Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W noc swoich czterdziestych urodzin uznany scenarzysta teatralny Bernard Bielak trafia do szpitala w wyniku wypadku. . Po powrocie do domu opiekuje się nim jego żona, Luna. Podawane przez nią leki powodują, że stan zdrowia mężczyzny nieustannie się pogarsza.
Bernard próbuje przypomnieć sobie, co wydarzyło się tuż przed wypadkiem. Podświadomość podsuwa mu kolejne obrazy i strzępy wspomnień, które zaczynają układać się w przerażającą całość. Małżeńska sielanka kończy się w chwili, gdy niezauważony przez Lunę Bernard wchodzi do pokoju i widzi zakrwawioną sukienkę, którą żona trzyma na rękach. Szybko okazuje się, że tamtej nocy doszło także do makabrycznego morderstwa.
Lęki podskórne to thriller psychologiczny z rozbudowanym wątkiem kryminalnym. Wielopłaszczyznowa opowieść bazuje na pragnieniach i lękach, które codziennie towarzyszą każdemu z nas
Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog. Autorka Jej wszystkich śmierci oraz serii kryminalnej składającej się z powieści Uśpienie, Rajskie ptaki oraz nominowanego do Nagrody Wielkiego Kalibru Gwiazdozbioru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 537
Środa, 14 grudnia 2016, godzina 11.27
Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa, sala sądowa numer 4
– Na podstawie dochodzenia, okazanych dowodów oraz zeznań świadków, których wysłuchaliśmy z uwagą godną zaistniałej sytuacji, nie pozostaje mi nic innego, jak stwierdzić, że ponad wszelką wątpliwość śmierć ofiary nastąpiła wskutek targnięcia się na własne życie. Żaden z argumentów przytoczonych przez pana prokuratora nie został w pełni poparty dowodami i tym samym nie wykazał on, by do zgonu w jakikolwiek sposób przyczyniły się osoby trzecie. Przedstawione wysokiemu sądowi fakty oraz poszlaki, które – w ocenie obrony – nie stanowią w najmniejszym nawet stopniu wiarygodnych przesłanek mogących bezspornie wskazać, że zgon nastąpił w wyniku przestępstwa, pozwalają stwierdzić, że mamy do czynienia z klasycznym samobójstwem. Ze wstępnych badań toksykologicznych wynika, że ofiara pozostawała pod wpływem środków chemicznych połączonych z dawką alkoholu, co odebrało jej jasną ocenę sytuacji i, według wszelkiego prawdopodobieństwa, to właśnie pchnęło ją do tego strasznego czynu. Jak dowiedzieliśmy się z opisu świadka, na krótko przed śmiercią znajdowała się pod działaniem silnych emocji i wszystko wskazuje na to, że stan ten doprowadził ją do targnięcia się na własne życie. Nie nam oceniać, czy ów czyn miał nieść ze sobą skutek śmiertelny, czy też być jedynie próbą szantażu, zwrócenia na siebie uwagi, a może nawet, co niewykluczone, miał posłużyć jako swoisty eksperyment ze śmiercią. Trzeba nam wiedzieć, że ludzie o obniżonej w wyniku działania środków medycznych poczytalności wykazują w pewnych sprzyjających okolicznościach skłonności do sondowania własnego organizmu i badania granic jego wytrzymałości. Naturalnie, żaden nieboszczyk nie jest w stanie stanąć przed sądem i opowiedzieć, co dokładnie zaszło, zanim pożegnał się z życiem. Może gdyby tak było, nie marnowalibyśmy czasu i pieniędzy podatników na udowadnianie czegoś, co jest zwykłą fantazją pana prokuratora próbującego na siłę wskazać winnego i przy okazji tak głośnej sprawy wybić się w rankingu popularności. Możemy jednak i musimy wręcz opierać się jedynie na twardych dowodach, których do tej pory zabrakło. Tak, panie prokuratorze, pańskie argumenty, proszę mi wybaczyć, są wręcz dziecinne i mam nadzieję, że wysoki sąd jest tego samego zdania. Dlatego też wnoszę o oddalenie wniosku prokuratury opisanego w art. 148 Kodeksu karnego i zwolnienie osoby oskarżonej od zarzucanego jej czynu.
Sześć miesięcy wcześniej.
Niedziela, 5 czerwca 2016 r.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył jedynie biel. Dużo bieli. Przygaszonej i brudnej. Jakby cały świat składał się wyłącznie z rozlanego mleka, do którego ktoś zapuścił kroplę atramentu z mątwy. Dużo lepsza była kompletna czerń, którą trzymał jeszcze chwilę temu pod zamkniętymi powiekami. Przynajmniej nie musiał szukać tam niczego i nikogo. Jego też nikt nie szukał. Mógł być sam. Po drugiej stronie, za zasłoną stworzoną z cienkich błon skóry zwanych powiekami.
Czasami dobrze jest nie widzieć, od ociemniałych mało się wymaga. Zwykle nie zaczepia się ich bez wyraźnej przyczyny i nie zmusza do otwierania ust, żeby uspokoić własne sumienie i usłyszeć, że już jest dobrze i że zaczynają widzieć kontury krzesła czy parapetu. Tym bardziej nie wywiera się presji, by usłyszeć, że wciąż jest cholernie źle. Trzeba czekać, krócej lub dłużej, tyle, ile tego wymaga ślepiec, o ile sam nie wyrwie się do rozmowy.
Powieki. Nawet jeśli za nimi jest bezpiecznie i cudownie pustelniczo, kiedyś trzeba je rozewrzeć. Najlepiej to zrobić bez pośpiechu, żeby nie sprowokować mózgu do odrzucenia tego, co się właśnie zobaczyło.
W ciągu ostatniej godziny robił to wielokrotnie. Otwierał je i rozglądał się po pustych ścianach sali ze stojącym pośrodku łóżkiem. Regularnie, co kilka minut. Flegmatycznie, nie narzucając źrenicom widoku obcych murów. I nigdy przy świadkach. Czekał, aż zostanie zupełnie sam, do momentu kiedy ucichną kroki na korytarzu i trzasną gdzieś w głębi szpitalnego budynku drzwi za ostatnim kimś, kto mógłby zobaczyć, że on już nie śpi. Nie drzemie.
Ruch grdyki przesunął nazbieraną w ustach ślinę. Boleśnie przepłynęła przez przełyk, jakby składała się nie z płynnej mazi, lecz z gwoździ zlepionych w kolczastą kulę i przetaczających się przez błonę śluzową gardła. Nieotwierane od trzynastu godzin usta zdążyły wytworzyć spierzchniętą skorupę skamlącą o pół grama wazeliny lub choćby o muśnięcie ich końcówką wilgotnego języka.
Nie czuł głodu. Z czegoś, co wisiało po jego lewym boku, przez przezroczystą gumową rurkę płynęła odżywcza ciecz i skapywała cierpliwie kropla za kroplą wprost do sterczącej w dłoni igły, którą dociskał do skóry chropowaty plaster.
Podniósł rękę. Niewiele, zaledwie kilkanaście centymetrów ponad powierzchnię kołdry z niegdyś czerwonym firmowym stemplem, który pod wpływem setek prań w szpitalnej pralni zamienił się w rozmazaną plamę. Gumowy wężyk naprężył się, ale pacjent nie poczuł szarpnięcia. Kątem oka sprawdził, ile jeszcze zostało miejsca na swobodny ruch ręki. Ostrość spojrzenia była zachwiana, ale wytężył wzrok. Gumowy wężyk i głowa. Szacowanie odległości wypadło pozytywnie. Bezpiecznie zatoczy pięścią elipsę nad obolałą czaszką.
Na razie ręka z igłą dotarła do czoła i dłoń dotknęła skóry. Potarł skronie, palce natrafiły na miękki opatrunek. Gaza przytwierdzona za pomocą dwóch przylepców zakrywała lewą brew i zahaczała o rzęsy. Spróbował podwinąć ją i zagiąć, tak by nie zachodziła na powiekę, ale odginała się i wracała na swoje miejsce, drażniąc otwarte oko. Wsunął pod plaster paznokieć, odrywając kawałek materiału, i pociągnął do góry. Zapiekło. Dotknął zaognionego miejsca kilka milimetrów nad zwykle gładką brwią. Miejsce było wilgotne od zbierającej się krwi i ropy, które ledwie widocznie sączyły się spod pękniętej skóry.
Ukłuł go ostry kawałek nici chirurgicznej, ale nie cofnął ręki. Przesunął nią pod linią włosów, w końcu przyłożył palec wskazujący do szwu. Ocenił szybko, że szycie jest niewiele krótsze od brwi. Mierząc od opuszki, kończyło się tuż przed połączeniem palca wskazującego ze środkowym. Zbadał to dokładnie, przykładając dłoń do czoła i wbijając krawędź paznokcia kciuka w miejsce, gdzie szew powinien kończyć swój bieg.
Na dzisiaj wystarczy. Badanie, że ręce i głowa są na swoim miejscu, odbyło się bez większych niespodzianek. Podciągnie jeszcze nogi w kolanach, dzięki czemu się upewni, że od pasa w dół działa równie sprawnie. I poruszy palcami stóp, najlepiej wszystkimi naraz, żeby sprawdzić synchronizację.
Mięśnie w łydkach napięły się w ledwie wyczuwalnym skurczu, ale również nie zawiodły. Teraz to już naprawdę koniec. Starczy gimnastyki na dzisiejszą noc.
Żył, i to było najważniejsze.
Przekrzywił głowę w stronę okna. Na zewnątrz było tak samo ciemno, jak wcześniej pod jego powiekami. Popatrzył na odbijający się w oknie obrazek. Metalowe łóżko na kółkach z podniesioną po jednej stronie poręczą, prążkowana pościel z czerwonym stemplem z nazwą szpitala, wieszak na kroplówkę i on. Scaleni w żałosną trójcę; człowiek z plastrem na czole i te przedmioty, spięte próbą przywrócenia go do żywych. A nad tym wszystkim mała jarzeniówka o trupim, bladoniebieskim świetle.
Nie spodobał się sobie, ale nie oderwał wzroku od grubego szwu na skroni, biegnącego w poprzek czoła. Twarz w świetle jarzeniówki wyglądała niezdrowo, całkiem martwo. Siność skóry podkreślały wybroczyny na szyi, które ginęły w załamaniu szpitalnej koszuli. A może to było tylko złudzenie? Nie przypominał sobie, by w chwili zderzenia ani też potem, podczas upadku na jezdnię, zranił się w szyję. Wszystko działo się tak szybko. Pusta ulica, majacząca gdzieś w oddali latarnia i zbliżające się światła samochodu, który uderzył go i rzucił na kratki ściekowe.
Widział dokładnie, jak auto toczyło się wprost na niego i dokąd odjechało już po wszystkim. Ostatnim przytomnym spojrzeniem odprowadził tablicę rejestracyjną, kiedy wóz go wyminął i zniknął w bocznej ulicy. Wtedy jeszcze czuł smród spalin i ból wypełniający czaszkę. Zacisnął zęby, jakby to miało pomóc w zniesieniu cierpienia. Potem wszystko zamknęło się w umykającej świadomości.
Niewidoczna na okiennym ekranie prawa ręka leżała ukryta po drugiej stronie ciała. Sztywna, oklejona w nadgarstku gipsową skorupą, kończącą się przy grubym na kilka palców opatrunku biegnącym w poprzek dłoni. Przy każdym poruszeniu palcami czuł rwący ból w kościach, mięśniach i ścięgnach.
Ból. Wierny towarzysz nieodstępujący go na krok od chwili, gdy odzyskał przytomność. Można go znienawidzić i zabić od razu zwykłą, okrągłą tabletką. I wreszcie odetchnąć. Można. Ale lepiej tego nie robić. Lepiej jest mieć go przy sobie i czuć przez cały czas. Dopóki cierpienie nie odbiera przytomności, warto czuć własne ciało. Mimo łupania pod białym opatrunkiem i mimo pękających od bólu ścięgien nadgarstka. Do bólu można przywyknąć. Przyjaciela cierpienia się nie zdradza.
Odwrócił wykrzywioną twarz od okna. Niedługo opuści to smętne miejsce. Nie będzie oglądał już swojego odbicia w szpitalnej szybie. Zmyje z siebie tych kilka ostatnich dni. Ogoli twarz i wyszczotkuje zęby. Obetnie paznokcie i włoży czystą bieliznę. Opowie o wszystkim, co się wydarzyło, przecież ona będzie pytać. Musi się tylko trochę wysilić, pamięć nie może go zawieść. Zrobi wszystko, żeby tak było. Nie da rady przejść przez ten koszmar bez jej pomocy.
Poniedziałek, 13 czerwca 2016 r.
Luna nie zwykła siadać obok kogoś, kto odczuwa ból. Tak się nie robi. Nie wolno naruszać przestrzeni osobistej nawet kogoś bliskiego. On z pewnością też by tego nie chciał. Dobrze poznała to uczucie, jakim jest pragnienie izolacji, odkąd jedenasty rok jej życia naznaczyła utrzymująca się przez dwa tygodnie wysoka gorączka towarzysząca grypie. Choroba przyszła znienacka, ale nie bez przyczyny. Śmierć najbliższej osoby wygasiła w niej chęć życia, osłabiła odporność i wywołała apatię. Też chciała umrzeć, a przynajmniej zniknąć. Na niczym nie zależało jej wtedy tak, jak na ciszy wewnątrz własnej głowy i świadomości, że może leżeć w odosobnieniu, nieobserwowana przez pytające oczy matki.
Wiedziała, że teraz musi postąpić podobnie. Być obok, ale niezbyt blisko. Przycupnąć na krześle, pozostawiając odległość między swoimi kolanami a łóżkiem męża. Strefa komfortu – mantra powtarzana przez wszystkich psychologów świata zabraniała jej wchodzić w jego przestrzeń. Wszystko po to, aby mieć pewność, że nie jest intruzem na powierzchni dwudziestu metrów kwadratowych ich salonu, które jeszcze rok temu należały tylko do Bernarda. Aby nie spotkać się z nieumiejętnie skrywanym rozczarowaniem, że w złym momencie podeszła zbyt blisko i osaczyła go.
Pamiętała o tym wszystkim i planowała ich pierwszy od wypadku wspólny dzień, ćmiąc przy tym skręconego ręcznie papierosa. Miał zawsze ten sam smak i zapach – dymu z tytoniu, który kupowała w foliowych torebkach w sklepie na rogu ulicy i zawijała potem w cienkie bibułki. Zlepianie papierowych brzegów, uprzednio delikatnie zwilżonych śliną, traktowała tak, jak ludzie traktują krojenie dopiero co wyjętego z pieca chleba czy trzymanie na rękach noworodka. Z uwagą i cierpliwością.
Skręcanie papierosa było jedną z niewielu czynności, które wykonywała ze spokojem. Zajmowała się tym zwykle pod koniec dnia, kiedy Ben, zajęty uderzaniem w klawiaturę laptopa, oddalał się w świat swoich teatralnych scenariuszy. Na stole pojawiało się wtedy dziesięć bibułek, a Luna odmierzała małą, plastikową łopatką równy gram tytoniu. Niezmiennie tego samego, Golden Virginia, wyprodukowanego przez Imperial Tobacco i kosztującego trzydzieści pięć złotych za pięćdziesięciogramową paczkę. Może i drogo, ale tytoniowe liście importowane z Anglii były doskonale pocięte, co w pełni usprawiedliwiało ich cenę. Poza tym robienie skrętów było dla Luny prawdziwą przyjemnością.
Ostatniego papierosa wypaliła przed południem, około dziesiątej. Potem związała włosy i posłała mężowi łóżko. Chciała wszystko przygotować na jego powrót, i to jak najlepiej. Zmieniła zasłony i odkurzyła dywan, przyniosła z kiosku gazety i ułożyła je równo na stołku, tuż przy łóżku w salonie, by mógł sięgać po nie bez problemu, nie podnosząc się z wersalki. Następnie pojechała do szpitala, pomogła Benowi założyć jego ulubioną czarną koszulę, narzucić mu na ramiona czarny sweter, a na nogi wsunąć miękkie półbuty. Kiedy spytała pewnego razu Bernarda, dlaczego niemal wszystkie jego ubrania są czarne, odpowiedział, że to kolor najbardziej oczywisty ze wszystkich i że w czerni mu do twarzy.
Nie odzywali się do siebie, kiedy pod szpitalem zatrzasnęły się za nimi drzwi taksówki, ani kiedy auto toczyło się zapchanymi ulicami Warszawy. Kierowca taryfy spoglądał co jakiś czas badawczym wzrokiem w lusterko wsteczne, próbując zgadnąć, kim są ci dwoje milczący ludzie. On, o szlachetnych rysach i z łagodnymi oczami wypełnionymi bólem, z lekko siwymi już skroniami, ale wciąż ciemną resztą czupryny. Postawny, ledwie mieszczący się w ograniczonej przestrzeni opla vectry, w czarnej koszuli o niemodnym kroju. Ściskał pod pachą małą torbę podróżną zapinaną na zamek błyskawiczny. Musiała być dla niego ważna, skoro nie pozwolił kobiecie jej nieść, chociaż wyraźnie było widać, że wcale nie jest mu wygodnie przytrzymywać torbę ręką.
Ona młoda, znacznie młodsza od niego. Niezbyt ładna, drobna blondynka z włosami zebranymi w kucyk i biegnącą przez szyję długą blizną, którą zobaczył od razu, kiedy pomagała mężczyźnie wsiąść do auta. Na nogach miała sandały, dość znoszone, bo ze zdartymi czubkami. Ubrana w bluzkę z rysunkiem ćmy odbitym w negatywie i spodenki do połowy ud, które udawały luźną spódnicę.
Siedzieli blisko siebie, dotykając się kolanami, ale z rzadka wymieniali spojrzenia, jakby pomiędzy nimi zaszło coś, o czym woleli nie rozmawiać, dopóki tylko można. A już na pewno nie tu, nie przy nim.
Gdy wysadził ich pod wskazanym adresem, ona bez słowa wyjęła z torebki pięćdziesięciozłotowy banknot, po czym ruszyła w stronę wejścia do bloku. On szedł, opierając się na jej ramieniu, które – wygięte pod ciężarem blisko stukilogramowego ciała – przypominało złamany konar drzewa. Teraz taksówkarz mógł go lepiej obejrzeć. Był od niej wyższy o głowę, masywny, ale nie toporny, z szerokimi ramionami, ale z dłońmi człowieka, który nigdy nie pracował fizycznie. Wydawało mu się, że skądś zna tę twarz. Z telewizji lub prasy. Nazwisko, na jakie zamówiono taksówkę, niewiele mu mówiło, ale to z pewnością był ktoś, kogo już gdzieś widział. Odprowadził ich wzrokiem aż do klatki schodowej, gdzie zniknęli za metalowymi drzwiami z podłużną szybką.
Luna przekręciła klucz w zamku i pierwsza weszła do mieszkania. Kroki Bernarda wciąż wydawały się jej niepewne i niezdarne. Przytrzymała go za łokieć i zanim zatrzasnęła za nimi drzwi, poprawiła przekręconą wycieraczkę.
Przygotowany wcześniej pokój nie zmienił się wiele, odkąd wydarzył się wypadek. To, że zawiesiła grube zasłony, by nie wpadał do środka czerwcowy zaduch, sprawiło, że salon wydał się bardziej przytulny. Do tego przesunęła stół i dwa krzesła pod okno, robiąc więcej miejsca pośrodku pokoju. Na blacie, obok równo ułożonych wydrukowanych kartek z pierwszymi aktami scenariusza Bernarda, wciąż stała popielniczka z nie do końca spaloną bibułą i odrobiną tytoniu Golden Virginia, który wysypał się ze zbyt słabo sklejonego papierosa. Śpieszyła się, więc poprawiła jedynie niewielki stos kartek, które Ben wydrukował w przeddzień wypadku. Nie było ich wiele, reszta niedokończonego tekstu wciąż tkwiła w zamkniętym laptopie. Drukarkę postawiła pod stołem, obok niej spoczęły dwie ryzy papieru. Przekręciła telewizor, by ekran stał się lepiej widoczny, gdyby Ben zechciał obejrzeć powtórkę Teatru Telewizji. Rozłożyła wersalkę, żeby nie musiał cisnąć się razem z nią w małej sypialni na wspólnym łóżku.
Kiedy posadziła go na łóżku, zrzucił z nóg buty i bez słowa wsunął się pod kołdrę. Tak jak stał, w koszuli i spodniach.
Zasnął od razu. Oddychał ciężko, ale miarowo. Przez cztery godziny siedziała na krześle pod oknem, wymieniając jedynie co jakiś czas kubek z herbatą na kubek z kawą. Gdy czerwone zasłony uniosły się wraz z pierwszym powiewem wieczornego powietrza, Bernard otworzył oczy.
Odstawiła kubek na stół i usiadła na wersalce, tuż przy leżącym na wznak Benie.
Miał ciepłe dłonie, lekko wilgotne od niewysokiej gorączki lub ciała rozgrzanego spaniem w ubraniu. Powinien drgnąć pod jej dotykiem, ale nie poruszyło się w nim nic, poza zamykającymi się i otwierającymi powiekami. Odniosła wrażenie, że jest daleko stąd, nie wiadomo gdzie i nie wiadomo z kim.
– Pamiętasz, jak się nazywasz? – spytała, starając się mówić bardzo wyraźnie. – Powiedz, jak masz na imię. Albo nazwisko. Najlepiej jedno i drugie. Słyszysz mnie?
Nie kiwnął głową. Oblizał usta i rozchylił je, łapiąc powietrze. Twarz wykrzywiła się, jakby nabieranie powietrza do płuc stanowiło nadludzki wysiłek.
– Nie teraz.
Odciął się od niej, znów zamykając oczy. Luna wyciągnęła rękę i poklepała go po policzku.
– Teraz. Ocknij się i spójrz na mnie.
Znał ją na tyle, by wiedzieć, że nie odejdzie od niego dopóty, dopóki nie dostanie, czego chce. Wycelował brązowymi tęczówkami w twarz żony.
– Nazywam się Bernard. Bernard Adam Bielak. Od tygodnia mam czterdzieści lat. Urodziłem się trzeciego czerwca. Z tego, co mówiła moja matka, o dziesiątej trzydzieści siedem.
Ostre rysy na czole Luny złagodniały. Nie uśmiechnęła się ani nie odetchnęła z ulgą. Zamiast tego pokiwała nieznacznie głową. Na tyle, żeby broda obniżyła się o trzy, cztery centymetry, by po chwili wrócić na swoje poprzednie miejsce.
– Wiesz, gdzie jesteś? – Nie sylabizowała już jak poprzednio, mówiła zwykłym głosem, który od zawsze kojarzył się Bernardowi z głosem Ingrid Bergman. Cięższym i bardziej twardym, gdy mówiła o rzeczach trudnych, lecz wciąż dziewczęcym w chwilach radości. Teraz jej głos był twardy.
Poruszył ramieniem. Zagipsowana ręka wciąż bolała. Nie potrafił rozróżnić, czy ból pochodzi z mięśni, czy ze złamanej kości. Był całością. Do zdjęcia opatrunku pozostały dwa tygodnie.
Przebiegł wzrokiem po ścianach i zatrzymał go na ekranie płaskiego telewizora, w którym odbijał się zarys jej pleców w koszulce z ćmą. Potem przeniósł spojrzenie na uchylone okno.
– Mokotów, Odyńca. Drugie piętro bez windy. Mieszkanie po lewej. Z balkonu widać park Dreszera. Na bramie wisi tabliczka z zakazem wprowadzania psów, palenia ognisk i hałasowania – wyrecytował bez zająknięcia. – A ty jesteś Lena. Dla bliskich Luna. Wyszłaś za mnie jedenaście miesięcy temu. O ile dobrze pamiętam, z miłości.
Spróbował ułożyć usta w uśmiech. Wyszło nieporadnie, ale mimo to poczuł na wargach ciepły pocałunek żony. Objęła go delikatnie, żeby nie wywołać kolejnej fali bólu.
– Chwała Bogu. – W głosie Luny dało się słyszeć wyraźną ulgę. – Bałam się, że nie będziesz pamiętał. Nic albo prawie nic. Nie pozwoliłeś odwiedzić się w szpitalu ani razu, a lekarze…
– Lekarze… – Bernard westchnął. – Powiedzieli ci, że moja poczytalność będzie wracać stopniowo, i kazali słuchać uważnie tego, co będę bredził. W razie czego masz mi podać leki i wezwać pogotowie, jeśli stanę się agresywny. Gdyby natomiast przyszło mi do głowy, żeby wpaść w depresję, powinnaś włączyć dla rozluźnienia komedię i przeczekać, aż zamienię się w rozkosznego błazna. Tak było?
Luna wyprostowała plecy.
– Powiedzieli, że możesz nie pamiętać wszystkiego. Twój ośrodkowy układ nerwowy…
– …mój układ nerwowy ma się świetnie. – Bernard potarł sprawną ręką czoło, tuż obok pulsującej rany pod przylepcem. – Wszystko gra, tu, w środku. Nic się nie zacięło, naoliwiona aparatura działa. Kilka sińców i złamana ręka nie zrobiły ze mnie umysłowego kaleki.
– Nie o tym mówię.
– Jedyne, co straciłem, to czas, nie rozum. Muszę jak najszybciej wrócić do pisania, choćbym miał to robić jednym palcem. Niech tylko minie ten cholerny ból… Ale to teraz nieważne. Chodź do mnie, chcę cię dotknąć. Połóż się przy mnie, Luna. Tak… dobrze… To ciśnienie w głowie i ręce wkrótce się skończy.
Poczuł pod palcami jej włosy i ciepło policzka przyłożonego do piersi. Odsunęła się tylko na chwilę, by rozpiąć guziki jego koszuli, po czym ponownie przywarła twarzą do rozpalonej skóry. Powinna ściągnąć z niego ubranie i pozostawić tylko w bokserkach, żeby ostygł na tyle, by lepka warstwa potu, która zgromadziła się na jego ciele, wyparowała, ale postanowiła zrobić to za chwilę. Znów miała go tylko dla siebie, mogła go dotknąć i poczuć pod policzkiem, jak gdzieś głęboko pod żebrami Bernarda uderza serce, dużo silniej niż zwykle, jakby bardziej nerwowo.
– Przejdziemy przez to. – Przesunęła dłonią między guzikami rozpiętej koszuli. – Razem, tak będzie łatwiej. Musisz mi tylko wszystko opowiedzieć. Wszystko, rozumiesz?
Pokręcił głową.
– Nie powinnaś wiedzieć. Lepiej będzie, jeśli o tym zapomnimy. Poza tym to był tylko zwykły wypadek.
– Wypadek… – Kościste plecy Luny wyprostowały się nagle, ale nie na długo. Po chwili jej twarz znów pochyliła się na tyle nisko, że mógł wyczuć uwięziony we włosach zapach tytoniowego dymu. – Posłuchaj mnie, Ben. Posłuchaj bardzo uważnie, bo to, o co cię spytam, jest naprawdę istotne. Czy wtedy… czy w chwili, kiedy to się stało, byłeś sam?
Spojrzał na nią, jakby nie zrozumiał pytania.
– Czy był tam ktoś jeszcze? Na ulicy, chodniku, gdziekolwiek. – Czoło Luny zmarszczyło się między cienkimi niczym nitki brwiami. – Czy ktoś mógł widzieć to, co zaszło?
Wiedział, że to pytanie padnie z jej ust i z ust każdego, kto spróbuje odtworzyć wydarzenia tamtej nocy. Był na nie przygotowany. Nie musiał się wysilać, by znaleźć się znów w tamtym miejscu, gdzie światła latarni rzucały mdłą poświatę na jezdnię i ciemne okna bloków. Wystarczyło, by zaczął odtwarzać w głowie to wszystko, co zdołał uchwycić, zanim usłyszał pisk opon i padł na asfalt. Nie tylko zapamiętał to, czy poza nim był tam ktoś jeszcze, ale też był w stanie opisać każdą sekundę i każdy szczegół.
Wiedział, że to, co teraz powie, jest dla Luny ważne. Czuł napięcie w jej kruchym ciele, które przywarło do niego i zamarło w oczekiwaniu na odpowiedź.
– Poza mną nie było tam nikogo – odrzekł i pogładził ją po policzku i włosach. – Był środek nocy – dodał, siląc się na spokój, mający udzielić się również żonie. – W asfaltowej dżungli zamyka się na noc zamki w drzwiach i nie wychodzi do rana.
– Mimo to ty się tam znalazłeś. Z dala od domu. Po co? Co robiłeś tyle kilometrów od własnego łóżka o drugiej w nocy? Chcę to wiedzieć, Ben. Muszę usłyszeć, co wydarzyło się, odkąd wyszedłeś z mieszkania, do momentu aż cię znaleziono nieprzytomnego na ulicy.
Serce Bernarda znów mocniej zabiło. Czuła, jak łomocze w oszalałym rytmie na wspomnienie czegoś, o czym wiedział tylko on. Przesunęła dłonią po rozchełstanej koszuli, aż pod szyję.
– Ben? – wyszeptała. – Co tam się stało? Na miłość boską! Powiedz wreszcie…
Patrzyła, jak Bernard unosi chorą rękę ku głowie, zatrzymuje ją na ułamek sekundy i uderza gipsowym opatrunkiem w ledwie zasklepioną ranę. Raz i drugi, potem kolejny, coraz szybciej. Pęknięta skóra wypuściła grubą strużkę krwi, która rozmazała się na gipsie i utworzyła na twarzy czerwoną plamę.
Powinna ją zetrzeć, sięgnąć po byle jaki kawałek papieru lub ścierkę, ale wycofała się jedynie na brzeg łóżka. Coś kazało jej czekać, aż szarpnięcia ustaną i ręka Bena opadnie posłusznie na kołdrę. Znała ten stan odreagowania po przeżytej traumie, nikt nie rozpoznawał go lepiej od niej.
Nie patrzyła na zegarek, choć wydawało jej się, że ta chwila trwa całą wieczność. W końcu jego ruchy zaczęły stawać się coraz wolniejsze. Wciąż oddychał ciężko, ale ręce leżały już nieruchomo. Tylko koniuszki palców drgały jeszcze pod wpływem pobudzenia nerwów, podkurczając się i prostując na zmianę. Jeszcze nie był w stanie skupić na niej uwagi, nie patrzył na to, jak siedzi z podkulonymi nogami na skraju wersalki, lecz na dwie sylwetki odbijające się w zgaszonym ekranie telewizora.
– Ben?
Przesunął powoli oczy z czarnego odbiornika na jej postać.
– Już jest dobrze… A teraz skup się i opowiedz mi wszystko.
– Nie teraz. – Bernard wziął na tyle głęboki oddech, na ile pozwalały mu obite żebra, po czym wypuścił powietrze przez na wpół otwarte usta. – Poza tym nie pamiętam. Nie pamiętam niczego poza… To nie jest takie proste, nie potrafię tego nazwać.
– Spróbuj. Powiedz pierwsze słowo, jakie przychodzi ci do głowy, kiedy myślisz o tamtej nocy.
– Jedno słowo?
– Tak, zaczniemy od niego. Potem przyjdą kolejne. Być może jeszcze nie dziś, ale jak będziesz gotowy.
Zawahał się, ale przeszywający wzrok Luny zmusił go do ponownego otworzenia ust.
– Zapach.
– Masz na myśli smród spalin? Po potrąceniu upadłeś na jezdnię…
– Nie o tym mówię. Pamiętam, że czułem zapach człowieka.
Luna przekrzywiła głowę i niespokojnie potarła palcami szyję.
– Mówiłeś, że stałeś na ulicy sam.
– Bo to prawda. Poza mną nie było tam żywej duszy. Mówię o tym, co czułem, zanim znalazłem się na ulicy. Najpierw było jakieś miejsce, ciemne i zamknięte.
– Nie rozumiem. Ben, posłuchaj mnie, to bardzo ważne. Musisz tam wrócić. Teraz tylko na chwilę. Jeśli wolisz, zamknij oczy, będzie ci łatwiej. Ale wróć tam. Zatem czujesz zapach człowieka. Czy rozpoznajesz go?
Pokiwał głową.
– Tak. Czułem go już kiedyś. Był słodki i obrzydliwy. Taki, którego nie da się zapomnieć. To zapach śmierci, Luno. Słodki zapach trupa.
Pod powiekami wciąż miał ten obraz. Ciemność. Zamknięta przestrzeń. Jednak na wyciągnięcie rąk tak dużo miejsca. Ile tylko chce, w bród. Gdyby zamiast metra dziewięćdziesięciu miał więcej, a ręce dwukrotnie dłuższe, przestrzeń wokół niego wciąż byłaby ogromna, nie do zapełnienia. I ciemność nie skurczyłaby się ani odrobinę. Skąd ona jest, ta ciemność?
Przesunął stopami po czymś twardym. Poczuł beton i rozsypaną na nim cienką warstwę piasku.
Nie widział podłogi. Ani ścian, ani sufitu. Znajdował się pośrodku czegoś i gdzieś, nie wiadomo gdzie. Czuł tylko zapach nocy i jej chłód, którego nie był w stanie stłumić szlachetny splot egipskiej bawełny jego niebieskiej koszuli. Ostatni raz miał ją na sobie wczoraj, w dniu swoich urodzin. Około południa spytał Lunę, czy taka odmiana niebieskiego będzie pasowała do czarnych spodni bez kantu. Dotąd nie miał z tym problemu, łączył zwykle czerń z czernią, ale tym razem chciał wyglądać inaczej. Powiedziała, że to zły wybór. Użyła słów: „denim blue źle się komponuje z czernią spodni. Lepiej byłoby, gdybyś włożył dżinsy, pisarze zwykle noszą sztruksy albo dżinsy”. Na widok jego zdziwionej miny dodała szybko: „Nieistotne, zostań w tym, w czym jesteś. Nikt się nie zdziwi, że będziesz wyglądał trochę cudacznie. Takim jak ty wolno wszystko”. Wtedy dowiedział się, że istnieje coś takiego jak denim blue.
To było wczoraj po południu, około czwartej. W niebieskiej koszuli i czarnych spodniach usiadł przy otwartym laptopie i zaczął pisać kolejną scenę do swojej sztuki. Kursor przesuwał się wers po wersie nieśpiesznie poganiany przez pojawiające się na ekranie rzędy liter.
W ich mieszkaniu zaczęło się robić tłoczno zaraz po siódmej wieczorem. Dwa pokoje łatwo jest zapełnić. Wystarczy wprowadzić dodatkowe cztery osoby, żeby przestrzeń czterdziestu pięciu metrów skompresowała się na tyle odczuwalnie, by potykać się o własne myśli. Jedna para mieszana składająca się z – jak dobrodusznie mówiła Luna – byłej kobiety Bena i jej męża-budowlańca oraz jedna para gejowata, co też było definicją Luny, pokręciły się najpierw po niewielkim metrażu w poszukiwaniu nie wiadomo czego, by zgodnym chórem stwierdzić, że od tygodnia nic się nie zmieniło. Potem eks Bena z mężem usadowili kości na wersalce z zielonej skóry, natomiast Igor i Sebastian trafili na rzucone na dywan poduszki grubości materaca. Luna kupiła je z myślą o nich, na wszelki wypadek, jak twierdziła. W mieszkaniu od zawsze brakowało krzeseł, więc najłatwiejszym rozwiązaniem było położenie na podłogę czegoś, na czym mogliby się ulokować podczas spotkań w większym gronie. Poduszki miały krzykliwe kolory poprzecinane esami-floresami w marokańsko-cygańskim stylu, ale tak właśnie miało być. Bo byli przecież gejowaci do bólu i przez to, w mniemaniu Luny, dziwaczni i nieprzystający do standardowego beżu czy szarości.
Dla Bernarda gejowatość Igora nie była żadną anomalią. Znał go, odkąd matka wyjęła mu pieluchę z majtek i posadziła na brzegu osiedlowej piaskownicy. Igor już w niej siedział, z nieodłącznym szmacianym pieskiem kupionym w osiedlowym kiosku Ruchu i patrzył oczami przypominającymi szmaragdy na zestaw kolorowych foremek, które Bernard zaciskał w swych pulchnych palcach.
Po latach przenieśli się z piaskownicy na chodnik, żeby puszczać po nim kapsle od butelek po piwie. Razem zjadali poburzowe dżdżownice i zlizywali sople lodu zwisające z dachu śmietnika. Kiedy wyrosły im pierwsze włosy na łydkach, siadywali na osiedlowym murku i lustrowali przechodzące pary. Każdy z nich miał swoje typy. Jeden damskie, drugi męskie, i tak już zostało. Odmienność Igora rosła razem z nimi, nieodłącznie, dzień po dniu. Dla Bernarda stała się normą, czymś tak naturalnym jak oddychanie. To, że Igor bezceremonialnie oglądał się na ulicy za męskimi pośladkami, Ben miał w nosie. Ważne było, że jest sobą, starym, poczciwym druhem. Równie dobrze mógłby być transem z doczepionymi piersiami i tym samym zdobyć zaszczytny tytuł pierwszego dewianta najjaśniejszej RP.
Odkąd Igor spotkał na swojej drodze Sebastiana, jego głowa przestała kręcić się dookoła karku za innymi. Bernard nie wróżył im doczekania złotych godów, ale mimo upływu lat wciąż trzymali się razem jak Batman i Robin czy Holmes i Watson. Byli nierozłączni i z sobie tylko właściwą klasą. Zawsze zjawiali się w jego domu z butelką dobrego wina i dwoma paczkami cebulowych Laysów.
Druga para, składająca się z czystej krwi heteryków, Ilona i Kamil Borkowscy, siedziała najpierw dość sztywno, zanim ich gardła rozgrzały się dżinem i koniakiem. Potem Kamil wyjął telefon i nagrał, jak Luna niesie tort ze świeczkami. Nie było ich czterdzieści, Luna uznała, że wystarczy siedem, a siedem to szczęśliwa liczba. Tort zamówiła w cukierni „Pod Lukrowanym Aniołem”, znajdującej się przecznicę od Odyńca. Świeczki wbiła w ostatniej chwili, w gęsto zapisane czekoladowym drukiem strony udające scenariusz. Gdy je podpalała, przytrzymywała włosy, żeby nie zajęły się od ognia.
Kiedy Ben pomyślał życzenie i zdmuchnął płomień świec, stała obok niego z kieliszkiem w ręku. Wino było mocne i niemal wylewało się ze szkła. Potem zaśmiała się, jak chyba nigdy dotąd, z jego naprędce wymyślonego żartu o pijaku i poecie. Chwilę później znów polewała wszystkim, sobie trochę więcej niż reszcie. Nie oponował, wiedział, że dziś musi dać jej wolną rękę.
Zaraz po północy Igor z Sebastianem zaczęli przebąkiwać, że muszą się zbierać. Igor wyglądał bardzo blado, widać było, że nie czuje się najlepiej. O wpół do pierwszej stanęli w drzwiach. Luna zagrodziła im drogę, mówiąc, żeby wypili za zdrowie Bena ostatnią kolejkę. Była wstawiona. Usłyszeli, że i tak gówniani z nich faceci, więc niech choć tym razem nie robią cyrku. Igor zacisnął zęby. Został, choć kosztowało go to bardzo wiele.
Wrócili na swoje kolorowe poduszki. Luna, fałszywie nucąc piosenkę Stinga, ruszyła do kuchni po colę. Ben widział w prześwicie przedpokoju, jak zamiast odkręcania butelki z gazem odchyla głowę i połyka jakąś tabletkę. Odwrócił wzrok, udając, że tego nie zauważył. Zrobił to zresztą nie po raz pierwszy. Jeśli chciała, by wierzył, że jej pograniczne zaburzenie osobowości typu borderline, przez które popadała ze skrajności w skrajność i tonęła w dręczącej frustracji, wciąż było w fazie remisji, nie mógł jej zawieść. Przez ostatnie tygodnie wydawała się nad wyraz spokojna i opanowana, postanowił więc nie burzyć w niej tego spokoju. Po raz kolejny udał, że jest nieświadomy znikających z kuchennej szafki tabletek z olanzapiną przepisanych przez jej psychiatrę.
Do pokoju wróciła po kilku minutach, już uśmiechnięta i rozluźniona. Pod pachą trzymała czerwoną papierową torbę z prezentem urodzinowym.
– Byłabym zapomniała. Wszystkiego najlepszego, kochanie – powiedziała i pocałowała Bernarda w usta.
To był długi pocałunek. Przytrzymała mu głowę i wpiła się w wargi. Był pewien, że spod przymkniętych rzęs obserwuje ich wszystkich. Pogodną, ale mocno już nieprzytomną twarz Kamila, zmęczonego i coraz bledszego Igora, Sebastiana przeszukującego Internet w swojej komórce. I wreszcie ją…
Kiedy rozluźniła ręce i mógł swobodnie się od niej oderwać, Ilony nie było już w pokoju. Przez uchylone drzwi balkonu wpadał dym z papierosa.
– No, otwórz. – Luna wskazała brodą na torbę z prezentem. – Podobno po tym dobrze się myśli. Przydadzą ci się.
Kubańskie cygara Cohiba zapakowane w żółte pudełko z nadrukiem czarnej głowy, do tego dorzucona równie czarna obcinarka. Wszystko jak należy, od serca.
Ostrze poszło w ruch. Bernard przypalił cygaro i wyciągniętym w górę kciukiem dał znać, że to nie zwykły dym, lecz czysta ambrozja. Dodał przy tym, że nie każdy lubi ten rodzaj zapachu, więc lepiej będzie, jeśli wyjdzie z cygarem na powietrze. Odprowadziła go wściekłym wzrokiem do balkonu. Przez poruszane wiatrem zasłony widać było, jak dwa ciała, w tym jedno jej męża, opierają się o barierkę. Stali z Iloną blisko, bardzo blisko siebie.
Tej nocy między nią a Bernardem nie padło więcej ani jedno słowo. Godzinę później wybiegła z mieszkania.
– Ben, śpisz? – Szept Luny był miękki jak puch. Przyciszony, niski tembr łagodnie wkradł mu się do uszu. Powinien otworzyć oczy, tak jak tego oczekiwała, czy choćby mruknąć coś niezrozumiałego pod nosem. Jednak ciężar w jego głowie nie pozwalał na jakąkolwiek reakcję. Krążące w żyłach leki spowalniały proces dochodzenia do przytomności.
– Ben? – Luna nie zamierzała odejść od łóżka. Dotknęła jego ramienia lekko, ale była pewna, że zarejestrował jej dotyk.
– Nie, nie śpię – wycharczał. Odchrząknął szybko, ale z bólem. Wciąż nie otwierał oczu. Odszukał dłoń Luny. Była ciepła i sucha jak powietrze wiszące nad parkiem vis-à-vis ich bloku. Do tego drobna niczym dłoń lalki. Wsunął swoje palce między jej i podciągnął splecione ręce do klatki piersiowej. Położył je na sercu, tak jak lubił. – Nie powinnaś pozwolić mi na drzemki w ciągu dnia, tylko marnuję czas. Scenariusz sam się nie napisze.
Odczekał, aż Luna zaprzeczy i odpowie, że powinien odpoczywać tak dużo, ile potrzeba. Ale milczała. Jak na nią zbyt długo. Gdyby nie wirujący wokół jej ubrania zapach golden virginii, mógłby przysiąc, że to nie jego żona siedziała obok na łóżku.
Powoli rozchylił powieki. Każdy lubi piękne kobiety. Z klasyczną urodą, pełnymi ustami i wystającymi kośćmi policzkowymi. Luna taka nie była. Daleko jej było do finezji Sophii Loren, nie miała ani tyle urody, ani powabu. Lecz na swój sposób była ładna. Długie do ramion, jasne włosy, były upięte na czubku głowy. Niby niedbale, ale ta pozorna niedbałość we fryzurze dodawała jej wdzięku. Nie seksapilu, ale właśnie wdzięku. Rzęsy pociągnięte tuszem bez względu na porę dnia czyniły jej oczy dużymi i wyraźnymi. Bernard uzmysłowił sobie, że nigdy nie widział jej bez tuszu na rzęsach. Odkąd pamiętał, budziła się przed nim i szybko szła do łazienki. Mogłaby swobodnie wytrzymać kolejne pół godziny lub nawet więcej, aż oboje przywitają dzień i odszukają się wzrokiem na swoich poduszkach. To przecież takie romantyczne, takie filmowe. A jednak zawsze wstawała przed nim i po cichu, na palcach wymykała się do łazienki. Zapalała żarówkę dopiero wtedy, gdy zamknęła za sobą drzwi, jakby nie chciała, by światło padające z toalety obnażyło jej nieumalowaną twarz. Nie dociekał, dlaczego to robi. Kobiecy świat i rządzące nim zasady były dla niego mało zrozumiałe, ale nieszkodliwe.
Luna nachyliła się nad nim i tak ściągnęła ramiona, że kości obojczyka niemal przebiły skórę. Od dłuższego czasu jadła mało. Skręty coraz częściej zaczęły zastępować jej już nie tylko kolacje, ale i śniadania. Kiedy któregoś popołudnia wspomniała niechcący, że takie same papierosy palił jej ojciec, Ben nie musiał pytać o nic więcej. Chciała czuć ten gorzki dym wirujący w jej włosach i ubraniach. Mieć go przy sobie w ten dziwaczny sposób po to tylko, by irracjonalnie odgrzebywać stare rany i polewać je bolesnymi wspomnieniami. Jeśli miało to być formą terapii, nie działało. Próby oswojenia wstrętu, jaki czuła, ilekroć myślała o ojcu i o tym, co wydarzyło się w ich rodzinnym domu zasnutym dymem z GV, wciąż kończyły się porażką.
– Musimy porozmawiać, to ważne – powiedziała z powagą. Bernard odniósł wrażenie, że jej kocie oczy stały się jeszcze większe. – Minęły kolejne doby, odkąd wyszedłeś ze szpitala, pewnie nawet nie wiesz ile. Teraz też patrzysz błędnym wzrokiem. Ale czas płynie, nie rozmawialiśmy od dwóch dni.
Bernard poruszył się niespokojnie, po czym odruchowo oblizał wargi. Skóra w jednym miejscu pękła i zapiekła. Była sucha, jakby uprzednio posypano ją solą. Łuszczyła się i rwała, pozostawiając na ustach krwiste pęknięcia.
Luna sięgnęła po leżącą obok telewizora wazelinę i nabrała grubą warstwę na mały palec, po czym wklepała ją delikatnie w usta męża.
– Musimy kontynuować, Ben…
Po raz kolejny od powrotu ze szpitala spoglądał na nią w ten swój dziwny sposób. Nie obco ani nie zimno. Na pewno nie obojętnie, choć początkowo wydało się jej, że puścił jej słowa mimo uszu. W jego wzroku kryło się dużo więcej. Ben bał się czegoś. Jeśli jakiś zdolny artysta miałby namalować obraz i ukazać na nim niepokój, który dręczył leżącego naprzeciw niej człowieka, wystarczyłoby, aby pokrył płótno kolorem burzy i umieścił pośrodku zlęknioną sarnę. Tak to sobie wyobraziła.
Przysunęła taboret bliżej łóżka i usiadła obok męża.
– Chcę ci pomóc, Ben. Przecież widzę, jak się miotasz. Wołasz kogoś lub coś przez sen i rzucasz się na łóżku. Przed czym uciekasz? Przed tym, co zobaczyłeś w noc swoich urodzin? To nie są tylko złe sny, już wiem, że wydarzyło się coś strasznego. Nie odwracaj wzroku, spójrz na mnie. Prosto w oczy, w sam środek. Dlaczego wciąż nie mówisz mi wszystkiego? To milczenie jest takie męczące… Mija czwarta doba, odkąd jesteś w domu, a rozmawiamy głównie o tym, co zjesz na śniadanie i o niepopłaconych rachunkach, zamiast o tym, co się stało.
To brzmiało jak oskarżenie. Bernard, gdyby mógł, przewinąłby ostatnie zdanie jak taśmę, by jeszcze raz odsłuchać ton jej głosu. Wydawało mu się, że krzyczy, ale wtedy nie siedziałaby z takim spokojem. Z jej oczu też nie wyzierała ani złość, ani tym bardziej pretensja. Nadal patrzyła na niego z troską, jaką znał i jaka zawsze sprawiała, że czuł się kimś wyjątkowym. Cztery doby. Dziewięćdziesiąt sześć godzin, podczas których między nimi zaczęło dziać się coś złego. Na pierwszy rzut oka niewinnego, ledwie wyczuwalnego, ale to coś zawisło w powietrzu i czekało na dalszy rozwój wypadków.
– Naprawdę tego chcesz? Chcesz usłyszeć wszystko? – Głos Bernarda nie brzmiał nawet w połowie tak miękko jak jej.
Luna nie odpowiedziała. Pochyliła się tylko lekko w stronę Bena i zastygła w oczekiwaniu.
– Dobrze zatem. – Podciągnął się na posłaniu, żeby łatwiej mu było mówić. – Powiem ci tyle, ile pamiętam. Nie ma tego wiele, zaledwie kilka kadrów, które zatrzymałem w głowie. A tak naprawdę to tylko jeden kadr, który wciąż powraca w pamięci. Scena, w której stoję na betonowej podłodze i czuję pod butami grudki piasku. Nie wiem, gdzie jestem ani co robię w tym miejscu. Widzę tylko ciemność. Nie rozpoznaję ścian, nie widzę też okna. Przynajmniej na razie. Nie pamiętam, żeby było tam okno. Gdyby było, wpadałaby do środka chociaż jakaś smuga światła. Ale na razie nie ma jej w mojej pamięci. Jest tylko ciemność, twarde podłoże i piasek.
– Jesteś sam?
– Tak. Nie słyszę jeszcze niczego i nikogo. Jedyne, co widzę, to ciemne pomieszczenie. Nie wiem, czy to pokój, czy piwnica.
– Która jest wtedy godzina?
– Na pewno jest noc, powietrze pachnie nocą. Nie myślę, żeby sprawdzić na zegarku ani spojrzeć na komórkę. W ogóle nie wiem, czy mam ją przy sobie. Nie zastanawiam się nad niczym. Mam w głowie pustkę.
– Mów dalej – powiedziała Luna, nie spuszczając oczu z ust Bena. – Cisza i ciemność. Beton i piasek. Co jeszcze czujesz?
– Nie wiem, to nie takie proste…
– Wszystko masz zapisane tu. – Luna dotknęła zgiętym palcem skroni.
Bernard poczuł, jak w jego głowie na nowo zaczynają szaleć kłujące gwoździe.
– Muszę odpocząć, znów czuję ten cholerny ból pod czaszką. Najlepiej będzie, jeśli zostawisz mnie samego.
Luna podniosła się z krzesła i pocałowała go w nieogolony policzek.
– Masz rację, resztę opowiesz później.
Stanęła przy regale. Przekręciła klucz w otwieranym barku i wyjęła ze środka szeleszczący blister z pigułkami.
– Połknij. – Wsunęła Bernardowi do ust tabletkę. – To ci pomoże.
Zrobił, jak mu kazała. Luna z zadowoleniem kiwnęła głową, a następnie sięgnęła po leżący obok poduszki pilot od telewizora. Z dekodera popłynęła powtórka Teatru Telewizji.
– Wiem, że to lubisz – powiedziała, całując Bena tuż nad blizną na czole. – A teraz odpoczywaj, może nie zaśniesz przed zakończeniem.
Wyszła, zostawiając go samego. Rewizora Gogola znał na pamięć. Po dziesięciu minutach oglądania przygotowań do wizyty dygnitarza w wiejskim urzędzie Bernard ściszył odtwarzany spektakl, zostawiając tylko obraz. Słyszał, że Luna jest w pokoju obok, potem idzie do łazienki i otwiera pralkę. Następnie wysuwa spod umywalki kosz na brudną bieliznę.
Szum dobiegający z łazienki trwał krótko, Luna wykonała kilka szybkich ruchów i trzasnęła wiekiem kosza. Potem w mieszkaniu zrobiło się nienaturalnie cicho.
– Luna! – Odkręcił głowę w stronę drzwi i wydał z siebie krzyk przypominający chrobot nienaoliwionego zamka.
Wychylił się na tyle, by bez trudu wychwycić w niszy przedpokoju jakikolwiek ruch. Poza miarową wędrówką wahadła zegara z kukułką nic się jednak nie działo. Po chwili wahadło jakby też zamarło, Bernard odniósł wrażenie, że porusza się wolniej, a sam zegar tyka ciszej. Połknięte przed Rewizorem leki zaczęły deformować widzianą rzeczywistość.
– Luna! – wrzasnął ponownie. – Słyszysz mnie? Tak mi szumi w głowie… wszystko wiruje… Wróć tu… Luna…
Wciąż nie odpowiadała.
Odrzucił na bok kołdrę. Na gołych udach poczuł chłód powietrza. Temperatura za oknem sięgała dwudziestu trzech stopni, jednak północna strona świata ochładzała o kilka kresek odcięty od słońca pokój.
Poprawił nogawki bokserek i zsunął nogi z łóżka. Powoli, centymetr po centymetrze, jakby obawiał się, że odległość do drewnianych klepek nagle się zwiększy, a on spadnie w ciemną czeluść. Podparł się na zdrowej ręce, która zadrżała pod ciężarem ciała. Wyprostował nogi w kolanach i łapiąc równowagę, balansował w powietrzu zagipsowaną ręką, jakby była rozpostartym żaglem.
Po kilku koślawo stawianych krokach znalazł się w przedpokoju.
– Luna! – zawołał po raz kolejny z nadzieją, że usłyszy cokolwiek z głębi mieszkania.
Z łazienki wciąż nie dochodził żaden dźwięk, przez niedomknięte drzwi przebijało jedynie światło rzucane z sufitowego klosza. Monotonne tykanie zegara było jedyną rzeczą, jaką słyszał, gdy potknął się o wąski chodnik w przedpokoju. Odbił się ramieniem od ściany i zrobił kolejny krok.
Kukułka schowana za drzwiczkami zegara odliczała do swego występu dwie minuty brakujące do pełnej godziny. Bernard odruchowo wyciągnął rękę, żeby pociągnąć za łańcuchy zakończone żelaznymi szyszkami, by nakręcić werk, ale koordynacja w palcach zawiodła. Rozkołysane niezgrabnym ruchem łańcuchy jedynie zabrzęczały, uderzając o siebie, i odbiły się jałowo od ściany.
Drzwi do drugiego pokoju były uchylone, ale nie na tyle, by dało się zobaczyć, co dzieje się wewnątrz. Pchnął je i stanął w progu, poszerzając pole widzenia o swoje stare biurko, dostawione do niego krzesło i lampę z bordowym abażurem, który wieńczył długą metalową nogę.
Luna siedziała pośrodku okrągłego dywanu w bladoróżowe róże. Odwrócona plecami do wejścia, ze zgarbionymi ramionami, zastygła. Przez cienką bluzkę z szarej bawełny przebijał łańcuszek drobnych kości kręgosłupa wygiętego w strunę. Uprzednio związane na czubku głowy włosy rozsypały się i oplatały jej skurczone barki. Musiała słyszeć, jak stanął za jej plecami, ale się nie poruszyła.
Bernard zmrużył oczy i przesunął spojrzenie z pochylonych pleców żony na dywan i leżący na nim niebieski materiał. Spływał z kolan Luny i odcinał się swoim błękitem od różanych splotów dywanu. Rozpoznał ten błękit od razu. Była to sukienka, którą sam podarował jej zupełnie niedawno, tuż przed swoimi urodzinami. Żeby na imprezie wyglądała pięknie i czuła się wyjątkowo, tak rzadko ma okazję włożyć na siebie coś eleganckiego.
Czuł, że lek wciśnięty mu do gardła przez Lunę, zaczyna zbierać żniwo. Wzrok stawał się coraz bardziej mętny, mięśnie nóg wiotczały z każdą chwilą. Do zapadnięcia w kolejny chemiczny sen zostało jeszcze tylko kilka chwil. Tykanie zegara stawało się coraz cichsze, wszystko wokół niego rozmywało się i odpływało w mglistą otchłań.
Luna wciąż siedziała nieruchomo w pozycji kwiatu lotosu, jakby nie była żywym, oddychającym człowiekiem, lecz manekinem usadowionym na wystawie sklepowej. Nie odwróciła głowy ani nie powiedziała żadnego słowa.
Bernard resztką sił wytężył wzrok, zatrzymując go na niebieskich włóknach sukienki oplatających kolana Luny. Materiał nie był gładki, miał plamy, nierówne i bardzo wyraźne. Odcinały się od innych części sukienki. W tych miejscach kolor był nad wyraz intensywny. Poza większymi plamami odznaczały się na nim mniejsze, rozmazane, jakby ktoś wycierał w tkaninę brudne ręce. Kolor tych plam był taki sam. Jak nasycony czerwienią sok.
Bernard poczuł, że jego nogi zaczynają zamieniać się w gąbkę, która pod ciężarem tułowia gięła się i kurczyła, składała wpół.
Niebieski.
Czerwień.
Kukanie kukułki.
Biel i zaraz potem ciemność.
Zanim plastikowy ptak w zegarze skończył swój oszukańczy śpiew, ciało Bernarda osunęło się wzdłuż ściany.
Zapalniczka. Gdzieś powinna być.
Prawa kieszeń spodni była pusta. Wsunął dłoń do lewej. Szczęśliwie wyczuł pod palcami obłe krawędzie. Lubił ją, tę zapalniczkę, choć rzadko używał. Zwykle leżała w barku, tuż obok teczki ze starymi dokumentami i nienaruszoną talią kart. Ale tej nocy, nie wiadomo czemu, znalazła się w jego spodniach. Może chciał zapalić podczas swojego urodzinowego przyjęcia? Tak, na pewno chciało mu się palić, był przecież na balkonie razem z Iloną. Stąd ta zapalniczka. Krzemień chodził opornie, ale nie wyrzucał jej z uwagi na rzadki wzór. Czarny as pik na srebrnym tle był chyba najlepszym modelem, jaki udało się wypuścić firmie Zippo na rynek. Plastikowych zapalniczek nie używał, tylko tych z metalu. Ta taka była. Na wskroś amerykańska, na benzynę i do tego z dożywotnią gwarancją producenta. Prezent od Luny na walentynki.
Potarł palcem o krzemień. Zębate kółko przesunęło się o cztery milimetry i tym razem wypuściło płomień ognia. Niewielki i dość mizerny, taki, na jaki pozwalał kończący się zasób benzyny.
Płomień zamigotał i zgasł. Kciuk ponownie przesunął się po ząbkach. Tym razem ogień był jeszcze bledszy.
Rozejrzał się po pomieszczeniu. W ciemności poza betonem i piaskiem nie rozpoznawał niczego więcej. Teraz nikłe światło z zapalniczki odkryło cztery ściany, sufit i zabite deskami okno. Poza tym nie było nic więcej, z wyjątkiem leżącej w kącie gazety. Wystarczyło wysilić się odrobinę i wyciągnąć rękę, by po chwili trzymać w palcach jej papierowy brzeg i podpalać go ledwie sączącym się ogniem. Gazeta musiała leżeć tu od dłuższego czasu. Była oblepiona starym brudem, który przyklejał się do palców. Nosiła tytuł… Chyba „Gazeta Polska”. Nad tytułem był narysowany biały orzeł. Dokładnie tak.
Płomień dotarł do głowy orła i zsunął się na artykuł o cenie ropy.
Teraz widział więcej. Zajęta od ognia gazeta była jak pochodnia. Ponownie omiótł nią kąty, starając się dostrzec w pomieszczeniu cokolwiek, co podpowiedziałoby mu, gdzie się znajduje. Poza rozrzuconymi pod oknem gwoździami i trzema petami nie znalazł jednak niczego.
Deski w zabitym oknie trzymały mocno. Ktoś, kto je przytwierdzał, musiał zrobić to z niespotykaną precyzją. Przywierały do siebie bokami idealnie, nie przepuszczając z zewnątrz ani odrobiny światła. Nie były wyheblowane, wyglądały wręcz na całkiem surowe. Jedna z drzazg oderwała się i wbiła mu w palec. Syknął i chwycił zębami koniec drzazgi. Wyszła bez trudu, ale przy paznokciu pozostawiła po sobie maleńką czerwoną plamkę.
Gazeta zajmowała się od ognia coraz mocniej. Płonęło już zdjęcie pod artykułem i pierwszy akapit publikacji na temat spotkania kogoś ważnego z kimś równie ważnym. Kanclerz Niemiec gościła u siebie unijnego przedstawiciela do spraw żywności. Miała na sobie bordowy garnitur. Czy garsonkę? Jak to się mówi? Żakiet i spodnie, czyli garnitur. Bordowy, na pewno.
Ściany zachwiały się wraz z niespokojnym płomieniem. Cień Bernarda przesunął się wzdłuż jednej z nich i złamał tuż przy połączeniu muru z podłogą.
Drzwi bez klamki.
Były na wprost niego. Zamknięte, a przynajmniej ciasno dociśnięte do futryny. Stamtąd też nie przedostawało się żadne światło.
Zrobił krok w stronę wyjścia, ale w tej samej chwili ogień dotarł do jego palców. Poczuł pieczenie i ból, jakby ktoś odrywał mu skórę od ciała. Rzucił pod nogi płonącą kanclerz Niemiec. Dopalała się szybko na betonowej posadzce, łapiąc trawione przez ogień powietrze, które cienką strużką przesuwało się od strony drzwi do środka pomieszczenia. Zajęty od płomieni garnitur pani kanclerz płonął razem z nią, ukazując na betonowej płycie plamę o półmetrowej średnicy. Czerwoną, niemal wiśniową, która zwężała się i ciągnęła w kierunku wyjścia.
To krew, na pewno krew… Tak jej dużo, jakby wypłynęła prosto z pulsującej żyły.
Ocknął się, kiedy uderzył ciałem o framugę drzwi. Najpierw poczuł biegnące wzdłuż ramienia mrowienie, a następnie drętwotę, która powoli promieniowała na całą rękę. Dygot przesunął się po kościach aż do nadgarstka i zawrócił tam, skąd wyszedł.
Poruszył nogami, pięta prawej stopy zahaczyła o chodnik, który załaskotał miękkim frędzlem. Otworzył z wolna oczy.
– Uważaj! Na miłość boską, ostrożnie!
Luna stała nad nim w rozkroku, a właściwie zawisła. Jej szara bluzka z ćmą unosiła się tuż nad jego głową. Z perspektywy podłogi widział płaski brzuch z pępkiem o kształcie zwiniętego ślimaka, kilka pieprzyków i piersi. Niewielkie i swobodne, nieskrępowane bielizną.
– Jeszcze trochę, zaraz będziemy w pokoju. Tak, trzymam go! Przestań mi mówić, co mam robić z moim własnym mężem! – dotarło do jego uszu. Głos był niewyraźny, jakby dochodził z oddali.
Nie widział, do kogo mówiła. Kołysząca się bluzka Luny przesłaniała mu widok, ukazując zaledwie skrawek sufitu.
Zakręt do drugiego pokoju pokonał po mistrzowsku. Gładkie, polakierowane deski parkietu były na tyle śliskie, że wystarczyło odepchnąć się nogą. Nie był pewien, czy to zrobił, ale wydawało mu się, że zgiął staw kolanowy i napiął mięśnie.
– Musimy go przekręcić – mówiła dalej Luna. – Ja złapię za ręce, ty za nogi. Jeżeli będzie leżał na boku, nie udławi się językiem. Kiedy oprzytomnieje, położymy go do łóżka. Na razie musi mu wystarczyć poduszka.
– Chyba nie mówisz tego poważnie! – odezwał się drugi głos. Dobiegał gdzieś z okolic stóp Bernarda i również brzmiał, jakby pochodził z zaświatów. – Chcesz go tak zostawić? Na podłodze?!
– Masz lepszy pomysł, to się nim podziel! – warknęła Luna półszeptem. – Okej, spróbujmy go posadzić. Przytrzymaj pod ramiona i podciągnij. Nic innego nie wymyślę, to nie lalka, żebym dała radę wziąć go na ręce.
– Widzisz przecież, że sam nie da rady siedzieć! Wystarczy na niego popatrzeć, żeby wiedzieć, że zaraz poleci na głowę. Musimy wnieść go na posłanie. Chyba już wystarczająco długo leżał na posadzce, nie uważasz?!
Bernard powiódł wzrokiem po męskich nogach zakończonych mokasynami z frędzlami w kształcie chwostów. Nikt takich nie miał poza jedną znaną mu osobą.
– Igor? – Chropowaty głos przedarł się przez gardło. – To ty, mój gejowaty przyjacielu?
Igor stanął nad nogami Bernarda jak pomnik ze spiżu i ostentacyjnie chwycił się pod boki. Układana z precyzją, rozjaśniona słońcem grzywka odkleiła się od reszty włosów i opadła na twarz. Poprawił ją szybkim gestem, odsłaniając zapadłe policzki.
– Chorych się podobno nie bije, więc nie mogę dać ci tak po prostu łomotu za „gejowatego”.
Bernard przylepił do twarzy zbolały uśmiech i uniósł na powitanie rękę. Igor chwycił ją w locie i zacisnął dłoń na nadgarstku Bena. Szarpnął nim bez większej siły, na tyle, by przyjaciel dał radę podciągnąć przygięte plecy do pionu.
– Ale kiedyś tak ci wpieprzę, że nie doliczysz się swoich nóg – dorzucił, gdy łopatki Bernarda oparły się o ścianę.
– Wpieprz od ciebie to jak muśnięcie ręki pięknej dziewicy. Podciągnij mnie jeszcze trochę, czuję, że zaraz pęknie mi kręgosłup.
Siedział już stabilnie podparty przez solidną poduszkę. Luna przykucnęła przy nim i rozszerzyła palcami ciężkie powieki męża. Zajrzała mu głęboko w źrenice. Oczy reagowały prawidłowo na zbliżający się do nich i oddalający palec drugiej dłoni.
– Zaczynam bać się o ciebie, Ben. W ostatnich dniach zemdlałeś już kilka razy.
Bernard odsunął od twarzy rękę żony.
– Nic podobnego. Pamiętałbym.
Pokręciła głową.
– Wczoraj straciłeś przytomność na dobre dwie godziny.
– Bzdura, nic takiego nie pamiętam.
– Wyglądałeś, jakbyś spał. Nie budziłam cię, bo nie było potrzeby. Leżałeś w łóżku, bezpiecznie.
– Nie mów głupstw, Luna. Po prostu spałem. Nie: „jakby”. Spałem naprawdę.
Nie odpowiedziała, jednak wyraz jej twarzy mówił wszystko. Ben nie panował ani nad jawą, ani nad snem. Rzeczywistość i mary przenikały się, robiąc z jego świadomości półświadomość i wywołując niepewność co do tego, kim jest i co dzieje się z jego ciałem.
Spojrzał na Igora. Stał przy łóżku i poprawiał poduszki. Ile czasu można to robić? Pięć sekund, dziesięć? Po raz setny poklepał pierze schowane pod powłoczką i ustawił poduszkę na sztorc.
– Byłoby idealnie, gdybyś od czasu do czasu ugryzła się w swój niewyparzony język – Igor zwrócił się z wyrzutem do Luny. – Jeszcze przyjdzie czas, żebyś zdała mu relację z tego, co się z nim działo. Chwilowo ma mieć spokój, rozumiesz? Więc przestań, do jasnej cholery, dręczyć go historyjkami o tym, jak traci przytomność. To nie pomaga, jakbyś miała co do tego wątpliwości.
Luna poderwała się z podłogi i stanęła twarzą w twarz z Igorem.
– Mam kłamać? Udać, że wszystko jest z nim okej, i że nie miewa halucynacji?
– Odstaw mu leki. Zamień na inne lub całkiem z nich zrezygnuj.
– Oszalałeś – zasyczała wprost do jego ucha. – Pozostało jeszcze tylko kilka pigułek. Musi je zażyć.
– Ile?
– Co ile?
– Ile ich zostało? Chcę wiedzieć.
– Pięć, może sześć. Jeśli lekarz zadecyduje, że to za mało, powtórzymy serię. I gówno ci do tego.
Igor obrócił się tyłem do Bernarda, aby ten nie widział, jak na jego czole pojawia się gruba podłużna zmarszczka.
– Wyrzuć je.
– Słucham? – Luna nadstawiła ucha, jakby była w szkole. – Chyba się przesłyszałam. Igor… jak by ci to powiedzieć… chrzań się.
– Sprawdzałaś chociaż, co zawierają? Nie? Tak myślałem. Po co miałabyś zawracać sobie tym głowę. Nietolerancja na substancje, skutki uboczne, mówi ci to coś?
Luna odruchowo spojrzała na stolik przy łóżku Bernarda. Opakowania przeciwbólowego Tramadolu i Ataraxu opróżnione były do połowy.
– Co to jest? – Igor podążył za wzrokiem Luny i sięgnął po białe opakowanie Ataraxu.
Wyciągnął z kieszeni marynarki telefon i otworzył wyszukiwarkę. Internetowa baza danych wyrzuciła na poczekaniu kilkanaście stron z nazwą leku. Dane na temat wzoru sumarycznego oraz masy molowej go nie interesowały. Działanie i wskazania przejrzał już w większym skupieniu. Zajmowały dużo miejsca. Atarax nie miał sobie równych w leczeniu stanów lękowych i łagodzeniu świądu. Na tę drugą przypadłość Bernard nigdy nie cierpiał, więc pozostawała tylko jedna możliwość.
Lęki.
Igor poczuł, jakby ktoś uderzył go bokserską rękawicą prosto w gardło. Nie takiego go znał. Bernard był z tych, których nie interesują bezpieczne pielesze i ucieczki od ryzyka. Wiedział, czego chce, i jeśli czasem robił przystanek, to nie z powodu strachu, lecz by strzepać kurz z butów i iść dalej bez względu na wszystko. Tymczasem na podłodze, oparty o ścianę, siedział inny Bernard. Wycofany, z błędnym spojrzeniem, które starał się mało umiejętnie przykryć pozorem normalności. I z tą odpychającą szramą na czole, której już nawet nie chciał zakrywać. Nie zależało mu na niczym poza ciągłym uśmierzaniem bólu.
– Daj mi wody. – Zmęczony głos Bernarda przebił się przez jego myśli. – Pić mi daj. Mam suche gardło po tych lekach.
Luna i Igor wyglądali, jakby na chwilę zapomnieli o leżącym u ich stóp Benie. Mierzyli się zimnym wzrokiem, brakowało tylko zaciśniętych pięści.
Bernard ponownie rozchylił usta i machnął niecierpliwie ręką.
– Dostanę szklankę wody czy będziecie udawać, że ogłuchliście?
Luna wreszcie drgnęła.
– Zaraz przyniosę, kochanie – powiedziała tkliwie, dołączając słodki uśmiech, który w ułamku chwili wypłynął na jej usta.
Wyminęła ich i skierowała kroki do kuchni. Słychać było przez ścianę, jak rozrywa foliową zgrzewkę. Pęknięta folia musiała rozedrzeć się aż nadto, wszystkie sześć butelek wody Evian potoczyło się po podłodze, wprost pod męskie espadryle w kolorze piasku pustyni.
– Czego jeszcze chcesz? – Luna schyliła się pod nogi Igora i zebrała z płytek cztery rozsypane butelki. – Wracaj do Bena albo najlepiej do siebie. Mówiąc wprost, wolałabym nie widzieć cię więcej w naszym domu.
Odstawiła butelki na blat stołu. Pochyliła się ponownie, aby podnieść pozostałe dwie, jednak dłoń Igora była szybsza. Poczuła na nadgarstku zacisk blokujący nawet najmniejszy ruch.
– Dlaczego mu to robisz? – Oczy Igora szkliły się jeszcze bardziej niż kilka sekund temu. – Czemu go niszczysz?
Szarpnęła ręką, zacisk rozluźnił się jednak dopiero wtedy, gdy z pokoju dobiegło ciche jęknięcie Bernarda.
– Naprawdę nie wiem, o co ci chodzi – parsknęła już dużo swobodniej. Świadomość, że kilka metrów dalej siedzi już całkiem przytomny Ben, który nie pozwoli jej skrzywdzić, dodała Lunie odwagi. – Lepiej będzie, jeśli stąd znikniesz. Po prostu wyjdź i zostaw nas samych. Zanim zatrzaśniesz za sobą drzwi, połóż w przedpokoju klucze do naszego mieszkania. Nie wiem, co wstąpiło w Bena, że dał ci dorobiony komplet.
– Miałem go na długo przed tym, jak ty się tu pojawiłaś.
– Czas, żebyś go zwrócił. Dostałeś od niego w życiu za dużo i myślisz, że tak będzie zawsze. Wziąłeś już, co swoje. Przyszła pora, żebyś zostawił go wreszcie w spokoju. Zacznij od oddania kluczy, nie będą ci już potrzebne. Podobnie jak ty nie jesteś już potrzebny Benowi.
– Muszę cię rozczarować, Luna. Może w to nie wierzysz, ale Ben zawsze będzie mnie potrzebował.
– On ciebie? Nie rozśmieszaj mnie! Myślisz, że nie wiem, ile razy w dzieciństwie stawał w twojej obronie, kiedy dostawałeś w dupę od chłopaków w szkole, i ile razy, zamiast ciebie, wracał do domu z siniakami. Sądziłeś, że o tym nie wiem? O wielu rzeczach słyszałam. Nie, nie od Bena, on nigdy by ci tego nie zrobił. Ale wystarczyło pogadać z twoim ukochanym, żeby usłyszeć co nieco. Sebastian lubi zwierzenia, powinieneś bardziej uważać na to, co mu szepczesz do ucha. A to pamiętasz? Kiedy złapałeś pierwszego syfa od przygodnie poznanego rockmana z Berlina, nikt inny jak Ben woził cię po gabinetach i pilnował, żebyś nie umarł ze wstydu, kiedy wchodziłeś do kliniki. Innym razem załatwił ci staż pod Paryżem, kiedy zachciało ci się zostać światowej sławy aktorem. Ty aktorem… Tak bardzo chciałeś dorównać Benowi i stać się częścią jego świata. Wiadomo, jak to się skończyło. Potem zainwestował w tę twoją budę z kręglami, spłukał się do ostatniego grosza, ale co tam. Robił wszystko, żebyś nie czuł się gorszy i miał co ze sobą w życiu zrobić. Mój biedny mąż i to jego bezrefleksyjne zaufanie do twoich możliwości! Nadal będziesz bredził, że to właśnie Ben będzie potrzebował twojej pomocy?
– Piękny wykład, naprawdę. – Igor odkręcił butelkę z wodą i upił kilka łyków. – Musiałaś się nieźle natrudzić, żeby to wszystko z siebie wyrzucić w tak gładki sposób. Może w ten sam gładki sposób odpowiesz, dlaczego go trujesz.
Luna zrobiła krok w tył i oparła się siedzeniem o stół kuchenny. Ręce odruchowo splotła na drobnych piersiach.
– Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć. Robię tylko to, co do mnie należy.
– Jesteś aż tak głupia czy tylko udajesz? – Igor odstawił butelkę i ponownie wyjął telefon. Ostatnio przeglądana strona internetowa z nazwami leków wyświetliła się w ułamku sekundy.
– To, co należy wiedzieć o…– zacytował pierwszy wers z przeglądarki i podsunął ekran komórki przed nos Luny. – Tym go szpikujesz? Hydroksyzyną, której nie toleruje?
Nawet nie spojrzała. Odsunęła wściekłym ruchem aparat, nie zatrzymując się ani na chwilę na napisie złożonym z tłustych, czarnych liter składających się na e-ulotkę Ataraxu.
– Po raz ostatni proszę cię, żebyś wyszedł…
– Otępienie, senność, brak koordynacji ruchowej, dezorientacja, halucynacje, omamy. Mam czytać dalej?
Oczekiwał, że medyczna wyliczanka przegoni z twarzy Luny zastygły grymas.
– Nic nie powiesz? Aż tak boisz się powiedzieć na głos, że szprycujesz go tym świństwem, żeby mieć nad nim kontrolę? On nie usłyszy, możesz to z siebie wykrztusić.
Na wpół otwarte usta żony Bernarda wróżyły odwet, ale zamiast spodziewanej riposty z jej zaciśniętej przepony wydobył się histeryczny śmiech. Udawany, nie pasował do twarzy zamienionej w teatralną maskę.
– Nadal nie wiem, z czym masz problem. – Wargi Luny poruszały się wraz z wypowiadanymi słowami, ale oczy wciąż pozostawały nieruchome. – Jeśli myślisz, że to był mój wybór, musisz być kompletnym idiotą. To jest lek na receptę. Mówiąc jeszcze jaśniej: od lekarza, który poskładał Bena do kupy.
Dłoń Igora potarła policzek Luny. Odsunęła się z obrzydzeniem, jakby była wysmarowana cuchnącym świństwem.
– A może jednak…
– Nie ma żadnego „może jednak”. I skończmy już ten cyrk, zanim powiemy sobie o kilka słów za dużo.
Schyliła się i podniosła z podłogi ostatnią butelkę z wodą. Odkręciła korek i włożyła do środka słomkę.
Bernard siedział w tej samej pozycji, w jakiej go zostawiła. Pociągnął chciwie kilka łyków, jednak zbyt skąpy strumień wody wydobywający się ze słomki tylko go rozdrażnił. Wyjął rurkę i rzucił ją na podłogę.
– Nie śpiesz się, nie chcę, żebyś się udławił. – Luna podniosła słomkę i wygięła ją w kanciaste serce, po czym położyła mu ją na udach. – Masz dużo czasu.
Igor patrzył na tę scenę z niedowierzaniem. Musiała widzieć kątem oka, jak się jej przygląda, bo wywołany naprędce uśmiech podniósł jej policzki niemal pod oczy.
Nigdy nie rozumiał, dlaczego Bernard wybrał akurat ją. Była zaprzeczeniem tego, co jego przyjaciel lubił w kobietach. Sam mało się na nich znał, ale nie był na tyle ślepy, żeby nie odróżnić ładnej buzi od dziewczyny tak przeciętnej, że wraz z tysiącami innych mijanych na ulicy zlałaby się w równie przeciętną smętną masę. Znał typ urody, za jaką Bernard obejrzałby się ze smakiem. Od zawsze marzył o ciemnowłosej piękności z piwnymi oczami i zmysłowymi ustami. O śniadej skórze i południowym temperamencie.
Luna była pospolita i nijaka, ze słowiańskimi zielonymi oczami i jasnymi ulizanymi włosami, które na co dzień wiązała w kucyk. Od święta zresztą też. Jeśli mówiła, robiła to bez południowej ekspresyjności. Z południowym entuzjazmem podchodziła jedynie do pisaniny Bernarda. Kiedy zasmakowała wieczornych przyjęć na jego cześć i łechtających ucho oklasków ze sceny, nocny tryb pracy Bena, jego ślęczenie po zmroku nad klawiaturą i wstawanie w południe, wszystko to odbierała entuzjastycznie. Było warto. Gdy na deski weszła sztuka z nadinspektorem Hellerem, biła brawo najgłośniej.
O ich ślubie Igor dowiedział się dwa dni przed uroczystością. Nie od Bena, lecz od Luny. Jakby chciała mu tym zrobić na złość. Urząd stanu cywilnego przy placu Zamkowym był niemal pusty, tak samo jak osiem rzędów krzeseł na sali z czerwonym dywanem. Państwo młodzi zaprosili tylko świadków. Luna przyprowadziła na swoją druhnę jakąś młodą dziewczynę z oczami pomalowanymi na pomarańczowo. Wiedział o niej tylko tyle, że ma na imię Patrycja i dopiero co skończyła osiemnaście lat. Nazwisko dziewczyny trudno mu było zapamiętać. Ben, z niezrozumiałych dla Igora powodów, na świadka wybrał swojego agenta, warchoła o nazwisku Kopicki. Przed ceremonią Luna wyjaśniła mu z satysfakcją, że dla Bena ważniejsze jest dogadanie na dobrych warunkach kontraktu z teatrem na nowy scenariusz niż przyjemność Igora. Był pewien, że ten pomysł wyszedł od Luny, Bernard tylko wykonał plan.
To było jak strzał między oczy, ale Broniewicz postanowił być w tym dniu przy Benie, czy ten tego chciał, czy nie. Siedział na krześle na sali ślubów i patrzył na zmianę na plecy młodych i wystrojonego jak kogut impresaria. Nigdy nie zapytał Bernarda, dlaczego tak naprawdę mu to zrobił. Wolał udać, że nie zabolało go to aż tak bardzo i że łyknął gładką historyjkę o biznesowej potrzebie. Musiał to zrozumieć. Bolało, ale zrozumiał.
Przemilczał to upokorzenie w imię ich przyjaźni. Rzucało nim przez kilka kolejnych tygodni, ale gdy Bernard obiecał, że umieści specjalną dedykację w treści scenariusza, jego żal zredukował się do zera. Ślub to tylko chwila, a jego nazwisko miały zobaczyć na ekranach swoich telewizorów tysiące, jeśli nie miliony. Zakontraktowana transmisja na żywo z teatru, nazwiska aktorów i jego. Może na końcu, ale będzie, na pewno. Bernard nigdy go nie oszukał. Zbyt wiele razem przeszli, by przez kłamstwo miał stracić przyjaciela z dzieciństwa.
Ben zrobił, jak obiecał. Dedykacja znalazła się na drugiej stronie scenariusza, zaraz za główną kartką, na której widniał tytuł teatralnego hitu. Była krótka, ale ścisnęła za serce: „Igorowi Broniewiczowi, który stworzy mnie na nowo”. Brakującą literę ”ł” w wyrazie „stworzył” Ben dopisał odręcznie. Niezręczny błąd, zwykła literówka, został zapity kieliszkiem szampana i zabity śmiechem. Sztuka miała zostać wystawiona na jesieni zeszłego roku, ale po zmianach w ramówce okazało się, że Igor będzie musiał jeszcze poczekać, zanim zaistnieje w masowej świadomości narodu. Mógł czekać nawet pół wieku, tak naprawdę nie miało to żadnego znaczenia. Rozczarowanie co do incydentu z Kopickim z czasem przybladło.
Butelka po wodzie była już pusta. Luna wytarła usta Bernarda otwarta dłonią, jakby wycierała buzię dziecka. Nie protestował, poddał się mechanicznemu ruchowi jej ręki.
– Przynieś mi suchy podkoszulek, poleciało mi podczas picia – rzucił w jej stronę i naciągnął na brzuchu materiał T-shirtu, pokazując mokrą plamę. – Najlepiej tę z Gwiezdnymi wojnami.
Luna przyjrzała się bacznie kilku kroplom, które wsiąkły w bawełnę. Wyschłyby w ciągu dwóch minut.
– Nie widziałam jej od miesięcy.
– Chcę się przebrać – powtórzył. – Pamiętaj, z Gwiezdnymi.
Wyszła, zostawiając ich samych. Bernard wyciągnął rękę do Igora. Była chłodna i wilgotna.
– Podnieś mnie. Na raz i do góry. Nie będę siedział na podłodze jak pies. Dasz radę?
Igor rozejrzał się za czymś po pokoju.
– Nie mam kul, jeśli o to ci chodzi. Zapomniała – wyjaśnił szybko Bernard. – Tak naprawdę nie są mi do niczego potrzebne. Za kilka dni stanę na nogi o własnych siłach.
– Wiem – powiedział Igor. Szarpnął Bena za rękę i podciągnął go na tyle, by przyjaciel mógł stanąć na nogach. Ułożył go na kołdrze, sam usiadł na jej brzegu. – Przed tobą długie lata życia w zdrowiu i sławie. Odzyskasz to, co zabrał ci ten wypadek, głowa znów zacznie pracować. Potrzebujesz tylko czasu. Potem zapomnisz o tym, co się stało. Kiedy tylko twój nowy scenariusz wyniesie cię na szczyt, znów będziesz sobą.
Bernard nie zareagował na jego słowa. Patrzył skupionym wzrokiem na przymknięte drzwi balkonowe i nieruchomą firankę. Mokre plamy na jego podkoszulku zdążyły już zblednąć i wyschnąć na tyle, by nie czuł wilgoci na brzuchu, a jednak zaciskał zdrową rękę w miejscu, gdzie skapnęła woda, jakby paliła go w skórę niczym żrący kwas.
Igor rozejrzał się po pokoju za czymś, co mógłby narzucić na ramiona Bernarda.
– Podam ci koc. Wyglądasz, jakbyś miał zamarznąć.
Koca nie było. Na taborecie stojącym przed telewizorem leżał kardigan Luny. Wyglądał na dziecinny sweterek, co najwyżej na własność nastoletniej gimnazjalistki, która nie zdążyła jeszcze nabrać kobiecych kształtów. Igor nachylił się nad Benem i z dbałością godną najlepszej pielęgniarki świata narzucił kardigan na kark przyjaciela.
– Zabierz to. – Bernard poruszył nerwowo łopatkami. – Zabierz, mówię!
Igor nie zdążył wyciągnąć ręki, kiedy kolorowy kardigan zsunął się na pościel.
– To tylko sweter, Ben.
– Zabiłem człowieka.
Głos Bernarda zabrzmiał niewyraźnie. Mówił głośno, ale tak, jakby trzymał pod językiem kawałek nieprzeżutego do końca jedzenia. Oczy nie patrzyły na Igora, zastygłe wciąż wlepiały się w drzwi balkonu.
Cisza, która zawisła między nimi, zdawała się nie mieć końca. Przerywało ją jedynie trzaskanie szafek dochodzących z sąsiedniego pokoju. Luna wciąż przetrząsała półki w poszukiwaniu podkoszulka z filmowym motywem, nieświadoma tego, co dzieje się za ścianą.
– Co powiedziałeś? – Igor odezwał się pierwszy, ale zaraz tego pożałował. Prawdopodobieństwo, że przesłyszał się w wyniku niewyraźnej mowy Bernarda, było takie samo jak wygrana w jackpota. Równie dobrze mógłby też udać, że to kolejny, nad wyraz kiepski dowcip przyjaciela. Gdyby tak było, Ben powinien już parsknąć śmiechem lub zrobić ten swój głupkowaty gest z dzieciństwa ze wskazującym palcem udającym naładowany pistolet, strzelający mu prosto w czoło. Wykonać ten stary, poczciwy ruch, który następował nie dalej niż dwa tyknięcia zegarka po tym, jak zrobił go w konia. Mijały jednak kolejne sekundy, a Bernard wciąż nie podnosił dłoni w znajomym geście. Igor nachylił się nad nim tak blisko, że czuł na twarzy jego ciężki oddech. – Co zrobiłeś? Powtórz, bo chyba…
– Zabiłem człowieka. Kogoś, nie wiem kogo. Ale zrobiłem to.
Igor powoli wyprostował plecy.
– Bredzisz, Ben. To tylko jeden z tych twoich snów. Te leki cię kiedyś wykończą.
Bernard pokręcił głową. Rozmazana, ciągnąca się na betonowej podłodze plama, którą widział w ciemnym pomieszczeniu, była czymś więcej niż senną marą.
– Była krew, widziałem ją. Dużo krwi. Ubranie było brudne, całe w czerwieni…
Igor przymknął drzwi pokoju, żeby żadne słowo, które padało z ust Bernarda, nie wydostało się poza cztery ściany.
– Uspokój się… i mów ciszej. Ciszej, rozumiesz? Zastanów się, tylko spokojnie. Weź głęboki oddech. Powiedz, gdzie była ta krew? Gdzie, u diabła, widziałeś krew?
– W pomieszczeniu bez okien. – Bernard potarł niespokojnie ranę na czole. – Ciągnęła się po podłodze. Było dużo czerwieni… czerwieni i czerni… Pamiętam tylko beton i piasek. I plamę na ubraniu. Cały czas widzę, jak Luna siedzi na podłodze i trzyma je na kolanach. Niebieską sukienkę poplamioną krwią. Plama jest wyraźna, jakby ktoś unurzał sukienkę w farbie.
Palce Bernarda zatrzymały się w bezruchu, ale tylko na ułamek sekundy. Paznokcie wbiły się w skórę, po czym zaczęły sunąć po ledwie zasklepionej ranie, zrywając z niej brunatne okruchy strupów.
– Wciąż tam jest, za ścianą. To krew tego, kogo zabiłem. Przynieś mi ją, tę niebieską sukienkę. Leży na podłodze…
– Nie ma żadnej zakrwawionej sukienki. – Igor wyciągnął z pudełka na regale chustkę i docisnął do czoła przyjaciela. – Pokój wygląda jak zawsze.
– Zabiłem kogoś, rozumiesz? – Bernard odepchnął ze zniecierpliwieniem rękę Igora. – Policja jeszcze nic…
– Ciszej, do cholery! Gdyby było, jak mówisz, gdyby Luna trzymała tu jakieś zakrwawione ubranie, powiedziałaby ci o tym.
– Zawołaj ją, ona przecież wie… Miała je na swoich kolanach.
– Uspokój się. Zaczynasz wariować…
– Idź po Lunę! Albo nie, sam to zrobię. – Bernard poderwał się z poduszki i usiadł na łóżku. – Za chwilę, znów wszystko wiruje… Jeszcze moment, już lepiej. Patrzysz na mnie, jakbym miał paranoję. Nie wierzysz mi. Niepotrzebnie ci o tym mówiłem.
– Połknąłeś tyle leków, że w twoich żyłach płynie rzeka chemii. Masz zwidy. Jeśli będziesz bredził Lunie o jakimś cholernym zakrwawionym ubraniu, dołoży ci kolejną dawkę i jeszcze następną. Wiesz, jak to się skończy? Dlatego o nic nie będziesz jej pytał, będziesz milczał. – Ręce Igora pchnęły Bena na wygniecioną poduszkę. – Masz nie rozmawiać o tym ani z Luną, ani z nikim innym. I najważniejsze: nikogo nie zabiłeś, kapujesz?
Stukanie za ścianą nie ustawało. Benowi zdawało się, że słyszy wysuwane spod ich małżeńskiego łóżka pudła ze spakowaną przed zimą ciepłą bielizną.
– Nie wiem już, kim jestem. Coraz częściej wydaje mi się, że znajduję się poza własnym ciałem i myślę zupełnie jak kto inny.
– Odebrało ci rozum, ale to chwilowe.
Igor wyjął z kieszeni spodni paczkę wiśniowych cygaretek i podszedł do balkonu. Odsunął firankę i stanął okrakiem nad progiem. Mimo uchylonych drzwi dym z papierosa wypełnił pokój.
– Zgaś to gówno. – Głos Bernarda odbił się od ścian. – Może chwilami tracę kontakt z rzeczywistością, ale jedno wiem na pewno. Nie wolno ci tego robić, nie w twoim stanie.
Kolejny kłąb dymu wydostał się z płuc Igora, tym razem jeszcze gęstszy i ciemniejszy.
– Jeden papieros w tę czy w tamtą nie zrobi różnicy. Nic już mi nie pomoże ani nie zaszkodzi. Poza tym wyczerpałeś już swój życiowy limit troski o moją dupę. Teraz to ty masz się pozbierać i stanąć na nogi. I musisz to zrobić jak najszybciej. Czas się liczy.
– Wiem. Od blisko dwóch tygodni nie napisałem ani słowa. Jeśli nie oddam scenariusza na czas, mogę zapomnieć o premierze w tym roku.
– Wreszcie gadasz do rzeczy. Mózg ci trzeźwieje, jak zaczynasz mówić o tej swojej pisaninie.
– Kopicki nie będzie czekał w nieskończoność. Po prostu puści na deski sztukę jakiegoś amatora, który dopiero co nauczył się składać litery i tylko czeka, żeby wepchać się na afisz. Ja tymczasem wypadnę z gry. Wiesz, co to będzie dla mnie oznaczało? Przestanę istnieć. Ta sztuka to moja ostatnia szansa.
Igor spojrzał ukradkiem na zamknięty od urodzin Bena laptop i leżący obok cienki stosik wydrukowanych kartek.
– I napiszesz ją najlepiej jak potrafisz. Ale najpierw musisz zmienić leki. Po odstawieniu tych, które pakuje w ciebie Luna, powoli wrócisz do siebie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki