Julia Krawiec. Debiutantka - Marta Zaborowska - ebook

Julia Krawiec. Debiutantka ebook

Marta Zaborowska

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tuż przed swoimi osiemnastymi urodzinami znika córka znanego polityka, Sara Lewicka. Jej bliscy łudzą się, że to kolejny wybryk dziewczyny – uciekała już nieraz, zawsze jednak dawała znać, że żyje. Tym razem jest inaczej, Sara z nikim się nie kontaktuje i ginie po niej wszelki ślad. Wszystko wskazuje na to, że weszła w świat seks-biznesu, a ten bezlitośnie wciągnął ją w swoje tryby.

Wkrótce po zaginięciu Sary na terenie Kampinosu zostają znalezione zwłoki dwóch młodych kobiet. Ich ciała leżą we wspólnym grobie, ubrane w ascetyczne białe koszule, a na szyjach zmarłych połyskują święte medaliki. Choć miejscowi twierdzą, że za wszystkimi nieszczęściami, jakie dzieją się w okolicy, stoi zemsta diabła, jest wśród nich ktoś, kto dobrze wie, że to nie szatan układa swoje ofiary do wiecznego snu…

Śledztwo w sprawie zabójstw rozpoczyna komisarz Górny, natomiast prawdę o tym, co się stało z Sarą, próbuje poznać detektyw Julia Krawiec. By do niej dotrzeć, będzie musiała przeniknąć do warszawskiego półświatka i znaleźć odpowiedź na pytanie, czy ciemne strony życia stolicy i mroczne sekrety mieszkańców puszczy mają ze sobą coś wspólnego.

Debiutantka to szósty tom serii kryminalnej z bezkompromisową Julią Krawiec.

Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog. Zadebiutowała w 2013 roku powieścią „Uśpienie”, która dała początek popularnej sadze kryminalnej z Julią Krawiec w roli głównej. Jej utwory charakteryzuje wielowątkowa fabuła oraz wartka akcja. Autorka, poza tematyką kryminalną, zgłębia w swoich powieściach zawiłe kwestie psychologiczno-społeczne, w które uwikłani są bohaterowie jej książek. Do dorobku pisarki zalicza się również powieść kryminalną „Jej wszystkie śmierci”, a także thriller psychologiczny „Lęki podskórne”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 562

Oceny
4,5 (114 oceny)
68
41
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewolda

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka jak zawsze świetna i w pełni sił twórczych.
00
Tymon1

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
Chochlikowebooki

Dobrze spędzony czas

Kolejny świetny tom. Dobry motyw kryminalny, ale i świetna historia bohaterów. Krawiec jak zawsze wymiata.
00
Nikulinda

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Czekam na kolejną część.
00
Izabelinda

Nie oderwiesz się od lektury

Wow. Mam nadzieję na kolejną część. Prowadzone przez nią śledztwa są tak wciagające, że nie można się oderwać!
00

Popularność




PRO­LOG

Nie mogła wie­dzieć, że las potrafi być tak bar­dzo ciemny. Heba­nowy. Smo­li­sty. Dotarło to do niej o wiele za późno, gdy była już zbyt daleko, by zawró­cić. Bie­gła więc dalej, na oślep, z rękami wycią­gnię­tymi przed sie­bie, jakby chciała roz­pruć nimi czarną płachtę mroku i wpu­ścić choćby odro­binę świa­tła księ­życa. Darem­nie. Blask sączący się przez chmury omia­tał jedy­nie wierz­chołki drzew, nie docie­ra­jąc nawet do połowy chro­po­wa­tych pni.

Gąszcz wcią­gał ją w swój bez­kres coraz głę­biej, zamy­ka­jąc za jej ple­cami drzwi z ostrych gałęzi. Roz­dzie­rały białą nocną koszulę na wątłych ramio­nach i raniły łydki. Nie czuła ani bólu, ani tego, że nocna wydzie­lina drzew oble­pia jej skórę. Nie czuła nic poza stra­chem.

Dobry Boże, któ­rędy teraz…

Dusiło ją w pier­siach, ale nie prze­sta­wała biec. Co parę chwil coś z piskiem prze­la­ty­wało nad jej głową i wzbi­jało się wysoko, po czym piko­wało mię­dzy sosny. To tylko polu­jące nie­to­pe­rze, nie ma się czego bać, uspo­ka­jała samą sie­bie. Gdyby mogła, tak jak one, wzbić się i zoba­czyć z góry jakąś drogę, jakiś dom.

Nic poza czarną ścianą pni.

Kolejna gałąź i kolejne ostre igli­wie, które wbiło się w stopę. To wszystko nie­ważne, musi biec. Odgar­nęła z twa­rzy lepką paję­czynę, która przy­warła do policz­ków i rzęs.

Któ­rędy, któ­rędy…

Wytę­żyła wzrok, szu­ka­jąc choćby naj­mniej­szego śladu ścieżki, wąskiego prze­smyku, który mógłby zapro­wa­dzić ją w bez­pieczne miej­sce.

Wszę­dzie ciem­ność.

Przy­sta­nęła tylko na chwilę, by nie umrzeć ze zmę­cze­nia. Serce dud­niło jej w pier­siach, a płuca zda­wały się roz­pa­dać na milion kawał­ków. Oparła się ple­cami o drzewo i jęk­nęła. Naj­ci­szej, jak tylko mogła.

Wdech.

Wydech.

Wdech.

Jesz­cze chwila, zaraz znowu ruszy. Nie powinna przy­sta­wać. Oble­pione żywicą, prze­po­cone ciało zdą­żyło już przy­cią­gnąć owady. Czuła, jak jej skóra puch­nie od dzie­siąt­ków uką­szeń. Nie może o tym myśleć. To wszystko minie.

Musi biec.

Ostatni oddech.

Ode­rwała się od drzewa i schy­liła, by przejść pod powa­lo­nym kona­rem. Naprzód, naprzód! Ten las musi się wresz­cie skoń­czyć. Tylko czy nie zbo­czyła, gdy upa­dła i stra­ciła na moment orien­ta­cję? Nic nie widać, dokąd teraz…

To świa­tło tam migo­cze? Jesz­cze daleko, jakieś trzy­sta metrów, ale widać je wyraź­nie. Dotrze tam i oca­leje.

Szyb­ciej, szyb­ciej!

Tam są ludzie. Pomogą jej. Nie zosta­wią na pastwę losu.

Nad­sta­wiła uszu. Coś sły­chać, coraz wyraź­niej, ale to nie ludzie. Echo nie­sie z innej strony.

Wycie, wście­kłe uja­da­nie. Po pusz­czy szwen­dają się wilki, sły­szała o tym. Mają młode, które muszą jeść. Potrze­bują mięsa. Głu­pia była, że nie prze­wi­działa tego. Za bar­dzo się śpie­szyła. Zresztą, jaki miała wybór? Mogła cze­kać na śmierć w tam­tym okrop­nym miej­scu lub zary­zy­ko­wać i puścić się bie­giem w ciem­ność, kiedy tylko nada­rzyła się ku temu oka­zja. Teraz to już nie­ważne. Jest za późno, by to roz­trzą­sać. Odgłosy są coraz bli­żej i coraz wyraź­niej sły­chać dysze­nie. Nie­cier­pliwe, pod­nie­cone, jak na polo­wa­niu.

Powoli zaczy­nało do niej docie­rać, że nie cho­dzi o sarnę ani inną zwie­rzynę. To ona jest celem.

To jest polo­wa­nie na nią.

ROZ­DZIAŁ I

Julia zatrza­snęła za córką i rodzi­cami drzwi pociągu rela­cji War­szawa–Zako­pane i odsu­nęła się od torów. Pode­szła pod okno ich prze­działu i naka­zała Syl­wii je otwo­rzyć.

– Baw się dobrze. Ale nie tak dobrze, żebym musiała inter­we­nio­wać! – zawo­łała, gro­żąc pal­cem.

Syl­wia potrzą­snęła grzywką zabar­wioną fio­le­to­wym spre­jem.

– Tro­chę zaufa­nia, mamo. Nie jestem dziec­kiem.

– Pamię­taj, żeby codzien­nie wysy­łać mi wia­do­mość i zdję­cie z gór. Skła­dane kijki są w dużej walizce, a inha­la­tor w ple­caku. Nie zgub!

– Spo­kojna głowa. Kijki i inha­la­tor – powtó­rzyła Syl­wia.

– I daj znać, jak tylko doje­dzie­cie. Powin­ni­ście być na miej­scu o ósmej rano.

Widziała, jak na tyłach prze­działu ojciec układa bagaże na gór­nych pół­kach, a matka wyj­muje pro­wiant i ter­mos, a zaraz potem pom­po­wane poduszki do spa­nia. Decy­zję o wyjeź­dzie pod­jęli trzy dni temu. Uko­cha­nej wnuczce nale­żał się wypo­czy­nek w zamian za przej­ście do kolej­nej klasy. Świa­dec­two było co prawda bez paska, ale ważne, że zakoń­czyła rok szkolny bez popra­wek. Jej zacho­wa­nie wycho­waw­czyni okre­śliła jako poprawne, co i tak, bio­rąc pod uwagę liczbę uwag w e-dzien­niczku, Julia uznała za suk­ces.

Mały pen­sjo­nat na obrze­żach Zako­pa­nego już na nich cze­kał. Podob­nie jak oscypki na Kru­pów­kach i biały niedź­wiedź na Guba­łówce.

Pociąg ruszył pla­nowo, gdy tylko tablica świetlna poka­zała 22.45. Cała trójka wychy­liła się przez okno i poma­chała Julii na odjezdne.

Dwa tygo­dnie spo­koju i odpo­czynku.

Na samą myśl o ciszy panu­ją­cej w domu zro­biło jej się błogo. Miała zamiar jedy­nie czy­tać książki i oglą­dać filmy. Może uda się jesz­cze zmie­nić ten kosz­marny zie­lony kolor ścian w sypialni Syl­wii i wysko­czyć w ramach nagrody na dobry taj­ski masaż.

Wbie­gła po scho­dach na poziom zero i skie­ro­wała się na par­king. Zapa­liła sil­nik w sko­dzie i włą­czyła radio.

W cen­tral­nej czę­ści kraju po ostat­nich opa­dach desz­czu spo­dzie­wany jest wzrost tem­pe­ra­tury nawet do trzy­dzie­stu jeden stopni. Na połu­dniu czy­ste niebo, jedy­nie w week­end należy spo­dzie­wać się zachmu­rze­nia i umiar­ko­wa­nych opa­dów desz­czu. W Wiel­ko­pol­sce zapo­wia­dane jest…

Prze­cięła Aleje Jero­zo­lim­skie i wje­chała w Emi­lii Pla­ter. Minęła stare kamie­nice i kilka kawia­re­nek, przy któ­rych stały sto­liki z tlą­cymi się lata­ren­kami. Lato roz­piesz­czało napęcz­nia­łymi od zie­leni drze­wami, pod któ­rymi przy­sta­wali grup­kami mło­dzi ludzie albo spa­ce­ro­wi­cze z psami.

Dwa tygo­dnie raju.

Julia uśmiech­nęła się na tę myśl i z zado­wo­le­niem zakrę­ciła pal­cami młynka na kie­row­nicy. Dawno nie była taka roz­luź­niona. Nie wci­snęła klak­sonu nawet wtedy, gdy na rogu z Wil­czą jakiś chło­pak ze słu­chaw­kami na uszach nie­mal wlazł jej pod koła. Prze­pu­ściła go, wyko­nu­jąc miękki ruch ręką, i już miała ruszyć, kiedy usły­szała sygnał poli­cyj­nej syreny.

Obró­ciła głowę w lewo i zoba­czyła, jak radio­wóz pod­jeż­dża wła­śnie przed jedną z kamie­nic, a następ­nie pod­ska­kuje, par­ku­jąc czę­ściowo na kra­węż­niku. Nie miała pew­no­ści, czy w pół­mroku wzrok jej nie zwo­dzi, ale wydało jej się, że jedna z wysia­da­ją­cych z auta osób ma na sobie zna­jomą bluzę Aber­crom­bie. Wrzu­ciła wsteczny bieg i cof­nęła się o kilka metrów, by swo­bod­nie wykrę­cić w Wil­czą. Sta­nęła tuż za radio­wo­zem i wyłą­czyła sil­nik.

Teraz miała już pew­ność, że to Górny. Pod­szedł do klatki scho­do­wej i cze­ka­ją­cego tam męż­czy­zny, który wyglą­dał na znie­cier­pli­wio­nego i spię­tego. Ręce mu się trzę­sły, gdy wyj­mo­wał z kie­szeni spodni skła­dany port­fel. Mach­nął Gór­nemu przed nosem dowo­dem oso­bi­stym i jesz­cze jakimś doku­men­tem. Musiał być do niego bar­dzo przy­wią­zany, bo nie miał zamiaru wypu­ścić go z dłoni. Oka­zany kwit nie zro­bił na Gór­nym wiel­kiego wra­że­nia. Rzu­cił jedy­nie okiem, by spi­sać dane, po czym naka­zał męż­czyź­nie scho­wać oba doku­menty, a potem pod­szedł do drzwi wej­ścio­wych kamie­nicy i wci­snął guzik domo­fonu.

Julia trza­snęła drzwiami skody i ruszyła w ich kie­runku. Górny, sły­sząc kroki za ple­cami, obró­cił się odru­chowo.

– Co tu robisz? Nie­ważne, zacze­kaj. – Zatrzy­mał ją gestem dłoni, nim zdą­żyła podejść bli­żej.

Pode­szła znowu do skody i oparła się ple­cami o drzwi. Obser­wo­wała, jak Górny wraca z niczym sprzed klatki i ponow­nie wdaje się w dys­ku­sję z męż­czy­zną, który gesty­ku­luje zacie­kle przed jego twa­rzą. W końcu prze­stał. Zwie­sił ręce i zaczął szu­kać cze­goś po kie­sze­niach. Fajki. Lep­sze od Nervo­solu. Kil­ka­krot­nie pró­bo­wał zapa­lić papie­rosa, jed­nak za każ­dym razem zapałka łamała się, gdy pocie­rał nią o dra­skę. Górny pod­su­nął mu w końcu zapal­niczkę i wska­zał ławkę pod oknami kamie­nicy. Miał cze­kać.

– Co się dzieje? – spy­tała Julia, gdy w końcu do niej pod­szedł, zosta­wia­jąc męż­czy­znę samego. – Jakaś domowa szar­pa­nina? Wła­śnie prze­jeż­dża­łam i zoba­czy­łam, że jest akcja.

Górny wska­zał ruchem głowy na męż­czy­znę.

– Ten gość w gar­ni­tu­rze od kilku mie­sięcy szuka swo­jej córki. Ucie­kła z domu na początku marca i od tam­tej pory ode­zwała się tylko dwa razy, i to do sio­stry.

– Coś zanie­po­ko­iło rodzinę?

– Niby nie, nie spra­wiała wra­że­nia, że dzieje się jej krzywda. Ale ta roz­mowa odbyła się pod koniec kwiet­nia i potem kon­takt już cał­kiem się urwał. Ktoś ją tu widział, więc ojciec dziew­czyny zażą­dał naszej inter­wen­cji. Podobno zako­twi­czyła się w tej kamie­nicy.

– Facet chce odzy­skać mało­let­nią córkę, nie ma w tym nic dziw­nego.

– Nie taką znowu mało­let­nią. Panna ma osiem­na­ście lat.

– Zatem ma prawo robić po swo­jemu. Może wraz z otrzy­ma­niem dowodu oso­bi­stego zama­rzyło jej się żyć na wła­sny rachu­nek, zara­biać i utrzy­my­wać za wła­sne pie­nią­dze. Nie­je­den ojciec by się z tego ucie­szył.

– Ale nie ten. Ten chce ją z powro­tem.

– Oba­wiam się, że jest na stra­co­nej pozy­cji. Ten, jak mu tam…

– Lewicki.

– Lewicki powi­nien przy­jąć do wia­do­mo­ści, że epoka patriar­chatu dawno się skoń­czyła. Jedyne, co możesz zro­bić, to spraw­dzić, czy dziew­czy­nie nic nie grozi. Przy­pusz­czal­nie ich wza­jemne rela­cje to jeden wielki baj­zel, więc jeśli ona nie ma ochoty na kon­takty z ojcem, do niczego jej nie zmusi. Jak wspo­mnia­łeś, jest doro­sła.

– Pro­blem w tym, że w chwili znik­nię­cia nie była.

– I nie pofa­ty­go­wał się wtedy na poli­cję?

– Wolał nie robić sen­sa­cji. To grub­sza sprawa.

Julia przyj­rzała się Gór­nemu z cie­ka­wo­ścią. Miała za sobą wiele spraw o zagi­nię­cie, ale nie sły­szała jesz­cze, by oso­bie, któ­rej ginie dziecko, zale­żało na dys­kre­cji.

– Ludzie robią raban, kiedy znika im pies, a co dopiero córka – zauwa­żyła.

– Nie wiesz wszyst­kiego. – Adam zer­k­nął kątem oka na męż­czy­znę. – W każ­dym razie ogra­ni­czył się do wsta­wie­nia zdję­cia dziew­czyny na stro­nie o zagi­nio­nych mło­do­cia­nych. Jeden z miesz­kań­ców tej kamie­nicy zaj­rzał tam, bo sam aku­rat szuka bra­tanka, i zoba­czył ogło­sze­nie. Przy­po­mniał sobie, że natknął się na tę dziew­czynę parę razy na klatce scho­do­wej. Zawsze póź­nym wie­czo­rem, kiedy wra­cał z dru­giej zmiany. Zadzwo­nił więc i teraz Lewicki waruje tu od dwóch godzin. Domo­fon w jej miesz­ka­niu nie odpo­wiada. Miesz­kańcy nie chcieli go wpu­ścić na klatkę scho­dową, bo obcy.

Julia prze­su­nęła wzro­kiem po oknach kamie­nicy. W więk­szo­ści były ciemne, tylko gdzie­nie­gdzie paliła się żarówka.

– Gdyby dziew­czyna chciała się z nim spo­tkać, zeszłaby już dawno temu. Cały blok patrzy zza fira­nek na tę poli­cyjną dys­ko­tekę, więc chyba nie masz wąt­pli­wo­ści, że ona też zdą­żyła już ją zauwa­żyć.

Spoj­rzeli na jed­nego z towa­rzy­szą­cych Gór­nemu funk­cjo­na­riu­szy, który zaczął z kimś dys­ku­sję przez domo­fon.

– Na klatkę wej­dzie­cie, tylko co potem? – Julia wzru­szyła ramio­nami. – Wywa­ży­cie drzwi? Szkoda tego Lewic­kiego, kim­kol­wiek jest, ale według mnie jego córka już pod­jęła decy­zję.

Górny wsu­nął dło­nie w kie­sze­nie spodni.

– Idź i mu to powiedz. Pofi­lo­zo­fuj o trud­nej mło­dzieży i o tym, że patriar­chat to prze­ży­tek. Powi­nien zro­zu­mieć, bo głupi nie jest. Tylko zała­many. Możesz przy oka­zji napo­mknąć, że za wpro­wa­dza­nie orga­nów ści­ga­nia w błąd grozi mu pół­tora kafla grzywny albo areszt. Facet led­wie się ławki trzyma, ale wyrzuć to z sie­bie. Dobij czło­wieka.

– A tak kon­kret­nie to za co niby ta grzywna?

– Lewicki twier­dzi, że dziew­czyna została zma­ni­pu­lo­wana i jest tu prze­trzy­my­wana wbrew wła­snej woli.

– Że niby wpa­dła w macki jakiejś szem­ra­nej sekty? – Julia zmarsz­czyła brwi. – Mało praw­do­po­dobne. Sek­cia­rze nie bun­krują się w cen­trum mia­sta. Mają do tego porzu­cone chaty na wsiach. Komuna rzą­dzi się wol­no­ścią i nie wdy­cha smrodu spa­lin. Poza tym w takiej kamie­nicy wystar­czy gło­śniej krzyk­nąć przez ścianę o pomoc.

– Wła­śnie o tym mówię. Być może Lewicki odgrywa tu jakiś teatrzyk. Według dru­giej z jego córek, tej od tele­fo­nicz­nych połą­czeń, ta cała obława to tylko bez­za­sadna poka­zówka. Lewicki pró­bo­wał ją tu ścią­gnąć, żeby prze­ko­nała sio­strę do wyj­ścia, ale odmó­wiła.

Julia wyj­rzała zza ramie­nia Gór­nego i zatrzy­mała wzrok na męż­czyź­nie. Sie­dział pochy­lony, z sze­roko roz­sta­wio­nymi kola­nami, na któ­rych opie­rał łok­cie. W pal­cach trzy­mał tlą­cego się papie­rosa, ale nie palił, pozwa­la­jąc bibułce spo­pie­lać się mili­metr po mili­metrze.

– Na moje oko dziew­czyna zwiała, bo miała dość życia w gołę­bim puchu – stwier­dził Górny. – Rodzina jest usta­wiona, facet to poli­tyk. Żyje na świecz­niku.

– Jak wysoki jest ten świecz­nik?

– Wystar­cza­jąco, żeby nie chcieć jazgotu wokół swo­ich bli­skich.

– Jazgot w przy­padku zagi­nięć zazwy­czaj pomaga.

– To twoja per­spek­tywa, Julia. Lewicki to pra­wi­cowy dzia­łacz. Poglądy fun­da­men­talne, czy­stość przed­ślubna, wycieczki do Liche­nia i tak dalej. Dziew­czy­nie takie życie zapewne sta­wało kością w gar­dle, więc gdyby przy­szło do publicz­nego pra­nia rodzin­nych bru­dów, kilka z nich mogłoby wypły­nąć na powierzch­nię. Nie każdy lubi tra­cić twarz w takich oko­licz­no­ściach.

– Mło­dych bar­dziej cią­gnie do życio­wej kaska­derki niż do kon­ser­wa­ty­zmu, i z tym nie ma co dys­ku­to­wać. Wyświad­czę ci przy­sługę. Wejdę na górę i z nią poroz­ma­wiam. Nie chce gadać z wami, ale może mnie się uda do niej dotrzeć.

– Liczysz na soli­dar­ność jaj­ni­ków?

– Na nie­pi­sany pakt o kobie­cej nie­agre­sji. To jesz­cze dzie­ciak, może po pro­stu potrze­buje się wyża­lić i wybe­czeć. Ojca trzy­maj z daleka od drzwi miesz­ka­nia, tych dwóch gli­nia­rzy też. Na ich widok dziew­czyna może spa­ni­ko­wać. Zabun­kruje się i tyle ją zoba­czy­cie. O ile w ogóle tam jest.

Widziała, że Górny się waha. Może bił się z myślami, czy aby nie powi­nien umyć od tej sprawy rąk i prze­ka­zać jej oby­cza­jówce. Albo nie chciał dopu­ścić Julii do kon­fron­ta­cji z rodziną Lewic­kich. W końcu miało być dys­kret­nie i bez szumu.

– Nic na siłę – powie­działa Julia, zga­du­jąc, że nic tu po niej. – Na pewno świet­nie to wszystko ogar­niesz. Spo­koj­nej nocy, Górny. Wra­cam do sie­bie, do wanny z bąbel­kami i mięk­kiego łóżka.

Zabrzę­czała klu­czy­kami i ode­szła w stronę skody. Nie zdą­żyła otwo­rzyć drzwi, kiedy Lewicki sta­nął za jej ple­cami.

– Sły­sza­łem, co pani mówiła. Jeśli uważa pani, że jest inny spo­sób, by dotrzeć do Sary, ani­żeli za pomocą poli­cji, to…

Obró­ciła się i spoj­rzała w sta­lo­wo­szare oczy męż­czy­zny. Były zmę­czone, jakby nie spał od tygo­dni. Zapewne tak wła­śnie było. Trudno się zasy­pia ze świa­do­mo­ścią, że w pokoju za ścianą bra­kuje jed­nego członka rodziny.

– Sara. Piękne biblijne imię. – Uśmiech­nęła się cie­pło.

– Sam je dla niej wybra­łem. Chcia­łem, by była silna i oddana Bogu.

– „Będę jej bło­go­sła­wił tak, że sta­nie się ona matką ludów i kró­lo­wie będą jej potom­kami”. Tak to brzmiało?

– Mniej wię­cej. Księga Rodzaju.

– Wiem.

Ski­nął z uzna­niem głową, odwza­jem­nia­jąc uśmiech. Nawet jakby się bar­dziej wypro­sto­wał. Kiedy sie­dział przy­ku­lony z papie­ro­sem w dłoni, nie zwró­ciła uwagi na jego wygląd. W mdłym świe­tle ulicz­nej latarni trudno dostrzec szcze­góły, wyda­wał się tylko beżową plamą. Teraz widziała go dokład­nie. Wysoki, ubrany w mar­kowe ciu­chy i modne moka­syny pasu­jące odcie­niem do reszty. To jed­nak nie był beż, lecz taupe, bar­dziej szla­chetny odcień. Ide­alny na letni wie­czór.

– Moje nazwi­sko Lewicki – powie­dział, zga­du­jąc, że Julia pró­buje sko­ja­rzyć jego rysy.

Łukasz Lewicki, poli­tyk optu­jący za ochroną kato­lic­kich rodzin, zago­rzały lob­by­sta moral­no­ści. Już roz­po­znała tę twarz. Jakiś czas temu sprawa Lewic­kiego prze­wi­jała się przez nagłówki inter­ne­to­wych arty­ku­łów. Cho­dziło o jakiś skan­dal, ale nie pamię­tała szcze­gó­łów.

– Julia Kra­wiec. – Wycią­gnęła do niego rękę. – Mogę spró­bo­wać poroz­ma­wiać z pań­ską córką, ale… w takich spra­wach radzi­ła­bym sko­rzy­stać z pomocy spe­cja­li­sty.

– Nego­cja­tora? – Męż­czy­zna uniósł brwi.

– By­naj­mniej. Nego­cja­cje z doro­słymi dziećmi to sprawa z góry prze­grana. Cho­dziło mi raczej o dobrego psy­cho­loga. Jeśli rozu­miem sytu­ację, córka nie chce w ogóle z panem roz­ma­wiać, a pan nie ma poję­cia dla­czego.

– Zapo­mniała, kim jest. Pogu­biła się. Ktoś namą­cił jej w gło­wie i ode­szła z domu bez słowa. Sara jest taka… pokorna. Takie jak ona naj­ła­twiej skrzyw­dzić.

– A pan chce tylko jej dobra.

– Jak każdy ojciec. To moje uko­chane dziecko. Niby wszyst­kie dzieci kocha się tak samo, a mimo to… Niech ją pani stam­tąd wycią­gnie, może pani posłu­cha.

Górny nie wyda­wał się zachwy­cony, kiedy wró­cili przed drzwi klatki scho­do­wej.

– Miesz­ka­nie na par­te­rze, to z zacią­gnię­tymi zasło­nami. – Lewicki wska­zał pal­cem na okno.

Mimo cie­płego wie­czoru pozo­sta­wało zamknięte. Jed­nak w środku ktoś był. W pokoju paliła się lampa, wąska prze­rwa mię­dzy szkar­łat­nymi sto­rami wypusz­czała na zewnątrz cienki pasek przy­ga­szo­nego świa­tła.

Jeden z poli­cjan­tów już od dłuż­szej chwili stał w progu otwar­tej klatki scho­do­wej. Julia wbie­gła po stop­niach i sta­nęła przed masyw­nymi drzwiami w ciem­no­brą­zo­wym kolo­rze. Po naci­śnię­ciu dzwonka odpo­wie­działa jej cisza. Zapu­kała. W przed­po­koju coś się poru­szyło, jed­nak nikt nie pod­cho­dził do wej­ścia.

– Saro? – zawo­łała. – Otwórz, chcę poga­dać. – Zało­mo­tała ponow­nie i szarp­nęła za klamkę. – Wejdę sama, obie­cuję.

Znów usły­szała jedy­nie szmer dobie­ga­jący z wnę­trza miesz­ka­nia.

Sto­jący na dole klatki scho­do­wej Górny pokrę­cił głową z rezy­gna­cją.

– Masz swój pakt o nie­agre­sji.

– Spraw­dzi­li­ście, do kogo należy ten lokal? – zapy­tała Julia, widząc, że nie ma tabliczki z nazwi­skiem. W sta­rych blo­kach i kamie­ni­cach wciąż można było takie spo­tkać. Zwłasz­cza ludzie w pode­szłym wieku nie pozby­wali się ich z sen­ty­mentu do daw­nych cza­sów, gdy były normą.

Górny nie zdą­żył zare­ago­wać, kiedy dobiegł ich dźwięk otwie­ra­nia drzwi po dru­giej stro­nie kory­ta­rza. Sta­nął w nich pękaty męż­czy­zna po sześć­dzie­siątce z nie­umie­jęt­nie przy­twier­dzo­nym do głowy czar­nym tupe­tem, ubrany w roz­cią­gnięte spodnie od dresu i poma­rań­czową bluzę z dekol­tem.

– Ja pań­stwu powiem, co się tam dzieje – ode­zwał się, robiąc krok do przodu. – Zwłasz­cza po nocach. Drzwi to się tutaj nie zamy­kają – dodał roz­wle­kle i na tyle zna­czą­cym tonem, by wszy­scy dobrze go zro­zu­mieli. – Miesz­ka­nie jest wynaj­mo­wane, odkąd jego wła­ści­ciel dwa lata temu wyje­chał do Japo­nii. Nie był tu ani razu, więc nie ma poję­cia, że Sodoma i Gomora…

Julia odnio­sła wra­że­nie, że cokol­wiek dzieje się za drzwiami miesz­ka­nia, facet z peruką musi bar­dzo cier­pieć, że nie bie­rze w tym udziału.

– Po pro­stu roz­wal­cie te drzwi i wymieć­cie stąd to towa­rzy­stwo – pod­po­wie­dział Tupet, popra­wia­jąc ręką spodnie w kroku. – Wstyd na całą kamie­nicę. W końcu z poli­cji jeste­ście, stróże prawa, nie? No, na co cze­ka­cie?

Julia pode­szła do niego i wska­zała ruchem głowy przed­po­kój.

– Lepiej będzie, jeśli wróci pan do sie­bie. Życzę spo­koj­nej nocy.

Odcze­kała, aż za męż­czy­zną szczękną zamki, i wró­ciła pod cięż­kie drzwi.

– Nie odejdę stąd bez córki – ode­zwał się Lewicki. – Cokol­wiek się dzieje za tą ścianą, zabiorę ją stąd. Jesz­cze dziś zaśnie w swoim łóżku, a jutro usią­dzie z całą rodziną przy stole i będzie zdmu­chi­wać świeczki na uro­dzi­no­wym tor­cie.

– Jutro? – zacie­ka­wiła się Julia.

Kiw­nął od nie­chce­nia głową.

– Zatem wciąż jest nie­let­nia. Tupet miał rację, trzeba roz­wa­lić drzwi. Masz powód, Górny, żeby wejść tam siłą. Pan, panie Lewicki, zostaje na dole – zazna­czyła.

Pod drzwi ktoś pod­szedł. Usły­szała prze­krę­cany od środka zamek.

W progu sta­nęła około trzy­dzie­sto­let­nia kobieta, szczu­pła, o czar­nych wło­sach zwią­za­nych w cia­sny war­kocz się­ga­jący pasa. Ubrana w spodnie moro i spor­towy pod­ko­szu­lek z błysz­czą­cymi lite­rami ukła­da­ją­cymi się w napis „sexy lady”. Sexy były też grube ciemne brwi i różowa pomadka na wypeł­nio­nych ponad miarę ustach.

– Wszystko sły­sza­łam – powie­działa, opie­ra­jąc się o futrynę. – Sta­ruch łże, aż mu dym uszami idzie. Więc dla jasno­ści, bo nie chcę mieć pro­ble­mów z wła­dzą: pro­wa­dzę pry­watny salon spor­towy. Dla VIP-ów, ma się rozu­mieć, dla­tego to chyba jasne, że przy­cho­dzą o róż­nych porach. Bywa, że i o pół­nocy, w końcu mia­sto nie śpi. – Poru­szyła dwu­krot­nie brwiami. – Za to sta­ruch już powi­nien, zamiast wisieć na juda­szu. A ta smar­kata, co o nią ten cały cyrk przed oknami… mówiła, że skoń­czyła dwu­dziestkę. Ina­czej bym jej tu nie wpu­ściła. I żeby była jasność: do niczego jej nie zmu­sza­łam. Sama chciała.

Górny stał już za Julią.

– Salon spor­towy – powie­dział z prze­ką­sem. – A Lewicka pra­co­wała zapewne na recep­cji. Zapisy robiła.

– Powiedzmy.

– To pani miesz­ka­nie?

– Moje. Sta­ruch z naprze­ciwka gówno wie. Kupi­łam je sobie od Japońca na Gwiazdkę. Taki pre­zent za ciężką pracę.

– A pani to?

– Ange­lina Jolie. Nie widać? – Dziew­czyna mach­nęła war­ko­czem.

– Widać – przy­znał Górny. – Doku­menty pani popro­szę.

Wyjęła z wiszą­cej w przed­po­koju torby port­fel i podała mu dowód oso­bi­sty wysta­wiony na nazwi­sko Andże­liki Wasiak.

– Gdzie jest dziew­czyna?

Wasiak wzru­szyła ramio­nami.

– Nie wiem, nie naję­łam się na jej niańkę.

– Od kiedy tu mieszka?

– Pro­po­nuję ina­czej zadać pyta­nie: od kiedy tu nie mieszka. Od kilku tygo­dni. Zaraz, niech pomy­ślę. No, będzie ze dwa mie­siące, jak się zwi­nęła razem ze swo­imi kla­mo­tami. Krzy­żyk jej na drogę.

– Rozej­rzymy się, jeśli to nie kło­pot.

– Żaden, byle szybko, bo gra­fik mam napięty. Po dziew­czy­nie nie ma śladu, nie znaj­dzie­cie nawet włosa. A co do sta­ru­cha, to powtó­rzę: pie­przy jak potłu­czony. Dzia­łam dys­kret­nie i żadne balangi tu nie odcho­dzą. Jeśli coś sły­chać, to od wysiłku. Ludziom zda­rza się jęk­nąć. Co za typ… Pew­nie znów macał się po roz­porku, zbok jeden. Manię ma jakąś. W jego wieku roz­glą­da­ła­bym się raczej za trumną, a nie fan­ta­zjo­wała! – krzyk­nęła w stronę drzwi naprze­ciwko. – No to jak, wcho­dzi­cie?

Przed­po­kój z wbu­do­wa­nymi w ścianę sza­fami o lustrza­nych fron­tach roz­dzie­lał się na dwa pokoje, kuch­nię i łazienkę. Julia pchnęła pierw­sze drzwi po pra­wej.

Pokój, jak przy­stało na starą kamie­nicę, był pokaźny. Zwy­kle w takich murach pomiesz­cze­nia mają metraż dwóch izb z kla­sycz­nego bloku – tutaj też tak było. Wyso­kość pomiesz­cze­nia także impo­no­wała. Trzy metry, może nawet z górką. Nie to jed­nak przy­kuło uwagę Julii. Dwie ściany wyło­żone były lustrami, a mię­dzy nimi znaj­do­wał się pła­ski podest z wbitą weń meta­lową rurką, któ­rej drugi koniec zamo­co­wano przy sufi­cie. Wokół pode­stu usta­wione były w czwo­ro­bok dłu­gie kanapy obite czarną skórą.

– Pole dance? – Julia weszła na podest i pocią­gnęła za rurkę. – Dobra rzecz, ostat­nio w tren­dach. Wystar­czy mieć tro­chę mię­śni w udach.

Kobieta puściła do niej oko.

– Mocne uda to pod­stawa. Widzę, że się pani zna. Pole­cam spró­bo­wać.

– O niczym innym nie marzę – odparła Julia, widząc sza­tań­ski uśmie­szek Gór­nego. – A to – wska­zała na kanapy – prze­bie­ral­nia czy widow­nia?

Nie miała wąt­pli­wo­ści, że zna­la­zła się w cen­trum roz­rywki. Bra­ko­wało tylko leżą­cego gdzieś zwitka bank­notu, prze­oczo­nego przez sprzą­taczkę. Pod­łoga była jed­nak ide­al­nie wyczysz­czona, podob­nie jak dywan, który dodat­kowo musiał być świeżo po odku­rza­niu. Czer­wony włos ukła­dał się ide­al­nie w jedną stronę.

Lokal gotowy na przy­ję­cie VIP-ów, pomy­ślała Julia, po czym prze­nio­sła wzrok na sto­jący pod oknem barek-komodę. Lśnił czer­nią lakie­ro­waną na wysoki połysk. Usta­wione na nim kie­liszki, odwró­cone den­kami do góry, błysz­czały w mdłym świe­tle pod­su­fi­to­wej listwy ledo­wej.

– Miło tu – przy­znała Julia. – Aż się nie chce wycho­dzić.

Otwo­rzyła drzwi barku. Liczba bute­lek rudego bour­bona i whi­sky zawsty­dzi­łaby nie­jedną uliczną knajpę.

– Coraz milej – zauwa­żyła z uzna­niem.

Kobieta tylko wzru­szyła ramio­nami.

– Dla roz­luź­nie­nia po wysiłku. Jedni wolą ener­ge­tyki, inni pro­centy.

– A jesz­cze inni pró­bują zro­bić z nas idio­tów. Wie­dzia­łeś, Górny, że tak teraz wyglą­dają sale tre­nin­gowe?

Adam skrzy­żo­wał ręce na pier­siach.

– Naj­wy­raź­niej coś mnie omi­nęło. Zasta­na­wiam się, co czeka nas za kolej­nymi drzwiami.

– Obsta­wiam, że orbi­trek, ławka do ćwi­czeń i rower – odparła z rezo­nem Julia. – Prze­cież pani powie­działa wyraź­nie, że cho­dzi o gim­na­stykę.

Julia wymi­nęła ją i pchnęła drzwi do dru­giego pokoju. Był bar­dziej wypo­czyn­kowy niż spor­towy. Nie­mal całą jego prze­strzeń zaj­mo­wało wyso­kie łóżko z meta­lo­wym, ażu­ro­wym wez­gło­wiem i mię­si­stym mate­ra­cem. W jego nogach leżała zło­żona piko­wana narzuta w kar­mi­no­wym kolo­rze. Pod ścianą stała prze­szklona gablota.

– Liny, meta­lowe zapię­cia i łań­cu­chy – mruk­nął Górny, zaglą­da­jąc przez szybę. – Praw­dziwa świą­ty­nia sportu.

Ukuc­nął i przyj­rzał się, co stoi na niż­szej półce. Żele w różo­wych i nie­bie­skich butel­kach.

– To dla lep­szego pośli­zgu? – zapy­tał na widok napisu „Back door”. – Domy­ślam się, że goście wyle­wają tu litry potu. A teraz do rze­czy. Sara Lewicka. Co tu robiła?

Wasiak naj­pierw popra­wiła narzutę na łóżku, wygła­dza­jąc zagię­cie, po czym usia­dła na jego brzegu.

– Pan wła­dza pyta serio? Mam to wyra­zić expli­cite? – spy­tała nie­win­nie, gła­dząc pal­cami biel mate­raca. – A co niby może robić ładna młoda dziew­czyna w takim miej­scu? Sara dawała ludziom szczę­ście. To chciał pan usły­szeć?

Zapa­ko­wa­nie Andże­liki Wasiak do radio­wozu zajęło Gór­nemu zale­d­wie kilka minut. Kobieta popro­siła jedy­nie o czas, by odwo­łać umó­wio­nych klien­tów, a potem ze spo­ko­jem wsia­dła ze swoją torbą LV do auta.

– Jak nic dosta­nie dzie­sięć lat za strę­czy­ciel­stwo. – Adam trza­snął za nią drzwiami.

– Naj­pierw musisz jej udo­wod­nić, że zmu­szała Lewicką do pro­sty­tu­cji – odparła Julia. – A na to nie masz żad­nych dowo­dów. Kasy fiskal­nej w miesz­ka­niu Wasiak jakoś nie zauwa­ży­łam. Poza tym Sara mogła pra­co­wać na wła­sny rachu­nek, a pokój tylko wynaj­mo­wała.

– Musia­łaby spać na mate­racu w kuchni, bo prze­cież nie w głów­nej loży ani w pokoju wspi­nacz­ko­wym – zdia­gno­zo­wał Górny. – Wezmę tę gwiazdę fit­nessu na magiel, to może wyśpiewa coś wię­cej. Przez to zamie­sza­nie zapo­mnia­łem spy­tać, co u cie­bie. Odwio­złaś rodzinkę na sta­cję?

Julia kiw­nęła głową. Zgod­nie z roz­kła­dem PKP Syl­wia z dziad­kami powinni wła­śnie mijać Żyrar­dów.

– Przede mną dwa tygo­dnie nic-nie-ro-bie-nia. Już zapo­mnia­łam, jak to jest. Jutro zamie­rzam spać do dzie­sią­tej, i ani minuty kró­cej.

– Może mógł­bym…

– Naj­pierw załatw sprawę z Wasiak.

Ode­szła do swo­jego auta i prze­krę­ciła klu­czyk w sta­cyjce. Chciała jak naj­szyb­ciej wró­cić do miesz­ka­nia i pozbie­rać z pod­łogi poroz­rzu­cane przy pako­wa­niu ubra­nia Syl­wii. Potem cze­kała na nią już tylko radość z dopiero co odzy­ska­nej wol­no­ści.

ROZ­DZIAŁ II

Nie pod­chodź, Muniek. – Męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze i gumow­cach wyso­kich do kolan zagro­dził synowi ręką dostęp do cze­goś, co leżało mię­dzy drze­wami. – Z daleka stój i patrz, czy kto nie idzie. Psa trzy­maj.

Dwu­dzie­sto­letni bru­net z tune­lami w uszach i mesz­kiem nad górną wargą ode­brał smycz z szar­pią­cym się bas­se­tem i przy­cią­gnął go do sie­bie. Sta­nął pod drze­wem i bacz­nie obser­wo­wał, jak ojciec schyla się po leżącą nie­opo­dal gałąź, a następ­nie roz­gar­nia jej koń­cem zale­ga­jące na ziemi igli­wie i suche liście.

– To na pewno było tu?

Muniek kiw­nął głową.

– Co ja, lasu nie znam? Na sto pro­cent. Tra­fił­bym w to miej­sce z zawią­za­nymi oczami.

Męż­czy­zna zaklął nie­wy­raź­nie pod nosem.

– Jakby mało mi było kło­po­tów – wark­nął. – Nie pod­chodź, mówię!

Nie musiał skro­bać kijem długo. Spod cien­kiej war­stwy runa szybko odsło­niły się kości dłoni z małym pier­ścion­kiem na środ­ko­wym palcu. Męż­czy­zna splu­nął na bok, po czym wbił patyk w zie­mię. Kiedy spod runa wyj­rzały kolejne gnaty, zaklął plu­gawo.

– Nie takiego widoku się spo­dzie­wa­łem – dodał przez zęby.

Muniek, mimo zakazu, zro­bił krok w kie­runku ciała.

– Co z tym zro­bimy? – spy­tał.

Ojciec splu­nął po raz drugi.

– Trzeba to jakoś zała­twić.

– Po pierw­sze, żad­nych glin i żad­nego syfu. Po dru­gie…

– Zamknij się i daj pomy­śleć. – Męż­czy­zna zamach­nął się i cisnął kij w krzaki. – I ucisz tego kun­dla, bo zaraz ścią­gnie tu połowę wsi!

Muniek przy­kuc­nął obok psa i zaci­snął mu dłoń na pysku.

– Rwie się, bo czuje trupa. Smród czuje.

– Co ma nie czuć, to pies prze­cież! Po chuj go bra­łeś?! Jazgo­cze jak opę­tany.

– Suka jest roz­pło­dowa, potrze­buje ruchu. Sam mówi­łeś, że jak obro­śnie tłusz­czem, to będziemy mogli zapo­mnieć o han­dlu szcze­nia­kami.

– Sam jesteś szcze­niak. Idiotę wycho­wa­łem. Ile jesz­cze razy mam cię kryć, co, dur­niu?!

Muniek poczuł ucisk w żołądku i zła­pał jesz­cze moc­niej za psi pysk. Jazgot bas­seta natych­miast zamie­nił się w pisk bólu.

– W takim razie dzwoń – syk­nął do ojca. – Powia­dom gliny. Niech zro­bią smród wokół naszej rodziny i two­jego stołka. Zary­zy­kuj, na rok przed reelek­cją. To świetna oka­zja, by się prze­ko­nać, czy twoi wyborcy zagło­sują na cie­bie ponow­nie. Może uwie­rzą, że soł­tys Bugaj zna­lazł trupa przy­pad­kiem. W końcu jesteś wzo­ro­wym oby­wa­te­lem i ich wie­lo­let­nim dobro­czyńcą. Skoro zagło­so­wali raz, zagło­sują i drugi. No chyba że nie. Co jest, dla­czego nie dzwo­nisz?

Star­szy męż­czy­zna się­gnął po ukrytą w wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki pier­siówkę. Odkrę­cił korek i pocią­gnął kilka łyków żołąd­ko­wej. Łamał się, Muniek widział to wyraź­nie.

– Może gdyby była stąd. – Chło­pak chłodno spoj­rzał na wysta­jącą spod igli­wia pozo­sta­łość po ludz­kiej ręce. – Ale nie była. To obca, nikt z naszych jej nie szu­kał. Leży tu tak długo, że nie­wiele z niej zostało. Sam widzisz, że tylko kości ster­czą. Gdyby jed­nak ktoś się na nią natknął, będziemy mieć bez­pieczną wer­sję: zabłą­dziła w lesie i tra­fiła na wilki. Każdy miej­scowy wie, że wyją nocami, aż się echo nie­sie po wsi. Pech chciał, że ją dopa­dły, a potem ogry­zły z mięsa.

Soł­tys otarł ręka­wem usta i scho­wał pier­siówkę z powro­tem do kie­szeni.

– Wolał­bym, żeby zeżarły ją razem z gna­tami. Nie byłoby wtedy pro­blemu.

– Nie będzie, ojciec. Ta dziew­czyna zna­la­zła się w nie­wła­ści­wym miej­scu o nie­wła­ści­wej porze – mówił z prze­ko­na­niem Muniek. – A w pusz­czy o nie­szczę­ście nie­trudno.

– Taa… w pusz­czy… – Antoni Bugaj po raz kolejny strzyk­nął śliną przez zęby. – To co, ma tu tak dalej gnić?

– Zgniła wiele mie­sięcy temu. Szkie­let tylko został. Ale spo­koj­nie, nie zosta­wimy jej tak, w końcu jeste­śmy ludźmi. Urzą­dzimy jej praw­dziwy pogrzeb. We dwóch. Zdro­waśkę zmó­wimy i będzie cacy.

Wzrok Bugaja znowu spo­czął na szcząt­kach.

– Wró­cimy po zmroku z łopa­tami i zako­piemy ją, jak należy – powie­dział. – A teraz obłóżmy ją dokład­nie liśćmi. W jed­nym przy­znam ci rację, synu. Szkoda tra­cić kolejną kaden­cję przez trupa. Ja będę mil­czał, ale ty też musisz. Gęba w kubeł.

Chło­pak roz­cią­gnął usta w uśmie­chu.

– Widzę, że znowu się rozu­miemy.

– I nie zapo­mnij zabrać ze sobą na wie­czór scy­zo­ryka. Jeśli kie­dy­kol­wiek ktoś trafi na te kości, lepiej, żeby miały na sobie ślady po wil­czych zębach.

* * *

Julia koń­czyła poranną toa­letę, kiedy zadźwię­czał dzwo­nek u drzwi. Wypłu­kała usta z mię­to­wej pasty i poszła prze­krę­cić zamek. Górny stał na wycie­raczce z dwoma kub­kami kawy ze Star­bucksa i pudeł­kiem słod­kich roga­li­ków.

– Nie dałem rady wczo­raj – wyja­śnił w progu. – Trzy­ma­li­śmy z Szy­mań­skim tę Wasiak do dru­giej nad ranem, a potem poje­cha­łem pro­sto do sie­bie. Nie mia­ła­byś ze mnie pożytku, choć­byś nawet zatań­czyła przede mną kan­kana.

Wzięła od niego jeden z kub­ków i zanu­rzyła usta w pach­ną­cej kawie.

– Boska – powie­działa, mru­żąc oczy. – Mógł­byś mi tak robić codzien­nie. Może wtedy zain­we­sto­wa­ła­bym w dobre kaba­retki. Czego się dowie­dzia­łeś od Ange­liny?

Górny przy­siadł na obro­to­wym stołku i wgryzł się w wani­liowy roga­lik.

– Nie­wiele. Tak naprawdę mało się znała z tą Lewicką. Dziew­czyna nie była wylew­nym typem. Nie szu­kała przy­jaźni, tylko pie­nię­dzy. Chciała zaro­bić parę stó­wek dzien­nie, i wła­ści­wie tylko to ją inte­re­so­wało.

– Zatem łączyła je miłość do forsy i wspólny lokal. Wbrew pozo­rom to cał­kiem sporo. Zary­zy­ko­wa­ła­bym stwier­dze­nie, że więk­szość związ­ków bazuje na takim ukła­dzie przez całe dekady.

– Ich zwią­zek prze­trwał tylko dwa mie­siące. Wasiak brała od niej forsę za pokój na godziny i za użyt­ko­wa­nie sprzętu.

– Widzia­łam ten sprzęt. Wią­za­nie, maso­chizm i domi­na­cja. Jed­nym sło­wem, magia BDSM. Dobrze, że Lewicki nie miał oka­zji prze­ko­nać się, co leży w gablo­cie na Wil­czej. Zmar­kot­niałby, widząc, w co bawiła się jego córka. Dziecko pra­wi­co­wego akty­wi­sty i seks na ostro. – Julia się zamy­śliła. – Za taką przy­jem­ność słono się płaci, dużo wię­cej niż za kla­syczną usługę. Jesteś pewien, że Sara wycią­gała tylko kilka stó­wek dzien­nie? Kamie­nica jest w samym cen­trum mia­sta, więc nie powinna narze­kać na brak klien­tów. Założę się, że zara­biała o wiele wię­cej.

– W tym rzecz, że nie zara­biała. Gadże­tów z gabloty też nie doty­kała. Cho­dziło o zupeł­nie inny sprzęt.

– Dziew­czyna poszła w głęb­szą per­wer­sję?

– Cho­dziło o zwy­kłego lap­topa.

Julia prze­krzy­wiła głowę.

– O lap­topa.

– Tak, ale z pro­fe­sjo­nal­nym oprzy­rzą­do­wa­niem. Logi­tech, pełen wypas.

– Niech zgadnę: strip­tiz online na kamerce?

– Wła­śnie. Włą­czała muzykę i zrzu­cała z sie­bie fata­łaszki. Faceci wpła­cali jej za to forsę na konto. To teraz popu­larny sport.

– Do tego mało kon­tu­zyjny. Mówisz, że Logi­tech? – Julia zmarsz­czyła brwi. – To już bez obrazu 4K nie da się roz­bie­rać?

– Czasy porno na zdar­tych VHS-ach dawno minęły, kocha­nie. Klienci żądają jako­ści.

– Nie wąt­pię. Tylko dla­czego tak mało jej za tę jakość pła­cili?

– Sara usta­wiła śmiesz­nie niskie stawki. Dzięki temu chciała pozy­skać jak naj­więk­szą liczbę obser­wa­to­rów. Stu­den­tów, pro­stych roboli, bez­ro­bot­nych na zasił­kach. Poszła w ilość, nie w jakość.

– To może ozna­czać, że nie wie­rzyła w swój poten­cjał. Tak bywa, gdy się dopiero star­tuje w te klocki. – Julia poki­wała głową. – Powie­dzia­łeś, że wynaj­mo­wała tam pokój na godziny.

– Mhm.

– Gdzie więc miesz­kała na stałe?

Górny prze­mełł w ustach resztkę roga­lika.

– W trak­cie prze­słu­cha­nia Wasiak kil­ka­krot­nie wspo­mniała o nie­ja­kiej Stelli. Sara była jej winna jakąś przy­sługę. Nie wiem jaką ani za co, ale być może to wła­śnie u niej zako­twi­czyła.

– Ta Stella to kolejna, która zaj­muje się noc­nym życiem?

– Wszyst­kie kiszą się w jed­nym kotle. Jed­nak Ange­lina ewi­dent­nie ma się za lep­szą gwiazdę. Rzu­ciła o tej Stelli kilka mało wyszu­ka­nych epi­te­tów. Szy­mań­ski więk­szo­ści nie zro­zu­miał, ale jedno było jasne: Stella to stara gwar­dia.

– Pew­nie z racji wieku wypa­dła już z pierw­szego obiegu i nie idzie jej tak rewe­la­cyj­nie jak młod­szym kole­żan­kom. Co jesz­cze mówiła o niej Wasiak?

– Że kie­dyś miała swój rewir w oko­li­cach Grzy­bow­skiej, ale teraz nie wia­domo, co się z nią dzieje. Jeśli Stella wcią­gnęła w to bagno Sarę i zmu­sza ją do pro­sty­tu­cji, sprawa z mar­szu trafi do pro­ku­ra­tury. Ale to nie moja działka, ja swoje zro­bi­łem. Zaczy­nam wolny week­end i pomy­śla­łem, żeby wysko­czyć gdzieś w ple­ner. Co powiesz na…

Prze­rwał mu dzwo­niący tele­fon. Na widok nazwi­ska Madej­skiego Górny zaklął pod nosem.

– Mówi­łeś coś o wol­nym week­en­dzie? – Julia pokle­pała go po ramie­niu.

Kiedy wyrzu­cała pozo­sta­ło­ści po śnia­da­niu do kosza, słu­chała uważ­nie ich roz­mowy. Nie musiała się wysi­lać, żeby zro­zu­mieć, po co dzwoni jego szef. Po chwili Adam odło­żył smart­fon na stół.

– Dwa ciała – powie­dział.

– Gdzie?

– Na gra­nicy z Kam­pi­no­sem.

– Masz swój ple­ner. Kim są ofiary?

– To kobiety. Zako­pano je razem, w jed­nym gro­bie. Na tyle płytko, że po wio­sen­nych ule­wach woda wypłu­kała zie­mię i poka­zały się szczątki. Nic wię­cej nie wiem.

Pod­niósł się ze stołka i ruszył do przed­po­koju.

– Ode­zwę się… cho­lera wie kiedy. Miłego odpo­czy­wa­nia.

Zamknęła za nim drzwi, a potem się­gnęła po tele­fon i po raz drugi tego ranka otwo­rzyła skrzynkę mailową. Odczy­tana o świ­cie wia­do­mość od Łuka­sza Lewic­kiego była poru­sza­jąca. Nie ze względu na podzię­ko­wa­nia za wczo­raj­szą roz­mowę ani za pomoc we wtar­gnię­ciu do miesz­ka­nia przy Wil­czej. To, że cier­piał po znik­nię­ciu córki, też było oczy­wi­ste. Prze­bie­gła wzro­kiem po sło­wach wdzięcz­no­ści i skon­cen­tro­wała się na tym, co pisał niżej. Złoty męski sygnet inkru­sto­wany czar­nymi dia­men­tami. Lewicki zna­lazł go w rze­czach Sary wkrótce po tym, jak znik­nęła. Prze­trzą­snął jej szu­fladę z kosme­ty­kami i natknął się na pudełko z bły­skotką. Nie był to poda­ru­nek od nikogo z rodziny, a dziew­czyna na pewno sama go nie kupiła. Za pięć tysięcy albo wię­cej? I niby dla kogo? Zresztą sygnet był uży­wany, na zło­cie dostrzegł zary­so­wa­nia. Dostała go więc z dru­giej ręki albo ukra­dła.

Sytu­acja wydała się Julii dość oczy­wi­sta. Histo­ria zarob­ko­wa­nia Sary zaczęła się dużo wcze­śniej niż w dniu, w któ­rym sta­nęła przed kamerą. Być może wła­śnie wtedy wplą­tała się w coś śli­skiego. Stała się zbyt rosz­cze­niowa lub naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie­wy­godna. Dla­tego pew­nego dnia roz­pły­nęła się w powie­trzu. Z wła­snej woli lub z czy­jąś pomocą.

Za odna­le­zie­nie Sary Lewicki zaofe­ro­wał dwa­dzie­ścia tysięcy zło­tych. Akcja poszu­ki­waw­cza miała się więc odbyć nie­wiel­kim nakła­dem finan­so­wym, przy­naj­mniej jak na kogoś z jego pozy­cją. Do wia­do­mo­ści dołą­czył zdję­cie dłu­go­wło­sej blon­dynki o łagod­nych nie­bie­skich oczach i jasnej cerze, ubra­nej w czarną koszulkę na gru­bych ramiącz­kach. Foto­gra­fię wyko­nano w jakimś cen­trum han­dlo­wym, przy sztucz­nym świe­tle, ale jakość była przy­zwo­ita. Gdy Julia powięk­szyła obraz, z łatwo­ścią dostrze­gła tatuaż na wewnętrz­nej czę­ści przed­ra­mie­nia dziew­czyny. Przed­sta­wiał dia­ment, sym­bol siły i nie­znisz­czal­no­ści.

Do potoku słów bła­ga­ją­cych o pomoc Lewicki dodał swój stały waru­nek: prośbę o dys­kre­cję.

Szybki prysz­nic zmył z niej leniwy pora­nek. Wysu­szyła włosy i zwią­zała je w koń­ski ogon. Owi­nięta ręcz­ni­kiem usia­dła w buja­nym fotelu i odszu­kała w tele­fo­nicz­nych kon­tak­tach imię osoby, o któ­rej ist­nie­niu już nie­mal zapo­mniała. Do ich ostat­niego spo­tka­nia doszło na krótko przed tym, jak wylą­do­wała na odwyku. Osiem lat zro­biło swoje. Jak przez mgłę pamię­tała tamtą twarz, ale zło­rze­cze­nie rzu­cane w swoją stronę zapamię­tała dosko­nale.

Nie miała pew­no­ści, czy numer na­dal jest aktu­alny, jed­nak po kilku sygna­łach usły­szała zna­jomy głos:

– Pro­szę, pro­szę… – Słowa zabrzmiały niczym chro­bot. – Julia Kra­wiec we wła­snej, wsza­wej oso­bie. A więc wciąż żyjesz.

– Przy­kro mi, jeśli cię roz­cza­ro­wa­łam.

– Ow­szem, Kra­wiec, roz­cza­ro­wa­łaś. Powin­naś skoń­czyć tam, gdzie ja, ale jak widać, nawet pie­kło cię u sie­bie nie chciało. Czego chcesz?

– Poga­dać.

Naj­pierw prze­dłu­ża­jąca się cisza, a potem wymu­szony rechot.

– Na roz­mowę ci się zebrało? O ile wiem, nie mamy żad­nych nowych wspól­nych zain­te­re­so­wań, a stare tematy skoń­czyły nam się dawno temu. Nasze rachunki też są wyrów­nane. Nie mam już u cie­bie żad­nego długu.

– Potrze­buję infor­ma­cji.

Tym razem do uszu Julii doszło znu­dzone mruk­nię­cie.

– Zły adres, Kra­wiec. Poszu­kaj sobie nowej wtyczki.

– Wolę cie­bie.

– To zabawne, zaraz dostanę zaja­dów od śmie­chu. Zawsze umia­łaś mnie roz­ba­wić. Nie­stety, nasze ostat­nie spo­tka­nie aż tak zabawne nie było. Na pewno nie dla mnie.

– Odpuść. Lata minęły.

– Bar­dzo dłu­gie lata. Myśla­łaś cza­sem o mnie? Bo ja o tobie codzien­nie. Zawsze przed snem, po prze­bu­dze­niu też. Chcesz wie­dzieć, co to były za myśli?

– Opo­wiesz mi innym razem. Sprawę mam.

– Nie, kocha­niutka… innego razu nie będzie.

– To ważne.

– Odwal się, Kra­wiec. To moje ostat­nie słowo.

Julia zaklęła w myślach.

– Co zro­bić, naj­wy­raź­niej się pomy­li­łam. Ryzyko zawo­dowe. Pozo­staje mi życzyć ci miłej reszty życia.

Już miała się roz­łą­czyć, kiedy głos nagle zła­god­niał:

– Zacze­kaj, co tak ner­wowo… Zbyt szybko rezy­gnu­jesz, a to do cie­bie nie­po­dobne. Byłaś upier­dliwa do bólu, Kra­wiec. Co się stało? Nagle prze­sta­łaś być super­gliną?

– Można tak to ująć. Od jakie­goś czasu jestem poza struk­tu­rami.

– Było tak od razu… Powiedzmy, że ci pomogę. Tylko co z tego będę mieć? Infor­ma­cje kosz­tują.

– Ile?

Usły­szała kaszel pala­cza.

– Pamię­tasz nasz poprzedni deal?

– Pamię­tam.

– To dwa razy tyle. I nie pró­buj się tar­go­wać, wiesz, że tego nie zno­szę.

– Gdzie cię znajdę?

– Tam, skąd mnie zgar­nę­łaś kilka lat temu. Nie ruszam się stam­tąd, to wciąż zacna miej­scówka.

– Naj­zac­niej­sza. O któ­rej?

– Ósma wie­czo­rem, tylko ani minuty póź­niej. Jak wiesz, mój czas jest cenny.

Było kilka minut po dzie­sią­tej, kiedy wbiła się w dżinsy i wyszła z miesz­ka­nia z zamia­rem wycią­gnię­cia od Lewic­kiego zaliczki na poczet poszu­ki­wań Sary. Pod­je­chała do jego biura posel­skiego przy Pięk­nej i w krót­kich sło­wach zażą­dała pie­nię­dzy. Poszedł do ban­ko­matu i po chwili wró­cił, nio­sąc plik bank­no­tów.

– Na co aż tyle? – spy­tał, wrę­cza­jąc jej gotówkę.

Aż tyle ozna­czało trzy tysiące. Liczyła na wię­cej, ale Lewicki naj­wy­raź­niej uznał, że zada­tek jest wystar­cza­jący jak na pierw­szy dzień pracy.

– Koszty nie­za­fak­tu­ro­wane – odparła.

Scho­wała pie­nią­dze do torby i zapięła dokład­nie zamek. Wsko­czyła za kółko i zaczęła kie­ro­wać się w stronę pra­skiego Gro­chowa.

Plac Szem­beka zalany był słoń­cem. Minęła kościół maryjny ze spi­cza­stą wieżą i wyprze­dziła snu­jący się miej­ski auto­bus. Dobrze znała ten rewir, niskie bloki i małe pry­watne skle­piki powkle­jane w ich mury. Przy­stanki i wiaty dające cień.

Roz­glą­dała się uważ­nie, wypa­tru­jąc zna­jo­mych syl­we­tek. Za każ­dym razem wyglą­dały tak samo; przy­kur­czone i zapad­nięte w sobie. Liczyła, że dostrzeże je wła­śnie tam, na ław­kach pod wia­tami. Były jed­nak puste. Prze­je­chała plac w obie strony, ale nada­rem­nie.

Pozo­sta­wało jesz­cze jedno miej­sce, prak­tycz­nie pew­niak. Odbiła w boczną ulicę, ku walą­cemu się budyn­kowi z cegły, który pamię­tał wojnę. Zapar­ko­wała skodę na kra­węż­niku i sta­nęła przed czymś, co było nie­gdyś oknem miesz­ka­nia, a potem stało się wej­ściem do świet­nie pro­spe­ru­ją­cej meliny. Tyle że po meli­nie nie było już śladu, a w oknie zamiast pustych ram tkwiły deski. Minęła front kamie­nicy i prze­ci­snęła się przez roz­prutą siatkę, która odgra­dzała podwó­rze od jezdni. Ruszyła wzdłuż muru i wiszą­cego na nim zde­wa­sto­wa­nego gołęb­nika.

Pamię­tała, że swego czasu stała tu ławka. Teraz na jej miej­scu leżały pil­śniowe płyty i puszki po piwie. Na jed­nej z płyt sie­dział w pół­zgię­ciu, opie­ra­jąc się ple­cami o mur, nasto­letni chło­pak. Głowa zwi­sała mu bez­wład­nie na pokryty war­stwą brudu oboj­czyk, nogi w gra­na­to­wym orta­lio­no­wym dre­sie roz­rzu­cone były jak u szma­cia­nej lalki, którą sadza się w roz­kroku, by nie fik­nęła na bok.

Pode­szła do niego i sta­nęła mu nad kar­kiem.

– Hej – zaga­dała. – Mam biz­nes.

Chło­pak się nie poru­szył. Kuc­nęła przy nim, by spraw­dzić, czy żyje. Dopiero teraz uniósł głowę na tyle, by zoba­czyć jej nogi w skó­rza­nych bot­kach.

– Potrze­buję towaru, a kon­kret­nie amfy – wyja­śniła.

Łyp­nął na nią spode łba. Mocno skoł­tu­nio­nego i by­naj­mniej nie­pach­ną­cego szam­po­nem.

– Nie mam.

– Ale wiesz, kto ma albo kto tu teraz diluje.

– No i?

– Zadzwoń. Cho­dzi o pięć gra­mów.

– Sama zadzwoń – wybeł­ko­tał.

– Obcej nikt tu niczego nie sprzeda. To twój rewir, cie­bie znają.

Wyjęła z torby dwu­setkę i poło­żyła ją na nogawce orta­lio­no­wych spodni. Oży­wił się na tyle, by zamru­gać cięż­kimi powie­kami. Zła­pał bank­not i pocią­gnął nim po wierz­chu dłoni, by upew­nić się, że jest praw­dziwy.

– Daj tele­fon – powie­dział, wycią­ga­jąc trzę­sącą się rękę. – Jaki chcesz ten śnieg?

– Czy­sty.

– Czy­sty to będzie drogo. Może być tań­szy, od Cyga­nów.

– Dzwoń po czy­sty.

Naj­pierw znik­nął bank­not. Chło­pak zmełł go i wpa­ko­wał do tyl­nej kie­szeni por­tek. Potem zaczął wolno wci­skać cyfry w tele­fo­nie. Z tru­dem kon­cen­tro­wał wzrok. Do gło­śnika też mówił mało skład­nie, jak czło­wiek, który stra­cił poczu­cie czasu i miej­sca. Tylko swoją ksywę wypo­wie­dział wyraź­nie.

– Kujon – powtó­rzył dwu­krot­nie, za dru­gim razem dorzu­ca­jąc: – Dowóz tam, gdzie zawsze, przy maryjce.

– Towar będzie za godzinę – poin­for­mo­wał, kiedy skoń­czył roz­mowę. – Ale ty nie z psiarni, co? Bo jak z psiarni, to, kurwa, zapo­mnij.

Podra­pał się po nie­za­go­jo­nych ranach cią­gną­cych się wzdłuż przed­ra­mie­nia. Julia zdą­żyła ode­brać mu swój tele­fon, zanim pod paznok­ciami chło­paka zgro­ma­dził się cały che­miczny arse­nał.

– Bez obaw – odpo­wie­działa. – Nie naro­bię ci kło­potu.

Nie była pewna, czy zasnął, czy odpły­nął po poran­nym strzale. Na pewno wciąż oddy­chał, obser­wo­wała każde unie­sie­nie jego klatki pier­sio­wej, która płytko wypeł­niała się powie­trzem. Odli­czała minuty do przy­jazdu kuriera z pro­chami. W końcu się poja­wił. Czy­sty, zadbany, w dro­gim aucie. Scho­wana za rogiem patrzyła, jak na wpół przy­tomny dzie­ciak robi deal z trzy­dzie­sto­lat­kiem ze zło­tym łań­cu­chem na karku. Za resztę z poda­ro­wa­nych mu dwu­stu zło­tych doku­pił kilka kolo­ro­wych table­tek, które od razu wepchnął sobie do gar­dła.

Gdy bmw kuriera znik­nęło z pola widze­nia, wrę­czył Julii dwie prze­zro­czy­ste torebki z bia­łym prosz­kiem.

– Będziesz miała po tym nie­zły odlot – powie­dział z przy­mknię­tymi powie­kami. – Tylko nie prze­sadź.

W innej sytu­acji by się roze­śmiała. Coś jed­nak ści­skało ją za gar­dło i bar­dziej prze­ra­żało, niż bawiło. Patrząc na tę zasty­głą w pół­śnie istotę, która już na progu życia była ska­zana na jego nie­uchronne zakoń­cze­nie, wyobra­ziła sobie Syl­wię, albo któ­rą­kol­wiek z jej kole­ża­nek. Każda z nich mogłaby za kilka lat sie­dzieć w tym samym miej­scu, na pil­śnio­wej pły­cie, wśród poroz­rzu­ca­nych puszek. Mało trzeba, by dla kogoś świat tak się wła­śnie skoń­czył.

Scho­wała nar­ko­tyki do torby i ode­szła kilka kro­ków. Chło­pak i tak nie zwra­cał na nią uwagi. Po zaży­tych drop­sach nie widział już, jak dzwoni po pogo­to­wie, tłu­ma­cząc dys­po­zy­torce, że młody czło­wiek oku­pu­jący ruinę przy placu Szem­beka balan­suje na gra­nicy życia i śmierci.

* * *

– Ni­gdy cze­goś takiego nie widzia­łem. – Górny dał sygnał tech­nicz­nym, by ci zaczęli roz­sta­wiać sprzęt, po czym pochy­lił się nad płyt­kim gro­bem. – Dwa ciała razem. Gdyby nie fakt, że oba ciała przy­sy­pane są zie­mią, pomy­ślał­bym, że to samo­bój­stwo roz­sze­rzone. Mło­dym zda­rza się zro­bić coś tak nie­wy­obra­żal­nie głu­piego, zwłasz­cza gdy dzia­łają pod wpły­wem emo­cji.

Joanna Cichocka pokrę­ciła głową.

– Nie­dawno pusz­czali w tele­wi­zji repor­taż o tym, jak zna­le­ziono ciała trzech nasto­la­tek. Też naraz, tylko na szczę­ście nie u nas, ale gdzieś w Kolum­bii. Nie cho­dziło o żadne samo­bój­stwo. Naj­zwy­czaj­niej w świe­cie kilku gości wepchnęło je do samo­chodu pro­sto z ulicy i wywio­zło na pust­ko­wie. Gwał­cili je i tor­tu­ro­wali w jakimś bun­krze, a na koniec udu­sili. Ciała porzu­cili w krza­kach i przy­sy­pali gru­zem. Leżały tam przez kilka lat, aż ktoś natra­fił na nie przy­pad­kiem.

– Tak jak tutaj – mruk­nął Górny.

Zwłoki, na które patrzyli, na pewno nie znaj­do­wały się pod zie­mią tak długo. Sądząc po stop­niu roz­kładu, kobiety nie żyły od kilku tygo­dni. Owady na dobre opa­no­wały tkanki mięk­kie, zasie­dla­jąc oczy i otwory w nosie.

– Nie da się na to ze spo­ko­jem patrzeć – powie­działa Cichocka na widok larwy wypeł­za­ją­cej z ucha jed­nej z dziew­czyn. Pod­nio­sła z ziemi patyk i jego koń­cem zrzu­ciła ośli­złego czer­wia. – Potwor­ność. Zwłasz­cza że miały przed sobą całe życie. Od razu widać, że to młode ciała. Kto je zna­lazł?

– Wła­ści­ciel pobli­skiego ośrodka jeź­dziec­kiego. Nie znam szcze­gó­łów, dowiem się wszyst­kiego u niego, na miej­scu.

– Nie mógł na nas pocze­kać?

– Naj­wy­raź­niej nie mógł. Wysłał tele­fo­nicz­nie pinezkę z loka­li­za­cją i wró­cił do biura.

– Pinezkę do zwłok… Świat już zupeł­nie na psy scho­dzi. – Cichocka wes­tchnęła z nie­sma­kiem.

Chciała strą­cić jesz­cze grudkę ziemi z szyi dziew­czyny, ale koniec patyka zaha­czył o coś deli­kat­nego. Ukuc­nęli oboje tuż przy zwło­kach. Joanna ostroż­nie odsu­nęła włosy z karku denatki.

– Łań­cu­szek z meda­li­kiem. Rwać czy roz­pi­nać?

– Rwij.

Pocią­gnęła za wisio­rek i poło­żyła go sobie na zabez­pie­czo­nej latek­sową ręka­wiczką otwar­tej dłoni.

– Facet z dziec­kiem na ręku, bro­dzący w wodzie – stwier­dziła, gdy oczy­ściła meda­lik z pia­sku.

– Jak bro­dzący, to Święty Krzysz­tof. Dziwne, że mor­derca zosta­wił go przy zwło­kach.

– Może uznał, że zła­ma­nie dwóch przy­ka­zań naraz to gruba prze­sada.

Górny spoj­rzał na Cichocką z roz­rzew­nie­niem.

– Na pewno tak wła­śnie było. Mając do wyro­bie­nia limit grze­chów, wolał zabić, niż ukraść. Co z tobą, nagły spa­dek formy?

– Jak­byś zgadł. Mały dawał wycisk do pią­tej nad ranem. Złe sny, płaczki i pako­wa­nie mi się do łóżka. Oka nie zmru­ży­łam. Jak zosta­niesz ojcem, to zro­zu­miesz. A ten meda­lik… zaśnie­działy cał­kiem. Też bym go nie ukra­dła. Na moje oko ani to sre­bro, ani tym bar­dziej białe złoto. Szla­chetne metale nie utle­niają się w ten spo­sób. Według mnie to zwy­kła bla­cha, szajs za kilka zło­tych.

Scho­wała wisio­rek do torby na dowody i zaci­snęła dokład­nie strunę.

– Ja w jej wieku nosi­łam na szyi prze­wier­coną starą monetę. Mie­dzianą, nawle­czoną na cienki rze­myk. Potem był szał na szklane bute­leczki z pia­skiem. Wró­ciła stara moda i wszyst­kie dziew­czyny chciały być tro­chę retro. Święte meda­liki leżały wtedy pocho­wane głę­boko w szu­fla­dach.

Górny wyłą­czył się, gdy zaczęła mówić o mie­dzia­nej mone­cie. Bar­dziej inte­re­so­wały go zwłoki leżące w pro­wi­zo­rycz­nym gro­bie, dla­tego obszedł je dwu­krot­nie dokoła, by obej­rzeć z każ­dej strony.

– Wyglą­dają iden­tycz­nie – powie­dział w końcu. – Ciała są zde­for­mo­wane przez roz­kład, ale zasad­ni­czo… Tylko się im przyj­rzyj.

– Blon­dynki o dłu­gich wło­sach.

– Cho­dzi mi bar­dziej o to, w co są ubrane. Mają na sobie jed­na­kowe białe sukienki, jakby miały w nich iść do komu­nii albo do ślubu. Wprost dzie­wi­cze.

Cichocka sta­nęła obok niego i przez dłuż­szą chwilę lustro­wała oba ciała.

– To nie są sukienki, tylko nocne koszule – stwier­dziła. – Kobiety nosiły takie w dzie­więt­na­stym wieku. Zgrzebne, skromne i dłu­gie do kostek. Powie­dzia­ła­bym, że wik­to­riań­skie, tyle że dla bie­doty, bo bez żad­nych ozdób. Nie mają nawet kawałka koronki.

Górny spoj­rzał na nią pyta­jąco.

– Nie, nie łudź się. – Joanna wyko­nała prze­czący gest dło­nią. – Nikt już takich nie sprze­daje. Sklepy, ow­szem, mają w swoim asor­ty­men­cie nocną bie­li­znę szytą na wzór sta­ro­daw­nej, ale to nie ten model. Takiego nie kupi­łaby żadna współ­cze­sna kobieta. Prze­cież sam widzisz, że te dwie wyglą­dają, jakby je prze­nie­siono w cza­sie.

Obró­cili się oboje na dźwięk roz­mowy docho­dzą­cej od gra­nicy lasu. W ich stronę szła pro­ku­ra­tor Sie­racka z jakimś męż­czy­zną, i z całą pew­no­ścią nie był to Lip­ski. Ten był od Lip­skiego dużo bar­dziej postawny i młod­szy o co naj­mniej dwie dekady. Miał na sobie błę­kitny spor­towy gar­ni­tur i białą pod­ko­szulkę pod­kre­śla­jącą śniadą cerę. Nad lewym uchem, pomię­dzy wło­sami, widać było geo­me­tryczny zyg­zak wycięty maszynką.

– Ele­gan­cik – zwró­ciła się chył­kiem do Gór­nego Cichocka. – Znasz go?

– Pierw­szy raz widzę czło­wieka na oczy.

– Boski. Jak tylko pozbędę się swo­jego męża, biorę typa w ciemno.

Sie­racka zdą­żyła już podejść i roz­to­czyć woń swo­ich cięż­kich per­fum.

– To dok­tor Robert Raj­tar, nowy pato­log – powie­działa, kła­dąc dłoń na ramie­niu męż­czy­zny. – Dopiero zaczyna swoją karierę w insty­tu­cie na Oczki, ale ufam, że pod czuj­nym okiem naszego sza­cow­nego Lip­skiego zaj­dzie bar­dzo daleko. Noty na uczelni miał obie­cu­jące.

Raj­tar wycią­gnął rękę po kolei do Cichoc­kiej i Gór­nego.

– Pani pro­ku­ra­tor nazbyt łaskawa, ale jak to mawiali sta­ro­żytni, osta­tecz­nie sądzone będą czyny ludz­kie, nie god­no­ści. A ja, przy­znam, zamie­rzam doko­nać wiele w dzie­dzi­nie pato­lo­gii. W tym się aku­rat zga­dzamy.

– Do tego eru­dyta – dorzu­ciła Sie­racka. – Nie ma godziny, w któ­rej nie przy­to­czyłby jakiejś łaciń­skiej sen­ten­cji.

– Nie po to tu przy­je­cha­li­śmy, żeby mówić o mnie. Pro­po­nuję dłu­żej nie zwle­kać, tylko od razu wziąć się do roboty. Gdzie jest ciało?

– Ciała – popra­wił go Górny. – Leżą w płyt­kiej niecce. Zanim pan zacznie, mam jedno pyta­nie. To będzie pań­ska pierw­sza autop­sja?

Raj­tar musiał zro­zu­mieć zawo­alo­waną alu­zję, bo przez jego twarz prze­biegł cień nie­za­do­wo­le­nia.

– Od cze­goś prze­cież muszę zacząć.

Cichocka unio­sła fil­mowo lewą brew, po czym wska­zała zagłę­bie­nie w ziemi.

– W takim razie zapra­szam.

Ciała kobiet w więk­szo­ści były przy­kryte pia­skiem i ściółką. W cało­ści wysta­wały jedy­nie głowy i dło­nie. Biel noc­nych koszul prze­bi­jała jed­nak bar­dzo wyraź­nie przez cienką war­stwę ziemi, stopy były cał­ko­wi­cie ukryte pod igli­wiem.

– Dziwne… – mruk­nęła Sie­racka. – Nawet bar­dzo. Grób wyko­nano po par­tacku. Ciała też nie­równo zakryte zie­mią. Spra­wiają wra­że­nie, jakby ktoś je porzu­cił w pośpie­chu.

Raj­tar nacią­gnął na dło­nie ręka­wiczki i popro­sił jed­nego z tech­nicz­nych o pędze­lek. Deli­kat­nie strzą­snął wło­siem z obu zwłok nanie­siony brud. Zaczął od rąk. Pod­cią­gnął kolejno rękawy koszul i przyj­rzał się sinym rękom, poczy­na­jąc od ramion, a koń­cząc na koniusz­kach pal­ców. Ten sam manewr wyko­nał z twa­rzami ofiar.

– Są ślady zadra­pań. Twa­rze, dło­nie i stopy ofiar mają podobne obra­że­nia. Trudno mi na pierw­szy rzut oka stwier­dzić, czy powstały przed śmier­cią, czy już po. Tkanki są poważ­nie uszko­dzone.

– Czło­wiek czy zwie­rzę? – zapy­tała pro­ku­ra­tor.

– Wyglą­dają na dość głę­bo­kie, więc ludz­kie paznok­cie odpa­dają. – Obsta­wiał­bym wilka albo pokaź­nych roz­mia­rów psa.

Cichocka wska­zała pal­cem na szyję dru­giej ofiary.

– Widzisz to, Górny? Meda­lik.

Adam zesko­czył do niecki i ujął wisio­rek w palce.

– I też Święty Krzysz­tof. Są iden­tyczne.

– O co cho­dzi? – wtrą­ciła się Sie­racka.

Cichocka poka­zała jej torbę z pierw­szym wisior­kiem.

– Albo były sobie bli­skie i w ramach przy­jaźni kupiły takie same meda­liki, albo ktoś im je poda­ro­wał na podróż do innego świata – skon­sta­to­wał Górny. – Oso­bi­ście obsta­wiam tę drugą wer­sję. W końcu nie bez powodu wybito na nich patrona podróż­nych.

– Mor­derca urzą­dził coś na wzór prze­prawy przez Styks?

– Tylko że zamiast obola dziew­czyny dostały po chrze­ści­jań­skim meda­liku. Zakpił z nich, łajza.

– Choćby obsy­pał je zło­tem, z mar­twych nie wstaną – stwier­dziła Sie­racka. – Póź­niej zaj­miemy się teo­riami. Macie zna­leźć pro­du­centa tych obo­lo­wych sub­sty­tu­tów. Od razu widać, że to szmelc, więc pew­nie łatwo nie będzie, ale wie­rzę w was, głów­nie w panią, Cichocka. Na razie skupmy się na cia­łach. Jakieś inne urazy? – zwró­ciła się do Raj­tara.

Medyk ścią­gnął ręka­wiczki i oddał je jed­nemu z tech­ni­ków. Z wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki wyjął butelkę aero­zolu i spry­skał sobie spre­jem dło­nie. Ostry zapach płynu dezyn­fe­ku­ją­cego zawi­ro­wał im w noz­drzach.

– Po wstęp­nych oglę­dzi­nach nie stwier­dzam niczego oso­bli­wego. Kla­syczne plamy opa­dowe i typowy roz­kład komó­rek. Żad­nych ran, poza tymi ostrymi zadra­pa­niami na skó­rze. Resztę obej­rzę na stole sek­cyj­nym. W ple­ne­rze to można co naj­wy­żej pik­nik zro­bić, a nie prze­pro­wa­dzać oglę­dziny.

– Lip­ski byłby innego zda­nia – ode­zwał się Górny. – Jak widać, nie każdy ma umie­jęt­ność pracy w tere­nie.

Sie­racka chwy­ciła go za łokieć i odcią­gnęła na bok.

– Była­bym wdzięczna, gdyby zacho­wał pan te zło­śli­wo­ści dla sie­bie – powie­działa, ści­sza­jąc głos. – Tu są potrzebne ręce do pracy, a Lip­ski… Może naj­le­piej będzie, jeśli powiem to wprost: w ostat­nim mie­siącu insty­tut dostał do prze­ba­da­nia kil­ka­na­ście ciał i znaczna część z nich wciąż czeka na to, by tra­fić na stół. Jak tak dalej pój­dzie, zakor­kuje się sys­tem, a wola­ła­bym nie odsy­łać nie­bosz­czy­ków do, pan wyba­czy, Byd­gosz­czy. Co u sie­bie, to u sie­bie. Nie zamie­rzam pomniej­szać zasług dok­tora Lip­skiego, bo jego wkład w pracę insty­tutu jest nie­oce­niony, ale ewi­dent­nie zwol­nił. Cóż… Zmę­cze­nie albo wiek zro­biły swoje. Ten młody czło­wiek ma jesz­cze mleko pod nosem, jeśli cho­dzi o prak­tykę, ale pro­szę mi wie­rzyć, wszystko można nad­ro­bić przy odro­bi­nie ambi­cji.

– Uwie­rzę, jak zoba­czę rze­telny raport z autop­sji. Na razie nie usły­sza­łem niczego odkryw­czego.

Obró­cili się w stronę płyt­kiego wąwozu. Cichocka oraz jej ludzie zdą­żyli już rozejść się po lesie w poszu­ki­wa­niu śla­dów i jedy­nie dwóch tech­ni­ków krę­ciło się przy zwło­kach, dywa­gu­jąc, w jaki spo­sób naj­le­piej je wycią­gnąć, by ich nie uszko­dzić. Leżały na cien­kich pla­sti­ko­wych płach­tach, jakich używa się do zabez­pie­cze­nia miesz­ka­nia pod­czas malo­wa­nia. Unie­sie­nie na nich ciał było nie­moż­liwe. Folia porwa­łaby się i znisz­czono by cenny mate­riał do badań.

– Zwłoki pojadą jed­nym wozem, a folie dru­gim – zarzą­dził Górny. – Ułóż­cie je tak, by się ze sobą nie sty­kały, i oznacz­cie, która folia leżała pod któ­rym cia­łem. Nie chcę mieć bała­ganu w dowo­dach.

– Bała­gan to się dopiero zacznie, komi­sa­rzu Górny – powie­działa Sie­racka, patrząc na krzą­ta­ją­cych się tech­ni­ków. – Widzia­łam wiele zbrodni, ale cze­goś tak oso­bli­wego to jesz­cze nie. Dwa ciała naraz, do tego te meda­liki i białe koszule. Wygląda mi to na jakiś kosz­marny cere­mo­niał.

– Pozo­staje pyta­nie, czy mistrz tego cere­mo­niału miał wspól­nika. Przy­wieźć ciała do lasu i zrzu­cić je z auta to jedno. Wyko­pa­nie podwój­nego grobu to już cał­kiem inna histo­ria.

– Daj pan spo­kój, macha­nie łopatą to nie drą­że­nie sta­cji metra.

– O ile zie­mia jest mokra, ow­szem. Jed­nak, jak pani z pew­no­ścią zauwa­żyła, w ciągu kilku ostat­nich tygo­dni nie spa­dła nawet kro­pla desz­czu. W suchą zie­mię szpa­del tak łatwo nie wcho­dzi. Skoro nisza jest płytka, obsta­wiał­bym poje­dyn­czego sprawcę, i do tego nie­zbyt sil­nego. Nama­chał się tylko tyle, na ile pozwo­liły mu mię­śnie.

– Może wcale nie zamie­rzał ukry­wać ciał, bo mu na tym nie zale­żało – zadu­mała się Sie­racka.

Górny pomi­nął jej uwagę mil­cze­niem. Na sta­wia­nie jakich­kol­wiek hipo­tez wciąż było za wcze­śnie.

– Kiedy zamie­rza pan roz­po­cząć sek­cję? – zwró­cił się do Raj­tara.

Pato­log skrzy­żo­wał ręce na pier­siach.

– O ile pań­scy ludzie wygrze­bią się z robotą do popo­łu­dnia, to jesz­cze dziś. – Spoj­rzał naj­pierw na męż­czyzn zabez­pie­cza­ją­cych zwłoki, a zaraz potem na swój zega­rek. – Muszę spraw­dzić w insty­tu­cie, czy znaj­dzie się jakaś instru­men­ta­riuszka do pomocy. Pań­stwo wyba­czą.

Odszedł w stronę piasz­czy­stej drogi, przy­ci­ska­jąc tele­fon do ucha.

Górny wychwy­cił trium­falny uśmiech Sie­rac­kiej.

– Mówi­łam. Ambitny młody czło­wiek. Do tego cał­kiem piękny.

– Pięk­ność rzadko idzie w parze z mądro­ścią, pani pro­ku­ra­tor.

– Tak pan uważa?

– Nie ja. Petro­niusz.

Sie­racka prze­mełła coś nie­wy­raź­nie w ustach.

– Może prze­rwijmy te prze­ko­ma­rzanki, komi­sa­rzu – powie­działa już zupeł­nie wyraź­nie. – Radzę prze­zna­czyć tę ener­gię na waż­niej­sze sprawy. Chcę wie­dzieć, kim były te młode kobiety i jak zna­la­zły się w tym lesie. Bierz­cie się do roboty.

Adam Górny odpro­wa­dził wzro­kiem zała­do­wane zwło­kami auto. Zaraz potem odje­chali Sie­racka z Raj­ta­rem. Jedy­nie zespół tech­ni­ków wciąż krę­cił się po lesie. Zaglą­dali pod każdy krzak i pod­no­sili co bar­dziej podej­rzane papro­chy ze ściółki.

– Pra­dawni Sło­wia­nie skła­dali ofiary z ludzi. – Joanna wypro­sto­wała plecy i wyko­nała szybką gim­na­stykę łopa­tek.

Górny obma­cał kie­sze­nie spodni w poszu­ki­wa­niu klu­czy­ków do samo­chodu.

– Ow­szem, skła­dali. Kon­kret­nie to z dzieci, a jesz­cze kon­kret­niej: z nie­mow­ląt – wykla­ro­wał. – Nawet jeśli zabójcy tych dziew­czyn zachcia­łoby się kul­ty­wo­wać pogań­skie obrządki, to zapew­niam cię, że wie­działby o takim szcze­góle. Tym­cza­sem ofiary były młode, ale nie były dziećmi.

– Doro­słych kobiet też nie oszczę­dzano. Zda­rzały się przy­padki ofia­ro­wa­nia żon, gdy umie­rali ich mężo­wie. Takie sło­wiań­skie sati, z tym że wdów nie palono, ale po pro­stu zabi­jano.

– Suge­ru­jesz, że ktoś mor­duje, bo zatę­sk­nił za bar­ba­rzyń­ską tra­dy­cją?

Cichocka wzru­szyła ramio­nami ukry­tymi w bia­łym kom­bi­ne­zo­nie ochron­nym.

– Las, mogiła, święte meda­liki, białe koszule nocne…

– Brak ołta­rza ofiar­nego – prze­rwał jej Górny. – I brak śla­dów krwi. Daw­nym ofia­rom pod­ci­nano gar­dła, żeby odku­pić winy albo prze­bła­gać bogów.

– Ołtarz może stać w innym miej­scu. Kto powie­dział, że zwłok nie prze­nie­siono?

– Powta­rzam: brak ran na szy­jach.

– Tru­jące zioła też potra­fią sku­tecz­nie zabić. Nie trzeba się­gać po nóż. Wystar­czy napar.

Górny zmarsz­czył brwi.

– Śmierć w halu­cy­na­cjach?

– Maść cza­row­nic, bie­luń, cykuta. Kiedy tylko piękny Raj­tar zbada trze­wia tych dziew­cząt, wszystko sta­nie się jasne.

– Wolał­bym nie mieć do czy­nie­nia z zabójcą bawią­cym się w czarną magię, ale jeśli znaj­dzie­cie w lesie coś nie­ty­po­wego, dzwoń. Ja rozej­rzę się po ośrodku jeź­dziec­kim. Czło­wiek, który zna­lazł ciała, zapewne będzie miał mi wiele do opo­wie­dze­nia.

* * *

Julia wciąż stała przed walącą się kamie­nicą, kiedy lekarz pogo­to­wia wsko­czył przez tylne drzwi karetki i zaczął pod­pi­nać chło­paka do tlenu.

– Wyć mi się chce, jak widzę takie dzie­ciaki – powie­dział, nie odwra­ca­jąc wzroku od bla­dej twa­rzy Kujona. – Ile toto ma lat, sie­dem­na­ście? I już mu się żyć ode­chciało. Pełno ich tutaj. Oku­pują piw­nice i pusto­stany takie jak ten. Sie­dzą w nich poje­dyn­czo albo leżą poko­tem lub w parach, z igłami w żyłach. To jak trój­kąt ber­mudzki, ten cały plac Szem­beka. Jak już się któ­ryś tu zapę­dzi za towa­rem, żywy nie wycho­dzi. Wyno­szą go tak zwani przy­ja­ciele. Wie pani, co robią, gdy któ­ryś z nich umrze? Wloką deli­kwenta i sadzają tam, przy wej­ściu do kościoła, pod tak zwaną maryjkę. Dla nie­po­znaki sta­wiają przy nim pla­sti­kowy kubek albo puszkę. Ludzie prze­cho­dzą obok i nawet nie wie­dzą, że to trup. Biorą go za śpią­cego żebraka. Póź­niej się oka­zuje, że żebrak jest zimny od kil­ku­na­stu godzin. A tego jak pani zna­la­zła?

– Czy­sty przy­pa­dek – odparła ze ści­śnię­tym gar­dłem Julia. – Prze­cho­dzi­łam i zoba­czy­łam, że chło­pak led­wie się kiwa. Dobrze, że przy­je­cha­li­ście tak szybko, ina­czej pew­nie też tra­fiłby pod kościół.

Lekarz zaj­rzał Kujo­nowi pod powieki.

– Może prze­żyje. Do następ­nego razu.

Trza­snął drzwiami, odci­na­jąc Julii widok od reani­mo­wa­nego nasto­latka. Odcze­kała, aż karetka znik­nie za rogiem ulicy, po czym poszła pro­sto do skody.

Na Czer­nia­kow­ską wra­cała w cał­ko­wi­tej ciszy. Nie chciała słu­chać radia, szyby też pod­cią­gnęła do końca, mimo że nawiew nie­mal prze­stał funk­cjo­no­wać. I bez tego huczało jej w gło­wie. Co raz spo­glą­dała na zega­rek. Według jej wyli­czeń karetka z Kujo­nem powinna już dojeż­dżać do szpi­tala. Nie czuła, że oca­liła mu życie. Prze­cież dzie­ciak wróci ponow­nie tam, skąd go zabrali, do tego na podwój­nym gło­dzie. Zaser­wuje sobie naj­tań­szy kok­tajl albo dopa­la­cza z fen­ta­ny­lem, hitem ostat­nich mie­sięcy. Nowość pro­sto z Ame­ryki, która nie bie­rze jeń­ców.

Zde­cy­do­wa­nie nie ura­to­wała mu skóry. Posłu­żyła się nim, by wyko­nać swoją robotę. Wyko­rzy­stała go, bo miał doj­ścia i był w sta­nie zor­ga­ni­zo­wać towar, bez któ­rego nie ruszy­łaby dalej ze sprawą Sary Lewic­kiej. On wal­czy teraz o każdy oddech. Przez nią i przez kolo­rowe dropsy, które kupił za jej pie­nią­dze.

Szlag…

Zapar­ko­wała auto przed blo­kiem. W osie­dlo­wym okrą­glaku kupiła mro­żonkę warzywną na zupę i siatkę ziem­nia­ków. Pod­cho­dziła do klatki scho­do­wej, kiedy z pobli­skiej ławki pode­rwała się jakaś kobieta i pocią­gnęła za sobą różową walizkę kabi­nówkę na kół­kach. Zanim Julia zdą­żyła wci­snąć kod na domo­fo­nie, stała już za jej ple­cami.

– Zupka na obiad? Cie­niutko…

O ile w pierw­szej chwili fizjo­no­mia kobiety wydała się Julii obca, o tyle jej głos roz­po­zna­łaby wszę­dzie.

– Bod­nar?

Micha­lina bły­snęła wybie­lo­nymi zębami.

– Wiem, że nie lubisz nie­spo­dzia­nek, ale nie mia­łam wyj­ścia. Wyszło spon­ta­nicz­nie, dasz wiarę? Jesz­cze wczo­raj nie mia­łam poję­cia, że wsiądę w pociąg do War­szawy. Wszystko ci opo­wiem, jak na świę­tej spo­wie­dzi, ale naj­pierw muszę wsko­czyć pod prysz­nic. Chyba prze­ki­masz mnie u sie­bie jedną noc? Nie stać mnie na Mar­riotta, wiesz prze­cież.

Julia nie wie­rzyła, że można tak się zmie­nić w ciągu trzech lat. To nie była ta sama Micha­lina. Wyład­niała i wysub­tel­niała. Mocno roz­ja­śnione włosy się­gały jej łopa­tek, a czarna sukienka, która opi­nała jej ciało, mogła mieć roz­miar trzy­dzie­ści sześć. Twarz zdo­bił deli­katny maki­jaż, na powie­kach trze­po­tały dokle­jone struny rzęs. Tylko na nogach miała wygodne spor­towe buty. Ta część jej image’u pozo­stała nie­zmie­niona.

– No co, jest nie­źle? – Bod­nar obró­ciła się wokół wła­snej osi z wystu­dio­wa­nym wdzię­kiem. – Po tym, jak się od nas wypro­wa­dzi­łaś, posta­no­wi­łam zostać naj­lep­szą laską w dru­ży­nie. Przy tobie to było nie­re­alne – dodała z uda­wa­nym prze­ką­sem. – Wpu­ścisz mnie na górę czy będziemy tu tak ster­czeć?

Julia pchnęła drzwi do klatki scho­do­wej. Bod­nar chwy­ciła rączkę różo­wej walizki i szarp­nęła ją w kie­runku windy.

– Które? – Zama­chała pal­cami przed tabliczką z nume­rami pię­ter.

– Dzie­wiąte. Wci­śnij mocno, bo nie zawsze zaska­kuje.

Wbiła palec w okrą­gły guzik. Teraz widać było, że i paznok­cie zostały pocią­gnięte błę­kitną hybrydą.

Trudno było ode­rwać od niej oczy. Trzy lata. Wyko­rzy­stała je, by stać się kimś nowym. Z chłop­czycy zmie­niła się w sek­sowną kobietę. Tro­chę prze­sło­dzoną, ale intry­gu­jącą. Julia nie potra­fiła jesz­cze roz­są­dzić, która wer­sja Micha­liny bar­dziej do niej prze­ma­wia: ory­gi­nalna czy stu­nin­go­wana. Przede wszyst­kim nie wie­rzyła, że zmiana wize­runku spo­wo­do­wana jest chę­cią poka­za­nia się w fir­mie od bar­dziej efek­tow­nej strony. Tamta Micha­lina nie potrze­bo­wa­łaby tego. Tam­tej Micha­li­nie wystar­czy­łaby roz­cią­gnięta bluza od dresu i bojówki z obni­żo­nym kro­kiem. Jeśli haro­wała na siłowni, by zrzu­cić pięt­na­ście kilo, i do tego dała sobie zro­bić żel na paznok­ciach, to za tą zmianą musiało stać coś wię­cej niż tylko chęć meta­mor­fozy. Ludzie dzielą się na tych, któ­rzy pra­gną albo pie­nię­dzy, albo miło­ści. Na pie­nią­dzach Bod­nar ni­gdy nie zale­żało. Za to zro­bi­łaby wszystko, by ktoś, kogo poko­cha, zaak­cep­to­wał ją i po mie­siącu zna­jo­mo­ści nie powie­dział, że było miło, ale nie aż tak, żeby obsy­py­wać się poważ­nymi obiet­ni­cami. Stąd ta gigan­tyczna zmiana. Dla kogoś, nie dla sie­bie.

– Stę­sk­ni­łam się za tobą, Bod­nar – powie­działa Julia, gdy sta­nęły przed drzwiami jej miesz­ka­nia. – Możesz nie wie­rzyć, ale mi cie­bie bra­ko­wało.

Wsu­nęła klucz do zamka i otwo­rzyła drzwi. Przez chwilę zda­wało się jej, że Micha­li­nie zaszkliły się oczy. Nie była tylko pewna, czy z sen­ty­mentu do daw­nych dzie­jów, czy z wdzięcz­no­ści za to, że posta­no­wiła być dla niej miła.

– A teraz mów, co cię tu przy­gnało. – Julia rzu­ciła klu­cze na stół w kuchni.

Micha­lina zsu­nęła z nóg adi­dasy i wsko­czyła na narożną kanapę.

– Pozna­łam kogoś na Tin­de­rze. Dziś wie­czo­rem mam się z nią spo­tkać koło fon­tann.

– Aha – sko­men­to­wała Julia.

– Tym razem musi się udać. Sta­wiam wszystko na jedną kartę.

Więc jed­nak.

– Na pannę z Tin­dera? Posłu­chaj, Bod­nar…

– Tylko popatrz. – Micha­lina wyjęła z torby tele­fon i odszu­kała zdję­cie nowej uko­cha­nej. – Widzisz te szczere oczy?

– Mało je widać spod tych tatu­aży. Kto nor­malny robi sobie dziary na twa­rzy?

– Tatu­aże znikną. Moja uko­chana chce je dla mnie usu­nąć.

– Wszyst­kie?

– Co do jed­nego.

– W takim razie to musi być miłość. – Julia uśmiech­nęła się pod nosem. – Od jak dawna ją znasz?

Bod­nar posłała całusa zdję­ciu i odło­żyła tele­fon na poręcz kanapy.

– I po co wcho­dzić w szcze­gół. Nie bądź dro­bia­zgowa, czas nie gra tu żad­nej roli. Ważne, że się stara. Wiesz, jaki ból wywo­łuje laser?

– Twa­rzy czy zawar­to­ści port­fela? Nie pro­siła cię przy oka­zji o pie­nią­dze?

Bod­nar się roze­śmiała.

– Mamuśka z cie­bie wycho­dzi. Taka tro­skliwa. Wydaje ci się, że nie zmą­drza­łam przez te wszyst­kie lata?

– Ty mi powiedz.

Julia wsy­pała zamro­żoną mie­szankę do garnka i wsta­wiła czaj­nik z wodą. Gdy wrzą­tek zabul­go­tał, zalała nim warzywa. Do smaku dorzu­ciła kostkę roso­łową.

– O któ­rej masz się z nią spo­tkać?

Bod­nar odrzu­ciła blond lok z twa­rzy.

– O dzie­wią­tej, jak w przed­wo­jen­nej pio­sence. Tak mi do niej śpieszno już. A ty, wciąż sama? Widuję od czasu do czasu two­jego byłego. Oże­nił się. Szkoda, że nie z tobą. Wie­dzia­łaś?

– Obiło mi się o uszy.

– I?

– Jak widzisz, nie umar­łam.

Gdyby miała powie­dzieć prawdę, musia­łaby się przy­znać do tego, że wia­do­mość o ślu­bie Artura nie­mal roze­rwała jej serce. Dopiero po wielu mie­sią­cach, na kilka krót­kich noc­nych godzin, jakie z nim spę­dziła, prze­stało mieć to dla niej jakie­kol­wiek zna­cze­nie. Wie­czór, który zaczęła w prze­bra­niu Marii Anto­niny, a skoń­czyła, leżąc nago w pościeli na swo­jej nowej kana­pie, był dziwny. Wszystko wydało jej się takie nie­re­alne. Na swój dotyk zare­ago­wali, jakby widzieli się pierw­szy raz i pierw­szy raz sto­pili ze sobą cia­łami. To były godziny pełne ciszy. Nie mówili nic, a jed­nak powie­dzieli sobie wszystko. Doty­kiem, poca­łun­kami i sobie tylko zna­nymi gestami. Czuła na sobie jego oddech, zapach i każdą kro­plę potu. Nie potra­fi­łaby okre­ślić, ile razy się kochali. Kiedy było już po wszyst­kim, Artur zasnął z twa­rzą zwró­coną w jej stronę. Wciąż mieli sple­cione ręce. Gła­dziła go po pal­cach, wie­dząc, że taka noc ni­gdy już się nie powtó­rzy. Jed­nak jesz­cze przez kilka chwil miała go tylko dla sie­bie.

Pora­nek był dokład­nie taki, jakiego się spo­dzie­wała. Trudno było im mówić o tym, co zaszło. Patrzyli na sie­bie jak dwa spło­szone ptaki, z któ­rych jeden musi już za chwilę odle­cieć, by wró­cić do wła­snego gniazda. I zapo­mnieć o tym, zawie­szo­nym na dzie­wią­tym pię­trze moko­tow­skiego mrów­kowca.

– Było mi naprawdę dobrze – usły­szała, gdy sta­nął już w butach w przed­po­koju. – Posta­ram się nie mieć wyrzu­tów sumie­nia.

– Nie miej. – Przy­tu­liła się do jego płasz­cza. – Biorę to na sie­bie, ty żyj spo­koj­nie dalej.

Miał już naci­snąć klamkę, lecz zawró­cił. Pod­niósł z pod­łogi rzu­coną perukę Anto­niny i popro­sił o nożyczki.

– Chcę mieć pamiątkę po tej nocy – powie­dział.

Nie wie­działa, czy żar­tuje, ale zro­bił to naprawdę: odciął biały pukiel. Z braku tasiemki prze­wią­zała go zwy­kłą czer­woną nitką. Wsu­nął kosmyk z peruki do osob­nej prze­gródki w port­felu i poca­ło­wał ją w usta po raz ostatni.

Dusiło ją w gar­dle, kiedy zamy­kała za nim drzwi. Słu­chała jesz­cze przez chwilę, jak kółka jego walizki toczą się po beto­no­wej posadzce pro­sto do windy i jak dźwig zabiera go na dół.

Posta­no­wiła nie pisać i się nie odzy­wać. Jak usta­lili, to miała być jed­no­ra­zowa przy­goda dla niej i jed­no­ra­zowy skok w bok dla niego.

– Naprawdę szkoda, że nie z tobą – powtó­rzyła melan­cho­lij­nie Micha­lina.

– Nie każdy się nadaje do mał­żeń­stwa ze mną. A może ja się nie nadaję do żad­nego mał­żeń­stwa, z samej defi­ni­cji.

– Bzdura. Dok­to­rek jesz­cze za tobą zatę­skni. Widzia­łam go kilka dni temu w naszym kinie. Przy­szedł z żoną. Nie powiem, cał­kiem atrak­cyjna i… ona chyba jest w ciąży. Ale to aku­rat w tęsk­no­cie nie prze­szka­dza.

Dobrze, że Julia stała odwró­cona i tamta nie mogła zauwa­żyć, jak bez­myśl­nie mie­sza w garnku coś, co miało przy­po­mi­nać jarzy­nową.

– Sły­szysz? Będą mieli dzie­ciaka.

– Dotarło do mnie, Bod­nar.

Usi­ło­wała zacho­wać spo­kój, w końcu nikt nikomu niczego nie obie­cy­wał. A jed­nak poczuła się oszu­kana.

Micha­lina pode­szła do Julii i objęła ją od tyłu.

– Rzuć czymś o pod­łogę albo wykrzycz to z sie­bie – zamru­czała, kła­dąc głowę na jej ramie­niu. – Nie duś w sobie. Powie­dzia­łam ci o tej ciąży, żebyś miała świa­do­mość, a nie po to, by spra­wić ci ból.

– Nie jestem dziec­kiem, Bod­nar. Prze­ży­łam jego ślub, prze­żyję i to.

– Wiesz, co myślę? Że tak naprawdę jeste­śmy do sie­bie podobne. Jeśli cho­dzi o Macie­jew­skiego, jesteś tak samo głu­pia jak ja, kiedy cho­dzi o moje dziew­czyny. A już total­nie do dupy jest to, że z tej głu­poty ni­gdy się nie wyra­sta.

– Zawsze warto pró­bo­wać.

– Mhm. Ile lat już pró­bu­jesz? Nie odpo­wia­daj, nie musisz. Widzę, jak ci się ręce trzęsą nad tym garn­kiem.

Wró­ciła do pokoju i roz­pięła zamek w swo­jej walizce. Wyjęła z niej lekki jasno­szary kom­bi­ne­zon z krót­kimi nogaw­kami, beżowe koturny, lokówkę i wypchaną po brzegi kosme­tyczkę.

– Wiesz, że cię kocham, Kra­wiec – rzu­ciła przez ramię. – Może teraz myślisz, że przy­wio­złam złe wie­ści, ale nawet trudna prawda jest lep­sza od naj­pięk­niej­szego kłam­stwa. Prze­myśl to sobie, ja idę do wanny. Muszę się odświe­żyć przed randką.

Prze­rzu­ciła sobie przez ramię ręcz­nik i znik­nęła za drzwiami łazienki.

Julia musiała wyjść na bal­kon i zapa­lić. Oparła się o poręcz i wcią­gnęła w płuca dym z vogue’a. Sły­szała, jak w głębi miesz­ka­nia Micha­lina pod­śpie­wuje The Win­ner Takes It All1 Abby. W punkt. Zabrzmiało jak chi­chot losu. Poczuła się jak ta poko­nana kobieta z pio­senki, która nie ma już asów do poło­że­nia na stole. Prze­grała. Ciąża tam­tej prze­chy­liła szalę.

Micha­lina miała rację, mówiąc jej, że jest głu­pia. Ale kolejny raz głu­pia nie będzie. Czas otrzeź­wieć na dobre i zająć się pracą. Jedyną rze­czą w jej życiu, która ni­gdy nie zawo­dzi.

The loser has to fall…2