim mąż przeszedł na emeryturę, Eleonora, będąca całe życie gospodynią domową, często spędzała przedpołudnia z sąsiadkami. Pozwalała sobie na to jedynie wtedy, gdy Fryderyk był w pracy. Ukrywała przed nim swoje przyjaźnie, unikając tym samym kolejnych spięć w domu. Nie pochwalał tego sposobu marnotrawienia czasu z byle kim i na byle czym.
Wytarłszy dokładnie kapcie z czarnego pyłu, lekko utykając na prawą nogę, sunęła w stronę przedpokoju. Górny zamek odblokował drzwi, które z cichym jęknięciem uchyliły się do wewnątrz. Schyliła się i podniosła gazetę z wycieraczki. Zerknęła na zasnute chmurami niebo i mruknęła pod nosem: „Znów zapowiada się na deszcz”, po czym dokładnie docisnęła klamkę.
– Chyba listonosz przez pomyłkę rzucił nam dwa egzemplarze, nie będzie mu się zgadzać po przeliczeniu. Każde z nas będzie miało dziś swoją gazetę.
Po chwili małżonkowie siedzieli naprzeciwko siebie, przeglądając nagłówki artykułów. Eleonora zatrzymała się przy jednym z tytułów. Przymrużyła oczy, jednak litery nadal zlewały się w niewyraźną plamę. Ściskając w ręku gazetę, ruszyła do kuchni w poszukiwaniu okularów. Odkładanie ich zawsze na to samo miejsce, tuż przy pojemniku na herbatę, zdało egzamin. Sprawnym ruchem założyła je na nos. Jeszcze raz przeczytała tytuł artykułu, po czym spojrzała na zamieszczone pod nim zdjęcia.
Czuła, że robi jej się dziwnie gorąco w okolicach serca. Osunęła się na kuchenne krzesło.
Każdej nocy, zasypiając, Julia Krawiec marzyła, żeby wyprowadzić się z tej dziury. Od dzieciństwa mieszkała w Warszawie, a teraz wylądowała z małą dwadzieścia kilometrów od miasta. Wszystko zaczęło się psuć już rok po ślubie. Daniel starał się za wszelką cenę zostać wziętym architektem, zarywał noce i harował za pół darmo, aby utrzymać zlecenia.
Oddalali się od siebie coraz bardziej, aż wreszcie ich małżeństwo zaczęło być fikcją. Mąż bardzo szybko stwierdził, że jego kariera jest najważniejsza i że tak naprawdę każda godzina spędzona poza biurem projektowym jest czasem straconym.
Dla Julii babskie wieczory organizowane naprędce z dziewczynami ze szkoły policyjnej przestały być w pewnym momencie zabawne. Zamieniła je na samotność w czterech ścianach i nocne ślęczenie nad podręcznikami. Daniel nawet nie zauważył, jak z wyróżnieniem ukończyła szkołę policyjną i awansowała na oficera śledczego.
To, że nikt na początku nie traktował jej poważnie, doprowadzało ją do szału. Dla kumpli z pracy była ładniutką lalunią, przez co jej wiarygodność była bliska zeru. Filigranowa brunetka, na którą można z przyjemnością popatrzeć, i na tym koniec, tak ją odbierali. Nie wierzyli własnym uszom, gdy szef powierzył jej sprawę, nad której rozwiązaniem siedziała ekipa stołecznych ekspertów, nie mogąc wyjść z impasu.
Miesiącami pracowała nad odnalezieniem córki przemysłowca, który sprzedał dziewczynę do Niemiec za intratne kontakty w branży. Parszywy sukinsyn. Sprawa była nie do ugryzienia. Gdy przebijała się przez betonową ścianę biznesu i polityki, nie wierzono, że da radę. Przemysłowca posadzono, ale kurz po aferze unosił się jeszcze długo nad miastem. Akcje Julii w policyjnym rankingu natychmiast skoczyły do góry.
Za szybko zdobytą karierę Julia zapłaciła jednak wygórowaną cenę. Po raz kolejny poczuła gorycz samotności. I wtedy zaczęło się to, o czym teraz musi zapomnieć.
Od tamtej pory minęły cztery lata.
Siedziała na dmuchanym materacu w swoim trzydziestopięciometrowym mieszkaniu na siódmym piętrze osiedlowego wieżowca. W domu panowała cisza. Wreszcie cisza.
Zegar u sąsiadów wybijał pełną godzinę. Spojrzała na swój zegarek. Północ. Dźwignęła się z kucek, potrącając kubek z niedopitą kawą. Brązowa plama rozlała się po podłodze. Patrzyła obojętnym wzrokiem, jak podchodzi pod tekturowe kartony, które od kilku dni stały pośrodku pokoju. Wpakowała w nie tony książek, ubrań, mniej lub bardziej wygodnych butów oraz nieliczne pamiątki. Głównie stare fotografie, na których razem z Danielem uśmiechali się do siebie czule. Spali je w piecu przy najbliższej okazji.
Teraz trzeba zacząć wszystko od nowa. Zamknąć za sobą ostatni rozdział i nigdy do niego nie wracać.
Po cichu zajrzała do malutkiej klitki za ścianą, gdzie także stały kartony. Podeszła do łóżka, w którym nakryta kołdrą w myszki spała Sylwia. Uśmiechnęła się na widok słodkiej buzi dziecka. Odkąd mała skończyła pięć lat, stała się bardziej chorowita. To dobrze, że dziś oddycha spokojnie. Julia pogłaskała ją po skroniach i zgasiła nocną lampkę. Zamknęła za sobą drzwi najciszej, jak to było możliwe.
Jutro już na pewno weźmie się do rozpakowywania kartonów, dziecko musi czuć się bezpiecznie. Wystarczy, że tak bardzo przeżyła rozwód rodziców i wyprowadzkę do tego okropnego miejsca. Czas rozpocząć projekt Nowe Życie. Tylko we dwie, Julia i Sylwia.