Julia Krawiec. Bez powrotu - Marta Zaborowska - ebook

Julia Krawiec. Bez powrotu ebook

Marta Zaborowska

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Detektyw Julia Krawiec ma wreszcie okazję, by poznać się ze swoją przyrodnią siostrą Lidią.

Spotykają się podczas rodzinnej uroczystości, kiedy to dziewczyna próbuje dać Julii do zrozumienia, że w jej życiu dzieje się coś niepokojącego. Nim jednak zdąży wyjaśnić sprawę, odbiera tajemniczy telefon i wybiega wzburzona ze spotkania. Od tej chwili ginie po niej wszelki ślad. To jednak dopiero wstęp do tragicznych wydarzeń. Już wkrótce Julia wraz z komisarzem Górnym, przy okazji poszukiwań Lidii, natrafiają na ślady brutalnej zbrodni, która łączy się z serią morderstw. Ofiary nie są przypadkowe, a zabójca typuje je według sobie tylko znanej strategii.

W tym samym czasie pewien chłopiec prowadzi grę „Do trzech pań sztuka”. Zabawa wydaje się niewinna, jednak to tylko pozory. Wraz z każdym jej etapem ginie kolejna kobieta. Chłopiec nie zamierza jednak przerwać wyliczanki. Jego celem jest doprowadzenie swojej gry do upragnionego finału.

Marta Zaborowska po raz kolejny daje nam kryminał pełen trudnych pytań i ujawnia prawdę o ciemnej stronie ludzkiej natury.

Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog. Autorka sagi kryminalnej z Julią Krawiec w roli głównej: Uśpienie, Rajskie ptaki, Gwiazdozbiór (nominowany do Nagrody Wielkiego Kalibru) oraz Czarne ziarno. Do jej dorobku zalicza się również powieść kryminalną Jej wszystkie śmierci, a także thriller psychologiczny Lęki podskórne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 544

Oceny
4,6 (135 ocen)
88
43
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fortunaeb

Nie oderwiesz się od lektury

Nieoczekiwane zakończenie jak zwykle.. Świetna, nie mogę doczekać się następnej części
00
Mike781

Nie oderwiesz się od lektury

Każdy kolejny tom coraz lepszy.
00
Tymon1

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
Chochlikowebooki

Dobrze spędzony czas

Kolejny tom i kolejny świetnie napisany. Naprawdę i strona kryminalna i strona obyczajowa historii bohaterów świetnie się czyta.
00
Izabelinda

Nie oderwiesz się od lektury

Wgniata w ziemię. Szczególnie koniec tak niespodziewany!
00

Popularność




ROZ­DZIAŁ I

Sobota, 17 marca 2018

Wyświe­tlacz na łazien­ko­wej wadze poka­zał czter­dzie­ści sie­dem kilo­gra­mów. Jesz­cze mie­siąc temu było o trzy wię­cej. Jak­kol­wiek by liczyć, to już w sumie jede­na­ście, odkąd to wszystko się zaczęło. Choć po samych ubra­niach widać było, że jest jej mniej, nie sądziła, że sytu­acja aż tak bar­dzo wymknęła się spod kon­troli.

Zeszła z wagi i pchnęła ją stopą pod ścianę z umy­walką. Nacią­gnęła na ramię opa­da­jące ramiączko bluzki, by scho­wać przed swoim odbi­ciem w lustrze wysta­jące kości oboj­czyka. Na nie­wiele się to zdało. O ile można zasło­nić ciało, o tyle wyczer­pa­nia, jakie maluje się na twa­rzy, nie spo­sób ukryć.

– Co za kosz­mar. – Lidia roz­cią­gnęła pal­cem skórę pod okiem. – To jest obrzy­dliwe. Ja jestem obrzy­dliwa.

Od pół roku jadła coraz mniej. Otwie­rała usta, by coś prze­łknąć, bar­dziej z roz­sądku niż głodu, bo wciąż chciała żyć. Naj­le­piej gdzieś daleko stąd, tam, gdzie wresz­cie byłaby bez­pieczna. Gdyby tylko miała wystar­cza­jąco dużo odwagi, by spa­ko­wać walizkę i znik­nąć. Walizka leżała jed­nak na sza­fie, a myśl o ucieczce sta­wała się coraz bar­dziej odle­gła. Mia­łaby zro­bić to ojcu i matce, roz­pły­nąć się w powie­trzu, ot tak?

Zga­siła świa­tło w łazience i poszła do kuchni. Musi coś zjeść, żeby nie paść z wycień­cze­nia. W lodówce zna­la­zła zawi­nięty w folię chleb i jedno jajko. Cał­kiem sporo, na śnia­da­nie wystar­czy. Dzi­siej­sza dostawa z Fre­sh­Mar­ketu zapla­no­wana jest na dwu­na­stą. Jedze­nie przy­wiozą, zgod­nie z zamó­wie­niem, do sąsiadki z gór­nego pię­tra. Ona w tym cza­sie będzie gdzie indziej. W końcu obie­cała. Nie może jej zabrak­nąć, gdy ojciec będzie wsu­wał na palec obrączkę swo­jej nowej żonie.

Ale zanim to się sta­nie, musi tam jesz­cze dotrzeć. Do urzędu stanu cywil­nego poje­dzie tak­sówką, bo bez­piecz­niej. Założy ciemne oku­lary i ukryje twarz pod kap­tu­rem płasz­cza. Jakoś prze­mknie na miej­sce. Kiedy już będzie po wszyst­kim, wróci w ten sam spo­sób. Potem odbie­rze od sąsiadki swoje zakupy i zary­gluje zamki. Spraw­dzi, czy nikt nie wpa­truje się z ulicy w jej okna. Posłu­cha pod drzwiami, czy aby z klatki scho­do­wej nie docho­dzi jakiś podej­rzany szmer. Może ten, kto cią­gle do niej wydzwa­nia, zrobi sobie tym razem wolne od nęka­nia jej i dopro­wa­dza­nia na skraj wytrzy­ma­ło­ści.

Nie będzie teraz o tym myśleć. Musi sku­pić się na wybo­rze sukienki. Wystar­czy otwo­rzyć szafę i wycią­gnąć coś ład­nego z wie­szaka. Nie­bie­ską, a może bur­gun­dową?

Sta­nęła przed lustrem w przed­po­koju i przy­ło­żyła do ciała bur­gun­dową, z cien­kiego aksa­mitu. Nie naj­go­rzej. Tro­chę luźna, ale wystar­czy prze­wią­zać ją paskiem, by była w sam raz. Beżowe buty na gru­bym słupku będą do niej paso­wały ide­al­nie. Wyjęła je z pudełka ukry­tego na dnie szafy i prze­tarła dło­nią skó­rzane noski.

Już miała się­gnąć do szu­flady po świeżą bie­li­znę, gdy ode­zwał się sta­cjo­narny tele­fon, który ojciec pozo­sta­wił w miesz­ka­niu po swo­jej wypro­wadzce. Odcze­kała kilka sekund, modląc się, żeby znów zro­biło się cicho, ale dzwo­nie­nie nie usta­wało. Czuła, jak serce zaczyna jej walić jak osza­lałe.

– Strach zastąp bólem – wymam­ro­tała. – Niech ciało zaj­mie się tym, że boli.

Zaci­snęła pię­ści tak, by ostre kra­wę­dzie paznokci wbiły się w skórę. To nic, że poma­lo­wała je led­wie pół godziny temu, a teraz lakier pomarsz­czy się i uszko­dzi. Jest jasny, bla­do­be­żowy, więc aż tak nie będzie tego widać. Ważne, żeby nie myśleć. I żeby bolało.

Tele­fon wciąż dzwo­nił. Pode­szła do sto­lika i zła­pała za słu­chawkę.

– Wszystko w porządku, Lidio? – Chyba ni­gdy dotąd nie ucie­szyła się tak na głos ojca. – Bądź w urzę­dzie wcze­śniej, naj­le­piej pół godziny przed roz­po­czę­ciem. Dasz radę?

Przy­tak­nęła bez waha­nia. Oczy­wi­ście, że przyj­dzie wcze­śniej.

– No, a ty jak? Nie wywi­niesz jakie­goś numeru i nie uciek­niesz w ostat­niej chwili? – Spró­bo­wała się zaśmiać. Bar­dziej dla sie­bie niż dla niego.

– Marne szanse. – Ojciec też się roze­śmiał. – Emi­lia od rana trzyma mnie pod klu­czem w swoim miesz­ka­niu.

– Takiego przy­stoj­niaka to i ja trzy­ma­ła­bym pod klu­czem – powie­działa już cał­kiem swo­bod­nie. – To będzie piękny ślub. Widzimy się na miej­scu. Do widze­nia, tato.

Roz­łą­czyła się. Nie zdą­żyła odejść, kiedy tele­fon zadźwię­czał ponow­nie. Kochany ojciec pew­nie sobie przy­po­mniał, że powinna zabrać ze sobą chu­s­teczkę do ocie­ra­nia łez. Zna ją prze­cież i wie, jaka z niej płaczka. Potrafi się wzru­szyć nawet przy oglą­da­niu reklamy płat­ków śnia­da­nio­wych.

– Zapo­mnia­łeś o czymś? – spy­tała, zanim usły­szała cokol­wiek w słu­chawce. – Halo, sta­ruszku, to ty?

– To ja – odpo­wie­dział głos. Nie nale­żał jed­nak do Edmunda.

Ręka Lidii zaci­snęła się na słu­chawce.

– Czego chcesz? – zapy­tała, led­wie poru­sza­jąc ustami.

Głos wes­tchnął prze­cią­gle.

– Nie uda­waj głu­piej. Prze­cież głu­pia nie jesteś. Niczego od cie­bie nie chcę. Dzwo­nię, żeby się z tobą poże­gnać.

– Poroz­ma­wiajmy na spo­koj­nie – wybeł­ko­tała Lidia. – Na pewno znaj­dziemy jakieś wyj­ście.

– Wyj­ście, mówisz… – Głos pły­nący z gło­śnika słu­chawki wyda­wał się roz­ba­wiony. – Tak, jest jedno. Ja je znam i ty też.

– Zro­bię wszystko…

– Brawo! Mądra z cie­bie dziew­czynka. Wresz­cie do cie­bie dotarło, że ina­czej się nie da. Możesz to zro­bić sama albo zostaw to mnie.

– Sama? Nie… nie dam rady.

– Zatem nie pozo­sta­wiasz mi wyboru.

– Pocze­kaj, nie roz­łą­czaj się. Prze­cież nikt nie musi zgi­nąć!

Głos był znie­cier­pli­wiony.

– Chyba jed­nak się nie rozu­miemy.

– Pro­szę…

– To ładne słowo, ale brzmi tak dener­wu­jąco. Wszy­scy cią­gle o coś pro­szą. Warto się tak poni­żać? Pod­po­wiem ci, że nie warto. Ludzie mają w dupie czy­jeś prośby. Prze­stań więc skom­leć, to nic nie da. Lepiej policz razem ze mną. Na to nasze poże­gna­nie. Trzy… dwa… jeden. Już czas, Lidio. Pora poza­my­kać nasze sprawy.

* * *

Kolejka do myjni cią­gnęła się na sześć aut. Julia sta­nęła na końcu ogonka i spoj­rzała na zega­rek. Miała trzy godziny na umy­cie skody, powrót do miesz­ka­nia, uło­że­nie wło­sów i wyjazd do urzędu. Po dro­dze będzie musiała wstą­pić jesz­cze do kwia­ciarni po bukiet z wcze­snych tuli­pa­nów. Bla­do­ró­żo­wych, jak zazna­czyła Emi­lia. Życzyła sobie, by jej ślubna wią­zanka była jak naj­bar­dziej „nie­winna”.

Zapa­ko­wa­nie pre­zentu dla nowo­żeń­ców pozo­sta­wiła Syl­wii. Był mały i mie­ścił się w nie­wiel­kim podłuż­nym pudełku, do tego nie ist­niało ryzyko, że go stłu­cze czy ukru­szy. Matka co prawda od zawsze narze­kała, że bra­kuje jej w domu mik­sera, ale zamiast tego Julia posta­no­wiła spre­zen­to­wać rodzi­com coś cał­kiem innego, i na pewno nie tak prak­tycz­nego. Tygo­dniowy rejs wyciecz­kow­cem po Wyspach Kana­ryj­skich miał spra­wić, by poczuli się z ojcem jak w sta­rym ame­ry­kań­skim serialu Sta­tek miło­ści. Powi­talny drink z kapi­ta­nem, wie­czorne ani­ma­cje i kola­cje przy akom­pa­nia­men­cie pia­nina. Muzyka na żywo zawsze działa pobu­dza­jąco, jeśli cho­dzi o miło­sne wyzna­nia i zaklę­cia. Tego Emi­lii bra­ko­wało, więc dla­czego mia­łaby raz w życiu tego nie doświad­czyć? Każ­dego dnia mieli kotwi­czyć w innym por­cie, a na pokład wra­cać dopiero na noc, by wypły­nąć dalej w morze, do kolej­nej wyspy. Pełen relaks i do tego opieka pol­skiego rezy­denta, żeby nie musieli poro­zu­mie­wać się na migi. Rejs wyku­piła po oka­zyj­nej cenie. Pil­no­wała, aż oferty last minute spadną na tyle, by ślubny pre­zent nie wypłu­kał do cna jej port­fela. Biuro podróży doło­żyło jesz­cze kil­ku­pro­cen­tową zniżkę dla pary mło­dej. O wiek Emi­lii i Edmunda szczę­śli­wie nie pytali, inte­re­so­wało ich za to, czy łóżka mają być poje­dyn­cze, czy jedno podwójne. Po chwili waha­nia Julia wybrała dwa poje­dyn­cze. Trudno jej było wyobra­zić sobie matkę z ojcem pod wspólną koł­drą.

Auta prze­su­wały się powoli. Wje­chała wresz­cie pod stru­mień wody z pianą. Kolo­rowe obro­towe szczotki zaczęły ude­rzać po masce i szy­bach skody, jakby biły ją za karę. Odcze­kała, aż maszyna skoń­czy mydle­nie i susze­nie, po czym wci­snęła pedał gazu i pognała na Czer­nia­ków po tuli­pany.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi wej­ściowe do miesz­ka­nia, zza drzwi zie­lo­nego pokoju córki dobiegł ją szmer.

– Masz kwiaty? – spy­tała Syl­wia, nie wychy­la­jąc głowy ze swo­jej pie­czary.

– Zapa­ko­wa­łaś pre­zent? – odpo­wie­działa Julia, odwie­sza­jąc płaszcz na haczyk. – Mam nadzieję, że nie zapo­mnia­łaś.

Ręka córki z kciu­kiem skie­ro­wa­nym w górę wysu­nęła się zza drzwi.

– Na stole w kuchni – poin­for­mo­wała krótko.

W prze­świ­cie drzwi poja­wiła się noga Syl­wii w spodniach od piżamy w różowe pudelki. Po chwili pchnęła je, przy­my­ka­jąc przed zacie­ka­wio­nym wzro­kiem matki.

– Nie wchodź. – Stopa dziew­czynki scho­wała się w głębi pokoju. – Szy­kuję fitout.

– Chyba out­fit.

Zosta­wiła małą w spo­koju i zer­k­nęła na kar­to­nik leżący na kuchen­nym bla­cie. Syl­wia się posta­rała. Zapa­ko­wała wycieczkę nie­spo­dziankę w złoty papier i prze­wią­zała pudełko czer­woną wstążką.

Julia mogła teraz zająć się sobą. Wycią­gnęła z kar­tonu pudło z ter­mo­lo­kami, które kupiła kie­dyś w nadziei, że raz na jakiś czas będzie prze­mie­niać się w bogi­nię o mięk­kich falach na gło­wie, i włą­czyła wtyczkę do gniazdka. Sukienka kok­taj­lowa w kolo­rze butel­ko­wej zie­leni, z koronką na dekol­cie i ręka­wami trzy czwarte wisiała na drzwiach pokoju, cze­ka­jąc na swoje pre­mie­rowe wyj­ście. Wystar­czyło tylko zro­bić maki­jaż. Odcze­kała, aż wałki nagrzeją się na tyle, by mogła nawi­nąć na nie włosy, i sta­nęła przed lustrem w łazience.

Koń­czyła tuszo­wać rzęsy, kiedy za jej ple­cami poja­wiła się Syl­wia.

– Co ty masz na twa­rzy? – Ręka Julii trzy­ma­jąca nasiąk­niętą tuszem szczo­teczkę zawi­sła w powie­trzu.

Czarny cień roz­tarty na powie­kach i ustach Syl­wii wyglą­dał i śmiesz­nie, i strasz­nie zara­zem.

– Przy­zwy­czaj się do mojego nowego wize­runku, mamo. Mówi­łam ci, że teraz jestem emo.

– Raczej upio­rem, który dostał po twa­rzy kijem bejs­bo­lo­wym. Zmyj to.

Syl­wia zatrze­po­tała czar­nymi powie­kami.

– Mhm, upio­rem, na pewno. Idę albo tak, albo wcale. Wła­śnie zaczę­łam wyra­żać sie­bie, więc mnie nie blo­kuj. To może źle wpły­nąć na mój roz­wój emo­cjo­nalny.

Znik­nęła w swoim pokoju. Po chwili dało się sły­szeć szczę­ka­nie wie­sza­ków prze­su­wa­nych po drążku w sza­fie.

– Nie mam się w co ubrać! – krzyk­nęła zza ściany.

Julia odło­żyła tusz i wró­ciła do salonu. Kre­acja dla Syl­wii ode­brana dwa dni temu ze sklepu leżała do tej pory w bagaż­niku skody, a teraz – na buja­nym fotelu. Jed­nym ruchem ścią­gnęła z niej zabez­pie­cza­jący papier i sta­nęła na progu ich wspól­nej sypialni. Trzy­mała przed sobą błę­kitną sukienkę bombkę prze­pa­saną w talii białą, poły­sku­jącą taśmą.

– Chyba żart… – Syl­wia ude­rzyła się dło­nią w czoło przy­kryte krzywo wystrzy­żoną grzywką, będącą fry­zjer­skim dzie­łem jej przy­ja­ciółki Jagody. Mię­dzy pasmami bły­snął docze­piony kosmyk we wście­kle fio­le­to­wym kolo­rze. – Nawet z tym do mnie nie pod­chodź. Może mam jesz­cze wło­żyć pan­to­felki z kla­merką? Nie sły­sza­łaś, kim teraz jestem? Trzy litery, mamo: EMO!

Emo wywró­ciło oczami, po czym wycią­gnęło z szafy czarną tunikę się­ga­jącą kolan, raj­stopy w biało-czarne poprzeczne paski oraz czarne trampki za kostkę.

* * *

Była za kwa­drans dwu­na­sta, kiedy pod­je­chała pod par­king przy sali ślu­bów na Pra­dze-Pół­noc. Syl­wia, ści­ska­jąc w jed­nej ręce bukiet tuli­pa­nów, a w dru­giej torebkę z zapa­ko­wa­nym pre­zen­tem wycieczką, wysko­czyła ze skody i nie oglą­da­jąc się za sie­bie, ruszyła pro­sto w stronę głów­nego wej­ścia.

– To na pewno tu? – spy­tała, zadzie­ra­jąc głowę. Patrzyła na biały budy­nek w sta­ro­rzym­skim stylu, pod­party kolum­nami i zwień­czony pła­sko­rzeźbą rydwanu cią­gnię­tego przez konie o rybich ogo­nach. – Co to za dziwny facet? – Wycią­gnęła palec w stronę rzeźby.

– Bóg Nep­tun. – Julia popchnęła córkę do wej­ścia.

– Nie­zły, ale na Pałacu Ślu­bów powi­nien być pol­ski Bóg. Na krzyżu – dodała z powagą.

Wbie­gły po scho­dach pro­wa­dzą­cych na pię­tro. Julia rozej­rzała się po auli w nadziei, że zdąży uści­skać Emi­lię i Edmunda, zanim wraz z gośćmi wejdą do głów­nej sali, jed­nak kory­tarz był pusty. Dopiero po chwili zoba­czyła zna­jomą syl­wetkę. Adam Górny sie­dział na wąskim para­pe­cie ze słu­chaw­kami w uszach. Na widok Julii zsu­nął pośladki z para­petu i wyłą­czył muzykę.

– Już myśla­łem, że pomy­li­łem urzędy. Albo uro­czy­sto­ści – dodał, przy­glą­da­jąc się Syl­wii. – Na pewno cho­dzi o ślub, a nie o czarną mszę?

On sam wystroił się per­fek­cyj­nie. Biała koszula, ciem­no­gra­na­towy gar­ni­tur z żółtą poszetką i ide­al­nie wypa­sto­wane buty.

Uści­skał Julię i wycią­gnął do Syl­wii rękę, przy­bi­ja­jąc z nią żół­wika. Poznała ich ze sobą tydzień temu. Na spo­tka­nie wybrała neu­tralny grunt, czyli piz­ze­rię, i uda­jąc, że nie widzi tajem­ni­czych uśmiesz­ków córki, brnęła jakoś przez roz­mowę. Syl­wia bez ogró­dek prze­py­tała Gór­nego z naj­waż­niej­szych dla niej kwe­stii: czy nosi broń i czy kogoś zastrze­lił. Podwójne „tak” wystar­czyło, by uznała go za „spoko gościa”. Górny zapunk­to­wał czymś jesz­cze. Dwa dni póź­niej zabrał ją do schro­ni­ska Na Palu­chu. Z kla­tek wybrali trzy spo­kojne psy i wraz z opie­kunką zwie­rza­ków wypro­wa­dzili je na spa­cer. Umó­wili się z Syl­wią, że jeśli tylko będzie chciała wystę­po­wać w roli psiej wolon­ta­riuszki, Górny zawsze gwa­ran­tuje jej swoje towa­rzy­stwo. Do domu wró­ciła w spa­zmach rado­ści.

Julia pchnęła drzwi pro­wa­dzące do sali ślu­bów, po czym wszy­scy wśli­znęli się bez­sze­lest­nie do środka. Pomiesz­cze­nie tonęło w bieli. Ściany, dywan, nawet krze­sła i dra­po­wane zasłony w oknach przy­wo­ły­wały na myśl lodowe igloo.

Zna­le­zie­nie wol­nego miej­sca nie sta­no­wiło pro­blemu – ponad połowa krze­seł stała pusta. Przód sali oku­po­wały star­sze kobiety. Naj­praw­do­po­dob­niej sąsiadki i daleka rodzina matki roz­pro­szona po Pol­sce. Julia nie roz­po­zna­wała ich twa­rzy. Goście ze strony ojca rów­nież byli zagadką. Emi­lia prze­cho­wy­wała co prawda stare zdję­cia jego kuzy­no­stwa, jed­nak czas zro­bił z twa­rzami swoje i to, co zapa­mię­tała z daw­nych foto­gra­fii, nie­wiele miało wspól­nego z teraź­niej­szo­ścią.

Pań­stwo mło­dzi sie­dzieli już na swo­ich miej­scach, tuż przed urzę­do­wym sto­łem. Emi­lia co rusz obra­cała się z nie­po­ko­jem, wypa­tru­jąc córki. Gdy spo­tkały się wzro­kiem, ode­tchnęła z ulgą. Od rana cho­dziła w ner­wach, że coś pój­dzie nie tak. Nie dopi­szą goście, ktoś się roz­cho­ruje lub po pro­stu zre­zy­gnuje ze wspól­nego świę­to­wa­nia. Kiedy na krótko przed roz­po­czę­ciem uro­czy­sto­ści Julia wciąż się nie poja­wiała, przez myśl prze­szło jej, że powinni prze­ło­żyć ślub, że to zły omen. Julia jed­nak przy­szła. Do tego z przy­stoj­nym męż­czy­zną. I oczy­wi­ście z Syl­wią, która nie wie­dzieć czemu scho­wała się nagle przed wzro­kiem babci za jego ple­cami i tylko poma­chała jej chudą ręką.

Ważne, że mogli zaczy­nać.

Cere­mo­nia, choć nie kościelna, była wzru­sza­jąca. For­mułkę: „uczy­nię wszystko, by nasze mał­żeń­stwo było zgodne, szczę­śliwe i trwałe” pań­stwo mło­dzi wypo­wie­dzieli z zaci­śnię­tymi gar­dłami. Kiedy zło­żyli pod­pisy na doku­men­tach i unie­śli ręce w geście triumfu, roz­le­gły się okla­ski.

Syl­wia biła brawo naj­moc­niej i jako pierw­sza wyrwała się z gra­tu­la­cjami. Objęła Emi­lię w pasie, tuląc buzię do beżo­wej sukni.

– Żyj sto lat, bab­ciu. Razem z dziad­kiem.

Usta­wiła nowo­żeń­ców na tle kwia­tów, po czym pstryk­nęła kilka zdjęć, by Emi­lia mogła je umie­ścić na swoim kon­cie na Face­bo­oku.

– Dobrze wyszło? Pokaż. – Emi­lia zer­k­nęła na ekran tele­fonu. – No, niech będzie. Matka nie miała cię już w co ubrać? O two­ich oczach nie wspo­mnę – dodała z nie­sma­kiem.

Wyszli z sali do holu. Na wyso­kich okrą­głych sto­łach stały już tace z kie­lisz­kami wypeł­nio­nymi szam­pa­nem. Odśpie­wano Sto lat i krzyk­nięto „gorzko”. Kolejka do skła­da­nia życzeń usta­wiła się zaraz po tym, jak Emi­lia z Edmun­dem wymie­nili wymu­szony nawo­ły­wa­niem poca­łu­nek.

Julia i Górny pocze­kali, aż fala gości odpły­nie od nowo­żeń­ców, i dopiero wtedy pode­szli z kwia­tami.

– Oby­ście tym razem tego nie popsuli. – Nachy­liła się do matki. – Naj­wyż­szy czas wypły­nąć na spo­kojne wody.

Mru­gnęła poro­zu­mie­waw­czo do Syl­wii, która wyjęła zza ple­ców torebkę ze ślub­nym pre­zen­tem.

– Otwórz, dziadku! – pisnęła. – Pad­niesz, jak zoba­czysz.

– Teraz?

– Koniecz­nie!

Edmund wyjął pudełko i znaj­du­jącą się w nim kopertę.

– Rejs? – Oczy pana mło­dego zaszkliły się po raz kolejny tego dnia. – Co też ty, dziecko…

Tego się spo­dzie­wała – zakło­po­ta­nia, z któ­rym nie będzie sobie umiał pora­dzić. Matka też nie wyglą­dała na zachwy­coną, ale z zupeł­nie innego powodu.

– Bab­cia wszyst­kiego się boi – odga­dła natych­miast Syl­wia. – Pew­nie myśli, że sta­tek zato­nie.

– Co komu pisane. – Emi­lia poki­wała głową. – Pomy­ślimy. A ten pan to kto? – Wska­zała brodą na Gór­nego.

Adam przed­sta­wił się, schy­la­jąc nisko czoło.

– Nowy kolega? – spy­tała matka. „Kolega” zabrzmiało tak, jakby Julia z Gór­nym wysko­czyli wła­śnie z pia­skow­nicy. – Mam nadzieję, że nie z poli­cji.

– Oczy­wi­ście, że z poli­cji – wyja­śniła z dumą Syl­wia.

Emi­lia zaczęła krę­cić na palcu swoją nową obrączką.

– No cóż… Nie­ważne, wra­cajmy do gości.

Julia zauwa­żyła, że ojciec od dłuż­szego czasu spo­gląda na młodą kobietę sto­jącą pod ścianą. Wycze­ki­wała. To musiała być Lidia, jedyna osoba, która dopóty nie odwa­żyła się podejść, dopóki Edmund nie wyko­nał w jej stronę zapra­sza­ją­cego gestu. Zbli­żyła się do nich z uśmie­chem. Nie był to jed­nak rodzaj rado­ści, z jakim przy­cho­dzi się na ślubną uro­czy­stość. Oczy miała aż nadto poważne. Roz­glą­dała się przy tym na boki, jakby kogoś wypa­try­wała.

– Julio, poznaj swoją sio­strę. – Edmund objął kobietę ramie­niem.

Zło­żyła nowo­żeń­com życze­nia, po czym potrzą­snęła wycią­gniętą ręką. Na jej nad­garstku zabrzę­czała bran­so­letka ze zło­tymi zawiesz­kami.

– Wresz­cie mamy oka­zję się spo­tkać – powie­działa Lidia, kon­cen­tru­jąc w końcu wzrok. – Ojciec wiele mi o pani mówił.

„Wiele mówił” mogło ozna­czać wszystko. Użyła enig­ma­tycz­nego zwrotu, żeby nie powie­dzieć wprost, że w ciągu ostat­nich lat Julia zgo­to­wała ich ojcu emo­cjo­nalne pie­kło?

– Jakby nie było lep­szych tema­tów do roz­mów – zaśmiała się w odpo­wie­dzi. – Poza tym darujmy sobie ofi­cjalne zwroty. Cokol­wiek by mówić, pły­nie w nas ta sama krew. Zatem… po pro­stu: Julia.

Led­wie unio­sła kąciki ust.

Emi­lia odpły­nęła w stronę gości, pocią­ga­jąc za sobą męża i wnuczkę. Syl­wia wyrwała się po zale­d­wie minu­cie. Nie przy­wy­kła do pod­szczy­py­wa­nia w policzki i słod­kiego gda­ka­nia star­szych pań. Wolała zająć się tym, co lubiła naj­bar­dziej: robie­niem zdjęć. Gdy uznała, że każdy z gości został wystar­cza­jąco obfo­to­gra­fo­wany, włą­czyła nagry­wa­nie.

– Powiedz coś do kamery, mamo. – Sta­nęła na wprost Julii. – Żeby bab­cia i dzia­dek mieli pamiątkę.

Julia już otwie­rała usta, by wykle­pać for­mułkę o szczę­ściu na nowej dro­dze życia, kiedy poczuła, jak Lidia kła­dzie jej rękę na ramie­niu.

– Możemy poroz­ma­wiać? – Jej oczy pro­siły. – To ważne.

Górny zako­ły­sał w pal­cach pustym kie­lisz­kiem. Ulot­nił się pod pre­tek­stem dolewki szam­pana, odcią­ga­jąc przy oka­zji Syl­wię. Uznał, że pierw­sza roz­mowa sióstr powinna odbyć się w cztery oczy.

– Nie wiem, od czego mam zacząć – powie­działa Lidia, gdy zostały same.

– Jeśli cho­dzi ci o ojca…

– Nie, zupeł­nie nie. – Pokrę­ciła głową.

– Mów wprost, nie lubię owi­ja­nia w bawełnę – zachę­ciła ją Julia.

Zachęta musiała wypaść blado, bo kobieta przez dłuż­szą chwilę mil­czała.

– Tak naprawdę cho­dzi o mnie – zaczęła wresz­cie. – Stało się coś bar­dzo złego. Jeśli nic nie zro­bię, wkrótce doj­dzie do kolej­nej tra­ge­dii. Potrze­buję pomocy, Julia. Tak naprawdę przy­szłam na ten ślub tylko po to, żeby się z tobą spo­tkać.

Jak na uko­chaną córkę Edmunda wypa­dło to dość okrut­nie.

– Wiem, jak to brzmi. Zwy­kle nie bywam taka podła.

– Każdy cza­sem bywa.

Uśmiech­nęła się blado.

– Gdyby nie to, że mam nóż na gar­dle…

– Sama go sobie przy­ło­ży­łaś czy ktoś ci w tym pomógł? Mów, co to za sprawa. Potem będzie trudno zna­leźć moment mię­dzy weso­łym pocią­giem a piciem wódki z pan­to­felka panny mło­dej.

Julia nie mogła pozbyć się wra­że­nia, że Lidia nie­ustan­nie spo­gląda przez ramię. I na pewno nie cho­dziło jej o szu­ka­nie bar­dziej zacisz­nego kąta do roz­mowy ani o pozo­wa­nie do apa­ratu wciąż krę­cą­cej się w pobliżu Syl­wii.

– Prze­pra­szam. – Lidia po raz setny skon­tro­lo­wała wzro­kiem hol. – Zacho­wuję się jak wariatka.

– Do tego mocno wystra­szona.

– Aż tak widać?

Julia unio­sła zna­cząco brwi.

– Boję się, że dłu­żej tego nie wytrzy­mam – przy­znała Lidia. – To wszystko trwa już zbyt długo. W końcu pęknę.

– Mówisz, jak­byś miała zamiar kogoś zabić.

Lidia przy­gry­zła wargi.

– Obie­caj, że wysłu­chasz mnie do samego końca. Trudno będzie ci uwie­rzyć w to, co powiem, ale zapew­niam, że każde moje słowo jest prawdą. I naj­waż­niej­sze: nikt nie może wie­dzieć o tej roz­mo­wie, rozu­miesz?

– Wciąż nie­wiele, ale sta­ram się.

Kobieta otwie­rała ponow­nie usta, kiedy w jej torebce zadzwo­niła komórka. Przyj­rzała się dokład­nie nume­rowi na ekra­nie.

– Muszę ode­brać.

Ode­szła na kilka kro­ków. Przez har­mi­der wywo­łany wybu­chami śmie­chu gości Julii trudno było wychwy­cić cokol­wiek z tego, co mówiła.

Kiedy zakoń­czyła roz­mowę, długo jesz­cze wpa­try­wała się w zga­szony ekran. Trzę­sła się przy tym, jakby ktoś wylał jej za sukienkę wia­dro lodo­wa­tej wody.

– Stało się coś? – spy­tała Julia, widząc, jak Lidia obraca tele­fon w dło­niach.

W końcu zła­pała oddech. Pod­nio­sła na nią szklące się z prze­ra­że­nia oczy.

– Muszę się z kimś spo­tkać. To na pewno tylko drobne nie­po­ro­zu­mie­nie. Pojadę na Wila­now­ską i zała­twię sprawę. Będę naj­póź­niej za godzinę, spo­tkamy się na weselu. Nikt się nawet nie zorien­tuje, że wycho­dzi­łam.

– Pań­stwo mło­dzi świata poza sobą nie widzą, więc pew­nie masz rację.

Lidia powę­dro­wała wzro­kiem ku roz­ga­da­nym Emi­lii i Edmun­dowi.

– Wyglą­dają na naprawdę szczę­śli­wych – przy­znała, po czym spoj­rzała na zega­rek. – Jak powie­dzia­łam, za godzinę. Wtedy wszystko ci opo­wiem.

– Zajmę ci miej­sce przy stole.

Julia patrzyła, jak drobna syl­wetka Lidii oddala się i znika na scho­dach pro­wa­dzą­cych do wyj­ścia z budynku. W tym samym cza­sie ojciec zajęty był tule­niem się do Emi­lii i zaśmie­wa­niem z jakie­goś jej żartu. Tak jak przy­pusz­czała nowo poznana sio­stra, nie zauwa­żył, że gro­madka gości pomniej­szyła się o jedną z naj­waż­niej­szych dla niego osób.

* * *

Restau­ra­cja Sta­ro­po­lanka tonęła w zła­ma­nej bieli obru­sów i w słod­kim zapa­chu lilii. Kiedy Emi­lia z Edmun­dem zaj­rzeli tu w lutym, by zare­zer­wo­wać salę, wyda­wała im się zatę­chła i do tego ciemna. Prze­sadna ilość brą­zo­wych mebli i posza­rza­łych deko­ra­cji miała nadać pomiesz­cze­niu cie­pły kli­mat, jed­nak zamiast tego zamie­niła je w ponurą pie­czarę. Skwa­szona mina uko­cha­nej dała Edmun­dowi do myśle­nia. W tajem­nicy zamó­wił jasne pokrowce na weselne krze­sła i zle­cił fir­mie od deko­ra­cji okien uszy­cie bia­łych powłó­czy­stych firan. Z wypo­ży­czalni przy­wiózł srebrne świecz­niki, w któ­rych miały sta­nąć białe świece. Zadbał nawet o to, by za krze­słami pary mło­dej umiesz­czono wielką tablicę z ini­cja­łami E & E uło­żo­nymi z głó­wek bia­łych goź­dzi­ków. Nie na darmo oglą­dał po nocach powtórki pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych, w któ­rych ślubne ekipy dora­dzały, jak powinna wyglą­dać ide­alna sala ban­kie­towa. Efekt prze­szedł jego ocze­ki­wa­nia, a zachwyt w oczach uko­cha­nej, gdy ponow­nie prze­kro­czyła próg Sta­ro­po­lanki, wyna­gro­dził mu nie­prze­spane godziny i wydatki na oprawę uro­czy­sto­ści. Miał dla niej w zana­drzu jesz­cze jeden pre­zent.

Zaraz po tym, jak wszy­scy goście weszli do restau­ra­cji, usta­wił ich na par­kie­cie w kręgu, po czym ski­nął w stronę dwu­oso­bo­wego zespołu mło­dych didże­jów. Sie­dzący za kon­solą chło­pak wci­snął guzik w maszy­nie gene­ru­ją­cej ciężki dym. Gdy pierw­sze buch­nię­cie bia­łej mgły roze­szło się po pod­ło­dze, z gło­śni­ków popły­nęło Unfor­get­ta­ble Nata Kinga Cole’a.

Edmund wycią­gnął rękę do swo­jej świeżo poślu­bio­nej żony.

– Pierw­szy taniec? – Emi­lia spu­ściła z zawsty­dze­niem wzrok. – No nie wiem… Myślisz?

– Tańcz, bab­ciu! – krzyk­nęła Syl­wia, usta­wia­jąc się do nagry­wa­nia kolej­nej serii fil­mi­ków.

Zachę­cona kil­koma dodat­ko­wymi okrzy­kami Emi­lia wygła­dziła opiętą na brzu­chu sukienkę i wpły­nęła na par­kiet. Walc angiel­sko-wie­deń­ski wypadł obojgu na tyle dobrze, że kiedy wybrzmiały ostat­nie dźwięki muzyki, roz­le­gły się brawa.

Dym opadł i goście mogli wresz­cie zasiąść za sto­łami. Kel­ne­rzy zapa­lili świece i sala roz­bły­sła cie­płym świa­tłem. Na sto­łach poja­wiły się pierw­sze przy­stawki.

Edmund z coraz więk­szym nie­po­ko­jem spo­glą­dał na puste krze­sło zare­zer­wo­wane dla Lidii. Odkąd wybie­gła z urzędu stanu cywil­nego, minęły dwie godziny.

Zer­k­nął po raz setny na zega­rek, po czym wstał od stołu. Prze­ci­snął się za ple­cami Emi­lii, nie zwa­ża­jąc na to, że goź­dzi­kowe litery E & E prze­krę­ciły się nie­bez­piecz­nie na deko­ra­cyj­nym panelu, i ruszył w kie­runku szatni. W zakątku z wie­sza­kami było o wiele spo­koj­niej ani­żeli w głów­nej sali. Wyjął z kie­szeni mary­narki tele­fon i wybrał numer. Nie zauwa­żył, jak Julia staje kilka kro­ków dalej.

– Wciąż cisza? – spy­tała, pod­cho­dząc pod sto­jaki z płasz­czami.

Ski­nął głową.

– Podobno wyszła tylko na chwilę.

– Tak mówiła. Za nic nie opu­ści­łaby waszego wesela. Pró­buj dalej.

Edmund ponow­nie wybrał numer.

– To do niej nie­po­dobne, żeby nie odbie­rać.

Ślubny entu­zjazm zni­kał z jego twa­rzy niczym sztuczny dym z tanecz­nego par­kietu.

– Pocze­kajmy jesz­cze pół godziny. Ani się obej­rzysz, jak sta­nie w drzwiach. – Julia strzą­snęła z klapy jego mary­narki nie­ist­nie­jący pyłek.

– Masz rację – odparł, cho­wa­jąc tele­fon. – Nie ma co pani­ko­wać. W końcu prze­cież przyj­dzie.

Lidia nie przy­szła. Minęła trze­cia godzina przy­ję­cia, a jej miej­sce za wesel­nym sto­łem wciąż pozo­sta­wało puste. Kiedy Edmund po raz kolejny spoj­rzał na drzwi restau­ra­cji otwie­rane przez któ­re­goś z gości, Julia wyjęła z torby dłu­go­pis i poło­żyła go przed ojcem razem z papie­rową ser­wetką.

– Zapisz mi jej numer tele­fonu i adres.

Pierw­szy raz widziała, żeby tak trzę­sły mu się ręce. Zwi­nęła zapi­saną ser­wetkę i wrzu­ciła ją do swo­jej torby.

– Na pewno nic jej nie jest – powie­działa uspo­ka­ja­jąco. – Tele­fony się roz­ła­do­wują, klu­cze do miesz­ka­nia gubią, a tak­sówki spóź­niają. Za pół godziny wszystko będzie jasne. Zaj­mij­cie się przez ten czas Syl­wią.

Ode­brała z szatni płasz­cze swój i Gór­nego. Mimo że Adam był już po czte­rech kie­lisz­kach wesel­nej wódki, trzy­mał się na nogach. Jedy­nie wzrok miał lekko mętny, więc na odchodne zła­pał z tacy kel­nera szklankę wody gazo­wa­nej i wypił ją dusz­kiem dla roz­rze­dze­nia alko­holu we krwi.

– Jesteś pewna, że miała wró­cić? – spy­tał, gdy ruszyli w stronę zapar­ko­wa­nej pod restau­ra­cją skody. – Może uznała, że to impreza nie dla niej, i po pro­stu zmyła się po cichu. Nie każdy kocha patrzeć, jak jego ojciec ściąga zębami pod­wiązkę z uda świeżo upie­czo­nej żony. Ile waży twoja matka?

Ścięła go spoj­rze­niem.

– Spa­suj, możesz? Czy według cie­bie mój ojciec wygląda na kogoś, kto myśli teraz o pod­wiąz­kach? Nie zauwa­żyłby nawet, gdyby mu pod­mie­nili matkę na młodą Sofię Loren. Męczy się na wła­snym weselu.

– A cie­bie wzięło na litość.

– Nazy­waj to, jak chcesz. W dniu jego ślubu chcę być po pro­stu fair. Pojadę do Lidii i upew­nię się, że sie­dzi w dre­sie, oglą­da­jąc jakiś mdławy melo­dra­mat na Net­flik­sie. Tylko tyle. Na pewno nie zamie­rzam jej wycią­gać ni­gdzie na siłę.

Górny zasło­nił usta przed odbi­ciem powie­trza pod­cho­dzą­cego z żołądka.

– Two­jej matce też na tym naj­wy­raź­niej nie zależy. Ani razu o nią nie zapy­tała. Dziwne.

– Dziwne by było, gdyby to zro­biła. Nie znasz jesz­cze mojej rodziny, Górny.

Tak jak przy­pusz­czała, ulice wcale nie były zatło­czone. Tak­sówka wio­ząca Lidię prze­mknę­łaby z lewo­brzeż­nej War­szawy przez most Świę­to­krzy­ski w ciągu zale­d­wie kilku minut.

Wje­chała w Zaję­czą, a potem skrę­ciła w Krucz­kow­skiego. Minęła park, prze­pusz­cza­jąc przez jezd­nię pele­ton roz­pę­dzo­nych mło­dych rowe­rzy­stów, po czym wyma­new­ro­wała w kie­runku Solca.

– To gdzieś tutaj. – Rozej­rzała się po dłu­giej osie­dlo­wej ulicy.

Wzdłuż chod­nika cią­gnęła się niska zabu­dowa blo­ków. W głębi wysta­wały wyż­sze punk­towce. Po prze­ciw­nej stro­nie jezdni sze­roki traw­nik prze­cho­dził w gęsto tkany drze­wami park, kolejny w tej oko­licy.

– Wila­now­ska. Moje dawne rewiry. – Górny wycią­gnął szyję, sta­ra­jąc się roz­po­znać oko­licę. – Ostatni raz byłem tu w liceum.

Julia zapa­trzyła się na park budzący się po zimie.

– Gigant z kum­plami?

– Nie. – Górny pokrę­cił głową. – Cho­dziło o dziew­czynę. Byli­śmy parą, ale dość krótko.

– Nasto­let­nia miłość? Jak słodko.

Nie była pewna, czy jego zamu­lony wzrok, któ­rym doszu­ki­wał się cze­goś mię­dzy blo­kami, spo­wo­do­wany był tęsk­notą za dawną sym­pa­tią czy weselną wódką.

– Miesz­kała zaraz za tym pagór­kiem. Miała na imię Nata­lia.

– Może na­dal tam na cie­bie czeka – rze­kła z nutą drwiny w gło­sie. – Stoi w oknie i wypła­kuje oczy.

Zaha­mo­wała, ale on wciąż nie odpi­nał pasa bez­pie­czeń­stwa.

– Nata­lii już nie ma. Przeze mnie.

W pierw­szej chwili uznała, że żar­tuje. Górny nie wyglą­dał jed­nak na roz­ba­wio­nego.

– Po naszym roz­sta­niu połknęła garść prosz­ków – wyja­śnił. – Zro­biła to już wcze­śniej. Za pierw­szym razem sta­rzy zdą­żyli ją ura­to­wać. Za dru­gim już nie.

– O cho­lera… Fatalna sprawa. Współ­czuję. Po takich sytu­acjach trauma pozo­staje na całe życie.

Roze­śmiał się. Naj­pierw par­sk­nął dys­kret­nie, potem zawył bła­zeń­sko do pod­su­fitki.

– Idiota! – wark­nęła Julia. – Jak Boga kocham, idiota! Nie było żad­nej Nata­lii?

– Ależ była. Wciąż jest. Mieszka z mężem w Toronto i pro­wa­dzi zakład kosme­tyczny. Robi boga­tym paniu­siom rzęsy.

Wysko­czyła ze skody i trza­snęła drzwiami. Górny wyto­czył się za nią.

– No już… Daj mi chwilę, zaraz oprzy­tom­nieję. Dzie­sięć minut i będę trzeźwy jak dziecko. – Wysta­wił twarz do wia­tru i zaczął robić głę­bo­kie wde­chy.

Julia nie miała zamiaru uczest­ni­czyć dłu­żej w tej bła­ze­na­dzie. Nie powinna go wycią­gać z restau­ra­cji. Odszu­kała w tele­fo­nie apli­ka­cję Ubera.

– Co robisz? – Zer­k­nął jej przez ramię.

– Odsy­łam cię do domu.

Ode­brał jej komórkę.

– Samej cię na górę nie pusz­czę. Wci­skaj domo­fon.

Sta­nęli pod czte­ro­pię­tro­wym beżo­wym budyn­kiem. Spo­kojny kolor ele­wa­cji roz­bi­jały przy­twier­dzone do porę­czy bal­ko­nów róż­no­barwne skrzynki na kwiaty, puste o tej porze roku. Na kilku z nich zie­le­niły się tuje.

Julia wyce­lo­wała pal­cem w guzik z nume­rem osiem. Po sze­ściu sygna­łach domo­fon się roz­łą­czył. Szarp­nęła drzwiami, jed­nak ani drgnęły. Górny oparł się ramie­niem o mur.

– Wygląda na to, że musisz użyć swo­ich cza­ro­dziej­skich noży­ków.

– Nie mam. Nie pla­no­wa­łam wła­my­wać się do restau­ra­cji.

Poło­żyła palec na innym przy­ci­sku i przy­trzy­mała kilka sekund. Po chwili w gło­śniku ode­zwał się młody i mocno roz­ba­wiony głos spod czwórki.

– Kto? – spy­tał kon­kret­nie.

– Poli­cja – odpo­wie­działa rów­nie kon­kret­nie Julia. – Pro­szę otwo­rzyć.

– Poli­cja? Może FBI? – Głos nagle się roz­ocho­cił. – Ty, Rusek, FBI do cie­bie.

Z głębi miesz­ka­nia doszedł śmiech wymie­szany z nie­spo­koj­nymi pomru­kami.

– Khto tam? – W kratce domo­fonu ode­zwał się rów­nie młody, lecz dużo poważ­niej­szy głos. – Czomu mili­cija? Ja zamo­wił pitsu, nie milit­siyu.

Adam bły­snął zębami.

– Ukra­iniec. Na doda­tek dow­cipny.

– Daleko mu do cie­bie. Otkry­waj! – krzyk­nęła do domo­fonu Julia.

Usły­szeli odgłos otwie­ra­nych drzwi bal­ko­no­wych na pierw­szym pię­trze. Naj­pierw zza barierki wychy­liła się łysa głowa, a zaraz za nią tułów w sza­rej blu­zie Adi­dasa.

– Ty, Rusek, kurwa… Jacyś prze­bie­rańcy urwali się z wiej­skiego dan­cingu. Pod kra­wa­tem i w lakier­kach! Pat­szaj!

Do tuło­wia w sza­rej blu­zie dołą­czył drugi, w bia­łym pod­ko­szulku. Rusek, wła­ści­ciel lub najemca miesz­ka­nia, przyj­rzał się dwójce sto­ją­cej na dole. Musiał mieć krótki wzrok, bo mru­żył oczy i wycią­gał szyję ponad normę.

– Khto wy? – krzyk­nął, widząc, że na pewno nie są od pizzy.

Adam musiał się­gnąć do wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki. Z poli­cyjną legi­ty­ma­cją nie roz­sta­wał się ni­gdy. Była waż­niej­sza od karty kre­dy­to­wej i port­fela. Wycią­gnął rękę z doku­men­tem w stronę bal­konu.

– Jebut twoja mać! Tse spra­vdi mili­cija – zaszem­rał do kum­pla Rusek. – Ty idiot!

Nie tylko otwo­rzył im drzwi, ale wręcz zbiegł na dół i wpu­ścił ich oso­bi­ście na klatkę scho­dową.

– Ja niczewo… u mie­nia je druh, my kruti… my knigi czy­ta­jem…

Górny pokle­pał go po ramie­niu.

– Się uspo­kój, kolego. My nie po cie­bie.

– Po druha? – Oczy chło­paka się roz­sze­rzyły. – Po Robala?

– Po Robala też nie. Wra­caj do sie­bie.

O nic wię­cej nie pytał. Wbiegł po scho­dach i zaszył się w miesz­ka­niu. Zza drzwi doszedł ich po chwili ryczący śmiech łysego przy­ja­ciela uci­szany przez spło­szo­nego Ruska.

– To co, fru­niemy na trze­cie pię­tro. – Górny potarł o sie­bie dło­nie. – Zała­twmy, co trzeba, i wra­cajmy na eme­ry­ten party.

Wci­snął guzik windy. Ktoś musiał nie domknąć na górze drzwi dźwigu, bo nie zjeż­dżał na par­ter. Poszli scho­dami. Byli na pół­pię­trze, kiedy z gór­nej kon­dy­gna­cji dobiegł ich krzyk. Nale­żał do kobiety. Był maka­bryczny, prze­cho­dził w płacz­liwy sko­wyt. Spoj­rzeli po sobie, a następ­nie w prze­świt mię­dzy scho­dami.

– Lidia! – wrza­snęła Julia.

Na górze działo się coś złego. Bie­gli po kilka stopni naraz, ale gdy dotarli pod miesz­ka­nie Lidii, nie zastali tam nikogo. Po chwili płacz się powtó­rzył. Docho­dził z pię­tra wyżej.

W uchy­lo­nych drzwiach jed­nego z miesz­kań Julia zoba­czyła star­szą kobietę. Sie­działa na posadzce, sku­lona i wystra­szona. Drobna, o gołę­bich wło­sach, w podomce i wsu­wa­nych kap­ciach.

– Jezuuu… – zawyła na widok dwójki zdy­sza­nych ludzi w ele­ganc­kich stro­jach. – Ratuj­cie ją…

Wycią­gnęła rękę, jakby chciała zła­pać Julię za brzeg jej sukienki. Palce jed­nak tylko omsknęły się po zie­lo­nym płasz­czu.

– Zaj­mij się nią. – Julia wymi­nęła star­szą panią i pchnęła drzwi miesz­ka­nia.

Górny pod­szedł do kobiety i ukuc­nął obok.

– Pro­szę się uspo­koić. To pani miesz­ka­nie?

Kobieta pokrę­ciła głową, po czym wska­zała drzwi naprze­ciwko.

– Zapro­wa­dzę panią. – Pocią­gnął ją deli­kat­nie, łapiąc pod łokieć, byle tylko ruszyła się z miej­sca.

Wsta­wała z tru­dem, nie­mal nie odry­wała wzroku od uchy­lo­nych drzwi.

– Co oni jej zro­bili…

Gór­nemu wciąż szu­miało w gło­wie po wesel­nej wódce, ale chcąc nie chcąc musiał wziąć kobietę na ręce. Wyda­wała się zbyt słaba, by iść o wła­snych siłach. Nie zdą­żył naci­snąć klamki miesz­ka­nia z tabliczką „D.A. Ryl­scy”, kiedy usły­szał za sobą głos Julii:

– Dzwoń po pogo­to­wie – powie­działa, patrząc na bladą twarz star­szej pani. – I po kry­mi­nal­nych.

Karetka przy­je­chała pierw­sza. Zastrzyk z hydrok­sy­zyny zadzia­łał natych­mia­stowo. Górny odcze­kał jesz­cze chwilę, aż kobieta pozwoli poło­żyć się na wer­salce i przy­kryć kocem, po czym wymknął się z małego salo­niku. W przed­po­koju natknął się na męż­czy­znę o posi­wia­łych skro­niach. W rękach trzy­mał zdjęty z głowy, sta­ro­modny kape­lusz.

– Pan Ryl­ski? – spy­tał dla pew­no­ści.

Męż­czy­zna ner­wowo spoj­rzał w prze­świt salonu, gdzie widać było poma­rań­czowe kom­bi­ne­zony ratow­ni­ków.

– Coś się stało mojej żonie?

– Atak paniki, ale naj­gor­sze już minęło. Może pan wejść.

Górny prze­pu­ścił Ryl­skiego i zamknął za nim drzwi. Teraz naj­waż­niej­sze było to, co działo się w miesz­ka­niu naprze­ciwko.

Pchnął łok­ciem drzwi z nume­rem dzie­sięć. Przed­po­kój w kształ­cie litery L był kla­syczny: szafka na buty, podłużny wie­szak z płasz­czami, lustro i mała komoda na dro­bia­zgi. Urzą­dzony skrom­nie, ale z gustem. Przez całą jego dłu­gość cią­gnął się prze­krzy­wiony chod­nik w kwia­towy wzór.

– Julia? – zawo­łał Górny.

Wychy­liła się zza drzwi na końcu miesz­ka­nia.

– Gdzie ciało?

– Nie ma – odpo­wie­działa krótko.

– Żarty sobie robisz? Kaza­łaś zawo­łać ekipę.

Otwo­rzyła na oścież kuch­nię.

– Chodź, zobacz. – Wska­zała głową wnę­trze.

Kuch­nia urzą­dzona była na biało, nie licząc drew­nia­nego blatu robo­czego i dwóch tapi­ce­ro­wa­nych na nie­bie­sko tabo­re­tów. Na pierw­szy rzut oka pano­wał w niej porzą­dek. Na suszarce stały tale­rze i kubki, pod kalo­ry­fe­rem w wiel­kiej bańce docho­dziło wino wła­snej roboty. Obok niego stał zakle­jony kar­ton. Wszystko wyglą­dało nie­mal ste­ryl­nie, gdyby nie czer­wień, którą zbry­zgane były pod­ło­gowe płytki. Ta sama czer­wień pokry­wała brzeg zlewu i znaj­du­jącą się pod nim szafkę.

Górny oparł ręce na bio­drach.

– Jeśli miał­bym obsta­wiać…

– To nie jest roz­lane wino, jeśli masz co do tego wąt­pli­wo­ści.

– Widzę prze­cież. Ktoś tu nie­źle obe­rwał. Nawet szyba jest we krwi – powie­dział Górny, odsu­wa­jąc firankę.

Julia ukuc­nęła, pod­wi­ja­jąc poły płasz­cza pod pośladki.

– Przyj­rzyj się pla­mom na pod­ło­dze. Nawet gdyby to był nie­szczę­śliwy wypa­dek, kształt spa­da­ją­cych kro­pel byłby zupeł­nie inny. Nie podłużny, a okrą­gły. Widzisz? Ta krew spa­dała pod kątem. Jest jesz­cze coś. – Wska­zała pal­cem na miej­sce pod sto­łem, tuż obok nie­bie­skiego tabo­retu.

– Włosy? – Górny zmru­żył oczy.

– Ciemny blond. Są wszę­dzie.

– Jak na pod­ło­dze u fry­zjera. – Rozej­rzał się po płyt­kach.

– Fry­zje­rzy nie wyry­wają ludziom wło­sów. Ktoś zła­pał ją za tył głowy i szarp­nął z wielką siłą.

– Nie­zła jatka.

– Jatka w kuchni była tylko począt­kiem. Widzia­łeś poskrę­cany chod­nik w przed­po­koju? Wygląda, jakby kogoś po nim wle­czono.

– Suge­ru­jesz porwa­nie? Ktoś miałby upro­wa­dzić doro­słą kobietę z jej wła­snego miesz­ka­nia?

– Na pewno nie wyszła stąd dobro­wol­nie. Gołym okiem widać, że to miej­sce było polem bitwy.

– Zostawmy to tech­ni­kom – zade­cy­do­wał Górny. – Przyj­rzą się śla­dom. Ty nato­miast uspo­kój się, bo widzę, że zaczy­nasz pani­ko­wać. Nie jeste­śmy u two­jej sio­stry, to nie jest jej miesz­ka­nie, nie jej włosy ani krew, okej?

– Będzie okej, jeśli na wła­sne oczy zoba­czę, że Lidia jest cała i zdrowa. Na razie widzę roz­bry­zgi krwi w miesz­ka­niu, które od miesz­ka­nia mojej sio­stry dzieli zale­d­wie pod­łoga.

– Mam iść z tobą? – spy­tał, gdy Julia wymi­nęła go i sta­nęła przed drzwiami wej­ścio­wymi.

Pokrę­ciła głową.

– Nie trzeba. Zostań tu i cze­kaj na chło­pa­ków.

Zbie­gła na trze­cią kon­dy­gna­cję i sta­nęła przed miesz­ka­niem numer osiem. Ener­gicz­nie wci­snęła przy­cisk dzwonka. Elek­tryczny świer­got ptaka wypeł­nił wnę­trze miesz­ka­nia, jed­nak nikt nie wszedł do przed­po­koju.

Julia pod­nio­sła głowę. Nad wej­ściem w lewym rogu zoba­czyła minia­tu­rowe oko kamery. Zwi­sało smęt­nie na meta­lo­wym zawia­sie, ewi­dent­nie ode­rwane od zasi­la­ją­cego ją kabla.

– Lidia?! – Zało­mo­tała pię­ścią tuż pod wizje­rem.

Za drzwiami wciąż nic się nie działo. Odru­chowo zła­pała za klamkę. Nie musiała nią szar­pać, miesz­ka­nie było otwarte.

Powi­tała ją cisza. Zni­kąd nie docho­dził ani odgłos włą­czo­nego tele­wi­zora, ani żaden inny dźwięk, który mógłby zdra­dzić, że poza nią jest tu ktoś jesz­cze.

Zamknęła za sobą drzwi. Dopiero teraz zwró­ciła uwagę na liczbę zam­ków. Dwa nad klamką i dwa pod nią. Do tego łań­cu­szek i zakle­jony wizjer. Jego funk­cję peł­nił przy­twier­dzony do ściany elek­tro­niczny moni­tor od uszko­dzo­nej kamery.

Weszła głę­biej. Miesz­ka­nie miało iden­tyczny roz­kład jak to pię­tro wyżej. Było za to lepiej ume­blo­wane. Nie spo­sób było zna­leźć tu wypo­sa­że­nia z popu­lar­nych sie­ció­wek ani masowo pro­du­ko­wa­nych gra­fik do wie­sza­nia na ścia­nach. Sty­lowe fotele i kanapa oraz szla­chetne oleje two­rzyły kli­mat dostatku. Było tak, jak mówiła Emi­lia. Lidia z racji bli­skich rela­cji z ojcem nie mar­twiła się tym, by prze­żyć od pierw­szego do pierw­szego.

Zaj­rzała do sypialni. W pokoju pano­wał nie­ład, jaki zda­rza się kobie­tom będą­cym w pośpie­chu. Lidia, szy­ku­jąc się na ślub ojca, nie zdą­żyła zamknąć szafy ani pocho­wać na miej­sce poroz­rzu­ca­nej bie­li­zny, która wysta­wała z roz­be­be­szo­nej szu­flady w komo­dzie. Tuż obok niej leżały buty.

Julia nie mogła oprzeć się wra­że­niu, że wła­śnie to obu­wie widziała na nogach sio­stry w Pałacu Ślu­bów jesz­cze kilka godzin temu. Beżowe skó­rzane czó­łenka na kloc­ko­wa­tych obca­sach, ostat­nio bar­dzo mod­nych. Na takie buty zwraca się uwagę.

A więc była tu. Wró­ciła po tym, jak zaraz po uro­czy­sto­ści zadzwo­nił jej tele­fon. Przy­szła zała­twić jakąś ważną sprawę, a przy oka­zji zmie­nić pan­to­fle na wygod­niej­sze. Po co męczyć się na obca­sach cały wie­czór? Chyba że Górny miał rację i wcale nie miała zamiaru wra­cać na wesele. Jeśli rze­czy­wi­ście tak było, jej bur­gun­dowa sukienka także powinna gdzieś tu być.

Julia zaczęła prze­su­wać wie­szaki w sza­fie. Czarne, zie­lone i nie­bie­skie sukienki oraz tuniki jeź­dziły po drążku, jed­nak aksa­mit­nej sukni nie było. Nie zna­la­zła jej też na ster­cie ubrań przy­go­to­wa­nej do pra­so­wa­nia ani w sąsied­nim salo­nie. Zaj­rzała do kuchni i łazienki, ale na darmo. Bur­gun­dowa sukienka znik­nęła, podob­nie jak jej wła­ści­cielka.

Wyjęła tele­fon i po raz kolejny tego dnia wywo­łała numer Lidii. Nadzieja na to, że kobieta w końcu odbie­rze, top­niała. Mimo to naci­snęła zie­lony przy­cisk.

Stłu­miony dźwięk dzwonka usły­szała od razu. Docho­dził z któ­re­goś z pomiesz­czeń. Nad­sta­wiła uszu. Sygnał popro­wa­dził ją na powrót do sypialni. Doby­wał się z ciem­no­nie­bie­skiej torebki koper­tówki wci­śnię­tej pod fotel. Julia otwo­rzyła ją i wyjęła smart­fon. Na zablo­ko­wa­nym wyświe­tla­czu pul­so­wał numer jej tele­fonu, a w gór­nym pra­wym rogu widać było liczbę nie­ode­bra­nych połą­czeń.

Scho­wała komórkę Lidii do kie­szeni swo­jego płasz­cza i wyszła z miesz­ka­nia.

Na pyta­jący wzrok Adama odpo­wie­działa krę­ce­niem głowy.

– Wiem tylko, że wró­ciła do sie­bie i że jej miesz­ka­nie przy­po­mina twier­dzę. A poza tym… – Julia roz­ło­żyła bez­rad­nie ręce. – Mam złe prze­czu­cia, Górny. Coś się tu ewi­dent­nie wyda­rzyło i polała się krew. Pyta­nie: czyja. Gdzie, do dia­bła, są tech­nicy? Ile można jechać z Nowo­li­pek?!

Odsu­nęła firankę i wyj­rzała przez kuchenne okno uma­zane krwią.

– Musia­łem spro­sto­wać zgło­sze­nie, że na miej­scu są tylko ślady walki – wyja­śnił Górny. – Nie mamy ofiary z prze­strze­lo­nym czo­łem.

– I dla­tego idą tu na pie­chotę?

– Uspo­kój się. – Górny poło­żył dło­nie na jej ramio­nach i zaczął roz­ma­so­wy­wać napię­cie. – Lepiej?

– Ani tro­chę, płaszcz jest zbyt gruby. Co to jest? – spy­tała, widząc roz­rzu­cone po stole koperty.

– Rachunki. Leżały na lodówce, wszyst­kie wysta­wione na nazwi­sko Alek­san­dry Majew­skiej. Myślisz, że była sin­gielką?

Julia prze­bie­gła wzro­kiem po zeszło­rocz­nym roz­li­cze­niu za prąd.

– Brak zale­gło­ści. Opła­cała wszystko w ter­mi­nie – stwier­dziła, przy­glą­da­jąc się licz­bom. – Czy była sin­gielką? Na pewno nie miesz­kała z żad­nym męż­czy­zną.

– Mogła mieć kogoś na dochodne.

– W łazience brak dru­giej szczo­teczki do zębów. Gdyby miała kogoś na dochodne, ten ktoś chciałby sobie rano umyć zęby. Łazienka mówi o czło­wieku wszystko.

– O ile pamię­tam, w two­jej łazience moja szczo­teczka nie stoi.

Julia odło­żyła kopertę na jej pier­wotne miej­sce na lodówce.

– Bo mam dziecko, Górny. A przy dzie­ciach każdą dodat­kową szczo­teczkę czy golarkę trzeba dokład­nie prze­my­śleć. Majew­ska, mówisz? Przy­dałby się jakiś doku­ment ze zdję­ciem.

Wyszła z kuchni i znik­nęła za drzwiami łazienki. Wró­ciła po chwili, nacią­ga­jąc na dło­nie jed­no­ra­zowe ręka­wiczki.

– Są od farby do wło­sów, ale tylko takie zna­la­złam. Pogrze­bię tro­chę w jej rze­czach.

– Ja zaj­rzę naprze­ciwko. Pani Ryl­ska powinna już dojść do sie­bie. Może widziała, co tu się stało. W tej chwili to nasz jedyny świa­dek.

Górny zro­bił krok w kie­runku drzwi, ale ręka w latek­so­wej ręka­wiczce go zatrzy­mała.

– Nie dziś. Naj­wcze­śniej jutro.

– Nie jestem na bani, jeśli o to ci cho­dzi.

– Po pierw­sze: jesteś, więc nie możesz nikogo prze­słu­chi­wać. Po dru­gie: cokol­wiek powie dziś Ryl­ska, nie będzie to miało wiele wspól­nego z prawdą. Jej mózg prze­cho­dzi teraz etap szoku. Jeśli zapy­tasz ją, co widziała, zacznie kolo­ry­zo­wać i wyol­brzy­miać. Nie potrze­bu­jemy takich zeznań. Damy jej czas, by ochło­nęła i zaczęła myśleć racjo­nal­nie. Jest jesz­cze jeden szko­puł. – Julia zało­żyła ręce na pier­siach. – Może się oka­zać, że góra wcale nie przy­dzieli ci tej sprawy do popro­wa­dze­nia.

– Fakt. Do zbrodni nie doszło.

– Zbrod­nią śmier­dzi tu aku­rat na kilo­metr. Ten, kto tak pięk­nie poma­lo­wał tę kuch­nię na czer­wono, nie wywlókł Majew­skiej z miesz­ka­nia, żeby bawić się z nią w kon­we­nanse przy kawie. Jest bez­względny i tak też ją na sam koniec potrak­tuje. Pyta­nie tylko, kiedy i gdzie porzuci ciało. Ale, jak sam przy­tom­nie zauwa­ży­łeś, na razie mamy tylko ślady pobi­cia. Dla­tego wle­pią tę sprawę byle komu. Już po tym, jak się tu śpie­szą, widać, jak bar­dzo się nią prze­jęli.

Zza drzwi pro­wa­dzą­cych do małej sypialni dobiegł cichy szmer podobny do stu­ka­nia. Julia obró­ciła się w stronę dźwięku.

– Sły­sza­łeś?

Górny kop­nął lekko drzwi. W bla­sza­nej klatce sto­ją­cej na para­pe­cie za grubą zasłoną krę­cił się rudy cho­mik. Koło­wro­tek wiro­wał pod jego łap­kami w takim tem­pie, jakby był pod­łą­czony do prądu. Na widok Julii i Adama zwie­rzę zatrzy­mało się w miej­scu i spoj­rzało na nich kora­li­ko­wymi oczami.

Górny pod­szedł do klatki i pstryk­nął paznok­ciami w pręty.

– Siema, tłu­ścio­chu. Wygląda na to, że ktoś zała­twił twoją panią. Gdy­byś umiał gadać, powie­dział­byś nam, kto był taki nie­do­bry. Co, przy­ja­cielu?

– Nie strasz zwie­rzaka, niech się bawi.

Jakby na potwier­dze­nie tych słów, cho­mik znów zakrę­cił swoim koło­wrot­kiem z szyb­ko­ścią świa­tła.

Julia pode­szła do nie­wy­so­kiego regału prze­cię­tego podłuż­nym lustrem i zaczęła otwie­rać dolne szu­flady. Uło­żona równo pościel i bie­li­zna nie nosiły śladu, by ktoś w nich szpe­rał. Na dnie zna­la­zła kopertę z pie­niędzmi. Prze­li­czyła bank­noty. Tysiąc trzy­sta zło­tych nie było może szo­ku­jącą kwotą, ale gdyby cho­dziło o wła­ma­nie z zamia­rem kra­dzieży, pie­nią­dze na pewno by stąd znik­nęły.

Kolejna szu­flada prze­zna­czona była na spor­towe akce­so­ria. Obok kilku spor­to­wych sta­ni­ków i wygod­nych leg­gin­sów zna­la­zła zwi­niętą w rulon matę i drew­niany klo­cek do jogi.

Otwie­rała następną szu­fladę, kiedy zadzwo­nił jej tele­fon. Spoj­rzała na wyświe­tlacz.

– Ojciec – mruk­nęła. – Przy­szedł czas na wymy­śle­nie zgrab­nej histo­ryjki. Nie musi wie­dzieć wszyst­kiego. Przy­naj­mniej na razie.

Gładko prze­szło jej przez gar­dło, że sytu­acja jest pod kon­trolą i Edmund może wró­cić do wesel­nej sie­lanki.

– Uwie­rzył? – spy­tał Górny, gdy się roz­łą­czyła.

– Powiedzmy, że do końca dnia będzie miał spo­kój. Prawdę usły­szy dopiero po tym, jak poże­gna swo­ich gości.

Wysy­pała na dywan zawar­tość kolej­nej szu­flady. Pod stertą nazbie­ra­nych bro­szur i ulo­tek, jakie wrzu­cają listo­no­sze do skrzy­nek pocz­to­wych, zna­la­zła kilka zdjęć. Były to gru­powe foto­gra­fie, z dziećmi sie­dzą­cymi na krze­słach lub sto­ją­cymi wokół nie­wy­so­kiej dwu­dzie­sto­kil­ku­latki o uśmiech­nię­tej twa­rzy. Na dole każ­dej foto­gra­fii wid­niała data wska­zu­jąca na rok, w któ­rym je zro­biono.

– To ona, Alek­san­dra Majew­ska – powie­działa Julia, gdy Górny sta­nął jej za ple­cami. – Wygląda na to, że pra­cuje w jakimś przed­szkolu.

Wziął jedno ze zdjęć do ręki i przyj­rzał się kobie­cie.

– Ładna babka. Wiemy już przy­naj­mniej, jak wygląda i kim jest.

Poza zdję­ciami zna­leźli coś jesz­cze. W małej szka­tułce scho­wa­nej na dnie szu­flady poza kil­koma parami dro­gich kol­czy­ków poły­ski­wała złota obrączka. Nie wyglą­dała na rodzinną pamiątkę po babci. Nie spo­sób było doszu­kać się na niej zary­so­wań, jakie poja­wiają się przy wie­lo­let­nim nosze­niu. Od wewnątrz miała wygra­we­ro­waną datę: 20.06.2015.

– Myli­łam się – przy­znała Julia. – Pan Majew­ski jed­nak ist­nieje. Albo ist­niał – popra­wiła się.

Ode­rwali się od szka­tułki i zdjęć, sły­sząc dobie­ga­jące z klatki scho­do­wej dud­nie­nie cięż­kich butów. Po chwili do tego hałasu dołą­czyły dwa męskie głosy. Kiedy do miesz­ka­nia weszli tech­nicy, Julia spoj­rzała na zega­rek.

– Godzina dwa­dzie­ścia – par­sk­nęła. – Jak Boga kocham…

ROZ­DZIAŁ II

Julia zesko­czyła z dra­biny i zanu­rzyła wałek malar­ski w czar­nej tabli­co­wej far­bie.

– Czło­wiek to nie szpilka – powie­działa, popra­wia­jąc na gło­wie zro­bioną z gazety czapkę.

Oparła trzo­nek wałka o tackę i wlała do niej ostat­nią par­tię tabli­cówki. Gdyby wie­działa, że ściana będzie chło­nąć tyle farby, kupi­łaby przy­naj­mniej litr wię­cej.

Pomysł z malo­wa­niem zro­dził się w jej gło­wie, gdy zaczęła czy­ścić ścianę z zapi­sków na temat śmierci Leona Raw­skiego. Usu­nię­cie śla­dów po ciem­nym fla­ma­strze szybko oka­zało się nie­wy­ko­nalne. Mogła więc albo odma­lo­wać miesz­ka­nie i kupić prze­no­śny flip­chart, o który poty­ka­łaby się na każ­dym kroku, albo znów sko­rzy­stać ze ściany, z tym że w dużo bar­dziej prak­tyczny spo­sób. Wybrała czarną ście­ralną tabli­cówkę.

– To nie może być przy­pa­dek, że dwie osoby zni­kają w tym samym cza­sie – zamru­czała, wspi­na­jąc się ponow­nie po szcze­blach dra­biny.

– Niczego takiego nie powie­dzia­łem. – Adam Górny pod­szedł do okna i uchy­lił je, żeby wpu­ścić do pokoju podmuch świe­żego powie­trza.

– Mówię do sie­bie. Na głos lepiej mi się myśli.

– W opa­rach farby? Nie mia­łaś kiedy zabrać się do tej roboty, tylko aku­rat teraz, w środku nocy? Nor­malni ludzie śpią o tej porze.

Nasą­czony farbą wałek prze­su­nął się równo po ścia­nie, pozo­sta­wia­jąc po sobie kolejny czarny pasek.

– Nor­mal­nym ludziom nie zni­kają sio­stry pod­czas rodzin­nych uro­czy­sto­ści – zauwa­żyła. – Cały czas zasta­na­wiam się, co łączy Lidię z tą kobietą z czwar­tego pię­tra i kim ona jest, ta Majew­ska.

– Zro­bi­li­śmy z Szy­mań­skim wstępny reko­ne­sans. Bar­dzo wstępny, zazna­czam.

Julia mach­nęła ręką z wał­kiem.

– Mów.

– Majew­ska ma dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Pocho­dzi z Płocka. Jej rodzina na­dal tam mieszka.

– Ktoś już ich powia­do­mił o zagi­nię­ciu?

– Na razie Majew­ska nie zagi­nęła. Trzy­majmy się fak­tów. Mamy przy­pusz­czalne pobi­cie, i to wszystko. Nie widzę powodu, żeby sta­wiać na nogi jej bli­skich.

Julia obró­ciła się na dra­bi­nie.

– Przy­pusz­czalne pobi­cie? To jakiś żart?

– Ani tro­chę. Sprawa tak wła­śnie została zakla­sy­fi­ko­wana.

– Wie­dzia­łam… Pro­to­ko­lik, pie­czątka i do szu­flady!

– Od zaj­ścia minęło zale­d­wie kilka godzin.

– Wiesz, co można zro­bić z czło­wie­kiem przez kilka godzin? Z cia­łem kobiety?

Doci­snęła wałek do ściany, tak że nie­mal wygięła jego pla­sti­kowy uchwyt.

– Dowie­dzia­łeś się cze­goś o jej mężu?

– O byłym mężu – popra­wił ją Górny. – Jacek Majew­ski. Roze­szła się z nim rok po ślu­bie. To zaska­ku­jące, że taka młoda kobieta jest już po roz­wo­dzie.

– Zaska­ku­jące to było sto lat temu. Dawno minęły czasy, w któ­rych kobiety trzy­mały się byle kogo, aby tylko nosić obrączkę na palcu.

– Ode­zwała się femi­nistka. Może to mąż ją wysta­wił, tego nie wiesz.

– Wiem za to, co mówią poli­cyjne sta­ty­styki. Gdy nagle znika żona, to zwy­kle za tym znik­nię­ciem stoi jej mąż. Nie­ważne, czy były, czy obecny. Ale zawsze mocno skrzyw­dzony. Bie­da­czek – dodała Julia.

– Nie znasz gościa, a już wyda­łaś wyrok?

– Nie mówię kon­kret­nie o Majew­skim. Mówię gene­ral­nie, o męskiej psy­che. Trak­tu­je­cie nas jak inwen­tarz, który staje się waszą wła­sno­ścią, gdy pod­pi­su­jemy ślubny kwit. Kiedy inwen­tarz pró­buje się bun­to­wać i kła­dzie na stół pozew roz­wo­dowy, prze­staje być wesoło, a zaczyna być groź­nie. Dla­tego musimy się dowie­dzieć, kto wniósł sprawę o roz­wód. On czy ona. To wiele wyja­śni.

Julia, odwró­cona ple­cami do pokoju, nie widziała, jak Górny staje tuż pod dra­biną.

– Muszę cię o coś zapy­tać. – Jego głos spo­waż­niał. – Ile tak naprawdę wiesz o swo­jej sio­strze?

Ode­rwała wałek od ściany. Pośli­niła palec i nie­spiesz­nie zma­zała nim nie­wielką plamę, która chwilę temu odbiła się na sufi­cie od zbyt gwał­tow­nego ruchu ręki.

Wie­działa, że prę­dzej czy póź­niej to pyta­nie będzie musiało paść. Górny nie był prze­cież ani głupi, ani naiwny. Spo­śród wielu sce­na­riu­szy doty­czą­cych sprawy znik­nię­cia obu kobiet wybrał ten, któ­rego oba­wiała się naj­bar­dziej.

– Niczego nie można wyklu­czyć, Julia – powie­dział wprost. – Mamy dwa puste miesz­ka­nia, dwie zagi­nione kobiety, dziwne zacho­wa­nie Lidii i… dużo krwi. Podob­nie jak ty chciał­bym wie­rzyć, że twoja sio­stra nie miała nic wspól­nego z tym, co się stało z Majew­ską, ale chyba rozu­miesz…

Rozu­miała. Nie miała nic na jej obronę. Musia­łaby być pozba­wiona wyobraźni, sta­wia­jąc ją poza podej­rze­niami. Lęk, który widziała w jej oczach, mógł być zwy­kłą grą. Ojciec prze­cież nawet nie zająk­nął się o tym, że kobieta ma jakieś pro­blemy. Nie wie­dział o nich, cho­ciaż byli ze sobą tak bli­sko, czy może ni­gdy nie ist­niały? Jej nagłe znik­nię­cie mogło być świet­nie skro­joną tak­tyką. Sama przy­znała, że na ślub cze­kała tylko ze względu na spo­tka­nie z Julią. Czy to był jej kolejny chwyt, żeby zapew­nić sobie alibi? Potem ulot­niła się pod pre­tek­stem jakiejś podej­rza­nej sytu­acji. Rów­nie dobrze mogła być ofiarą, co przy­czyną wyda­rze­nia na Wila­now­skiej w miesz­ka­niu numer dzie­sięć.

– Możesz zejść z tej dra­biny? – Górny musnął nogawkę jej spodni od dresu.

Zeszła na sztyw­nych nogach. Ścią­gnęła z głowy papie­rowy kape­lusz i rzu­ciła go z rezy­gna­cją w kąt.

– Nic o niej nie wiem – odpo­wie­działa zgod­nie z prawdą. – Nie wiem, kim jest Lidia.

Górny objął ją ramie­niem i mocno przy­ci­snął do sie­bie.

– Znaj­dziemy je obie – zapew­nił, robiąc unik przed wał­kiem, który Julia wciąż trzy­mała w dłoni. – To wszystko na pewno da się jakoś logicz­nie wyja­śnić.

Zega­rek na jego ręce cichym pik­nię­ciem dał znać, że wybiła jede­na­sta.

– Zbie­ram się. Muszę jesz­cze zaj­rzeć na Nowo­lipki. Szy­mań­ski pew­nie klnie, że zosta­wi­łem go z robotą w sobotni wie­czór. Miał umó­wioną pannę, a sie­dzi i obdzwa­nia szpi­tale i schro­ni­ska dla bez­dom­nych.

– Mówi­łeś, że sprawa leży.

– Powiedzmy, że wyko­nu­jemy z Szy­mań­skim nie­ofi­cjalne czyn­no­ści śled­cze.

– Ty naprawdę wie­rzysz, że Majew­ska wciąż żyje.

– To, w co wie­rzę, nie ma żad­nego zna­cze­nia. Szansa na to, że ktoś ją zała­twił, jest taka sama jak to, że doszło do zwy­kłego wypadku i tra­fiła na oddział lub do jakie­goś przy­tułku. O ile nie błąka się gdzieś po uli­cach.

Szpi­tal? Przy­tu­łek? Miała na końcu języka, że Alek­san­dra nie wyszła prze­cież z miesz­ka­nia sama. Jak zatem mia­łaby błą­kać się po mie­ście? Na to, że odnaj­dzie się w schro­ni­sku, Julia tym bar­dziej nie liczyła.

Patrzyła jed­nak bez słowa, jak Górny sięga po płaszcz i narzuca go na swój odświętny gar­ni­tur. Wciąż miał go na sobie, odkąd wyszedł rano z domu na ślub Emi­lii i Edmunda. Nad­sta­wiła poli­czek do poże­gnal­nego poca­łunku, po czym zary­glo­wała za nim drzwi. Wró­ciła do pokoju i przyj­rzała się czar­nej ścia­nie. Mimo że pokryła ją już dwiema war­stwami farby, ponow­nie zła­pała za wałek. Dopiero po nało­że­niu trze­ciej uznała, że ściana jest gotowa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

moje serce (hiszp.) [wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od redak­cji]. [wróć]

Według legendy o wiecz­nej miło­ści pocho­dzą­cej z rejonu Gara­jo­nay na La Gome­rze. [wróć]

Mamo? Zaczy­namy, już czas (hiszp.). [wróć]

Już czas, mamo (hiszp.). [wróć]

Drew­niany instru­ment muzyczny z Wysp Kana­ryj­skich, słu­żący do wyko­ny­wa­nia tra­dy­cyj­nej muzyki. Uży­wany głów­nie na wyspach La Gomera i El Hierro. [wróć]