Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tuż przed swoimi osiemnastymi urodzinami znika córka znanego polityka, Sara Lewicka. Jej bliscy łudzą się, że to kolejny wybryk dziewczyny – uciekała już nieraz, zawsze jednak dawała znać, że żyje. Tym razem jest inaczej, Sara z nikim się nie kontaktuje i ginie po niej wszelki ślad. Wszystko wskazuje na to, że weszła w świat seks-biznesu, a ten bezlitośnie wciągnął ją w swoje tryby.
Wkrótce po zaginięciu Sary na terenie Kampinosu zostają znalezione zwłoki dwóch młodych kobiet. Ich ciała leżą we wspólnym grobie, ubrane w ascetyczne białe koszule, a na szyjach zmarłych połyskują święte medaliki. Choć miejscowi twierdzą, że za wszystkimi nieszczęściami, jakie dzieją się w okolicy, stoi zemsta diabła, jest wśród nich ktoś, kto dobrze wie, że to nie szatan układa swoje ofiary do wiecznego snu…
Śledztwo w sprawie zabójstw rozpoczyna komisarz Górny, natomiast prawdę o tym, co się stało z Sarą, próbuje poznać detektyw Julia Krawiec. By do niej dotrzeć, będzie musiała przeniknąć do warszawskiego półświatka i znaleźć odpowiedź na pytanie, czy ciemne strony życia stolicy i mroczne sekrety mieszkańców puszczy mają ze sobą coś wspólnego.
Debiutantka to szósty tom serii kryminalnej z bezkompromisową Julią Krawiec.
Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog. Zadebiutowała w 2013 roku powieścią „Uśpienie”, która dała początek popularnej sadze kryminalnej z Julią Krawiec w roli głównej. Jej utwory charakteryzuje wielowątkowa fabuła oraz wartka akcja. Autorka, poza tematyką kryminalną, zgłębia w swoich powieściach zawiłe kwestie psychologiczno-społeczne, w które uwikłani są bohaterowie jej książek. Do dorobku pisarki zalicza się również powieść kryminalną „Jej wszystkie śmierci”, a także thriller psychologiczny „Lęki podskórne”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 562
Nie mogła wiedzieć, że las potrafi być tak bardzo ciemny. Hebanowy. Smolisty. Dotarło to do niej o wiele za późno, gdy była już zbyt daleko, by zawrócić. Biegła więc dalej, na oślep, z rękami wyciągniętymi przed siebie, jakby chciała rozpruć nimi czarną płachtę mroku i wpuścić choćby odrobinę światła księżyca. Daremnie. Blask sączący się przez chmury omiatał jedynie wierzchołki drzew, nie docierając nawet do połowy chropowatych pni.
Gąszcz wciągał ją w swój bezkres coraz głębiej, zamykając za jej plecami drzwi z ostrych gałęzi. Rozdzierały białą nocną koszulę na wątłych ramionach i raniły łydki. Nie czuła ani bólu, ani tego, że nocna wydzielina drzew oblepia jej skórę. Nie czuła nic poza strachem.
Dobry Boże, którędy teraz…
Dusiło ją w piersiach, ale nie przestawała biec. Co parę chwil coś z piskiem przelatywało nad jej głową i wzbijało się wysoko, po czym pikowało między sosny. To tylko polujące nietoperze, nie ma się czego bać, uspokajała samą siebie. Gdyby mogła, tak jak one, wzbić się i zobaczyć z góry jakąś drogę, jakiś dom.
Nic poza czarną ścianą pni.
Kolejna gałąź i kolejne ostre igliwie, które wbiło się w stopę. To wszystko nieważne, musi biec. Odgarnęła z twarzy lepką pajęczynę, która przywarła do policzków i rzęs.
Którędy, którędy…
Wytężyła wzrok, szukając choćby najmniejszego śladu ścieżki, wąskiego przesmyku, który mógłby zaprowadzić ją w bezpieczne miejsce.
Wszędzie ciemność.
Przystanęła tylko na chwilę, by nie umrzeć ze zmęczenia. Serce dudniło jej w piersiach, a płuca zdawały się rozpadać na milion kawałków. Oparła się plecami o drzewo i jęknęła. Najciszej, jak tylko mogła.
Wdech.
Wydech.
Wdech.
Jeszcze chwila, zaraz znowu ruszy. Nie powinna przystawać. Oblepione żywicą, przepocone ciało zdążyło już przyciągnąć owady. Czuła, jak jej skóra puchnie od dziesiątków ukąszeń. Nie może o tym myśleć. To wszystko minie.
Musi biec.
Ostatni oddech.
Oderwała się od drzewa i schyliła, by przejść pod powalonym konarem. Naprzód, naprzód! Ten las musi się wreszcie skończyć. Tylko czy nie zboczyła, gdy upadła i straciła na moment orientację? Nic nie widać, dokąd teraz…
To światło tam migocze? Jeszcze daleko, jakieś trzysta metrów, ale widać je wyraźnie. Dotrze tam i ocaleje.
Szybciej, szybciej!
Tam są ludzie. Pomogą jej. Nie zostawią na pastwę losu.
Nadstawiła uszu. Coś słychać, coraz wyraźniej, ale to nie ludzie. Echo niesie z innej strony.
Wycie, wściekłe ujadanie. Po puszczy szwendają się wilki, słyszała o tym. Mają młode, które muszą jeść. Potrzebują mięsa. Głupia była, że nie przewidziała tego. Za bardzo się śpieszyła. Zresztą, jaki miała wybór? Mogła czekać na śmierć w tamtym okropnym miejscu lub zaryzykować i puścić się biegiem w ciemność, kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja. Teraz to już nieważne. Jest za późno, by to roztrząsać. Odgłosy są coraz bliżej i coraz wyraźniej słychać dyszenie. Niecierpliwe, podniecone, jak na polowaniu.
Powoli zaczynało do niej docierać, że nie chodzi o sarnę ani inną zwierzynę. To ona jest celem.
To jest polowanie na nią.
Julia zatrzasnęła za córką i rodzicami drzwi pociągu relacji Warszawa–Zakopane i odsunęła się od torów. Podeszła pod okno ich przedziału i nakazała Sylwii je otworzyć.
– Baw się dobrze. Ale nie tak dobrze, żebym musiała interweniować! – zawołała, grożąc palcem.
Sylwia potrząsnęła grzywką zabarwioną fioletowym sprejem.
– Trochę zaufania, mamo. Nie jestem dzieckiem.
– Pamiętaj, żeby codziennie wysyłać mi wiadomość i zdjęcie z gór. Składane kijki są w dużej walizce, a inhalator w plecaku. Nie zgub!
– Spokojna głowa. Kijki i inhalator – powtórzyła Sylwia.
– I daj znać, jak tylko dojedziecie. Powinniście być na miejscu o ósmej rano.
Widziała, jak na tyłach przedziału ojciec układa bagaże na górnych półkach, a matka wyjmuje prowiant i termos, a zaraz potem pompowane poduszki do spania. Decyzję o wyjeździe podjęli trzy dni temu. Ukochanej wnuczce należał się wypoczynek w zamian za przejście do kolejnej klasy. Świadectwo było co prawda bez paska, ale ważne, że zakończyła rok szkolny bez poprawek. Jej zachowanie wychowawczyni określiła jako poprawne, co i tak, biorąc pod uwagę liczbę uwag w e-dzienniczku, Julia uznała za sukces.
Mały pensjonat na obrzeżach Zakopanego już na nich czekał. Podobnie jak oscypki na Krupówkach i biały niedźwiedź na Gubałówce.
Pociąg ruszył planowo, gdy tylko tablica świetlna pokazała 22.45. Cała trójka wychyliła się przez okno i pomachała Julii na odjezdne.
Dwa tygodnie spokoju i odpoczynku.
Na samą myśl o ciszy panującej w domu zrobiło jej się błogo. Miała zamiar jedynie czytać książki i oglądać filmy. Może uda się jeszcze zmienić ten koszmarny zielony kolor ścian w sypialni Sylwii i wyskoczyć w ramach nagrody na dobry tajski masaż.
Wbiegła po schodach na poziom zero i skierowała się na parking. Zapaliła silnik w skodzie i włączyła radio.
W centralnej części kraju po ostatnich opadach deszczu spodziewany jest wzrost temperatury nawet do trzydziestu jeden stopni. Na południu czyste niebo, jedynie w weekend należy spodziewać się zachmurzenia i umiarkowanych opadów deszczu. W Wielkopolsce zapowiadane jest…
Przecięła Aleje Jerozolimskie i wjechała w Emilii Plater. Minęła stare kamienice i kilka kawiarenek, przy których stały stoliki z tlącymi się latarenkami. Lato rozpieszczało napęczniałymi od zieleni drzewami, pod którymi przystawali grupkami młodzi ludzie albo spacerowicze z psami.
Dwa tygodnie raju.
Julia uśmiechnęła się na tę myśl i z zadowoleniem zakręciła palcami młynka na kierownicy. Dawno nie była taka rozluźniona. Nie wcisnęła klaksonu nawet wtedy, gdy na rogu z Wilczą jakiś chłopak ze słuchawkami na uszach niemal wlazł jej pod koła. Przepuściła go, wykonując miękki ruch ręką, i już miała ruszyć, kiedy usłyszała sygnał policyjnej syreny.
Obróciła głowę w lewo i zobaczyła, jak radiowóz podjeżdża właśnie przed jedną z kamienic, a następnie podskakuje, parkując częściowo na krawężniku. Nie miała pewności, czy w półmroku wzrok jej nie zwodzi, ale wydało jej się, że jedna z wysiadających z auta osób ma na sobie znajomą bluzę Abercrombie. Wrzuciła wsteczny bieg i cofnęła się o kilka metrów, by swobodnie wykręcić w Wilczą. Stanęła tuż za radiowozem i wyłączyła silnik.
Teraz miała już pewność, że to Górny. Podszedł do klatki schodowej i czekającego tam mężczyzny, który wyglądał na zniecierpliwionego i spiętego. Ręce mu się trzęsły, gdy wyjmował z kieszeni spodni składany portfel. Machnął Górnemu przed nosem dowodem osobistym i jeszcze jakimś dokumentem. Musiał być do niego bardzo przywiązany, bo nie miał zamiaru wypuścić go z dłoni. Okazany kwit nie zrobił na Górnym wielkiego wrażenia. Rzucił jedynie okiem, by spisać dane, po czym nakazał mężczyźnie schować oba dokumenty, a potem podszedł do drzwi wejściowych kamienicy i wcisnął guzik domofonu.
Julia trzasnęła drzwiami skody i ruszyła w ich kierunku. Górny, słysząc kroki za plecami, obrócił się odruchowo.
– Co tu robisz? Nieważne, zaczekaj. – Zatrzymał ją gestem dłoni, nim zdążyła podejść bliżej.
Podeszła znowu do skody i oparła się plecami o drzwi. Obserwowała, jak Górny wraca z niczym sprzed klatki i ponownie wdaje się w dyskusję z mężczyzną, który gestykuluje zaciekle przed jego twarzą. W końcu przestał. Zwiesił ręce i zaczął szukać czegoś po kieszeniach. Fajki. Lepsze od Nervosolu. Kilkakrotnie próbował zapalić papierosa, jednak za każdym razem zapałka łamała się, gdy pocierał nią o draskę. Górny podsunął mu w końcu zapalniczkę i wskazał ławkę pod oknami kamienicy. Miał czekać.
– Co się dzieje? – spytała Julia, gdy w końcu do niej podszedł, zostawiając mężczyznę samego. – Jakaś domowa szarpanina? Właśnie przejeżdżałam i zobaczyłam, że jest akcja.
Górny wskazał ruchem głowy na mężczyznę.
– Ten gość w garniturze od kilku miesięcy szuka swojej córki. Uciekła z domu na początku marca i od tamtej pory odezwała się tylko dwa razy, i to do siostry.
– Coś zaniepokoiło rodzinę?
– Niby nie, nie sprawiała wrażenia, że dzieje się jej krzywda. Ale ta rozmowa odbyła się pod koniec kwietnia i potem kontakt już całkiem się urwał. Ktoś ją tu widział, więc ojciec dziewczyny zażądał naszej interwencji. Podobno zakotwiczyła się w tej kamienicy.
– Facet chce odzyskać małoletnią córkę, nie ma w tym nic dziwnego.
– Nie taką znowu małoletnią. Panna ma osiemnaście lat.
– Zatem ma prawo robić po swojemu. Może wraz z otrzymaniem dowodu osobistego zamarzyło jej się żyć na własny rachunek, zarabiać i utrzymywać za własne pieniądze. Niejeden ojciec by się z tego ucieszył.
– Ale nie ten. Ten chce ją z powrotem.
– Obawiam się, że jest na straconej pozycji. Ten, jak mu tam…
– Lewicki.
– Lewicki powinien przyjąć do wiadomości, że epoka patriarchatu dawno się skończyła. Jedyne, co możesz zrobić, to sprawdzić, czy dziewczynie nic nie grozi. Przypuszczalnie ich wzajemne relacje to jeden wielki bajzel, więc jeśli ona nie ma ochoty na kontakty z ojcem, do niczego jej nie zmusi. Jak wspomniałeś, jest dorosła.
– Problem w tym, że w chwili zniknięcia nie była.
– I nie pofatygował się wtedy na policję?
– Wolał nie robić sensacji. To grubsza sprawa.
Julia przyjrzała się Górnemu z ciekawością. Miała za sobą wiele spraw o zaginięcie, ale nie słyszała jeszcze, by osobie, której ginie dziecko, zależało na dyskrecji.
– Ludzie robią raban, kiedy znika im pies, a co dopiero córka – zauważyła.
– Nie wiesz wszystkiego. – Adam zerknął kątem oka na mężczyznę. – W każdym razie ograniczył się do wstawienia zdjęcia dziewczyny na stronie o zaginionych młodocianych. Jeden z mieszkańców tej kamienicy zajrzał tam, bo sam akurat szuka bratanka, i zobaczył ogłoszenie. Przypomniał sobie, że natknął się na tę dziewczynę parę razy na klatce schodowej. Zawsze późnym wieczorem, kiedy wracał z drugiej zmiany. Zadzwonił więc i teraz Lewicki waruje tu od dwóch godzin. Domofon w jej mieszkaniu nie odpowiada. Mieszkańcy nie chcieli go wpuścić na klatkę schodową, bo obcy.
Julia przesunęła wzrokiem po oknach kamienicy. W większości były ciemne, tylko gdzieniegdzie paliła się żarówka.
– Gdyby dziewczyna chciała się z nim spotkać, zeszłaby już dawno temu. Cały blok patrzy zza firanek na tę policyjną dyskotekę, więc chyba nie masz wątpliwości, że ona też zdążyła już ją zauważyć.
Spojrzeli na jednego z towarzyszących Górnemu funkcjonariuszy, który zaczął z kimś dyskusję przez domofon.
– Na klatkę wejdziecie, tylko co potem? – Julia wzruszyła ramionami. – Wyważycie drzwi? Szkoda tego Lewickiego, kimkolwiek jest, ale według mnie jego córka już podjęła decyzję.
Górny wsunął dłonie w kieszenie spodni.
– Idź i mu to powiedz. Pofilozofuj o trudnej młodzieży i o tym, że patriarchat to przeżytek. Powinien zrozumieć, bo głupi nie jest. Tylko załamany. Możesz przy okazji napomknąć, że za wprowadzanie organów ścigania w błąd grozi mu półtora kafla grzywny albo areszt. Facet ledwie się ławki trzyma, ale wyrzuć to z siebie. Dobij człowieka.
– A tak konkretnie to za co niby ta grzywna?
– Lewicki twierdzi, że dziewczyna została zmanipulowana i jest tu przetrzymywana wbrew własnej woli.
– Że niby wpadła w macki jakiejś szemranej sekty? – Julia zmarszczyła brwi. – Mało prawdopodobne. Sekciarze nie bunkrują się w centrum miasta. Mają do tego porzucone chaty na wsiach. Komuna rządzi się wolnością i nie wdycha smrodu spalin. Poza tym w takiej kamienicy wystarczy głośniej krzyknąć przez ścianę o pomoc.
– Właśnie o tym mówię. Być może Lewicki odgrywa tu jakiś teatrzyk. Według drugiej z jego córek, tej od telefonicznych połączeń, ta cała obława to tylko bezzasadna pokazówka. Lewicki próbował ją tu ściągnąć, żeby przekonała siostrę do wyjścia, ale odmówiła.
Julia wyjrzała zza ramienia Górnego i zatrzymała wzrok na mężczyźnie. Siedział pochylony, z szeroko rozstawionymi kolanami, na których opierał łokcie. W palcach trzymał tlącego się papierosa, ale nie palił, pozwalając bibułce spopielać się milimetr po milimetrze.
– Na moje oko dziewczyna zwiała, bo miała dość życia w gołębim puchu – stwierdził Górny. – Rodzina jest ustawiona, facet to polityk. Żyje na świeczniku.
– Jak wysoki jest ten świecznik?
– Wystarczająco, żeby nie chcieć jazgotu wokół swoich bliskich.
– Jazgot w przypadku zaginięć zazwyczaj pomaga.
– To twoja perspektywa, Julia. Lewicki to prawicowy działacz. Poglądy fundamentalne, czystość przedślubna, wycieczki do Lichenia i tak dalej. Dziewczynie takie życie zapewne stawało kością w gardle, więc gdyby przyszło do publicznego prania rodzinnych brudów, kilka z nich mogłoby wypłynąć na powierzchnię. Nie każdy lubi tracić twarz w takich okolicznościach.
– Młodych bardziej ciągnie do życiowej kaskaderki niż do konserwatyzmu, i z tym nie ma co dyskutować. Wyświadczę ci przysługę. Wejdę na górę i z nią porozmawiam. Nie chce gadać z wami, ale może mnie się uda do niej dotrzeć.
– Liczysz na solidarność jajników?
– Na niepisany pakt o kobiecej nieagresji. To jeszcze dzieciak, może po prostu potrzebuje się wyżalić i wybeczeć. Ojca trzymaj z daleka od drzwi mieszkania, tych dwóch gliniarzy też. Na ich widok dziewczyna może spanikować. Zabunkruje się i tyle ją zobaczycie. O ile w ogóle tam jest.
Widziała, że Górny się waha. Może bił się z myślami, czy aby nie powinien umyć od tej sprawy rąk i przekazać jej obyczajówce. Albo nie chciał dopuścić Julii do konfrontacji z rodziną Lewickich. W końcu miało być dyskretnie i bez szumu.
– Nic na siłę – powiedziała Julia, zgadując, że nic tu po niej. – Na pewno świetnie to wszystko ogarniesz. Spokojnej nocy, Górny. Wracam do siebie, do wanny z bąbelkami i miękkiego łóżka.
Zabrzęczała kluczykami i odeszła w stronę skody. Nie zdążyła otworzyć drzwi, kiedy Lewicki stanął za jej plecami.
– Słyszałem, co pani mówiła. Jeśli uważa pani, że jest inny sposób, by dotrzeć do Sary, aniżeli za pomocą policji, to…
Obróciła się i spojrzała w stalowoszare oczy mężczyzny. Były zmęczone, jakby nie spał od tygodni. Zapewne tak właśnie było. Trudno się zasypia ze świadomością, że w pokoju za ścianą brakuje jednego członka rodziny.
– Sara. Piękne biblijne imię. – Uśmiechnęła się ciepło.
– Sam je dla niej wybrałem. Chciałem, by była silna i oddana Bogu.
– „Będę jej błogosławił tak, że stanie się ona matką ludów i królowie będą jej potomkami”. Tak to brzmiało?
– Mniej więcej. Księga Rodzaju.
– Wiem.
Skinął z uznaniem głową, odwzajemniając uśmiech. Nawet jakby się bardziej wyprostował. Kiedy siedział przykulony z papierosem w dłoni, nie zwróciła uwagi na jego wygląd. W mdłym świetle ulicznej latarni trudno dostrzec szczegóły, wydawał się tylko beżową plamą. Teraz widziała go dokładnie. Wysoki, ubrany w markowe ciuchy i modne mokasyny pasujące odcieniem do reszty. To jednak nie był beż, lecz taupe, bardziej szlachetny odcień. Idealny na letni wieczór.
– Moje nazwisko Lewicki – powiedział, zgadując, że Julia próbuje skojarzyć jego rysy.
Łukasz Lewicki, polityk optujący za ochroną katolickich rodzin, zagorzały lobbysta moralności. Już rozpoznała tę twarz. Jakiś czas temu sprawa Lewickiego przewijała się przez nagłówki internetowych artykułów. Chodziło o jakiś skandal, ale nie pamiętała szczegółów.
– Julia Krawiec. – Wyciągnęła do niego rękę. – Mogę spróbować porozmawiać z pańską córką, ale… w takich sprawach radziłabym skorzystać z pomocy specjalisty.
– Negocjatora? – Mężczyzna uniósł brwi.
– Bynajmniej. Negocjacje z dorosłymi dziećmi to sprawa z góry przegrana. Chodziło mi raczej o dobrego psychologa. Jeśli rozumiem sytuację, córka nie chce w ogóle z panem rozmawiać, a pan nie ma pojęcia dlaczego.
– Zapomniała, kim jest. Pogubiła się. Ktoś namącił jej w głowie i odeszła z domu bez słowa. Sara jest taka… pokorna. Takie jak ona najłatwiej skrzywdzić.
– A pan chce tylko jej dobra.
– Jak każdy ojciec. To moje ukochane dziecko. Niby wszystkie dzieci kocha się tak samo, a mimo to… Niech ją pani stamtąd wyciągnie, może pani posłucha.
Górny nie wydawał się zachwycony, kiedy wrócili przed drzwi klatki schodowej.
– Mieszkanie na parterze, to z zaciągniętymi zasłonami. – Lewicki wskazał palcem na okno.
Mimo ciepłego wieczoru pozostawało zamknięte. Jednak w środku ktoś był. W pokoju paliła się lampa, wąska przerwa między szkarłatnymi storami wypuszczała na zewnątrz cienki pasek przygaszonego światła.
Jeden z policjantów już od dłuższej chwili stał w progu otwartej klatki schodowej. Julia wbiegła po stopniach i stanęła przed masywnymi drzwiami w ciemnobrązowym kolorze. Po naciśnięciu dzwonka odpowiedziała jej cisza. Zapukała. W przedpokoju coś się poruszyło, jednak nikt nie podchodził do wejścia.
– Saro? – zawołała. – Otwórz, chcę pogadać. – Załomotała ponownie i szarpnęła za klamkę. – Wejdę sama, obiecuję.
Znów usłyszała jedynie szmer dobiegający z wnętrza mieszkania.
Stojący na dole klatki schodowej Górny pokręcił głową z rezygnacją.
– Masz swój pakt o nieagresji.
– Sprawdziliście, do kogo należy ten lokal? – zapytała Julia, widząc, że nie ma tabliczki z nazwiskiem. W starych blokach i kamienicach wciąż można było takie spotkać. Zwłaszcza ludzie w podeszłym wieku nie pozbywali się ich z sentymentu do dawnych czasów, gdy były normą.
Górny nie zdążył zareagować, kiedy dobiegł ich dźwięk otwierania drzwi po drugiej stronie korytarza. Stanął w nich pękaty mężczyzna po sześćdziesiątce z nieumiejętnie przytwierdzonym do głowy czarnym tupetem, ubrany w rozciągnięte spodnie od dresu i pomarańczową bluzę z dekoltem.
– Ja państwu powiem, co się tam dzieje – odezwał się, robiąc krok do przodu. – Zwłaszcza po nocach. Drzwi to się tutaj nie zamykają – dodał rozwlekle i na tyle znaczącym tonem, by wszyscy dobrze go zrozumieli. – Mieszkanie jest wynajmowane, odkąd jego właściciel dwa lata temu wyjechał do Japonii. Nie był tu ani razu, więc nie ma pojęcia, że Sodoma i Gomora…
Julia odniosła wrażenie, że cokolwiek dzieje się za drzwiami mieszkania, facet z peruką musi bardzo cierpieć, że nie bierze w tym udziału.
– Po prostu rozwalcie te drzwi i wymiećcie stąd to towarzystwo – podpowiedział Tupet, poprawiając ręką spodnie w kroku. – Wstyd na całą kamienicę. W końcu z policji jesteście, stróże prawa, nie? No, na co czekacie?
Julia podeszła do niego i wskazała ruchem głowy przedpokój.
– Lepiej będzie, jeśli wróci pan do siebie. Życzę spokojnej nocy.
Odczekała, aż za mężczyzną szczękną zamki, i wróciła pod ciężkie drzwi.
– Nie odejdę stąd bez córki – odezwał się Lewicki. – Cokolwiek się dzieje za tą ścianą, zabiorę ją stąd. Jeszcze dziś zaśnie w swoim łóżku, a jutro usiądzie z całą rodziną przy stole i będzie zdmuchiwać świeczki na urodzinowym torcie.
– Jutro? – zaciekawiła się Julia.
Kiwnął od niechcenia głową.
– Zatem wciąż jest nieletnia. Tupet miał rację, trzeba rozwalić drzwi. Masz powód, Górny, żeby wejść tam siłą. Pan, panie Lewicki, zostaje na dole – zaznaczyła.
Pod drzwi ktoś podszedł. Usłyszała przekręcany od środka zamek.
W progu stanęła około trzydziestoletnia kobieta, szczupła, o czarnych włosach związanych w ciasny warkocz sięgający pasa. Ubrana w spodnie moro i sportowy podkoszulek z błyszczącymi literami układającymi się w napis „sexy lady”. Sexy były też grube ciemne brwi i różowa pomadka na wypełnionych ponad miarę ustach.
– Wszystko słyszałam – powiedziała, opierając się o futrynę. – Staruch łże, aż mu dym uszami idzie. Więc dla jasności, bo nie chcę mieć problemów z władzą: prowadzę prywatny salon sportowy. Dla VIP-ów, ma się rozumieć, dlatego to chyba jasne, że przychodzą o różnych porach. Bywa, że i o północy, w końcu miasto nie śpi. – Poruszyła dwukrotnie brwiami. – Za to staruch już powinien, zamiast wisieć na judaszu. A ta smarkata, co o nią ten cały cyrk przed oknami… mówiła, że skończyła dwudziestkę. Inaczej bym jej tu nie wpuściła. I żeby była jasność: do niczego jej nie zmuszałam. Sama chciała.
Górny stał już za Julią.
– Salon sportowy – powiedział z przekąsem. – A Lewicka pracowała zapewne na recepcji. Zapisy robiła.
– Powiedzmy.
– To pani mieszkanie?
– Moje. Staruch z naprzeciwka gówno wie. Kupiłam je sobie od Japońca na Gwiazdkę. Taki prezent za ciężką pracę.
– A pani to?
– Angelina Jolie. Nie widać? – Dziewczyna machnęła warkoczem.
– Widać – przyznał Górny. – Dokumenty pani poproszę.
Wyjęła z wiszącej w przedpokoju torby portfel i podała mu dowód osobisty wystawiony na nazwisko Andżeliki Wasiak.
– Gdzie jest dziewczyna?
Wasiak wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, nie najęłam się na jej niańkę.
– Od kiedy tu mieszka?
– Proponuję inaczej zadać pytanie: od kiedy tu nie mieszka. Od kilku tygodni. Zaraz, niech pomyślę. No, będzie ze dwa miesiące, jak się zwinęła razem ze swoimi klamotami. Krzyżyk jej na drogę.
– Rozejrzymy się, jeśli to nie kłopot.
– Żaden, byle szybko, bo grafik mam napięty. Po dziewczynie nie ma śladu, nie znajdziecie nawet włosa. A co do starucha, to powtórzę: pieprzy jak potłuczony. Działam dyskretnie i żadne balangi tu nie odchodzą. Jeśli coś słychać, to od wysiłku. Ludziom zdarza się jęknąć. Co za typ… Pewnie znów macał się po rozporku, zbok jeden. Manię ma jakąś. W jego wieku rozglądałabym się raczej za trumną, a nie fantazjowała! – krzyknęła w stronę drzwi naprzeciwko. – No to jak, wchodzicie?
Przedpokój z wbudowanymi w ścianę szafami o lustrzanych frontach rozdzielał się na dwa pokoje, kuchnię i łazienkę. Julia pchnęła pierwsze drzwi po prawej.
Pokój, jak przystało na starą kamienicę, był pokaźny. Zwykle w takich murach pomieszczenia mają metraż dwóch izb z klasycznego bloku – tutaj też tak było. Wysokość pomieszczenia także imponowała. Trzy metry, może nawet z górką. Nie to jednak przykuło uwagę Julii. Dwie ściany wyłożone były lustrami, a między nimi znajdował się płaski podest z wbitą weń metalową rurką, której drugi koniec zamocowano przy suficie. Wokół podestu ustawione były w czworobok długie kanapy obite czarną skórą.
– Pole dance? – Julia weszła na podest i pociągnęła za rurkę. – Dobra rzecz, ostatnio w trendach. Wystarczy mieć trochę mięśni w udach.
Kobieta puściła do niej oko.
– Mocne uda to podstawa. Widzę, że się pani zna. Polecam spróbować.
– O niczym innym nie marzę – odparła Julia, widząc szatański uśmieszek Górnego. – A to – wskazała na kanapy – przebieralnia czy widownia?
Nie miała wątpliwości, że znalazła się w centrum rozrywki. Brakowało tylko leżącego gdzieś zwitka banknotu, przeoczonego przez sprzątaczkę. Podłoga była jednak idealnie wyczyszczona, podobnie jak dywan, który dodatkowo musiał być świeżo po odkurzaniu. Czerwony włos układał się idealnie w jedną stronę.
Lokal gotowy na przyjęcie VIP-ów, pomyślała Julia, po czym przeniosła wzrok na stojący pod oknem barek-komodę. Lśnił czernią lakierowaną na wysoki połysk. Ustawione na nim kieliszki, odwrócone denkami do góry, błyszczały w mdłym świetle podsufitowej listwy ledowej.
– Miło tu – przyznała Julia. – Aż się nie chce wychodzić.
Otworzyła drzwi barku. Liczba butelek rudego bourbona i whisky zawstydziłaby niejedną uliczną knajpę.
– Coraz milej – zauważyła z uznaniem.
Kobieta tylko wzruszyła ramionami.
– Dla rozluźnienia po wysiłku. Jedni wolą energetyki, inni procenty.
– A jeszcze inni próbują zrobić z nas idiotów. Wiedziałeś, Górny, że tak teraz wyglądają sale treningowe?
Adam skrzyżował ręce na piersiach.
– Najwyraźniej coś mnie ominęło. Zastanawiam się, co czeka nas za kolejnymi drzwiami.
– Obstawiam, że orbitrek, ławka do ćwiczeń i rower – odparła z rezonem Julia. – Przecież pani powiedziała wyraźnie, że chodzi o gimnastykę.
Julia wyminęła ją i pchnęła drzwi do drugiego pokoju. Był bardziej wypoczynkowy niż sportowy. Niemal całą jego przestrzeń zajmowało wysokie łóżko z metalowym, ażurowym wezgłowiem i mięsistym materacem. W jego nogach leżała złożona pikowana narzuta w karminowym kolorze. Pod ścianą stała przeszklona gablota.
– Liny, metalowe zapięcia i łańcuchy – mruknął Górny, zaglądając przez szybę. – Prawdziwa świątynia sportu.
Ukucnął i przyjrzał się, co stoi na niższej półce. Żele w różowych i niebieskich butelkach.
– To dla lepszego poślizgu? – zapytał na widok napisu „Back door”. – Domyślam się, że goście wylewają tu litry potu. A teraz do rzeczy. Sara Lewicka. Co tu robiła?
Wasiak najpierw poprawiła narzutę na łóżku, wygładzając zagięcie, po czym usiadła na jego brzegu.
– Pan władza pyta serio? Mam to wyrazić explicite? – spytała niewinnie, gładząc palcami biel materaca. – A co niby może robić ładna młoda dziewczyna w takim miejscu? Sara dawała ludziom szczęście. To chciał pan usłyszeć?
Zapakowanie Andżeliki Wasiak do radiowozu zajęło Górnemu zaledwie kilka minut. Kobieta poprosiła jedynie o czas, by odwołać umówionych klientów, a potem ze spokojem wsiadła ze swoją torbą LV do auta.
– Jak nic dostanie dziesięć lat za stręczycielstwo. – Adam trzasnął za nią drzwiami.
– Najpierw musisz jej udowodnić, że zmuszała Lewicką do prostytucji – odparła Julia. – A na to nie masz żadnych dowodów. Kasy fiskalnej w mieszkaniu Wasiak jakoś nie zauważyłam. Poza tym Sara mogła pracować na własny rachunek, a pokój tylko wynajmowała.
– Musiałaby spać na materacu w kuchni, bo przecież nie w głównej loży ani w pokoju wspinaczkowym – zdiagnozował Górny. – Wezmę tę gwiazdę fitnessu na magiel, to może wyśpiewa coś więcej. Przez to zamieszanie zapomniałem spytać, co u ciebie. Odwiozłaś rodzinkę na stację?
Julia kiwnęła głową. Zgodnie z rozkładem PKP Sylwia z dziadkami powinni właśnie mijać Żyrardów.
– Przede mną dwa tygodnie nic-nie-ro-bie-nia. Już zapomniałam, jak to jest. Jutro zamierzam spać do dziesiątej, i ani minuty krócej.
– Może mógłbym…
– Najpierw załatw sprawę z Wasiak.
Odeszła do swojego auta i przekręciła kluczyk w stacyjce. Chciała jak najszybciej wrócić do mieszkania i pozbierać z podłogi porozrzucane przy pakowaniu ubrania Sylwii. Potem czekała na nią już tylko radość z dopiero co odzyskanej wolności.
Nie podchodź, Muniek. – Mężczyzna w garniturze i gumowcach wysokich do kolan zagrodził synowi ręką dostęp do czegoś, co leżało między drzewami. – Z daleka stój i patrz, czy kto nie idzie. Psa trzymaj.
Dwudziestoletni brunet z tunelami w uszach i meszkiem nad górną wargą odebrał smycz z szarpiącym się bassetem i przyciągnął go do siebie. Stanął pod drzewem i bacznie obserwował, jak ojciec schyla się po leżącą nieopodal gałąź, a następnie rozgarnia jej końcem zalegające na ziemi igliwie i suche liście.
– To na pewno było tu?
Muniek kiwnął głową.
– Co ja, lasu nie znam? Na sto procent. Trafiłbym w to miejsce z zawiązanymi oczami.
Mężczyzna zaklął niewyraźnie pod nosem.
– Jakby mało mi było kłopotów – warknął. – Nie podchodź, mówię!
Nie musiał skrobać kijem długo. Spod cienkiej warstwy runa szybko odsłoniły się kości dłoni z małym pierścionkiem na środkowym palcu. Mężczyzna splunął na bok, po czym wbił patyk w ziemię. Kiedy spod runa wyjrzały kolejne gnaty, zaklął plugawo.
– Nie takiego widoku się spodziewałem – dodał przez zęby.
Muniek, mimo zakazu, zrobił krok w kierunku ciała.
– Co z tym zrobimy? – spytał.
Ojciec splunął po raz drugi.
– Trzeba to jakoś załatwić.
– Po pierwsze, żadnych glin i żadnego syfu. Po drugie…
– Zamknij się i daj pomyśleć. – Mężczyzna zamachnął się i cisnął kij w krzaki. – I ucisz tego kundla, bo zaraz ściągnie tu połowę wsi!
Muniek przykucnął obok psa i zacisnął mu dłoń na pysku.
– Rwie się, bo czuje trupa. Smród czuje.
– Co ma nie czuć, to pies przecież! Po chuj go brałeś?! Jazgocze jak opętany.
– Suka jest rozpłodowa, potrzebuje ruchu. Sam mówiłeś, że jak obrośnie tłuszczem, to będziemy mogli zapomnieć o handlu szczeniakami.
– Sam jesteś szczeniak. Idiotę wychowałem. Ile jeszcze razy mam cię kryć, co, durniu?!
Muniek poczuł ucisk w żołądku i złapał jeszcze mocniej za psi pysk. Jazgot basseta natychmiast zamienił się w pisk bólu.
– W takim razie dzwoń – syknął do ojca. – Powiadom gliny. Niech zrobią smród wokół naszej rodziny i twojego stołka. Zaryzykuj, na rok przed reelekcją. To świetna okazja, by się przekonać, czy twoi wyborcy zagłosują na ciebie ponownie. Może uwierzą, że sołtys Bugaj znalazł trupa przypadkiem. W końcu jesteś wzorowym obywatelem i ich wieloletnim dobroczyńcą. Skoro zagłosowali raz, zagłosują i drugi. No chyba że nie. Co jest, dlaczego nie dzwonisz?
Starszy mężczyzna sięgnął po ukrytą w wewnętrznej kieszeni marynarki piersiówkę. Odkręcił korek i pociągnął kilka łyków żołądkowej. Łamał się, Muniek widział to wyraźnie.
– Może gdyby była stąd. – Chłopak chłodno spojrzał na wystającą spod igliwia pozostałość po ludzkiej ręce. – Ale nie była. To obca, nikt z naszych jej nie szukał. Leży tu tak długo, że niewiele z niej zostało. Sam widzisz, że tylko kości sterczą. Gdyby jednak ktoś się na nią natknął, będziemy mieć bezpieczną wersję: zabłądziła w lesie i trafiła na wilki. Każdy miejscowy wie, że wyją nocami, aż się echo niesie po wsi. Pech chciał, że ją dopadły, a potem ogryzły z mięsa.
Sołtys otarł rękawem usta i schował piersiówkę z powrotem do kieszeni.
– Wolałbym, żeby zeżarły ją razem z gnatami. Nie byłoby wtedy problemu.
– Nie będzie, ojciec. Ta dziewczyna znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze – mówił z przekonaniem Muniek. – A w puszczy o nieszczęście nietrudno.
– Taa… w puszczy… – Antoni Bugaj po raz kolejny strzyknął śliną przez zęby. – To co, ma tu tak dalej gnić?
– Zgniła wiele miesięcy temu. Szkielet tylko został. Ale spokojnie, nie zostawimy jej tak, w końcu jesteśmy ludźmi. Urządzimy jej prawdziwy pogrzeb. We dwóch. Zdrowaśkę zmówimy i będzie cacy.
Wzrok Bugaja znowu spoczął na szczątkach.
– Wrócimy po zmroku z łopatami i zakopiemy ją, jak należy – powiedział. – A teraz obłóżmy ją dokładnie liśćmi. W jednym przyznam ci rację, synu. Szkoda tracić kolejną kadencję przez trupa. Ja będę milczał, ale ty też musisz. Gęba w kubeł.
Chłopak rozciągnął usta w uśmiechu.
– Widzę, że znowu się rozumiemy.
– I nie zapomnij zabrać ze sobą na wieczór scyzoryka. Jeśli kiedykolwiek ktoś trafi na te kości, lepiej, żeby miały na sobie ślady po wilczych zębach.
Julia kończyła poranną toaletę, kiedy zadźwięczał dzwonek u drzwi. Wypłukała usta z miętowej pasty i poszła przekręcić zamek. Górny stał na wycieraczce z dwoma kubkami kawy ze Starbucksa i pudełkiem słodkich rogalików.
– Nie dałem rady wczoraj – wyjaśnił w progu. – Trzymaliśmy z Szymańskim tę Wasiak do drugiej nad ranem, a potem pojechałem prosto do siebie. Nie miałabyś ze mnie pożytku, choćbyś nawet zatańczyła przede mną kankana.
Wzięła od niego jeden z kubków i zanurzyła usta w pachnącej kawie.
– Boska – powiedziała, mrużąc oczy. – Mógłbyś mi tak robić codziennie. Może wtedy zainwestowałabym w dobre kabaretki. Czego się dowiedziałeś od Angeliny?
Górny przysiadł na obrotowym stołku i wgryzł się w waniliowy rogalik.
– Niewiele. Tak naprawdę mało się znała z tą Lewicką. Dziewczyna nie była wylewnym typem. Nie szukała przyjaźni, tylko pieniędzy. Chciała zarobić parę stówek dziennie, i właściwie tylko to ją interesowało.
– Zatem łączyła je miłość do forsy i wspólny lokal. Wbrew pozorom to całkiem sporo. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że większość związków bazuje na takim układzie przez całe dekady.
– Ich związek przetrwał tylko dwa miesiące. Wasiak brała od niej forsę za pokój na godziny i za użytkowanie sprzętu.
– Widziałam ten sprzęt. Wiązanie, masochizm i dominacja. Jednym słowem, magia BDSM. Dobrze, że Lewicki nie miał okazji przekonać się, co leży w gablocie na Wilczej. Zmarkotniałby, widząc, w co bawiła się jego córka. Dziecko prawicowego aktywisty i seks na ostro. – Julia się zamyśliła. – Za taką przyjemność słono się płaci, dużo więcej niż za klasyczną usługę. Jesteś pewien, że Sara wyciągała tylko kilka stówek dziennie? Kamienica jest w samym centrum miasta, więc nie powinna narzekać na brak klientów. Założę się, że zarabiała o wiele więcej.
– W tym rzecz, że nie zarabiała. Gadżetów z gabloty też nie dotykała. Chodziło o zupełnie inny sprzęt.
– Dziewczyna poszła w głębszą perwersję?
– Chodziło o zwykłego laptopa.
Julia przekrzywiła głowę.
– O laptopa.
– Tak, ale z profesjonalnym oprzyrządowaniem. Logitech, pełen wypas.
– Niech zgadnę: striptiz online na kamerce?
– Właśnie. Włączała muzykę i zrzucała z siebie fatałaszki. Faceci wpłacali jej za to forsę na konto. To teraz popularny sport.
– Do tego mało kontuzyjny. Mówisz, że Logitech? – Julia zmarszczyła brwi. – To już bez obrazu 4K nie da się rozbierać?
– Czasy porno na zdartych VHS-ach dawno minęły, kochanie. Klienci żądają jakości.
– Nie wątpię. Tylko dlaczego tak mało jej za tę jakość płacili?
– Sara ustawiła śmiesznie niskie stawki. Dzięki temu chciała pozyskać jak największą liczbę obserwatorów. Studentów, prostych roboli, bezrobotnych na zasiłkach. Poszła w ilość, nie w jakość.
– To może oznaczać, że nie wierzyła w swój potencjał. Tak bywa, gdy się dopiero startuje w te klocki. – Julia pokiwała głową. – Powiedziałeś, że wynajmowała tam pokój na godziny.
– Mhm.
– Gdzie więc mieszkała na stałe?
Górny przemełł w ustach resztkę rogalika.
– W trakcie przesłuchania Wasiak kilkakrotnie wspomniała o niejakiej Stelli. Sara była jej winna jakąś przysługę. Nie wiem jaką ani za co, ale być może to właśnie u niej zakotwiczyła.
– Ta Stella to kolejna, która zajmuje się nocnym życiem?
– Wszystkie kiszą się w jednym kotle. Jednak Angelina ewidentnie ma się za lepszą gwiazdę. Rzuciła o tej Stelli kilka mało wyszukanych epitetów. Szymański większości nie zrozumiał, ale jedno było jasne: Stella to stara gwardia.
– Pewnie z racji wieku wypadła już z pierwszego obiegu i nie idzie jej tak rewelacyjnie jak młodszym koleżankom. Co jeszcze mówiła o niej Wasiak?
– Że kiedyś miała swój rewir w okolicach Grzybowskiej, ale teraz nie wiadomo, co się z nią dzieje. Jeśli Stella wciągnęła w to bagno Sarę i zmusza ją do prostytucji, sprawa z marszu trafi do prokuratury. Ale to nie moja działka, ja swoje zrobiłem. Zaczynam wolny weekend i pomyślałem, żeby wyskoczyć gdzieś w plener. Co powiesz na…
Przerwał mu dzwoniący telefon. Na widok nazwiska Madejskiego Górny zaklął pod nosem.
– Mówiłeś coś o wolnym weekendzie? – Julia poklepała go po ramieniu.
Kiedy wyrzucała pozostałości po śniadaniu do kosza, słuchała uważnie ich rozmowy. Nie musiała się wysilać, żeby zrozumieć, po co dzwoni jego szef. Po chwili Adam odłożył smartfon na stół.
– Dwa ciała – powiedział.
– Gdzie?
– Na granicy z Kampinosem.
– Masz swój plener. Kim są ofiary?
– To kobiety. Zakopano je razem, w jednym grobie. Na tyle płytko, że po wiosennych ulewach woda wypłukała ziemię i pokazały się szczątki. Nic więcej nie wiem.
Podniósł się ze stołka i ruszył do przedpokoju.
– Odezwę się… cholera wie kiedy. Miłego odpoczywania.
Zamknęła za nim drzwi, a potem sięgnęła po telefon i po raz drugi tego ranka otworzyła skrzynkę mailową. Odczytana o świcie wiadomość od Łukasza Lewickiego była poruszająca. Nie ze względu na podziękowania za wczorajszą rozmowę ani za pomoc we wtargnięciu do mieszkania przy Wilczej. To, że cierpiał po zniknięciu córki, też było oczywiste. Przebiegła wzrokiem po słowach wdzięczności i skoncentrowała się na tym, co pisał niżej. Złoty męski sygnet inkrustowany czarnymi diamentami. Lewicki znalazł go w rzeczach Sary wkrótce po tym, jak zniknęła. Przetrząsnął jej szufladę z kosmetykami i natknął się na pudełko z błyskotką. Nie był to podarunek od nikogo z rodziny, a dziewczyna na pewno sama go nie kupiła. Za pięć tysięcy albo więcej? I niby dla kogo? Zresztą sygnet był używany, na złocie dostrzegł zarysowania. Dostała go więc z drugiej ręki albo ukradła.
Sytuacja wydała się Julii dość oczywista. Historia zarobkowania Sary zaczęła się dużo wcześniej niż w dniu, w którym stanęła przed kamerą. Być może właśnie wtedy wplątała się w coś śliskiego. Stała się zbyt roszczeniowa lub najzwyczajniej w świecie niewygodna. Dlatego pewnego dnia rozpłynęła się w powietrzu. Z własnej woli lub z czyjąś pomocą.
Za odnalezienie Sary Lewicki zaoferował dwadzieścia tysięcy złotych. Akcja poszukiwawcza miała się więc odbyć niewielkim nakładem finansowym, przynajmniej jak na kogoś z jego pozycją. Do wiadomości dołączył zdjęcie długowłosej blondynki o łagodnych niebieskich oczach i jasnej cerze, ubranej w czarną koszulkę na grubych ramiączkach. Fotografię wykonano w jakimś centrum handlowym, przy sztucznym świetle, ale jakość była przyzwoita. Gdy Julia powiększyła obraz, z łatwością dostrzegła tatuaż na wewnętrznej części przedramienia dziewczyny. Przedstawiał diament, symbol siły i niezniszczalności.
Do potoku słów błagających o pomoc Lewicki dodał swój stały warunek: prośbę o dyskrecję.
Szybki prysznic zmył z niej leniwy poranek. Wysuszyła włosy i związała je w koński ogon. Owinięta ręcznikiem usiadła w bujanym fotelu i odszukała w telefonicznych kontaktach imię osoby, o której istnieniu już niemal zapomniała. Do ich ostatniego spotkania doszło na krótko przed tym, jak wylądowała na odwyku. Osiem lat zrobiło swoje. Jak przez mgłę pamiętała tamtą twarz, ale złorzeczenie rzucane w swoją stronę zapamiętała doskonale.
Nie miała pewności, czy numer nadal jest aktualny, jednak po kilku sygnałach usłyszała znajomy głos:
– Proszę, proszę… – Słowa zabrzmiały niczym chrobot. – Julia Krawiec we własnej, wszawej osobie. A więc wciąż żyjesz.
– Przykro mi, jeśli cię rozczarowałam.
– Owszem, Krawiec, rozczarowałaś. Powinnaś skończyć tam, gdzie ja, ale jak widać, nawet piekło cię u siebie nie chciało. Czego chcesz?
– Pogadać.
Najpierw przedłużająca się cisza, a potem wymuszony rechot.
– Na rozmowę ci się zebrało? O ile wiem, nie mamy żadnych nowych wspólnych zainteresowań, a stare tematy skończyły nam się dawno temu. Nasze rachunki też są wyrównane. Nie mam już u ciebie żadnego długu.
– Potrzebuję informacji.
Tym razem do uszu Julii doszło znudzone mruknięcie.
– Zły adres, Krawiec. Poszukaj sobie nowej wtyczki.
– Wolę ciebie.
– To zabawne, zaraz dostanę zajadów od śmiechu. Zawsze umiałaś mnie rozbawić. Niestety, nasze ostatnie spotkanie aż tak zabawne nie było. Na pewno nie dla mnie.
– Odpuść. Lata minęły.
– Bardzo długie lata. Myślałaś czasem o mnie? Bo ja o tobie codziennie. Zawsze przed snem, po przebudzeniu też. Chcesz wiedzieć, co to były za myśli?
– Opowiesz mi innym razem. Sprawę mam.
– Nie, kochaniutka… innego razu nie będzie.
– To ważne.
– Odwal się, Krawiec. To moje ostatnie słowo.
Julia zaklęła w myślach.
– Co zrobić, najwyraźniej się pomyliłam. Ryzyko zawodowe. Pozostaje mi życzyć ci miłej reszty życia.
Już miała się rozłączyć, kiedy głos nagle złagodniał:
– Zaczekaj, co tak nerwowo… Zbyt szybko rezygnujesz, a to do ciebie niepodobne. Byłaś upierdliwa do bólu, Krawiec. Co się stało? Nagle przestałaś być supergliną?
– Można tak to ująć. Od jakiegoś czasu jestem poza strukturami.
– Było tak od razu… Powiedzmy, że ci pomogę. Tylko co z tego będę mieć? Informacje kosztują.
– Ile?
Usłyszała kaszel palacza.
– Pamiętasz nasz poprzedni deal?
– Pamiętam.
– To dwa razy tyle. I nie próbuj się targować, wiesz, że tego nie znoszę.
– Gdzie cię znajdę?
– Tam, skąd mnie zgarnęłaś kilka lat temu. Nie ruszam się stamtąd, to wciąż zacna miejscówka.
– Najzacniejsza. O której?
– Ósma wieczorem, tylko ani minuty później. Jak wiesz, mój czas jest cenny.
Było kilka minut po dziesiątej, kiedy wbiła się w dżinsy i wyszła z mieszkania z zamiarem wyciągnięcia od Lewickiego zaliczki na poczet poszukiwań Sary. Podjechała do jego biura poselskiego przy Pięknej i w krótkich słowach zażądała pieniędzy. Poszedł do bankomatu i po chwili wrócił, niosąc plik banknotów.
– Na co aż tyle? – spytał, wręczając jej gotówkę.
Aż tyle oznaczało trzy tysiące. Liczyła na więcej, ale Lewicki najwyraźniej uznał, że zadatek jest wystarczający jak na pierwszy dzień pracy.
– Koszty niezafakturowane – odparła.
Schowała pieniądze do torby i zapięła dokładnie zamek. Wskoczyła za kółko i zaczęła kierować się w stronę praskiego Grochowa.
Plac Szembeka zalany był słońcem. Minęła kościół maryjny ze spiczastą wieżą i wyprzedziła snujący się miejski autobus. Dobrze znała ten rewir, niskie bloki i małe prywatne sklepiki powklejane w ich mury. Przystanki i wiaty dające cień.
Rozglądała się uważnie, wypatrując znajomych sylwetek. Za każdym razem wyglądały tak samo; przykurczone i zapadnięte w sobie. Liczyła, że dostrzeże je właśnie tam, na ławkach pod wiatami. Były jednak puste. Przejechała plac w obie strony, ale nadaremnie.
Pozostawało jeszcze jedno miejsce, praktycznie pewniak. Odbiła w boczną ulicę, ku walącemu się budynkowi z cegły, który pamiętał wojnę. Zaparkowała skodę na krawężniku i stanęła przed czymś, co było niegdyś oknem mieszkania, a potem stało się wejściem do świetnie prosperującej meliny. Tyle że po melinie nie było już śladu, a w oknie zamiast pustych ram tkwiły deski. Minęła front kamienicy i przecisnęła się przez rozprutą siatkę, która odgradzała podwórze od jezdni. Ruszyła wzdłuż muru i wiszącego na nim zdewastowanego gołębnika.
Pamiętała, że swego czasu stała tu ławka. Teraz na jej miejscu leżały pilśniowe płyty i puszki po piwie. Na jednej z płyt siedział w półzgięciu, opierając się plecami o mur, nastoletni chłopak. Głowa zwisała mu bezwładnie na pokryty warstwą brudu obojczyk, nogi w granatowym ortalionowym dresie rozrzucone były jak u szmacianej lalki, którą sadza się w rozkroku, by nie fiknęła na bok.
Podeszła do niego i stanęła mu nad karkiem.
– Hej – zagadała. – Mam biznes.
Chłopak się nie poruszył. Kucnęła przy nim, by sprawdzić, czy żyje. Dopiero teraz uniósł głowę na tyle, by zobaczyć jej nogi w skórzanych botkach.
– Potrzebuję towaru, a konkretnie amfy – wyjaśniła.
Łypnął na nią spode łba. Mocno skołtunionego i bynajmniej niepachnącego szamponem.
– Nie mam.
– Ale wiesz, kto ma albo kto tu teraz diluje.
– No i?
– Zadzwoń. Chodzi o pięć gramów.
– Sama zadzwoń – wybełkotał.
– Obcej nikt tu niczego nie sprzeda. To twój rewir, ciebie znają.
Wyjęła z torby dwusetkę i położyła ją na nogawce ortalionowych spodni. Ożywił się na tyle, by zamrugać ciężkimi powiekami. Złapał banknot i pociągnął nim po wierzchu dłoni, by upewnić się, że jest prawdziwy.
– Daj telefon – powiedział, wyciągając trzęsącą się rękę. – Jaki chcesz ten śnieg?
– Czysty.
– Czysty to będzie drogo. Może być tańszy, od Cyganów.
– Dzwoń po czysty.
Najpierw zniknął banknot. Chłopak zmełł go i wpakował do tylnej kieszeni portek. Potem zaczął wolno wciskać cyfry w telefonie. Z trudem koncentrował wzrok. Do głośnika też mówił mało składnie, jak człowiek, który stracił poczucie czasu i miejsca. Tylko swoją ksywę wypowiedział wyraźnie.
– Kujon – powtórzył dwukrotnie, za drugim razem dorzucając: – Dowóz tam, gdzie zawsze, przy maryjce.
– Towar będzie za godzinę – poinformował, kiedy skończył rozmowę. – Ale ty nie z psiarni, co? Bo jak z psiarni, to, kurwa, zapomnij.
Podrapał się po niezagojonych ranach ciągnących się wzdłuż przedramienia. Julia zdążyła odebrać mu swój telefon, zanim pod paznokciami chłopaka zgromadził się cały chemiczny arsenał.
– Bez obaw – odpowiedziała. – Nie narobię ci kłopotu.
Nie była pewna, czy zasnął, czy odpłynął po porannym strzale. Na pewno wciąż oddychał, obserwowała każde uniesienie jego klatki piersiowej, która płytko wypełniała się powietrzem. Odliczała minuty do przyjazdu kuriera z prochami. W końcu się pojawił. Czysty, zadbany, w drogim aucie. Schowana za rogiem patrzyła, jak na wpół przytomny dzieciak robi deal z trzydziestolatkiem ze złotym łańcuchem na karku. Za resztę z podarowanych mu dwustu złotych dokupił kilka kolorowych tabletek, które od razu wepchnął sobie do gardła.
Gdy bmw kuriera zniknęło z pola widzenia, wręczył Julii dwie przezroczyste torebki z białym proszkiem.
– Będziesz miała po tym niezły odlot – powiedział z przymkniętymi powiekami. – Tylko nie przesadź.
W innej sytuacji by się roześmiała. Coś jednak ściskało ją za gardło i bardziej przerażało, niż bawiło. Patrząc na tę zastygłą w półśnie istotę, która już na progu życia była skazana na jego nieuchronne zakończenie, wyobraziła sobie Sylwię, albo którąkolwiek z jej koleżanek. Każda z nich mogłaby za kilka lat siedzieć w tym samym miejscu, na pilśniowej płycie, wśród porozrzucanych puszek. Mało trzeba, by dla kogoś świat tak się właśnie skończył.
Schowała narkotyki do torby i odeszła kilka kroków. Chłopak i tak nie zwracał na nią uwagi. Po zażytych dropsach nie widział już, jak dzwoni po pogotowie, tłumacząc dyspozytorce, że młody człowiek okupujący ruinę przy placu Szembeka balansuje na granicy życia i śmierci.
– Nigdy czegoś takiego nie widziałem. – Górny dał sygnał technicznym, by ci zaczęli rozstawiać sprzęt, po czym pochylił się nad płytkim grobem. – Dwa ciała razem. Gdyby nie fakt, że oba ciała przysypane są ziemią, pomyślałbym, że to samobójstwo rozszerzone. Młodym zdarza się zrobić coś tak niewyobrażalnie głupiego, zwłaszcza gdy działają pod wpływem emocji.
Joanna Cichocka pokręciła głową.
– Niedawno puszczali w telewizji reportaż o tym, jak znaleziono ciała trzech nastolatek. Też naraz, tylko na szczęście nie u nas, ale gdzieś w Kolumbii. Nie chodziło o żadne samobójstwo. Najzwyczajniej w świecie kilku gości wepchnęło je do samochodu prosto z ulicy i wywiozło na pustkowie. Gwałcili je i torturowali w jakimś bunkrze, a na koniec udusili. Ciała porzucili w krzakach i przysypali gruzem. Leżały tam przez kilka lat, aż ktoś natrafił na nie przypadkiem.
– Tak jak tutaj – mruknął Górny.
Zwłoki, na które patrzyli, na pewno nie znajdowały się pod ziemią tak długo. Sądząc po stopniu rozkładu, kobiety nie żyły od kilku tygodni. Owady na dobre opanowały tkanki miękkie, zasiedlając oczy i otwory w nosie.
– Nie da się na to ze spokojem patrzeć – powiedziała Cichocka na widok larwy wypełzającej z ucha jednej z dziewczyn. Podniosła z ziemi patyk i jego końcem zrzuciła oślizłego czerwia. – Potworność. Zwłaszcza że miały przed sobą całe życie. Od razu widać, że to młode ciała. Kto je znalazł?
– Właściciel pobliskiego ośrodka jeździeckiego. Nie znam szczegółów, dowiem się wszystkiego u niego, na miejscu.
– Nie mógł na nas poczekać?
– Najwyraźniej nie mógł. Wysłał telefonicznie pinezkę z lokalizacją i wrócił do biura.
– Pinezkę do zwłok… Świat już zupełnie na psy schodzi. – Cichocka westchnęła z niesmakiem.
Chciała strącić jeszcze grudkę ziemi z szyi dziewczyny, ale koniec patyka zahaczył o coś delikatnego. Ukucnęli oboje tuż przy zwłokach. Joanna ostrożnie odsunęła włosy z karku denatki.
– Łańcuszek z medalikiem. Rwać czy rozpinać?
– Rwij.
Pociągnęła za wisiorek i położyła go sobie na zabezpieczonej lateksową rękawiczką otwartej dłoni.
– Facet z dzieckiem na ręku, brodzący w wodzie – stwierdziła, gdy oczyściła medalik z piasku.
– Jak brodzący, to Święty Krzysztof. Dziwne, że morderca zostawił go przy zwłokach.
– Może uznał, że złamanie dwóch przykazań naraz to gruba przesada.
Górny spojrzał na Cichocką z rozrzewnieniem.
– Na pewno tak właśnie było. Mając do wyrobienia limit grzechów, wolał zabić, niż ukraść. Co z tobą, nagły spadek formy?
– Jakbyś zgadł. Mały dawał wycisk do piątej nad ranem. Złe sny, płaczki i pakowanie mi się do łóżka. Oka nie zmrużyłam. Jak zostaniesz ojcem, to zrozumiesz. A ten medalik… zaśniedziały całkiem. Też bym go nie ukradła. Na moje oko ani to srebro, ani tym bardziej białe złoto. Szlachetne metale nie utleniają się w ten sposób. Według mnie to zwykła blacha, szajs za kilka złotych.
Schowała wisiorek do torby na dowody i zacisnęła dokładnie strunę.
– Ja w jej wieku nosiłam na szyi przewierconą starą monetę. Miedzianą, nawleczoną na cienki rzemyk. Potem był szał na szklane buteleczki z piaskiem. Wróciła stara moda i wszystkie dziewczyny chciały być trochę retro. Święte medaliki leżały wtedy pochowane głęboko w szufladach.
Górny wyłączył się, gdy zaczęła mówić o miedzianej monecie. Bardziej interesowały go zwłoki leżące w prowizorycznym grobie, dlatego obszedł je dwukrotnie dokoła, by obejrzeć z każdej strony.
– Wyglądają identycznie – powiedział w końcu. – Ciała są zdeformowane przez rozkład, ale zasadniczo… Tylko się im przyjrzyj.
– Blondynki o długich włosach.
– Chodzi mi bardziej o to, w co są ubrane. Mają na sobie jednakowe białe sukienki, jakby miały w nich iść do komunii albo do ślubu. Wprost dziewicze.
Cichocka stanęła obok niego i przez dłuższą chwilę lustrowała oba ciała.
– To nie są sukienki, tylko nocne koszule – stwierdziła. – Kobiety nosiły takie w dziewiętnastym wieku. Zgrzebne, skromne i długie do kostek. Powiedziałabym, że wiktoriańskie, tyle że dla biedoty, bo bez żadnych ozdób. Nie mają nawet kawałka koronki.
Górny spojrzał na nią pytająco.
– Nie, nie łudź się. – Joanna wykonała przeczący gest dłonią. – Nikt już takich nie sprzedaje. Sklepy, owszem, mają w swoim asortymencie nocną bieliznę szytą na wzór starodawnej, ale to nie ten model. Takiego nie kupiłaby żadna współczesna kobieta. Przecież sam widzisz, że te dwie wyglądają, jakby je przeniesiono w czasie.
Obrócili się oboje na dźwięk rozmowy dochodzącej od granicy lasu. W ich stronę szła prokurator Sieracka z jakimś mężczyzną, i z całą pewnością nie był to Lipski. Ten był od Lipskiego dużo bardziej postawny i młodszy o co najmniej dwie dekady. Miał na sobie błękitny sportowy garnitur i białą podkoszulkę podkreślającą śniadą cerę. Nad lewym uchem, pomiędzy włosami, widać było geometryczny zygzak wycięty maszynką.
– Elegancik – zwróciła się chyłkiem do Górnego Cichocka. – Znasz go?
– Pierwszy raz widzę człowieka na oczy.
– Boski. Jak tylko pozbędę się swojego męża, biorę typa w ciemno.
Sieracka zdążyła już podejść i roztoczyć woń swoich ciężkich perfum.
– To doktor Robert Rajtar, nowy patolog – powiedziała, kładąc dłoń na ramieniu mężczyzny. – Dopiero zaczyna swoją karierę w instytucie na Oczki, ale ufam, że pod czujnym okiem naszego szacownego Lipskiego zajdzie bardzo daleko. Noty na uczelni miał obiecujące.
Rajtar wyciągnął rękę po kolei do Cichockiej i Górnego.
– Pani prokurator nazbyt łaskawa, ale jak to mawiali starożytni, ostatecznie sądzone będą czyny ludzkie, nie godności. A ja, przyznam, zamierzam dokonać wiele w dziedzinie patologii. W tym się akurat zgadzamy.
– Do tego erudyta – dorzuciła Sieracka. – Nie ma godziny, w której nie przytoczyłby jakiejś łacińskiej sentencji.
– Nie po to tu przyjechaliśmy, żeby mówić o mnie. Proponuję dłużej nie zwlekać, tylko od razu wziąć się do roboty. Gdzie jest ciało?
– Ciała – poprawił go Górny. – Leżą w płytkiej niecce. Zanim pan zacznie, mam jedno pytanie. To będzie pańska pierwsza autopsja?
Rajtar musiał zrozumieć zawoalowaną aluzję, bo przez jego twarz przebiegł cień niezadowolenia.
– Od czegoś przecież muszę zacząć.
Cichocka uniosła filmowo lewą brew, po czym wskazała zagłębienie w ziemi.
– W takim razie zapraszam.
Ciała kobiet w większości były przykryte piaskiem i ściółką. W całości wystawały jedynie głowy i dłonie. Biel nocnych koszul przebijała jednak bardzo wyraźnie przez cienką warstwę ziemi, stopy były całkowicie ukryte pod igliwiem.
– Dziwne… – mruknęła Sieracka. – Nawet bardzo. Grób wykonano po partacku. Ciała też nierówno zakryte ziemią. Sprawiają wrażenie, jakby ktoś je porzucił w pośpiechu.
Rajtar naciągnął na dłonie rękawiczki i poprosił jednego z technicznych o pędzelek. Delikatnie strząsnął włosiem z obu zwłok naniesiony brud. Zaczął od rąk. Podciągnął kolejno rękawy koszul i przyjrzał się sinym rękom, poczynając od ramion, a kończąc na koniuszkach palców. Ten sam manewr wykonał z twarzami ofiar.
– Są ślady zadrapań. Twarze, dłonie i stopy ofiar mają podobne obrażenia. Trudno mi na pierwszy rzut oka stwierdzić, czy powstały przed śmiercią, czy już po. Tkanki są poważnie uszkodzone.
– Człowiek czy zwierzę? – zapytała prokurator.
– Wyglądają na dość głębokie, więc ludzkie paznokcie odpadają. – Obstawiałbym wilka albo pokaźnych rozmiarów psa.
Cichocka wskazała palcem na szyję drugiej ofiary.
– Widzisz to, Górny? Medalik.
Adam zeskoczył do niecki i ujął wisiorek w palce.
– I też Święty Krzysztof. Są identyczne.
– O co chodzi? – wtrąciła się Sieracka.
Cichocka pokazała jej torbę z pierwszym wisiorkiem.
– Albo były sobie bliskie i w ramach przyjaźni kupiły takie same medaliki, albo ktoś im je podarował na podróż do innego świata – skonstatował Górny. – Osobiście obstawiam tę drugą wersję. W końcu nie bez powodu wybito na nich patrona podróżnych.
– Morderca urządził coś na wzór przeprawy przez Styks?
– Tylko że zamiast obola dziewczyny dostały po chrześcijańskim medaliku. Zakpił z nich, łajza.
– Choćby obsypał je złotem, z martwych nie wstaną – stwierdziła Sieracka. – Później zajmiemy się teoriami. Macie znaleźć producenta tych obolowych substytutów. Od razu widać, że to szmelc, więc pewnie łatwo nie będzie, ale wierzę w was, głównie w panią, Cichocka. Na razie skupmy się na ciałach. Jakieś inne urazy? – zwróciła się do Rajtara.
Medyk ściągnął rękawiczki i oddał je jednemu z techników. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął butelkę aerozolu i spryskał sobie sprejem dłonie. Ostry zapach płynu dezynfekującego zawirował im w nozdrzach.
– Po wstępnych oględzinach nie stwierdzam niczego osobliwego. Klasyczne plamy opadowe i typowy rozkład komórek. Żadnych ran, poza tymi ostrymi zadrapaniami na skórze. Resztę obejrzę na stole sekcyjnym. W plenerze to można co najwyżej piknik zrobić, a nie przeprowadzać oględziny.
– Lipski byłby innego zdania – odezwał się Górny. – Jak widać, nie każdy ma umiejętność pracy w terenie.
Sieracka chwyciła go za łokieć i odciągnęła na bok.
– Byłabym wdzięczna, gdyby zachował pan te złośliwości dla siebie – powiedziała, ściszając głos. – Tu są potrzebne ręce do pracy, a Lipski… Może najlepiej będzie, jeśli powiem to wprost: w ostatnim miesiącu instytut dostał do przebadania kilkanaście ciał i znaczna część z nich wciąż czeka na to, by trafić na stół. Jak tak dalej pójdzie, zakorkuje się system, a wolałabym nie odsyłać nieboszczyków do, pan wybaczy, Bydgoszczy. Co u siebie, to u siebie. Nie zamierzam pomniejszać zasług doktora Lipskiego, bo jego wkład w pracę instytutu jest nieoceniony, ale ewidentnie zwolnił. Cóż… Zmęczenie albo wiek zrobiły swoje. Ten młody człowiek ma jeszcze mleko pod nosem, jeśli chodzi o praktykę, ale proszę mi wierzyć, wszystko można nadrobić przy odrobinie ambicji.
– Uwierzę, jak zobaczę rzetelny raport z autopsji. Na razie nie usłyszałem niczego odkrywczego.
Obrócili się w stronę płytkiego wąwozu. Cichocka oraz jej ludzie zdążyli już rozejść się po lesie w poszukiwaniu śladów i jedynie dwóch techników kręciło się przy zwłokach, dywagując, w jaki sposób najlepiej je wyciągnąć, by ich nie uszkodzić. Leżały na cienkich plastikowych płachtach, jakich używa się do zabezpieczenia mieszkania podczas malowania. Uniesienie na nich ciał było niemożliwe. Folia porwałaby się i zniszczono by cenny materiał do badań.
– Zwłoki pojadą jednym wozem, a folie drugim – zarządził Górny. – Ułóżcie je tak, by się ze sobą nie stykały, i oznaczcie, która folia leżała pod którym ciałem. Nie chcę mieć bałaganu w dowodach.
– Bałagan to się dopiero zacznie, komisarzu Górny – powiedziała Sieracka, patrząc na krzątających się techników. – Widziałam wiele zbrodni, ale czegoś tak osobliwego to jeszcze nie. Dwa ciała naraz, do tego te medaliki i białe koszule. Wygląda mi to na jakiś koszmarny ceremoniał.
– Pozostaje pytanie, czy mistrz tego ceremoniału miał wspólnika. Przywieźć ciała do lasu i zrzucić je z auta to jedno. Wykopanie podwójnego grobu to już całkiem inna historia.
– Daj pan spokój, machanie łopatą to nie drążenie stacji metra.
– O ile ziemia jest mokra, owszem. Jednak, jak pani z pewnością zauważyła, w ciągu kilku ostatnich tygodni nie spadła nawet kropla deszczu. W suchą ziemię szpadel tak łatwo nie wchodzi. Skoro nisza jest płytka, obstawiałbym pojedynczego sprawcę, i do tego niezbyt silnego. Namachał się tylko tyle, na ile pozwoliły mu mięśnie.
– Może wcale nie zamierzał ukrywać ciał, bo mu na tym nie zależało – zadumała się Sieracka.
Górny pominął jej uwagę milczeniem. Na stawianie jakichkolwiek hipotez wciąż było za wcześnie.
– Kiedy zamierza pan rozpocząć sekcję? – zwrócił się do Rajtara.
Patolog skrzyżował ręce na piersiach.
– O ile pańscy ludzie wygrzebią się z robotą do popołudnia, to jeszcze dziś. – Spojrzał najpierw na mężczyzn zabezpieczających zwłoki, a zaraz potem na swój zegarek. – Muszę sprawdzić w instytucie, czy znajdzie się jakaś instrumentariuszka do pomocy. Państwo wybaczą.
Odszedł w stronę piaszczystej drogi, przyciskając telefon do ucha.
Górny wychwycił triumfalny uśmiech Sierackiej.
– Mówiłam. Ambitny młody człowiek. Do tego całkiem piękny.
– Piękność rzadko idzie w parze z mądrością, pani prokurator.
– Tak pan uważa?
– Nie ja. Petroniusz.
Sieracka przemełła coś niewyraźnie w ustach.
– Może przerwijmy te przekomarzanki, komisarzu – powiedziała już zupełnie wyraźnie. – Radzę przeznaczyć tę energię na ważniejsze sprawy. Chcę wiedzieć, kim były te młode kobiety i jak znalazły się w tym lesie. Bierzcie się do roboty.
Adam Górny odprowadził wzrokiem załadowane zwłokami auto. Zaraz potem odjechali Sieracka z Rajtarem. Jedynie zespół techników wciąż kręcił się po lesie. Zaglądali pod każdy krzak i podnosili co bardziej podejrzane paprochy ze ściółki.
– Pradawni Słowianie składali ofiary z ludzi. – Joanna wyprostowała plecy i wykonała szybką gimnastykę łopatek.
Górny obmacał kieszenie spodni w poszukiwaniu kluczyków do samochodu.
– Owszem, składali. Konkretnie to z dzieci, a jeszcze konkretniej: z niemowląt – wyklarował. – Nawet jeśli zabójcy tych dziewczyn zachciałoby się kultywować pogańskie obrządki, to zapewniam cię, że wiedziałby o takim szczególe. Tymczasem ofiary były młode, ale nie były dziećmi.
– Dorosłych kobiet też nie oszczędzano. Zdarzały się przypadki ofiarowania żon, gdy umierali ich mężowie. Takie słowiańskie sati, z tym że wdów nie palono, ale po prostu zabijano.
– Sugerujesz, że ktoś morduje, bo zatęsknił za barbarzyńską tradycją?
Cichocka wzruszyła ramionami ukrytymi w białym kombinezonie ochronnym.
– Las, mogiła, święte medaliki, białe koszule nocne…
– Brak ołtarza ofiarnego – przerwał jej Górny. – I brak śladów krwi. Dawnym ofiarom podcinano gardła, żeby odkupić winy albo przebłagać bogów.
– Ołtarz może stać w innym miejscu. Kto powiedział, że zwłok nie przeniesiono?
– Powtarzam: brak ran na szyjach.
– Trujące zioła też potrafią skutecznie zabić. Nie trzeba sięgać po nóż. Wystarczy napar.
Górny zmarszczył brwi.
– Śmierć w halucynacjach?
– Maść czarownic, bieluń, cykuta. Kiedy tylko piękny Rajtar zbada trzewia tych dziewcząt, wszystko stanie się jasne.
– Wolałbym nie mieć do czynienia z zabójcą bawiącym się w czarną magię, ale jeśli znajdziecie w lesie coś nietypowego, dzwoń. Ja rozejrzę się po ośrodku jeździeckim. Człowiek, który znalazł ciała, zapewne będzie miał mi wiele do opowiedzenia.
Julia wciąż stała przed walącą się kamienicą, kiedy lekarz pogotowia wskoczył przez tylne drzwi karetki i zaczął podpinać chłopaka do tlenu.
– Wyć mi się chce, jak widzę takie dzieciaki – powiedział, nie odwracając wzroku od bladej twarzy Kujona. – Ile toto ma lat, siedemnaście? I już mu się żyć odechciało. Pełno ich tutaj. Okupują piwnice i pustostany takie jak ten. Siedzą w nich pojedynczo albo leżą pokotem lub w parach, z igłami w żyłach. To jak trójkąt bermudzki, ten cały plac Szembeka. Jak już się któryś tu zapędzi za towarem, żywy nie wychodzi. Wynoszą go tak zwani przyjaciele. Wie pani, co robią, gdy któryś z nich umrze? Wloką delikwenta i sadzają tam, przy wejściu do kościoła, pod tak zwaną maryjkę. Dla niepoznaki stawiają przy nim plastikowy kubek albo puszkę. Ludzie przechodzą obok i nawet nie wiedzą, że to trup. Biorą go za śpiącego żebraka. Później się okazuje, że żebrak jest zimny od kilkunastu godzin. A tego jak pani znalazła?
– Czysty przypadek – odparła ze ściśniętym gardłem Julia. – Przechodziłam i zobaczyłam, że chłopak ledwie się kiwa. Dobrze, że przyjechaliście tak szybko, inaczej pewnie też trafiłby pod kościół.
Lekarz zajrzał Kujonowi pod powieki.
– Może przeżyje. Do następnego razu.
Trzasnął drzwiami, odcinając Julii widok od reanimowanego nastolatka. Odczekała, aż karetka zniknie za rogiem ulicy, po czym poszła prosto do skody.
Na Czerniakowską wracała w całkowitej ciszy. Nie chciała słuchać radia, szyby też podciągnęła do końca, mimo że nawiew niemal przestał funkcjonować. I bez tego huczało jej w głowie. Co raz spoglądała na zegarek. Według jej wyliczeń karetka z Kujonem powinna już dojeżdżać do szpitala. Nie czuła, że ocaliła mu życie. Przecież dzieciak wróci ponownie tam, skąd go zabrali, do tego na podwójnym głodzie. Zaserwuje sobie najtańszy koktajl albo dopalacza z fentanylem, hitem ostatnich miesięcy. Nowość prosto z Ameryki, która nie bierze jeńców.
Zdecydowanie nie uratowała mu skóry. Posłużyła się nim, by wykonać swoją robotę. Wykorzystała go, bo miał dojścia i był w stanie zorganizować towar, bez którego nie ruszyłaby dalej ze sprawą Sary Lewickiej. On walczy teraz o każdy oddech. Przez nią i przez kolorowe dropsy, które kupił za jej pieniądze.
Szlag…
Zaparkowała auto przed blokiem. W osiedlowym okrąglaku kupiła mrożonkę warzywną na zupę i siatkę ziemniaków. Podchodziła do klatki schodowej, kiedy z pobliskiej ławki poderwała się jakaś kobieta i pociągnęła za sobą różową walizkę kabinówkę na kółkach. Zanim Julia zdążyła wcisnąć kod na domofonie, stała już za jej plecami.
– Zupka na obiad? Cieniutko…
O ile w pierwszej chwili fizjonomia kobiety wydała się Julii obca, o tyle jej głos rozpoznałaby wszędzie.
– Bodnar?
Michalina błysnęła wybielonymi zębami.
– Wiem, że nie lubisz niespodzianek, ale nie miałam wyjścia. Wyszło spontanicznie, dasz wiarę? Jeszcze wczoraj nie miałam pojęcia, że wsiądę w pociąg do Warszawy. Wszystko ci opowiem, jak na świętej spowiedzi, ale najpierw muszę wskoczyć pod prysznic. Chyba przekimasz mnie u siebie jedną noc? Nie stać mnie na Marriotta, wiesz przecież.
Julia nie wierzyła, że można tak się zmienić w ciągu trzech lat. To nie była ta sama Michalina. Wyładniała i wysubtelniała. Mocno rozjaśnione włosy sięgały jej łopatek, a czarna sukienka, która opinała jej ciało, mogła mieć rozmiar trzydzieści sześć. Twarz zdobił delikatny makijaż, na powiekach trzepotały doklejone struny rzęs. Tylko na nogach miała wygodne sportowe buty. Ta część jej image’u pozostała niezmieniona.
– No co, jest nieźle? – Bodnar obróciła się wokół własnej osi z wystudiowanym wdziękiem. – Po tym, jak się od nas wyprowadziłaś, postanowiłam zostać najlepszą laską w drużynie. Przy tobie to było nierealne – dodała z udawanym przekąsem. – Wpuścisz mnie na górę czy będziemy tu tak sterczeć?
Julia pchnęła drzwi do klatki schodowej. Bodnar chwyciła rączkę różowej walizki i szarpnęła ją w kierunku windy.
– Które? – Zamachała palcami przed tabliczką z numerami pięter.
– Dziewiąte. Wciśnij mocno, bo nie zawsze zaskakuje.
Wbiła palec w okrągły guzik. Teraz widać było, że i paznokcie zostały pociągnięte błękitną hybrydą.
Trudno było oderwać od niej oczy. Trzy lata. Wykorzystała je, by stać się kimś nowym. Z chłopczycy zmieniła się w seksowną kobietę. Trochę przesłodzoną, ale intrygującą. Julia nie potrafiła jeszcze rozsądzić, która wersja Michaliny bardziej do niej przemawia: oryginalna czy stuningowana. Przede wszystkim nie wierzyła, że zmiana wizerunku spowodowana jest chęcią pokazania się w firmie od bardziej efektownej strony. Tamta Michalina nie potrzebowałaby tego. Tamtej Michalinie wystarczyłaby rozciągnięta bluza od dresu i bojówki z obniżonym krokiem. Jeśli harowała na siłowni, by zrzucić piętnaście kilo, i do tego dała sobie zrobić żel na paznokciach, to za tą zmianą musiało stać coś więcej niż tylko chęć metamorfozy. Ludzie dzielą się na tych, którzy pragną albo pieniędzy, albo miłości. Na pieniądzach Bodnar nigdy nie zależało. Za to zrobiłaby wszystko, by ktoś, kogo pokocha, zaakceptował ją i po miesiącu znajomości nie powiedział, że było miło, ale nie aż tak, żeby obsypywać się poważnymi obietnicami. Stąd ta gigantyczna zmiana. Dla kogoś, nie dla siebie.
– Stęskniłam się za tobą, Bodnar – powiedziała Julia, gdy stanęły przed drzwiami jej mieszkania. – Możesz nie wierzyć, ale mi ciebie brakowało.
Wsunęła klucz do zamka i otworzyła drzwi. Przez chwilę zdawało się jej, że Michalinie zaszkliły się oczy. Nie była tylko pewna, czy z sentymentu do dawnych dziejów, czy z wdzięczności za to, że postanowiła być dla niej miła.
– A teraz mów, co cię tu przygnało. – Julia rzuciła klucze na stół w kuchni.
Michalina zsunęła z nóg adidasy i wskoczyła na narożną kanapę.
– Poznałam kogoś na Tinderze. Dziś wieczorem mam się z nią spotkać koło fontann.
– Aha – skomentowała Julia.
– Tym razem musi się udać. Stawiam wszystko na jedną kartę.
Więc jednak.
– Na pannę z Tindera? Posłuchaj, Bodnar…
– Tylko popatrz. – Michalina wyjęła z torby telefon i odszukała zdjęcie nowej ukochanej. – Widzisz te szczere oczy?
– Mało je widać spod tych tatuaży. Kto normalny robi sobie dziary na twarzy?
– Tatuaże znikną. Moja ukochana chce je dla mnie usunąć.
– Wszystkie?
– Co do jednego.
– W takim razie to musi być miłość. – Julia uśmiechnęła się pod nosem. – Od jak dawna ją znasz?
Bodnar posłała całusa zdjęciu i odłożyła telefon na poręcz kanapy.
– I po co wchodzić w szczegół. Nie bądź drobiazgowa, czas nie gra tu żadnej roli. Ważne, że się stara. Wiesz, jaki ból wywołuje laser?
– Twarzy czy zawartości portfela? Nie prosiła cię przy okazji o pieniądze?
Bodnar się roześmiała.
– Mamuśka z ciebie wychodzi. Taka troskliwa. Wydaje ci się, że nie zmądrzałam przez te wszystkie lata?
– Ty mi powiedz.
Julia wsypała zamrożoną mieszankę do garnka i wstawiła czajnik z wodą. Gdy wrzątek zabulgotał, zalała nim warzywa. Do smaku dorzuciła kostkę rosołową.
– O której masz się z nią spotkać?
Bodnar odrzuciła blond lok z twarzy.
– O dziewiątej, jak w przedwojennej piosence. Tak mi do niej śpieszno już. A ty, wciąż sama? Widuję od czasu do czasu twojego byłego. Ożenił się. Szkoda, że nie z tobą. Wiedziałaś?
– Obiło mi się o uszy.
– I?
– Jak widzisz, nie umarłam.
Gdyby miała powiedzieć prawdę, musiałaby się przyznać do tego, że wiadomość o ślubie Artura niemal rozerwała jej serce. Dopiero po wielu miesiącach, na kilka krótkich nocnych godzin, jakie z nim spędziła, przestało mieć to dla niej jakiekolwiek znaczenie. Wieczór, który zaczęła w przebraniu Marii Antoniny, a skończyła, leżąc nago w pościeli na swojej nowej kanapie, był dziwny. Wszystko wydało jej się takie nierealne. Na swój dotyk zareagowali, jakby widzieli się pierwszy raz i pierwszy raz stopili ze sobą ciałami. To były godziny pełne ciszy. Nie mówili nic, a jednak powiedzieli sobie wszystko. Dotykiem, pocałunkami i sobie tylko znanymi gestami. Czuła na sobie jego oddech, zapach i każdą kroplę potu. Nie potrafiłaby określić, ile razy się kochali. Kiedy było już po wszystkim, Artur zasnął z twarzą zwróconą w jej stronę. Wciąż mieli splecione ręce. Gładziła go po palcach, wiedząc, że taka noc nigdy już się nie powtórzy. Jednak jeszcze przez kilka chwil miała go tylko dla siebie.
Poranek był dokładnie taki, jakiego się spodziewała. Trudno było im mówić o tym, co zaszło. Patrzyli na siebie jak dwa spłoszone ptaki, z których jeden musi już za chwilę odlecieć, by wrócić do własnego gniazda. I zapomnieć o tym, zawieszonym na dziewiątym piętrze mokotowskiego mrówkowca.
– Było mi naprawdę dobrze – usłyszała, gdy stanął już w butach w przedpokoju. – Postaram się nie mieć wyrzutów sumienia.
– Nie miej. – Przytuliła się do jego płaszcza. – Biorę to na siebie, ty żyj spokojnie dalej.
Miał już nacisnąć klamkę, lecz zawrócił. Podniósł z podłogi rzuconą perukę Antoniny i poprosił o nożyczki.
– Chcę mieć pamiątkę po tej nocy – powiedział.
Nie wiedziała, czy żartuje, ale zrobił to naprawdę: odciął biały pukiel. Z braku tasiemki przewiązała go zwykłą czerwoną nitką. Wsunął kosmyk z peruki do osobnej przegródki w portfelu i pocałował ją w usta po raz ostatni.
Dusiło ją w gardle, kiedy zamykała za nim drzwi. Słuchała jeszcze przez chwilę, jak kółka jego walizki toczą się po betonowej posadzce prosto do windy i jak dźwig zabiera go na dół.
Postanowiła nie pisać i się nie odzywać. Jak ustalili, to miała być jednorazowa przygoda dla niej i jednorazowy skok w bok dla niego.
– Naprawdę szkoda, że nie z tobą – powtórzyła melancholijnie Michalina.
– Nie każdy się nadaje do małżeństwa ze mną. A może ja się nie nadaję do żadnego małżeństwa, z samej definicji.
– Bzdura. Doktorek jeszcze za tobą zatęskni. Widziałam go kilka dni temu w naszym kinie. Przyszedł z żoną. Nie powiem, całkiem atrakcyjna i… ona chyba jest w ciąży. Ale to akurat w tęsknocie nie przeszkadza.
Dobrze, że Julia stała odwrócona i tamta nie mogła zauważyć, jak bezmyślnie miesza w garnku coś, co miało przypominać jarzynową.
– Słyszysz? Będą mieli dzieciaka.
– Dotarło do mnie, Bodnar.
Usiłowała zachować spokój, w końcu nikt nikomu niczego nie obiecywał. A jednak poczuła się oszukana.
Michalina podeszła do Julii i objęła ją od tyłu.
– Rzuć czymś o podłogę albo wykrzycz to z siebie – zamruczała, kładąc głowę na jej ramieniu. – Nie duś w sobie. Powiedziałam ci o tej ciąży, żebyś miała świadomość, a nie po to, by sprawić ci ból.
– Nie jestem dzieckiem, Bodnar. Przeżyłam jego ślub, przeżyję i to.
– Wiesz, co myślę? Że tak naprawdę jesteśmy do siebie podobne. Jeśli chodzi o Maciejewskiego, jesteś tak samo głupia jak ja, kiedy chodzi o moje dziewczyny. A już totalnie do dupy jest to, że z tej głupoty nigdy się nie wyrasta.
– Zawsze warto próbować.
– Mhm. Ile lat już próbujesz? Nie odpowiadaj, nie musisz. Widzę, jak ci się ręce trzęsą nad tym garnkiem.
Wróciła do pokoju i rozpięła zamek w swojej walizce. Wyjęła z niej lekki jasnoszary kombinezon z krótkimi nogawkami, beżowe koturny, lokówkę i wypchaną po brzegi kosmetyczkę.
– Wiesz, że cię kocham, Krawiec – rzuciła przez ramię. – Może teraz myślisz, że przywiozłam złe wieści, ale nawet trudna prawda jest lepsza od najpiękniejszego kłamstwa. Przemyśl to sobie, ja idę do wanny. Muszę się odświeżyć przed randką.
Przerzuciła sobie przez ramię ręcznik i zniknęła za drzwiami łazienki.
Julia musiała wyjść na balkon i zapalić. Oparła się o poręcz i wciągnęła w płuca dym z vogue’a. Słyszała, jak w głębi mieszkania Michalina podśpiewuje The Winner Takes It All1 Abby. W punkt. Zabrzmiało jak chichot losu. Poczuła się jak ta pokonana kobieta z piosenki, która nie ma już asów do położenia na stole. Przegrała. Ciąża tamtej przechyliła szalę.
Michalina miała rację, mówiąc jej, że jest głupia. Ale kolejny raz głupia nie będzie. Czas otrzeźwieć na dobre i zająć się pracą. Jedyną rzeczą w jej życiu, która nigdy nie zawodzi.
The loser has to fall…2