Jeśli jutra ma nie być - Jen St. Jude - ebook

Jeśli jutra ma nie być ebook

Jen St. Jude

4,3

Opis

Tę zachwycającą książkę będziesz chciał mieć w swoim plecaku na koniec świata. 
-Jas Hammonds, autor We Deserve Monuments 

Jeśli jutra ma nie być to poruszająca powieść Jen St. Jude, w której pobrzmiewają echa książek Nasz ostatni dzień Adama Silvery czy Arystoteles i Dante odkrywają sekrety wszechświata Benjamina Alire Saenza.
Pierwsza queerowa miłość, zmagania z codziennością i… walka o przetrwanie w obliczu zbliżającego się końca świata.

Avery Byrne skrywa wiele tajemnic. Jest zakochana w swojej najlepszej przyjaciółce Cass i cierpi na ciężką, niezdiagnozowaną depresję. Jednak kiedy podejmuje decyzję o odebraniu sobie życia, ludzkość dowiaduje się, że do końca świata zostało zaledwie dziewięć dni. Do Ziemi zbliża się asteroida i nikt nie może zapobiec katastrofie. Można jedynie odliczać czas…
Chcąc oszczędzić swojej rodzinie i przyjaciółce dodatkowego cierpienia, Avery postanawia przetrwać jeszcze dziewięć dni. Desperacko próbuje wrócić z uczelni do rodzinnego domu, aby być ze swoją rodziną i dziewczyną, w której jest zakochana. Czas się kończy, sekrety stopniowo wychodzą na jaw, a Avery robi, co w jej mocy, by uratować tych, których kocha.
Przede wszystkim zaś znajduje sposób, by ocalić samą siebie.

Jeżeli jutra ma nie być opowiada o poszukiwaniu własnej tożsamości, o queerowej miłości w obliczu końca świata, ale przede wszystkim zachęca do pochylenia się nad tematem depresji, zdrowia psychicznego i wstydu. Jest to historia, która daje czytelnikowi nadzieję i zostaje z nim na lata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (79 ocen)
41
24
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Evlian

Nie oderwiesz się od lektury

Znacie ten moment, kiedy chcecie opowiedzieć o swojej nowej ulubionej książce, ale żadne słowa nie wydają się wystarczające? To ja w tym, i każdym kolejnym momencie edytowania tej recenzji. „Jeśli jutra ma nie być” to piękna i niesamowicie wartościowa historia o rodzinie, niewystarczalności dla otoczenia, wstydzie związanym z własnymi reakcjami lub ich braku, zdrowiu psychicznym i odnajdywaniu własnej tożsamości w ściśle religijnym otoczeniu. Przez fabułę się płynie. Dwie linie czasowe – przeszłość i teraźniejszość – pozwalają poznać bohaterów. Formatowanie i dobór czcionki wpływa na atrakcyjność wnętrza, a pełna ciepła i tajemniczości okładka zauroczyła mnie jeszcze zanim zagłębiłam się w historię. Na ogół stronię od smutnych książek, bo rzeczywistość jest wystarczająco przygnębiająca. A po motywie końca świata nie spodziewałam się żadnego wow, ale cholera, to najpiękniejsza queerowa historia o końcu świata jaką czytałam. Nie żałuję żadnej sekundy spędzonej przy „Jeśli jutra ma nie...
20
Macans

Nie oderwiesz się od lektury

Wiedzielam, że sięgam po literaturę dedykowną innej grupie wiekowej i w początkowej części poczułam lekkie znużenie. Myślę sobie, że oczekuję czegoś więcej, że brakuje mi adrenaliny, że ta historia choć gładka i pięknym językiem pisana nie jest dla mnie. Zmieniłam jednak zdanie. Duża domieszka fikcji nie przeszkodziła w poruszeniu ważnych tematów, wywołała refleksje, wzruszyła, choć zasmuciła jednocześnie.
10
katula_66

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka sprawiła, że od dzisiaj kocham czytać. Cóż więcej napisać piękna historia młodej dziewczyny, ze środowiska lgbt i świetnie uchwycone jej myśli i uczucia, które od zawsze w sobie miała. Z całego serca polecam!!!
00
nemedy

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna, słodko-gorzka historia o końcu świata i początku miłości.
00
Blackwitcher91

Nie oderwiesz się od lektury

Jeżeli czujesz że świat nie jest dla ciebie , przeczytaj tą książkę. Jeżeli miłość od ciebie odeszła przeczytaj. Zakończenie powala na kolana
00

Popularność




Dla Krupy Z Tobą odpowiedzi są tak cholernie łatwe

I dla Connora Zawsze będę biegać po sadach,z latarką w ręku, szukając Ciebie

nota odautorska

Droga Osobo Czytająca,

Avery Byrne, narratorka mojego debiutu z gatunku young adult – Jeśli jutra ma nie być – nie wie, jak dalej żyć. Jej depresja to stan, uczucie, miejsce, w którym nigdy nie będzie lepiej, przenigdy; gdzie nie zasługuje na nic lepszego. Świat wiruje wokół niej w technikolorze, ale ona jest uwięziona we własnej małej, szarej apokalipsie – samotna. Potem dowiaduje się, że w stronę Ziemi nadciąga asteroida i zostało jej dziewięć dni życia. Nagle jej osobista apokalipsa przestaje być taka osobista. Jest wszechobecna. Stała się częścią życia każdego człowieka i wszyscy razem muszą stawić jej czoła.

Izolacja jest najsilniejszym orężem depresji. Sprawia, że wierzymy, iż ponosimy wyłączną odpowiedzialność za odczuwany ból, a nasze zmagania są osobistymi porażkami. Młodzi ludzie są szczególnie podatni na tego rodzaju piętno, ponieważ nie mieli szansy na budowanie relacji poza swoim najbliższym otoczeniem. Młodym ludziom jest trudniej wyobrazić sobie lepsze jutro, ponieważ go nie przeżyli – a jeśli są osobami queer lub należą do grupy w inny sposób marginalizowanej w społeczeństwie, być może nigdy go nawet nie widzieli.

Jeśli jutra ma nie być to moja próba uświadomienia czytelnikom, że nie muszą cierpieć samotnie i że nawet w najciemniejszych, najbardziej bolesnych chwilach wciąż są warci miłości i nieskończonych możliwości, jakie daje życie. Chcę, żebyście wiedzieli, że queerowa miłość jest pełna nadziei i nieskalana grzechem. Chcę, żebyście poczuli, że najbardziej spektakularne, elektryzujące, idealne chwile w życiu mogą nadejść zaraz po tych najgorszych. Nawet jeżeli czujemy, że życie nas złamało, wszystko można naprawić, choćby leczenie było powolne, a droga prowadząca do zdrowia – wyboista.

Świat może się kiedyś skończyć, ale jeszcze nie teraz. Nie dzisiaj. Na razie jesteśmy tu wszyscy razem i to może wystarczyć. Jutro może być inaczej. Jutro może być lepiej. Jeśli pozwolimy mu przyjść.

Jen St. Jude

od polskiego wydawcy

Drogie Osoby Czytające,

w książce mogą się pojawić tematy trudne. Jeśli wątki depresji, nawracających myśli samobójczych, homofobiczne zachowania i słowa; nieuchronność śmierci i strach przed nią; przemoc związana ze zbliżającym się końcem świata czy brak wsparcia dla osób LGBTQPIA+ oraz chorujących na depresję ze strony Kościoła może pogorszyć Wasz stan psychiczny – prosimy, przerwijcie lekturę.

Na końcu książki zamieściliśmy listę miejsc, do których możecie się zgłosić po pomoc oraz w których poznacie osoby, które chcą Was wesprzeć.

koniec

Chciałam ukryć swoje ciało gdzieś, gdzie nikt nie będzie mógł go znaleźć.

W połowie pierwszego roku studiów zdecydowałam, że spocznę na dnie rzeki Saco. Już na skraju kampusu rozpościerał się krajobraz nienasyconych, spowitych mgłą gór lodowych. Lubiłam tę rzekę – ilekroć stawałam na jej brzegu, zawsze czułam świeży powiew poranka, nawet o zachodzie słońca, nawet o północy. Podobała mi się również dlatego, że była praktyczna i czysta. Zabrałaby mnie niepostrzeżenie, obmyła każdą część mojego ciała i pochowała gdzieś na swym mulistym dnie.

W mroźną lutową noc, przy świetle księżyca, posprzątałam swoją część pokoju, podczas gdy moja współlokatorka pogrążona była w bezdźwięcznym śnie. Usunęłam wszystkie swoje zdjęcia z mediów społecznościowych, a potem usiadłam ze skrzyżowanymi nogami na łóżku, pisząc na luźnych kartkach papieru pożegnalne wiadomości. Położyłam listy na biurku, wtuliłam się w łóżko i słuchałam audiobooka, dopóki za oknem nie rozbłysły pierwsze oznaki świtu.

Ostatniego ranka, w dzień moich dziewiętnastych urodzin, włożyłam granatowy płaszcz i złote tenisówki, przygładziłam włosy w lustrze, nie patrząc sobie w oczy, i po raz ostatni opuściłam pokój w akademiku. W cieniu gór przeszłam przez kampus Eaton College i przedarłam się przez ścianę wiecznie zielonych drzew do przystani, która dzięki zacumowanym kajakom wyglądała niczym uskrzydlona. Wszystko było piękne, ale nie potrafiłam tak naprawdę tego dostrzec.

Klęczałam na oblodzonym drewnie, łodzie wokół mnie uderzały o brzeg, a krew w moich żyłach niczym drobinki piasku wypełniał smutek. Byłam niemal pewna, że w pofalowanej tafli płynącej wody zamiast swojego odbicia zobaczę twarz ciotki Devin, siostry mojej matki, która w dniu moich narodzin zanurzyła się w irlandzkim morzu i pozostała tam na wieki. Wszyscy mówili, że z powodu moich rudych włosów i niebieskich oczu wyglądam jak ona. Ale to nie jej twarz zobaczyłam przed sobą, tylko swoją. Byłam sama.

Moje dżinsy były zupełnie przemoczone, serce waliło, aż drżały mi żebra. Otarłam łzy, żeby zobaczyć ostatni wschód słońca, ale wstało ono zbyt szybko, bym mogła dostrzec jakiekolwiek kolory.

Zawsze byłam trochę rozchwiana emocjonalnie, ale przed Eaton przynajmniej udawało mi się oszukać ludzi, żeby wierzyli, że jestem utalentowana, błyskotliwa i mądra. Teraz czułam się tak, jakbym w ogóle nie była człowiekiem. Nie chciałam niczego. Nie liczyłam na nic. Nikt mnie nie potrzebował. Smutek z mojego mózgu rozlał się na kości. Żył w moim ciele. Nie sądziłam, że kiedykolwiek zniknie. Czy w ogóle mógłby? Chyba może być tylko gorzej – kiedy moi rodzice dowiedzą się, że nie zaliczyłam zajęć, oraz odkryją, że właściwie zostałam wyrzucona z drużyny piłkarskiej. Może być tylko gorzej – kiedy Cass zakocha się w kimś nowym, a ja będę musiała na to patrzeć. I co wtedy?

Wtedy nic.

Wstałam i pochyliłam się nad wodą, gotowa rzucić się, niewzruszona, w rwący nurt. Jeszcze raz próbowałam dostrzec swoje odbicie, ale nie znałam dziewczyny, której rozmyta postać migotała pode mną, i nie wiedziałam, jak ją uratować. Błagałam ją, żeby znowu czegoś chciała, o czymś marzyła. O czymkolwiek. Przyzywałam ją. Nie po raz pierwszy brakowało mi kogoś, do kogo mogłabym się modlić.

Doszłam do samej krawędzi. Wstrzymałam oddech, przygotowana do skoku. Wtedy mój telefon komórkowy zawibrował; jednocześnie dobiegło mnie wycie syren alarmowych Eaton.

Nawet przez las dobrze słyszałam ten donośny dźwięk, oznaczający, że musimy się dostać do najbliższego budynku i zamknąć drzwi. Biły też dzwony kaplicy, naiwnie, niewinnie sygnalizując godzinę szóstą. Wgramoliłam się na czworakach w górę przystani, aby ukryć się w kępie drzew, i wyjęłam z kieszeni telefon.

Na ekranie zobaczyłam zdjęcie swojej najlepszej przyjaciółki, Cass Joshi-Aguilar, w czarnym garniturze, roześmianej, z głową odchyloną do tyłu, stojącej pod latarniami ulicznymi Nowego Jorku. Fotkę zrobił jeden z jej nowych przyjaciół, a ja pobrałam ją z jej profilu na Instagramie. Za każdym razem, gdy na nie patrzyłam, traciłam oddech. Za każdym razem, gdy dzwoniła Cass, czekałam do ostatniego sygnału, aby móc jak najdłużej wpatrywać się w jej porażający uśmiech, zarys obojczyka w miejscu, w którym miała rozpiętą koszulę, i niewyraźną dłoń przeczesującą włosy. Boże, była idealna.

Nie chciałam odbierać, ale odzywała się do mnie pierwszy raz, odkąd widziałam się z nią w styczniu i powiedziałam, że jej nienawidzę. Nie byłam zaskoczona, kiedy nie napisała do mnie o północy w moje urodziny, jak to miała w zwyczaju. Teraz jednak dzwoniła, a ja nie chciałam stracić odwagi, by skoczyć, ale jednocześnie chciałam jeszcze raz usłyszeć jej głos, zamienić z nią ostatnie słowa. Nie nienawidziłam jej. Byłam w niej zakochana. Niech to szlag. Nacisnęłam zieloną słuchawkę, aby odebrać, i przesunęłam się bliżej drzew, jakbym się bała, że mnie zobaczy.

– Hej! – Starałam się brzmieć, jakbym dopiero co się obudziła, ale alarm było słychać wyraźnie, nawet z tak dużej odległości.

– Avery. Ale kanał, nie?

Po jej stronie również wyły syreny, co jak na Nowy Jork nie było niczym niezwykłym, ale w duecie wywołały w moim mózgu kakofonię. Wyobraziłam sobie, jak stoi przy oknie wychodzącym na ulicę, przeczesuje dłonią włosy lub krzyżuje ramiona na piersiach.

– Co masz na myśli?

– Nic nie wiesz?

– A co mam wiedzieć?

Wciągnęła powietrze, jakby była zdenerwowana, i przez chwilę myślałam, że jakimś cudem wie, co robię. Ale ona tylko próbowała złapać oddech.

– Ktoś się włamał do maili NASA i dowiedział się, że w kierunku Arizony leci asteroida.

– Co ty mówisz?

– No, może nie wiedzą dokładnie, gdzie spadnie, ale ma kilkanaście kilometrów szerokości.

– No i… – No i co z tego, że nadlatuje jakaś tam asteroida. I ludzie są z tego powodu niezadowoleni. Cass jest z tego powodu niezadowolona. Próbowałam poskładać w całość jej słowa, ale wciąż jeszcze wyłaniałam się z mgły niebytu i nie mogłam nawet oddychać.

– Więc mamy pozamiatane! – Śmiała się nerwowo. – Mówią, że jest większa niż ta, co wykończyła dinozaury. Czy tam u was wszyscy nie świrują?

Zerknęłam w kierunku kampusu i poczułam pulsowanie w skroni.

– Jaja sobie ze mnie robisz?

– Nie. – Jej głos się załamał. – Nie robię. Wszędzie o tym mówią. Wyguglaj to, kurwa.

Nie mogłam przetworzyć tego, co do mnie mówiła, jakby jej słowa nie do końca do mnie docierały, a kiedy nic nie powiedziałam, dodała:

– Mówią, że mamy dziewięć dni. – Jej oddech przyspieszył.

Słyszałam, jak ciska różnymi rzeczami. Wyobraziłam sobie, jak pakuje oklejonego nalepkami laptopa i swoje cenne kolaże modowe.

– Gdzie jesteś?

– Nadal w swoim mieszkaniu, ale idę na dworzec autobusowy, żeby spróbować dostać się do Bostonu. Złapię stamtąd inny autobus do domu. Zakładam, że moi rodzice spróbują wrócić z Fidżi, ale nie rozmawiałam z nimi. Ty też powinnaś jak najszybciej wracać do domu.

Rodzice Cass od lat planowali podróż na Fidżi. Zamiast zmagać się z syndromem pustego gniazda, wyjechali na swój drugi miesiąc miodowy. Cass nazywała to ich cincuentañera*, mimo że byli już dobrze po pięćdziesiątce.

Odwróciłam się, by spojrzeć na rzekę, i dałam się zahipnotyzować jej nurtowi. Czy mam wierzyć w to, co powiedziała Cass? Nie. To chyba jakaś mistyfikacja? Internetowa plotka, która rozeszła się viralem? Czy naprawdę rozmawiam przez telefon z Cass, czy też mój organizm w ten sposób mnie zwodzi, żeby pozostać przy życiu?

– Muszę iść, Cass – powiedziałam i ruszyłam z powrotem na skraj przystani. Musiałam się rozłączyć. Musiałam skoczyć. Musiałam się pożegnać. Odsunęłam telefon od ucha, ale nie potrafiłam nacisnąć czerwonej słuchawki.

– Poczekaj, Avery – powiedziała, a jej głos nagle stał się cichy i odległy.

– Tak?

– Obiecaj mi, że będziesz tam, kiedy wrócę do domu, dobrze?

– Nie mogę ci tego obiecać.

Pochyliłam się, żeby dotknąć tafli wody, ale szybko cofnęłam rękę ukłutą przeszywającym zimnem.

– Dlaczego? Musisz mi obiecać. Avery? Musisz. Skłam, jeśli musisz, ale obiecaj. Potrzebuję cię.

Zaczęła płakać i chociaż moje ciało było tak zmęczone, że niemal niczego nie czułam, na dźwięk jej szlochu moje serce zadrżało.

Znowu mnie potrzebowała. Minęło już trochę czasu. I czy kiedykolwiek naprawdę potrafiłam odmówić Cass? Nigdy. Na pewno nie teraz. Nawet jeśli nie wierzyłam w to, co mówiła o asteroidzie, dostałam jeszcze jedną szansę, by ją zobaczyć, wypowiedzieć na głos słowa, które układałam w myślach za każdym razem, gdy na nią patrzyłam: „Przepraszam, kocham cię i żegnaj…”.

Ale czy mogłabym to naprawdę zrobić, przetrwać kolejne dni? Czy na pewno tego chciałam?

Czułam, że gdzieś blisko znajduje się wyjście awaryjne, ratunek… Ucieczka… Niegdyś obiecałam sobie, że jeżeli się pojawi, to z niego skorzystam. Zirytowana zagryzłam wargę tak mocno, że zaczęła krwawić.

– Będę – wyszeptałam, choć nie wiedziałam jeszcze, czy to kłamstwo, czy nie.

– Dziękuję – powiedziała i po chwili już jej nie było.

Pochyliłam się po raz ostatni, by ochlapać twarz lodowatą wodą, łamiąc obietnicę daną sobie, by móc dotrzymać tego, co obiecałam jej. Może nie dotrwam do uderzenia asteroidy, ale mogłabym wytrzymać jeszcze tylko jeden dzień, nieprawdaż? Dla niej. Dla mojej rodziny. Jeszcze jeden. Jeden jedyny.

Wstałam i odwróciłam się w stronę kampusu. Zaśmiałam się dziko, wściekle, bo tego ranka naprawdę myślałam, że to już koniec.

Zamiast tego pobiegłam, zalewając się łzami. Znowu wszystko zaczynało się od początku.

Wepchnęłam telefon z powrotem do kieszeni i przebiegłam przez cmentarz Conway, a moje kolano, które uszkodziłam podczas ostatniego meczu piłki nożnej, przy każdym kroku przeszywał przerażający ból. W miarę jak zbliżałam się do środkowego dziedzińca, coraz głośniej słyszałam system alarmowy. Wszędzie kłębili się studenci, którzy obejmowali przyjaciół i krążyli w grupach wpatrzeni w ekrany telefonów komórkowych, wykrzykując imiona ludzi, których kochali. Wiedziałam, że nikt z nich mnie nie zawoła. Przez wszystkie miesiące spędzone na uczelni z nikim się nie zaprzyjaźniłam; nie miałam nikogo bliskiego ani w drużynie, ani poza nią. Nie chciałam, żeby ktokolwiek naprawdę mnie poznał. Zresztą, nikt nawet nie próbował.

Drzwi Granit Hall – jednego z budynków kampusu, białego z ciemnofioletowymi okiennicami – były otwarte. Podążałam za falą ludzkich ciał wpływającą do środka. Studenci stłoczyli się w pierwszej sali, aby wpatrywać się w obraz wyświetlany na białej tablicy. Kolejne paski z wiadomościami opatrzone logotypami CNN przewijały się u góry i u dołu ekranu. Prowadzący przekrzykiwali się nawzajem, ale nie słyszałam poszczególnych zdań, tylko pojedyncze słowa, ponieważ moje oczy próbowały się przyzwyczaić do rozpędzonych pikseli.

Potem prezenter CNN, starszy mężczyzna ze zmarszczonymi brwiami i szeroko otwartymi oczami, powiedział: „…więcej energii niż którakolwiek bomba atomowa na Ziemi, a porusza się z prędkością pięćdziesiąt razy większą niż dźwięk…”. Ścisnęło mnie w gardle, gdy próbowałam nadążyć za przesuwającym się tekstem.

Haker ujawnia, że w kierunku Ziemi zmierza asteroida…

Wykryta przez Mission Deep Impact…

„Trzynaście kilometrów szerokości – powiedział prezenter. – Rany”.

Podniósł palec, aby słuchacze uzbroili się w cierpliwość, podczas gdy sam rozmawiał z producentem poza ekranem, po czym zaczął mówić głosem donośniejszym i dziwniejszym niż wcześniej:

„Oto może być odpowiedź na naszą pychę. To jest pokuta za sto pięćdziesiąt milionów lat życia w azylu. To być może koniec naszej planety, przynajmniej takiej, jaką znamy. Usłyszeliście o tym od nas, po raz pierwszy, na CNN”.

Pokój wirował wokół mnie, a twarze studentów wyglądały, jakby zostały zniekształcone przez lustra w wesołym miasteczku. Wszystko wibrowało od ich przerażenia. Więc to działo się naprawdę. Cass miała rację. Asteroida leciała prosto na nas. W dniu, w którym chciałam umrzeć. Jasna cholera. Zaczęłam się głośno śmiać, salwy śmiechu tak mocno wstrząsały moim ciałem, że musiałam oprzeć ręce na kolanach, aż w końcu ktoś uderzył mnie w ramię.

Odwróciłam się i zobaczyłam moją współlokatorkę i koleżankę z drużyny, Aishę Shagari, wpatrującą się we mnie. Była szósta rano i świat się właśnie kończył, ale ona, w nowych zimowych butach, wciąż nieskazitelnie białym płaszczu i pasującej do niego chustce na głowie, wyglądała na całkowicie przygotowaną na ten dzień. Do piersi przyciskała złoty medalion.

– Nie ma się z czego śmiać, Avery – powiedziała ze łzami w oczach. – Jak możesz…

– Przepraszam – powiedziałam. – Mnie to również nie bawi, ani trochę. Ja tylko jestem…

– Zdezorientowana? – rzucił ktoś stojący w pobliżu.

– Tak. Jestem zupełnie zdezorientowana – powiedziałam, po czym miałam ochotę się rozpłakać. Szlochać… ponieważ świat się kończył i wszyscy, których kochałam, mogli umrzeć, nie tylko ja.

Musiałam wrócić do domu. Musiałam być tam dla mojej rodziny i dla Cass. Rzeka będzie na mnie czekała.

Gdybyśmy jednak przeżyli.

Aisha odeszła, a ja pobiegłam za nią.

– Przepraszam – powtórzyłam.

– Nie przepraszaj – powiedziała. – Po prostu się obudź. Gdzieś ty była przez cały poranek? Musimy się stąd wydostać. Muszę wracać do domu. – Kolejny powiew wiatru otulił nasze twarze. – Muszę znaleźć paszport i wrócić do Nigerii – powiedziała łamiącym się głosem. – Skorzystałam z karty debetowej swojej matki i zarezerwowałam miejsce w samolocie, który odlatuje z lotniska Logana za siedem godzin. Zorganizujesz jakiś transport do Bostonu? Proszę?

– Oczywiście – odpowiedziałam, a ta niewielka misja ponownie osadziła mnie w moim własnym ciele.

W ten właśnie sposób zamierzałam jakoś przez to przejść i dotrzeć do Cass: krok po kroku, niezdarnie stawiając jedną nogę za drugą. Pobiegłam na parking, aby sprawdzić, kogo uda mi się znaleźć, i zobaczyłam, że połowa miejsc jest już pusta. Większość samochodów, które jeszcze stały, była zasypana śniegiem. Moi koledzy z uczelni próbowali oczyścić opony łopatami, plastikowymi kubeczkami, tacami z jadalni i gołymi rękami. Wielu z nich w śniegu na przedniej szybie wypisało miejsca, do których będą jechać: Boston, Filadelfia, Portland, Montreal.

– Masz jeszcze jedno wolne miejsce? – zapytałam Billy’ego Cartera, jednego z facetów stojących przed samochodem, który miał jechać do Bostonu. Był redaktorem sportowym w „The Eaton Moose Tracks” i przeprowadzał ze mną wywiady podczas sezonu piłkarskiego. Rozłupał lód rogiem łopaty i chrząknął. Towarzyszyło mu dwóch kolesi, którzy pomagali zdjąć tylne opony i puszczali rap z wnętrza subaru.

Uświadomiłam sobie, że prosiłam o miejsce dla Aishy, nie dla siebie. A przecież Cass mnie potrzebowała, a ja desperacko pragnęłam jeszcze raz ją zobaczyć. Jeśli pojechalibyśmy drogą I-93, moje rodzinne miasto Kilkenny byłoby po drodze do Bostonu. Mogłabym poprosić Billy’ego, żeby wyrzucił mnie przy naszym zjeździe, a ktoś z mojej rodziny mógłby mnie stamtąd zabrać. A potem spotkałabym się tam z Cass. Byłybyśmy razem w domu. Mogłabym się pożegnać. Byłam tak zmęczona, że oczy zaszły mi łzami.

– Przepraszam, Avery – powiedział Billy. – Mam komplet.

Obok innego samochodu jadącego do Bostonu stała miotaczka drużyny softballowej, Meredith Wyn, z którą potajemnie spotykałam się przez całą jesień.

– Możemy cię wcisnąć, ruda, ale zaraz jedziemy. Ruszamy, jak tylko samochód będzie gotowy.

Pochyliła się, żeby mnie pocałować na pożegnanie, czego nigdy wcześniej publicznie nie robiła, a ja z jakiegoś powodu jej na to pozwoliłam, mimo że nie czułam twarzy ani kończyn.

Wszyscy chcieli się wynieść z Conway. Pobiegłam do naszego pokoju, żeby znaleźć Aishę. Siedziała na swoim plastikowym materacu i wpatrywała się w podłogę; wyglądała na kompletnie zrezygnowaną, co było do niej zupełnie niepodobne.

– Meredith ma miejsce – powiedziałam, próbując złapać oddech, i czekałam, aż odetchnie z ulgą.

Zamiast tego spojrzała na mnie i wypaliła:

– Powinnaś iść – powiedziała. – Nigdzie nie mogę znaleźć paszportu.

– O nie. Znajdziemy go! Nie martw się, dotrzesz na miejsce! Zobaczysz. – Gdy tylko wypowiedziałam te słowa, zdałam sobie sprawę, że ona może nie wrócić do domu, a na samą myśl o tym poczułam ucisk w żołądku. Czy samoloty w ogóle nadal latają, ludzie pracują jak gdyby nigdy nic? Czy lotniska są otwarte? Czy zdoła dostać się do Bostonu? – Nie myśl już o tym, na zewnątrz jest kilka samochodów, które zaraz odjadą, i poza tym nie sądzę, żeby twój paszport był największym problemem.

– Potrzebuję paszportu – wyszeptała. – Nie rozumiem tego. Nigdy niczego nie gubię.

Uspokajając ją, pochyliłam się i przeszukałam jej pogrążone w chaosie rzeczy. Nie miałam zielonego pojęcia, jak wygląda nigeryjski paszport, ale pomyślałam, że go poznam, jeśli zobaczę. Kiedy w końcu spojrzałam na telefon, dostrzegłam, że minęło piętnaście minut. Meredith najpewniej odjechała, ale byłam zdeterminowana, żeby pomóc Aishy. Potrzebowałam czegoś, na czym mogłabym się skupić, czegoś, co zajmie moje ręce.

– Biegnij na parking – powiedziałam. – Zobacz, czy ktoś na nas jeszcze zaczeka, dobrze?

Skinęła głową, a plastikowy materac uniósł się, gdy wstała. Kiedy jej nie było, nadal gorączkowo przeszukiwałam rozrzucone rzeczy, zatrzymując się tylko na chwilę, gdy natknęłam się na jakieś rodzinne zdjęcie czy list od babci.

Mieszkałyśmy razem od miesięcy, ale nigdy nie miałam poczucia, że ją znam. Za każdym razem, gdy myślałam, że nadajemy na tych samych falach, porozumiewawcze spojrzenie na sali gimnastycznej, jakieś sytuacyjne żarty, których częścią się poczułam, szybko przeradzały się w krępującą ciszę i nigdy nie potrafiłam stwierdzić, która z nas jest temu winna.

Na biurku miałam zdjęcie swojej rodziny. Opowiedziałam jej o wszystkich: rodzicach, bracie Peterze, jego żonie Georgii, ich synu Teddym. Miałam też zdjęcie mamy i jej młodszej siostry, Devin – mojego sobowtóra, którego nigdy nie spotkałam. Z powodu jej samobójstwa moi rodzice przeprowadzili się z Kilkenny w Irlandii do Kilkenny w New Hampshire, kiedy miałam zaledwie sześć miesięcy. Chcieli znaleźć się jak najdalej od Morza Irlandzkiego, ale zabrakło im wyobraźni, żeby osiedlić się w miejscowości o innej nazwie.

Mama nie miała pojęcia, że ukradłam wyblakłe zdjęcie, na którym ona i Devin, jako nastolatki, stoją na polu roześmiane, pozornie szczęśliwe. Uznałaby, że to chore, nie spodobałby się jej sposób, w jaki mówiłam o cioci Devin; jakbym ją znała. Jakby kiedykolwiek była częścią mojego życia i jakbym cierpiała z powodu jej straty. Ale uwielbiałam to zdjęcie – Devin uśmiechała się szeroko, mimo że była rozpaczliwie smutna. A może w tym momencie była naprawdę szczęśliwa. Taka wersja tej historii też mi się podobała.

Ponieważ każdy, kto wszedł do naszego pokoju, komentował, jak bardzo jesteśmy do siebie podobne, Aisha musiała dziesiątki razy słyszeć, jak rozmawiam o tym zdjęciu. Jednak dopiero w grudniu, kiedy pewnej nocy kładłyśmy się spać, powiedziała mi, że miała starszą siostrę.

– Straciliśmy ją – powiedziała.

– Tak mi przykro. – Usiadłam na łóżku, na wypadek gdyby chciała o tym porozmawiać. – Nie żebyś musiała, ale dlaczego nie powiedziałaś mi o niej wcześniej?

Popatrzyła na mnie tak, jakbym była małym dzieckiem.

– Znam cię niecały rok, a ty myślisz, że zdradziłabym ci swoje sekrety?

Poczułam się nieswojo, myśląc, że sama niepotrzebnie zdradzałam rodzinne tajemnice – zwłaszcza historię cioci Devin – mówiłam o nich zbyt często i zdecydowanie za szybko.

– Masz rację – powiedziałam. – Jak już mówiłam, nie jesteś mi nic winna. Po prostu myślałam…

– Za dużo myślisz. – Po tych słowach Aisha przekręciła się na bok i poszła spać.

Teraz klęczałam na brudnym dywanie na naszej podłodze, uważając, by nie dotknąć jej maty modlitewnej w skomplikowane, kolorowe wzory. Kontynuowałam przekopywanie się przez jej rzeczy, jakby były sianem, a jej paszport igłą. W pewnym momencie znalazłam zdjęcie Aishy z siostrą, której imienia nadal nie znałam. Wyglądało na to, że była dużo starsza. Aisha była dzieckiem, siedziała jej na kolanach i swobodnie się uśmiechała. Miała na sobie ten sam medalion, który nosiła każdego dnia; ten, który zdejmowała tylko na mecze i treningi. Na zdjęciu jej siostra miała powieki pomalowane niebieskim cieniem i czerwoną pomadkę na ustach. Na chwilę stałam się nią i poczułam wszechogarniającą tęsknotę. Była tak bardzo, bardzo daleko od domu.

Jak na zawołanie mój telefon gwałtownie zabrzęczał i na ekranie wyświetliły się SMS-y od mojej rodziny.

Tata Byrne: Avery, czy chcesz, żebyśmy po ciebie przyjechali?

Peter Lasky: Ave, wszystko w porządku?

Mama Byrne: Zadzwoń do nas ASAP.

Byli już na nogach i o wszystkim wiedzieli – o asteroidzie, o dziewięciu dniach i… o tym, co może się wydarzyć później. Zatrzymałam palec na naszym grupowym czacie i próbowałam wymyślić coś, cokolwiek, co mogłoby ich pocieszyć. Zanim wpadło mi do głowy choćby jedno słowo, na ekranie pojawił się numer i zdjęcie mamy. Nie chciałam odbierać; nie chciałam słyszeć smutku w jej głosie, ale wiedziałam, że jeśli tego nie zrobię, będzie się zamartwiać. Kliknęłam zieloną słuchawkę.

– Cześć, mamo!

– Avery, gdzie jesteś?

Była przerażona. Dlatego od wielu dni nie odbierałam od niej telefonów: jej głos zawsze by mnie przekonał do podjęcia jeszcze jednej próby, by żyć. A ja naprawdę tego nie chciałam.

– Jestem w akademiku.

– Widziałaś wiadomości? Ludzie wszczynają zamieszki, panikują. I, Avery, ta asteroida! Ledwo się trzymam. Jesteś bezpieczna? Powiedz, że jesteś bezpieczna.

Chciało mi się śmiać i płakać jednocześnie.

– Tak – powiedziałam. – Jestem bezpieczna.

– Chcesz, żeby ktoś po ciebie przyjechał?

– Nie, znalazłam już transport – skłamałam. Nie chciałam, żeby martwiła się o mnie bardziej niż to konieczne. Zawsze nadmiernie się o mnie martwiła.

– Dobrze. Proszę, Avery, wracaj jak najszybciej do domu i informuj mnie na bieżąco.

– OK – odparłam. – Kocham cię.

Kiedy Aisha wróciła do pokoju, na jej skroniach połyskiwały kropelki potu.

– Mina Patel – powiedziała. – Wyjazd za dziesięć minut.

Spędziłyśmy ten czas na przedzieraniu się przez stosy rzeczy. Paszportu nadal nie było.

– Aisha, przepraszam, ale myślę, że powinnyśmy…

– Wiem – powiedziała zirytowana. – Wszystko wiem. OK. Chodźmy już.

Chwyciła małą torbę, którą spakowała, i udałyśmy się na miejsce spotkania, ale Miny nie było.

– Miałaś rację – powiedziała, gdy stałyśmy jak posągi na środku pustego parkingu. – Powinnam była pojechać wcześniej, kiedy były tu jeszcze jakieś samochody.

– Będzie dobrze. Dojedziesz do Bostonu, wsiądziesz do samolotu i wydostaniesz się stąd. Wrócisz do domu. – Tak naprawdę zaczęłam w to wątpić, ale to była jedyna rzecz, która mi przyszła do głowy w odpowiedzi.

– Dlaczego mi pomagasz?

Zadała mi pytanie, na które nie mogłam szczerze odpowiedzieć. Aisha, jesteś moją kotwicą. Aisha, nie wiem, jak mam dalej żyć, ale muszę jechać do Kilkenny, żeby ostatni raz zobaczyć Cass i żeby być ze swoją rodziną. Pociągnij mnie za sobą.

– Próbuję się czymś zająć – powiedziałam.

Nieopodal przejeżdżała furgonetka, jedna z tych wielkich, przerażających białych furgonetek z przyciemnianymi szybami, które przewożą więźniów. Albo materiały malarskie. Lub wykorzystywanych jako punkty obserwacyjne podczas napadu. Do tylnej szyby przyczepiona była kartka z nabazgranym słowem „Boston”. Aisha i ja zaczęłyśmy za nią biec.

– POCZEKAJ! – krzyknęłyśmy, a furgonetka zwolniła.

– Masz jeszcze miejsce? – wydyszała Aisha, opierając się o furgonetkę. Za kierownicą siedziała dozorczyni Eaton, Melanie, którą znałam z naszego akademika.

– Tak – powiedziała – ale wsiadajcie szybko.

Aisha bez chwili wahania odsunęła ciężkie drzwi i podniosła nogę, żeby wsiąść.

Mój telefon zawibrował. To była Cass.

– Przepraszam – powiedziałam do wszystkich w furgonetce. – Czy możecie jeszcze chwilę się wstrzymać? – Nie czekając na ich reakcję, dotknęłam ekranu, aby odebrać połączenie.

– Avery – odezwała się Cass głosem, którego nigdy wcześniej u niej nie słyszałam: metalicznym i przerażonym. – Jestem w autobusie do Bostonu, ale nie sądzę, żebym mogła się stamtąd dostać do New Hampshire. Powiedzieli, że nie będzie już żadnych autobusów z Bostonu. Nie wiem, co robić.

– Co ty mówisz?

– Spróbuję znaleźć samochód, ale to może chwilę potrwać. Nie wiem, zrobię wszystko, co w mojej mocy. Jakoś do ciebie dotrę, obiecuję.

Miałam niewiele opcji do rozważenia: mogłam trzymać się pierwotnego planu i pozwolić Melanie podrzucić mnie do Kilkenny. Ale mogłam również zaryzykować, że nie wrócę do Kilkenny, i pojechać z Aishą do Bostonu, spotkać się z Cass i wspólnie zastanowić się, co robić dalej. Podjęcie decyzji nie było trudne. Sprawa była dla mnie dość oczywista.

– Kiedy dotrzesz na South Station, zostań tam – powiedziałam. – Już jadę.

Aisha podała mi rękę i przesunęła kolana na bok.

– Nie waż się – powiedziała Cass. – Mówią, że w Bostonie panuje koszmarny chaos.

Wrócę do domu, ale najpierw ominę Kilkenny. Pojadę do Cass. Wszystko będzie dobrze. Musi być. Pozwoliłam Aishy wciągnąć się do środka.

– Już jadę – powiedziałam i się rozłączyłam. Schowałam telefon do kieszeni i drzwi furgonetki się zamknęły.

Powiedziałam do Aishy:

– Cass jedzie do Bostonu.

– Więc ty też – skwitowała.

Jej słowa nie zabrzmiały jak pytanie.

*Cincuentañera (hiszp.) –kobieta, mężczyzna koło pięćdziesiątki (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

czternaście i sześć latdo uderzenia

Kiedy dorastaliśmy, mój brat Peter i ja byliśmy grzeczni, głównie dlatego, że nasi rodzice zaszczepili w nas bojaźń bożą. Nigdy się nie kłóciliśmy, rzadko dostawaliśmy kary, a kiedy szliśmy na mszę, klęczeliśmy w ławkach i pilnie słuchaliśmy (w przeciwieństwie do hałaśliwych młodych pogan, odsyłanych do dziecięcego pokoju). Mimo to, gdy pewnego dnia – Peter miał wtedy osiem lat, a ja pięć – odkryliśmy pod łóżkiem rodziców podarte pudełko po butach, wyciągnęliśmy je, chociaż oboje wiedzieliśmy, że nie powinniśmy. W środku znaleźliśmy fotografie, koperty, odcinki biletów i wycinki z gazet. Na każdym zdjęciu była ta sama kobieta: rude włosy, niebieskie oczy. Tak jak ja.

– To ciotka Devin – wyszeptał Peter, a mnie przeszedł zimny dreszcz. Wiedziałam, że była siostrą mamy i że zmarła, ale moi rodzice rozmawiali o niej ściszonymi głosami tylko między sobą, nigdy z nami. Peter wziął do ręki artykuł wydarty z gazety i zaczął go czytać.

– Drugiego lutego. Avery, to twoje urodziny! „Policja uważa, że Devin Walsh wpadła do morza gdzieś między Seapoint a West Pier w południowym Dublinie”.

– Co to znaczy „wpadła do morza”? – zapytałam tak cicho, jak to tylko możliwe.

– Chyba to samo, co weszła.

– Czy to dlatego mama płakała w moje urodziny?

Całe moje przyjęcie na miejscowym lodowisku przepłakała w łazience. To było straszne.

– Pewnie tak.

– Dlaczego ciocia Devin to zrobiła?

– Nie wiem. – Potrząsnął głową i ostrożnie odłożył pudełko. – Chyba nie powinniśmy tego czytać.

Peter nie wiedział, że wróciłam tam później i ukradłam jedno ze zdjęć, to, które postawiłam w swoim pokoju w Eaton – były na nim Devin i mama. I chociaż nie do końca to rozumiałam, nie mogłam przestać myśleć o tym, co zrobiła Devin.

Tamtej jesieni wspięłam się na płot z siatki i w ubraniach wskoczyłam do głębokiej wody basenu naszych sąsiadów. Nie wiem, czego dokładnie się spodziewałam – może że odnajdę ciocię Devin, sprowadzę ją z powrotem i sprawię, że mama przestanie płakać? A może po prostu chciałam wiedzieć, jakie to uczucie?

W lodowatej wodzie palący ból przeszył każdy mój mięsień, a ja zaczęłam machać rękami, jak mi się wydawało, płynąc w górę. Nie wiem, czy znalazłabym drogę na powierzchnię, gdyby pani Davidson nie siedziała na werandzie i nie usłyszała plusku. Uratowała mnie, używając basenowego zbieraka, a ja trzęsłam się jak osika, jednocześnie płonąc ze wstydu, kiedy owijała mnie ręcznikiem przy kuchennym stole. Zadzwoniła do mamy, która przyjechała w ciągu kilku minut, rozhisteryzowana.

– Dlaczego to zrobiłaś, Avery? – zapytała mnie w drodze do domu. – Nawet nie umiesz pływać. Co jest z tobą nie tak?

– Nie wiem – powiedziałam i się rozpłakałam. – Ciocia Devin też tak zrobiła.

– Skąd o tym wiesz? – Zatrzymała się i spojrzała na mnie, a jej długie brązowe włosy powiewały na październikowym wietrze. Nic nie powiedziałam, bojąc się, że Peter będzie miał kłopoty. Kolejne słowa wypowiedziała bez tchu: – Próbowałaś się zabić?

Ciocia Devin się zabiła? – pomyślałam. Ludzie sami się zabijają? Byłam tak zaskoczona, że odebrało mi mowę.

– Pójdziesz do piekła, jeśli się zabijesz, Avery. – Wyglądała na przestraszoną. Czy tam trafiła ciocia Devin? Do piekła? Czy to dlatego moi rodzice o niej nie rozmawiali? – Chcesz iść do piekła?

Pokręciłam głową. Oczywiście, że nie. Chciałam być ze wszystkimi, kiedy skończy się moje ziemskie życie, a nie zostać sama, bez rodziców i Petera. Później leżałam w łóżku i płakałam, myśląc o tym, czy przypadkowo nie skazałam się na potępienie. Czy dla mnie było już za późno? Modliłam się żarliwiej niż kiedykolwiek: nie chciałam tego, Boże, nie wiedziałam, proszę, wybacz mi. Co ja zrobiłam?

Po incydencie w basenie rodzice próbowali trzymać mnie z dala od wody. Kiedy Cass zaprosiła mnie do swojego domku na plaży w Hampton, latem po szóstej klasie, moi rodzice się nie zgodzili. Powiedzieli, że to niebezpieczne, że za bardzo się martwią. Nie chciałam, żeby się martwili, ale gdzieś w środku zastanawiałam się, czy to też dlatego, że Cass była lesbijką. Odkąd ją poznałam, była w domu tematem tabu i za każdym razem, gdy jej imię padało w towarzystwie moich rodziców, po prostu się uśmiechali, zaciskając usta, i możliwie szybko zmieniali temat. W następnym roku jednak w końcu ustąpili, kiedy zasugerowałam, żeby Peter też pojechał.

Latem w domku na plaży Cass promieniała złotem. Jej czarne włosy błyszczały od słońca, brązowa skóra była rozgrzana oceaniczną opalenizną, a ona uśmiechała się bez skrępowania. Uczęszczałyśmy do różnych szkół podstawowych, więc nie znałam jej, kiedy jej rodzina własnymi siłami stawiała domek z bali z jedną sypialnią. Był niewielki, ale jego okna wychodziły na ocean, co zdaniem Cass pozytywnie wpływało na jej Księżyc w znaku Ryb. W słoneczne miesiące za dnia rodzina Joshi-Aguilars żeglowała i pływała w lodowatych wodach Atlantyku, a nocami słuchała starych płyt i raczyła się bezalkoholową (no, może nie do końca bezalkoholową) sangrią.

Podczas naszego pierwszego rejsu żaglówką Peter przez cały czas obiema rękami trzymał się za kamizelkę ratunkową. Cieszyłam się, że moja zakrywała większość tułowia. Pamiętam, że nigdy nie czułam się tak żałośnie skrępowana swoim ciałem, ale nie byłam w tym sama. Peter, choć starszy, nadal był niski, nieśmiały i tak zawstydzony nowymi kręconymi włoskami pojawiającymi się na jego ciele, że nie zdejmował z siebie koszulki. Ja byłam ruda, ale moje pierwsze włoski na nogach okazały się blond, więc czułam wstyd dopiero, gdy światło padło na nie pod właściwym kątem. Cass miała na nogach cienki czarny meszek, ale zachowywała się tak, jakby czuła się piękna, więc jej wierzyliśmy. Kiedy wyłoniła się z fal, kropelki wody przylgnęły do jej goleni i szortów.

– Wyglądają niczym kropelki rosy o brzasku – powiedziała, dotykając palcem jednego z koralików. Nie myliła się.

Cass sprawiała wrażenie osoby, która doskonale się czuje w swoim ciele, miała nad nim całkowitą kontrolę – była sterniczką trzymającą w garści cały niewielki statek, panowała nad wszystkimi jego odcieniami brązu i włóknem szklanym kadłuba. Uwielbiałam patrzeć, jak jej gładkie dłonie przesuwają się po linach niczym palce harfistki po strunach. Uwielbiałam, kiedy ciało muskały podmuchy wiatru i promienie gorącego słońca, podczas gdy moja przyjaciółka wyprowadzała nas na nieznane wody. Nauczyła nas, jak sterować podczas wiatru i jak lawirować pomiędzy innymi łodziami, ale Petera i mnie ogarniało przerażenie, ilekroć pozostawiała nas samych na placu boju.

– Łapiecie już, o co chodzi? – zapytała po tym, jak przez godzinę zmuszała nas do podążania za swoimi poleceniami.

– Nie – odpowiedzieliśmy jednocześnie.

Cass uśmiechnęła się złośliwie. Odpięła kamizelkę ratunkową i upuściła ją na pokład.

– Myślę, że tak – krzyknęła i skoczyła do wody.

Peter i ja spojrzeliśmy na siebie z przerażeniem. Kilka metrów dalej były inne łodzie.

– Natychmiast tu wracaj! – zawołaliśmy do niej. – Zaraz w kogoś walniemy!

Wynurzyła się z wody może z metr od nas i odrzuciła głowę do tyłu, głośno się śmiejąc.

– Nie pozwolę wam w nic uderzyć! – zapewniła, instruując nas, jak wykonywać poszczególne ruchy. Dopiero, gdy opanowaliśmy łódź, podpłynęła do jej krawędzi, wspięła się na górę i weszła na burtę.

– Jesteś niepoważna! – powiedział Peter, a jego brązowe, pełne soli włosy wpadały mu do oczu.

– Może – odparła Cass – ale właśnie żeglowaliście.

– Mogłaś się utopić! – zawołałam. Serce waliło mi jak oszalałe; naprawdę się o nią bałam.

Wzruszyła ramionami, podnosząc je na wysokość uszu.

– I mogłam się zaprzyjaźnić z jakimś delfinem, ale żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła.

Rzuciłam w nią jej kamizelką ratunkową. Odbiła ją i w odpowiedzi wyciągnęła rękę, by mnie przytulić. Jej przemoczony sportowy stanik i szorty zmoczyły również mnie. Krzyknęłam, a Peter przewrócił oczami.

– Może chcecie zostać same? – zapytał.

Cała się zaczerwieniłam i zaczęłam się zastanawiać, dlaczego w ogóle to powiedział. Czy zbyt długo się przytulałyśmy? Czy teraz, kiedy jesteśmy starsze, taka bliskość jest niestosowna? Czy ktokolwiek mógłby pomyśleć, że też jestem lesbijką, tylko dlatego, że się z nią przyjaźnię? Czy mój brat tak myślał? Czy dostrzegł coś na mojej twarzy, kiedy mnie dotykała? Czy ona coś spostrzegła? Cass uwolniła mnie z uścisku i odwróciła się, by przytulić Petera, a ja odetchnęłam.

– Jesteś okropna! – wrzasnął.

– W siedemdziesięciu procentach składamy się z wody! – odparła Cass. – Składasz się z oceanu.

– Składam się z siebie – powiedział – i jako taki nie chcę być mokry.

– Za późno – orzekłam, a on po raz pierwszy w naszym krótkim życiu pokazał mi środkowy palec.

– Peter! – krzyknęłyśmy podekscytowane, a on pokazał go kolejny raz i wówczas Cass znów go przytuliła.

Zacumowaliśmy łódź, spłukaliśmy piasek i morską wodę ze stóp i wróciliśmy do domu jej rodziców. Leżeli na macie na podłodze otoczeni materiałami budowlanymi, klejem w pistolecie i zdjęciami wyrwanymi z „National Geographic”. Z oldschoolowego boomboxa dobiegała muzyka klasyczna.

– Cześć, mija** – powiedział pan Aguilar.

– Cześć, Avery, cześć, Peter – dodała pani Joshi. – Chcecie się przyłączyć?

– Robię pejzaż oceaniczny – oznajmił pan Aguilar, podnosząc swoje błękitne dzieło.

Pani Joshi przewróciła oczami.

– On myśli, że nazywa się Hannah Höch – powiedziała.

Chociaż nie miałam zielonego pojęcia, kto to taki, spojrzałam na nią ze zrozumieniem.

Rodzice Cass byli imigrantami w pierwszym pokoleniu, tak jak ja (chociaż właściwie urodziłam się w Irlandii, ale zupełnie jej nie pamiętałam i nigdy tam nie wróciłam). Byli dużo starsi od moich; poznali się w szkole medycznej i przez kilka dekad byli chirurgami dziecięcymi, aż zarobili wystarczająco dużo pieniędzy, aby przejść na emeryturę w wieku pięćdziesięciu lat i żyć oszczędnie, ale wygodnie. Zajmowali się między innymi budową chat z bali i żeglarstwem – obserwowali ptaki, rozgrywali partie szachowe, warzyli cydr. Gdy tylko Cass podrosła, pozwolili jej pomieszkiwać u mnie, a sami podróżowali z plecakami po różnych kontynentach, wyposażeni w puste notatniki, które wypełniali własnymi obserwacjami. Później wymieniali się nimi, czytali, a następnie uroczyście je palili.

– Jestem beznadziejny w sztuce i rzemiośle – powiedział Peter, ostrożnie pochylając się, żeby przejrzeć numer „Smithsonian”. – Ale lubię podłubać.

– Zrobię kolaż – poinformowałam. – Muszę tylko pozbyć się tych słonych strąków.

– Chodź ze mną – powiedziała Cass.

Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do małej łazienki w rogu. Podeszłyśmy do umywalki z różowej porcelany, ozdobionej niezbyt urodziwymi muszelkami, a ona stanęła nade mną na stołku. Spryskała mi włosy mgiełką, która pachniała oceanem, a potem delikatnie przeczesała je szczotką. Poczułam jej oddech na uszach, kiedy odkładała szczotkę z powrotem na zlew. Potem przejechała palcami po moich włosach, wygładzając je, a ja poczułam mrowienie na skórze.

– Lepiej? – zapytała.

– Znacznie lepiej – powiedziałam, uśmiechając się do jej odbicia w lustrze. – Mianuję cię moją rozplątywaczką.

Odkąd się poznałyśmy w szóstej klasie, wkurzała się na mnie za każdym razem, gdy wyciągałam z kieszeni poplątane i zwinięte słuchawki.

– Avery, Avery, Avery – mówiła, przesadnie wzdychając i wymownie przewracając oczami.

Brała białe sznurki i rozdzielała je, prostowała, po czym wkładała mi z powrotem do rąk, kręcąc głową. W kolejnych latach robiła to już automatycznie, bez słowa i zbędnych docinków. Robiła dla mnie różne rzeczy bez zastanowienia. Poprawiała moją rakietę do lacrosse, rozplątywała naszyjniki, zapinała suwaki w sukience, zakładała i zdejmowała klucze z breloczków, pomagała mi i Peterowi z lampkami choinkowymi, układała alfabetycznie moje książki na regale.

– Twoją rozplątywaczką? Nie wiem, co to znaczy – odpowiedziała, ale nadal trzymała palce na skórze mojej głowy.

– Ja też nie – przyznałam.

Wyobraziłam sobie, jak obejmuje mnie od tyłu i zastyga w bezruchu. Już prawie czułam na sobie jej ramiona, ale wiedziałam, że to się nie wydarzy… nie może się wydarzyć. Nie powinno się wydarzyć. Patrzyłyśmy na siebie w lustrze i rzucałyśmy sobie nawzajem wyzwanie, żeby odejść, ale żadna z nas tego nie zrobiła. Cały czas przesuwała dłońmi po moich włosach. Moje ręce coraz mocniej zaciskały się na krawędzi umywalki. A potem rozległo się pukanie do drzwi i aż podskoczyłam.

– Muszę wejść – powiedział Peter.

– W porządku – odrzekła Cass. Odgarnęła mi włosy za uszy, a następnie zeszła ze stołka. Była trochę zdyszana, jakby przyłapał ją na robieniu czegoś, czego nie powinna.

W porządku.

Przez resztę popołudnia siedzieliśmy ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i robiliśmy kolaże z jej rodzicami.

– Dla ciebie – powiedziała, kiedy skończyła, i podała mi swoją kartkę z czerwonymi zawijasami, z których na środku powstał napis AVERY.

Zachowałam na pamiątkę nasze kolaże i Petera też. Zabrałam je do domu i wkleiłam do zielonego albumu, który kupiłam w centrum handlowym. Co noc trzymałam go przy łóżku.

Nawet kiedy rwaliśmy czasopisma na postrzępione kawałki, prace Cass były bardzo ciekawe – zszywała twarze, kwiaty, dłonie i skrawki drobnych gazetowych wydruków. Łączyła ze sobą półki z książkami, kobiety o stoickim wyrazie twarzy i niebo zasnute płomieniami. Jej kolaże przypominały poezję, moje zaś wyglądały jak zrobione przez dziecko i były obiektywnie nudne, ale i tak uwielbiałam je robić. Umieszczałam żyrafy w kosmosie, linie drzew za drapaczami chmur. Sklejając ze sobą skrawki papieru, czułam się, jakbym tworzyła zupełnie nowy świat. Jakbym coś chroniła od zapomnienia. Jakbyśmy ratowały wszystko, co piękne, lśniące i dziwne.

Po tym, jak Peter i ja przeżyliśmy ten pierwszy dzień w Hampton, rodzice pozwalali mi tam jeździć samej, czasami na całe weekendy. Cass nauczyła mnie pływać, wyciągając mnie na niebieskoszare wody. Pokazała mi, jak się unosić na powierzchni i jak stąpać po dnie, prowadziła do miejsc, w których mogłam pewnie stanąć. Pod koniec lata umiałam już na tyle dobrze pływać, by zanurkować za nią w oceanie, kiedy zostawiała żaglówkę na kotwicy. Zanurzałyśmy się obok siebie, promienie słońca tańczyły na włosach Cass, sól szczypała mnie w oczy, niebo i morze wirowały wokół, to nas od siebie odpychając, to przyciągając coraz bliżej.

Z każdym wyjazdem bałam się coraz mniej, aż w końcu zupełnie przestałam czuć strach. Nie bałam się ani wtedy, gdy pływałam bez kamizelki ratunkowej, ani wtedy, gdy Cass przytulała mnie o chwilę za długo, ani wtedy, gdy zderzyłyśmy się z łodzią pełną pijanych studentów. Nie bałam się nawet pewnego parnego, sierpniowego dnia, kiedy niebo nad nami pociemniało, a na horyzoncie rozbłysły błyskawice.

– Oj – powiedziała, zerwawszy się, by opuścić żagle i skierować nas w bezpieczne miejsce. – Unikaj metalowych elementów, jeśli możesz.

– Ale ty dotykasz metalu!

– Muszę!

Chwyciłam ją za rękę, gdy wiatr wył wokół nas, a ona spojrzała na mnie pytająco.

– Jeśli uderzy cię piorun, to mnie też – krzyknęłam.

– Nie umiem żeglować jedną ręką.

– Spróbuj!

Tak zrobiła, a ja jej pomagałam. Wspólnie to ogarnęłyśmy. Lewą ręką mocowałam liny zabezpieczające, podczas gdy ona pociągnęła rumpel, by sterować prawą, a ja myślałam tylko o jej palcach splecionych z moimi. Powinnam być przerażona – niebo szalejące nad nami, przed nami tafla wściekłej wody – ale nie byłam. Byłam z Cass. A kiedy zakotwiczyłyśmy łódź i pobiegłyśmy do domu w ulewie, jej przerażeni, szalejący z niepokoju rodzice otworzyli nam drzwi i zastali nas na schodach przemoknięte do suchej nitki, śmiejące się do rozpuku.

– Mogłyście zginąć! – wrzasnął pan Aguilar, a ja natychmiast poczułam nagły przypływ wdzięczności za to, że moi rodzice nie wiedzieli, gdzie dopiero co byłyśmy.

– Nie zginęłyśmy, tato – powiedziała Cass. – To było elektryzujące doświadczenie.

Obserwowałyśmy burzę z domu, ściskając w dłoniach kubki gorącej herbaty, tylko my dwie naprzeciwko siebie w wykuszu jej sypialni. Deszcz bębnił o dach, żółte błyskawice rozdzierały niebo, a grzmoty przerywały brzmienie jazzowej płyty, której jej rodzice słuchali w sąsiednim pokoju.

Przyglądałam się Cass, która nie spuszczała wzroku z burzy; jej twarz rozpromieniało zdumienie, a gładkie palce mocno zaciskały się na kubku. Tęskniłam za jej palcami splecionymi z moimi, ale wiedziałam, że nie mogę ich ponownie poszukać. Zagrożenie minęło.

Pomyślałam: mogłabym cię przeprowadzić za rękę przez wszystko. Nawet przez najgroźniejsze niebezpieczeństwo. Nawet przez największe trudności. Zawsze chcę być twoją najlepszą przyjaciółką.

Przez resztę lata. Przez resztę mojego życia.

**Mija (hiszp.) – kochana.

dziewięć dnido uderzenia

Kiedy Aisha i ja opuszczałyśmy Eaton, linia drzew rozciągała się, tworząc jakby biały, rozmyty tunel. Melanie, była dozorczyni, zawsze bohaterka, mogłaby się udać na Marsa, a ja bym się z nią zabrała. Moje oczy i mózg nie mogły skupić się na tyle, by zwrócić uwagę, dokąd jedziemy i w którą stronę rozdzielają się drogi. Na siedzeniu pasażera córka Melanie, Vanessa, kolorowała obrazki w książeczce. Wyglądała na około osiem lub dziewięć lat. Za każdym razem, gdy samochód wpadał w jakiś wybój na drodze, krzyczała:

– Mamo! – A jej ręka wyjeżdżała poza kontur. – Przez ciebie nabazgrałam.

Melanie milczała i my również nic nie mówiliśmy, bo nie wiedzieliśmy, ile dziewczynka wie. Nawet nie wiedzieliśmy, ile sami wiemy; pewne było tylko to, że jedziemy do Bostonu i to jest najlepsze, co możemy zrobić.

Po obu stronach autostrady stały rozbite samochody. Pobocze było pokryte lodem, więc pozostaliśmy na środkowym pasie, a pod kołami furgonetki rozpościerała się niesolona I-93. Za oknami przewijały się drogowskazy na New Hampshire, które machały nam na do widzenia… do widzenia… do widzenia.

Aisha i ja usadowiłyśmy się w środkowym rzędzie furgonetki. Bardzo duży, biały pitbull z krzywymi nogami siedział w trzecim rzędzie i cały czas się pochylał, żeby polizać mnie po uszach. Przez jego język chciałam się wyczołgać z własnej skóry. Pies należał do doktora Basila Talleya – profesora literatury amerykańskiej w Eaton College – który również za nami siedział. Był wysoki, schludnie ubrany, siwobrody i dystyngowany. Przez całą zimę w New Hampshire nosił tweedowe garnitury. Dorastał w Luizjanie i studiował na uniwersytecie w konkurującej z naszą szkołą placówce w Dartmouth. Był bardzo lubiany i szanowany; typ profesora, o jakim marzyłam, zanim poszłam na studia. W zamian obdarzył mnie nienawiścią w czystej postaci i oblał na zajęciach z amerykańskich opowiadań, ponieważ opuściłam zbyt wiele zajęć, z opóźnieniem oddawałam prawie każdą pracę i „nie udzielałam się wystarczająco dużo”. Nie powiedziałam jeszcze rodzicom. Nie planowałam.

„Twoje prace są dobrze skonstruowane – napisał – ale nie mam pojęcia, kim jesteś ani co sobą reprezentujesz. Biorąc pod uwagę twoją inteligencję, przypisuję to czystemu lenistwu i lekceważeniu twojego akademickiego potencjału. Uprawnienia studentów-sportowców nigdy nie przestają mnie zadziwiać”.

Znienawidziłam go, ale przede wszystkim czułam się poniżona. Nigdy wcześniej żaden nauczyciel mnie nie znienawidził. Nigdy nie dostałam nawet czwórki. Był ostatnią osobą, jaką chciałam mieć obok siebie w furgonetce, i zrobiło mi się gorąco z upokorzenia.

Siedząca obok mnie Aisha sprawdziła na telefonie informacje o locie i potarła naszyjnik palcami.

– Nadal piszą, że startuje o czasie – powiedziała napiętym głosem.

Chciałam ją pocieszyć, ale bałam się o nią. Skoro autobusy już nie kursowały, jak twierdziła Cass, dlaczego loty miałyby się odbywać zgodnie z rozkładem?

– Dokąd się pan wybiera, doktorze Talley? – zapytałam, przerywając milczenie.

Popatrzył na mnie tak obojętnie, że zastanowiłam się, czy w ogóle pamięta, że byłam jego najmniej lubianą studentką.

– Chyba pojadę do Luizjany – powiedział. – Myślę, że pojadę najdalej, jak się da.

Widziałam, że Melanie patrzy na nas we wstecznym lusterku, błagając o ciszę dla dobra córki. Sięgnęłam do kieszeni, żeby sprawdzić wiadomości na telefonie, ale go tam nie było. Nie znalazłam go ani na podłodze, ani w drzwiach, ani w zakamarkach siedzeń. Szukałam raz po raz, gorączkowo, ale moje ręce dotykały tylko kawałków skóry, kredek oraz dywanu.

Mojego telefonu nie było. Pot spływał mi po policzku. Nie mogłam oddychać, chciałam zawołać do Melanie, żeby zatrzymała samochód, żebym mogła wysiąść i się wykrzyczeć. Ale musiałam dostać się do Cass, więc zostałam na swoim miejscu i chwyciłam klamkę tak mocno, że zbielały mi knykcie. Starałam się przestać roztrząsać w głowie to, że nie mogę do niej zadzwonić, nie mogę skontaktować się z rodziną. Jednak te natrętne myśli nie odstępowały mnie na krok.

Przejechaliśmy martwego łosia, a auto wydało z siebie koszmarny łoskot. Znowu zaczął padać śnieg. Minęliśmy kobietę, która stała między wyjściami, próbując jedną ręką zatrzymać jakiś samochód, a drugą trzymając dziecko. Rękawy jej bluzy były sztywne od śniegu i lodu. Miała kolczyk w brwi i mały czerwony plecak, który wyglądał na tak pełny, że w każdej chwili mógł pęknąć w szwach. Zwolniliśmy i zapytaliśmy ją, dokąd zmierza.

– Do Kanady – powiedziała. – Jadę do Montrealu.

– Jesteś po złej stronie autostrady, kochanie – powiedziała Melanie. Kobieta zaczęła płakać. – Wsiadaj, podwiozę cię.

Otworzyłam drzwi i pozwoliłam jej i dziecku, które miało szeroko otwarte oczy i zmrożone rzęsy, wcisnąć się obok mnie i Aishy.

– Co jest w Kanadzie? – zapytała ją Aisha.

– Dom.

– Może wolisz pojechać z nami i wylecieć z Bostonu?

– Nie – powiedziała. – Nie słyszałaś o grabieżach w dużych miastach? O zamieszkach? Poza tym myślisz, że wciąż jeszcze latają samoloty? Szczerze wątpię.

Spojrzałyśmy na siebie z Aishą wymownie i właśnie wtedy zrozumiałam, że ona też zaczyna w to wątpić. Miała panikę w oczach.

– Jestem pewna, że tak – powiedziałam, próbując ją pocieszyć, ale ona spojrzała w okno, odwracając ode mnie wzrok. Zawieźliśmy matkę i dziecko na pas prowadzący na północ, gdzie znowu musieliśmy zostawić je na śniegu. Aisha chciała dać kobiecie swój biały płaszcz, ale ta go nie przyjęła. Doktor Talley chciał dać jej swoją Biblię, ale i tego odmówiła.

– Jedź z nami do Bostonu – błagała Melanie. – Dla dziecka. – Ale kobieta nawet na nas nie spojrzała, gdy wysiadała na świat spowity pyłem koloru kości słoniowej.

Kiedy odjechaliśmy, Vanessa nie przestawała pytać:

– Co się stanie z tym dzieckiem?

Doktor Talley powiedział, bardziej do psa niż kogokolwiek innego:

– „Nie czas boleć nad nieszczęściem, gdy już się nie da go cofnąć czy wstrzymać”***.

Melanie przeczesywała palcami włosy Vanessy, a ta zawodziła. W tle znów zaczęła lecieć playlista z piosenkami Billy’ego Joela.

Po trzech godzinach jazdy byłam otumaniona i na granicy obłędu. Im bliżej Bostonu byliśmy, tym większa nadzieja mnie przepełniała. Podróż nie należała do przyjemnych, ale dało się ją znieść. Myślałam o tym, że odnajdę Cass, Aisha wsiądzie do samolotu, a Melanie, Vanessa, doktor Talley i pies znajdą się na właściwych miejscach swojej układanki. Gdyby świat naprawdę miał się skończyć, wszystko byłoby tak, jak powinno być. Wszyscy bylibyśmy z ludźmi, których najbardziej kochamy. W swoich bezpiecznych miejscach, otuleni delikatną ciszą.

Przez moje mięśnie raz po raz przetaczały się fale dreszczy, które przechodziły we wszechogarniające wyczerpanie. Nie spałam od prawie czterdziestu ośmiu godzin i chociaż przez dłuższy czas udawało mi się zachować przytomność, przygryzając język i przykładając dłonie do zimnego okna, w końcu zamknęłam oczy i przestałam walczyć ze snem.

Nie wiem, jak długo mnie nie było. Nie wiem, ile kilometrów przejechaliśmy, zanim się obudziłam, ale na chwilę poczułam spokój, po czym strach ponownie zagnieździł się w moim żołądku. Spojrzałam na drogowskazy i zobaczyłam, że jesteśmy blisko Massachusetts. Odwróciłam się do Aishy i zauważyłam, że coś czyta. Jej ręce drżały.

Czytała list.

Czytała list napisany moim charakterem pisma.

Czytała list, który zostawiłam dla niej na biurku, przeznaczony dla jej oczu tylko wtedy, gdybym spoczęła na dnie rzeki. Wyjawiłam jej, że chcę się zabić. Przeprosiłam za kłopoty, jakie jej tym sprawiłam. Zapewniłam, że w żaden sposób się do tego nie przyczyniła. To nie było niczyją winą i nikt ani nic na świecie nie mogłoby mnie powstrzymać.

No, prawie nic. Sięgnęłam po papier, a ona wyrwała go z moich rąk.

– Aisha, proszę – powiedziałam. – To należy do mnie.

Patrzyła na mnie z mieszaniną zmartwienia, bólu i niedowierzania na twarzy.

– Jest do mnie – wyszeptała. – Widnieje na nim moje imię.

Potrząsnęłam głową. Chciałam odzyskać list. Miałam ochotę go podrzeć i wyrzucić przez okno samochodu. Miałam do siebie pretensje, że zasnęłam; że nie wyrzuciłam w porę listu; że zmusiłam ją do wzięcia na siebie tego brzemienia, chociaż po tym wszystkim, co się wydarzyło, nie musiała tego robić. Skoro tego nie zrobiłam, po co ona – lub ktokolwiek inny – miałaby o tym wiedzieć?

Chciałam się wytłumaczyć. Ukryć swoje prawdziwe oblicze. W ciszy furgonetki próbowałam wymyślić, jak to wszystko odkręcić: To było zadanie domowe na zajęcia z filozofii. To był tylko taki żart, nie miałam tego wszystkiego na myśli. Taki eksperyment literacki? Nic z tego, co chciałam powiedzieć, nie mogło zostać powiedziane na głos przy doktorze Talleyu, Melanie czy Vanessie. Musiałam siedzieć cicho, obserwując, jak Aisha ponownie czyta list. Pot spływał mi po klatce piersiowej. Ledwo mogłam oddychać.

Kurwa.

Przed oczami mignął mi nasz wspólny semestr w Eaton spędzony na zbyt małych, jednakowych łóżkach, długie godziny na boisku piłkarskim, na siłowni, w autobusie. Pomyślałam o murach, które wzniosłyśmy między nami tylko po to, żeby nie poznać osoby mieszkającej po drugiej stronie pokoju w akademiku. Teraz wiedziała za dużo. O wiele za dużo. I nie mogła spojrzeć mi w oczy.

– Przepraszam – szepnęłam. – Miałaś go nie znaleźć, to znaczy, jest już nieaktualny.

– Cóż, tak – powiedziała, sięgając po moją dłoń.

Nie chciałam jej podać. Nie zasługiwałam na dobroć i pocieszenie od Aishy. Ale położyłam dłoń na jej dłoni, ścisnęłam ją i miałam nadzieję, że to będą wystarczające przeprosiny za to, że ją tym wszystkim obarczyłam. Chociaż Aisha już zawsze będzie znała moją tajemnicę, spędzę z nią tylko następną godzinę, a potem nigdy się nie zobaczymy. Nie wiedziałam, czy ta świadomość przyniosła mi ulgę, czy mnie przygnębiła.

Kiedy zbliżaliśmy się do Bostonu, utknęliśmy w korku i zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle uda nam się dostać do miasta. Wokół trąbiły klaksony. Tęskniłam za Bostonem, który znałam: budynkami z cegły i szkła, otoczonymi morzem, zawodami hokejowymi, wierzbami w Public Garden i jaskraworóżowymi tulipanami. Wiedziałam, że nie znajdziemy tego wszystkiego, gdy zjedziemy z autostrady.

Samochody stojące na jałowym biegu blokowały zjazdy. Mniej więcej raz na dziesięć minut posuwaliśmy się do przodu o jakieś dwa centymetry. Ogarnął mnie niepokój. Nie miałam telefonu i musiałam dostać się na South Station, zanim Cass przyjedzie, wyjedzie i zniknie. Nie było innej opcji. Zablokowana była również druga strona autostrady. Zrobiło mi się niedobrze, ale wiedziałam, że sobie z tym poradzimy. Musieliśmy wrócić do domu. Na pewno nam się uda. Znajdziemy jakiś sposób.

– Może szybciej będzie na pieszo – powiedziałam. Ludzie mijali nas za oknami. Szli w kierunku miasta, ciągnąc za sobą torby po śniegu.

– Zgadzam się – odparła Aisha. Odetchnęłam z ulgą, słysząc, że jej głos brzmi pewnie. – Nie mogę się spóźnić na samolot. Wszyscy będą szybsi od nas. A internet chyba się zawiesił. Moja strona się nie odświeża.

Byliśmy jeszcze jakieś pięć kilometrów od zjazdu, a śnieg padał płatkami wielkości srebrnych dolarówek. Aisha miała tylko swoją małą torebkę, a ja nie miałam nic, dzięki czemu mogłybyśmy się szybciej przemieszczać. Oznaczało to jednak również, że nie miałyśmy wody, jedzenia ani dodatkowych warstw ubrań. Miałam nadzieję, że korek jakoś się rozładuje i będziemy mogli zostać wszyscy razem, ale tak się nie stało.

– Ja też pójdę, Melanie – oznajmił doktor Talley.

Zacisnęłam zęby. Oczywiście, że do nas dołączył.

– Nie mogę opuścić furgonetki – odpowiedziała.

– Czy poradzisz sobie sama? Z Vanessą?

– Poradzę sobie – odparła łamiącym się głosem. – Niech każdy z nas robi to, co musi.

Chciałam coś powiedzieć, cokolwiek, co wyraziłoby moją wdzięczność za to, co dla nas zrobiła, ale byłam otumaniona i ledwo mogłam złapać oddech. Otworzyłam drzwi i wcisnęłam się między tłum a furgonetkę, żeby Aisha, doktor Talley i pies też mogli się wydostać.

– Do widzenia! – rzuciła w naszą stronę Vanessa, używając słów, których nikt z nas nie chciał na głos wypowiedzieć.

– Do widzenia! – odpowiedzieliśmy zgodnym chórem i odchodząc, pomachaliśmy do niej, gdy tak patrzyła na nas przez przyciemnioną szybę furgonetki.

Moje serce krwawiło jeszcze bardziej. Aisha chwyciła jedną z toreb doktora Talleya i zarzuciła ją sobie na ramię, a mnie doktor Talley wcisnął smycz do rąk. Zacietrzewiłam się i próbowałam wymyślić jakąś dogodną wymówkę, żeby się od tego wykręcić, ale zarówno Aisha, jak i doktor Talley mieli pełne ręce. Nienawidziłam psów i ich nieświadomego szczęścia. Ich naiwnej miłości. Ich permanentnego stanu błogości wyrażanego merdającym ogonem. Według Cass była to moja największa wada.

– Jak się wabi? – zapytała Aisha, kiwając głową w stronę psa.

– Scout – powiedział doktor Talley. – Harper była moją mentorką****.

Jakżeby inaczej.

Szliśmy przez godzinę, a ja czułam, jak panika coraz głębiej wnika przez moją skórę. Byłam odwodniona i miałam zawroty głowy, więc podążałam za psem i modliłam się, żeby nie zemdleć. Nad miastem niczym kopuła wisiał gęsty i złowieszczy dym. Syreny i systemy alarmowe nadal wyły i nieubłaganie odbijały się echem w mojej głowie, ale ruch uliczny nieco się rozluźnił, a ja poczułam nowy przypływ nadziei i strachu.

Zastanawiałam się, czy z moimi rodzicami wszystko w porządku. Czy Peter i jego rodzina mieli się dobrze. Czy w ogóle będzie nam dane przetrwać ten dzień. Chciałam ich znowu zobaczyć i się do nich przytulić. Musiałam znaleźć Cass i wrócić do domu. Nagle poczułam, że nigdy w życiu niczego tak bardzo nie potrzebowałam. Już dawno zdążyłam zapomnieć, jak boli pragnienie czegokolwiek.

Kiedy zbliżyliśmy się do miasta, mniej więcej kilometr od centrum, korek wokół nas stał się mniejszy i samochody ruszyły przed siebie. Piesi wspinali się na dachy i bagażniki i jechali na nich niczym ptaki na słoniach.

Na środku trzypasmowej drogi zauważyłam furgonetkę Logan Airport. Na jej dachu jechało już dwóch rosłych mężczyzn.

– Słuchaj – powiedziałam do Aishy. – To byłoby idealne rozwiązanie. Możemy chwilę pojechać tym vanem.

– Dobry pomysł – powiedziała Aisha.

Nawiązałam kontakt wzrokowy z kierowcą, niskim mężczyzną w kurtce. Wskazałam na jego dach. Bez wahania podniósł kciuk.

– Chodźmy – powiedziałam.

Nasza czwórka zaczęła biec między pasami coraz szybciej, aby nadążyć za przemieszczającymi się samochodami. Kiedy lotniskowa furgonetka się zatrzymała, Aisha podsadziła mnie na dach, a ja pomogłam jej, doktorowi Talleyowi i Scout wdrapać się za mną. Jakaś rodzina poszła w nasze ślady – matka, ojciec oraz ich dwie nastoletnie córki.

– Jedzie na lotnisko Logana, prawda? – zapytała Aisha. – Muszę dostać się na lotnisko Logana.

– Lotnisko przez cały dzień było zamknięte – powiedział jeden z rosłych facetów; jego czapkę z daszkiem pokrywał lód. – Nie przyjmowało i nie wypuszczało samolotów.

Zagryzłam wargę, żeby powstrzymać się od płaczu.

– Ale ja mam bilet. Kartę pokładową. Mam zarezerwowane miejsce. – Aisha zaczęła szukać swojego telefonu, ale kiedy wyjęła go z kieszeni, jej palce były zbyt zimne, by odblokować ekran. Dmuchała w nie, próbując je ogrzać.

– Jeśli tylko po to jedziesz do Bostonu, powinnaś natychmiast zawrócić. Logan jest nie tylko zamknięty, ale również zablokowany czołgami. Nie ma sensu pchać się do tego piekła, jeśli nie musisz. Możesz nie wyjść z tego żywa.

Aisha spojrzała na mnie, cała zesztywniała.

– Co mam zrobić?

Też chciałam zacząć panikować, ale wiedziałam, że znalazła się w tragicznym położeniu, w sytuacji nie do zniesienia. Potrzebowała kogoś, na kim mogłaby się oprzeć. I to właśnie ja mogłam być tą osobą. Mogłabym to wszystko ogarnąć, chociaż na jakiś czas, dla niej. Pogłaskałam ją po plecach, ale nie byłam pewna, czy to poczuła.

– Znajdziemy jakieś rozwiązanie – powiedziałam. – Znajdziemy jakieś wyjście. Nie zostawię cię samej.

Przykleiłam do twarzy fałszywy uśmiech, jak zawsze.

– Może pojedziesz autostopem? – zasugerowała matka jadącej z nami rodziny. – Gdzie chcesz dojechać?

– Kano, Nigeria – powiedziałam cicho, ponieważ Aisha nie mogła wydusić z siebie ani słowa.

– Nie ma szans – zauważyła jedna z córek i zrobiła balona z gumy.

Wszyscy spojrzeliśmy na nią ze zbiorową wściekłością.

– Znajdziemy jakieś rozwiązanie. Poradzimy sobie – powtórzyłam. Nie wierzyłam we własne słowa, a z wyrazu twarzy Aishy wyczytałam, że ona też w nie wątpi.

Furgonetka Logan Airport (niejadąca na lotnisko) wjechała w strefę dymu, wyjących syren i śniegu. Otoczenie przywodziło na myśl apokaliptyczne wizje, przez co poczułam ucisk w żołądku. Prawdziwa apokalipsa.

Topiliśmy śnieg w ustach, aby zaspokoić pragnienie. Chowaliśmy ręce, gdzie tylko się dało, żeby je ogrzać. Ból przeszywał nasze zmrożone tyłki, uszy i palce u stóp. Wydawało się dość prawdopodobne, że zamarzniemy, ale w końcu furgonetka dotarła na Storrow Drive, po której jeszcze wczoraj pędziły samochody – głośno trąbiąc, próbowały się włączyć do ruchu bądź zjechać. Zeszliśmy z dachu i znów zaczęliśmy iść. Stawialiśmy jedną stopę za drugą, poruszając się w chorej ciszy w stronę Back Bay.

Pod sklepami na Newbury Street w śniegu połyskiwało potłuczone szkło. We wspomnieniach z minionego lata widziałam je kolorowe, z dopieszczonymi witrynami, a teraz jawiły się przed nami ogołocone i porozbijane. Doktor Talley wziął na ręce Scout, żeby nie pocięła sobie łap. Jakiś budynek płonął, jego wnętrza były zwęglone. Całe rodziny kuliły się pod kocami, płacząc i patrząc na ogień. Dym utrudniał oddychanie. Samochody zakorkowały każdą ulicę, a ludzie przemykali wokół nich z rękami pełnymi jedzenia i jakichś pudełek. Jak świat – mój świat – mógł tak szybko lec w gruzach?

Z przerażeniem patrzyliśmy, jak facet w czapce drużyny Patriots uderza starszego mężczyznę w twarz, przeszukuje mu kieszenie i ucieka. Siwy mężczyzna leżał twarzą do ziemi na środku ulicy, krew płynęła z otwartej rany na jego czole. Aisha i ja bez słów do niego podeszłyśmy i uklękłyśmy obok, jakby był kontuzjowanym kolegą z naszej drużyny. Pomogłyśmy mu przewrócić się na bok, a ja rękawem wytarłam mu krew z oczu.

– Czy możemy jakoś panu pomóc? – zapytałam.

– Proszę pozwolić nam sobie pomóc – powtórzyła Aisha, kiedy mi nie odpowiedział.

– Nie mam dokąd pójść – odparł. – Zostawcie mnie tutaj. – Ślina zamarzła mu na brodzie.

– Nie możemy pana zostawić – powiedziałam. – Musi się pan dostać do szpitala.

Mój żołądek się zapadł, gdy w głowie pojawiło mi się pytanie, czy szpitale w ogóle są otwarte.

Ulicę dalej chodnikiem jechała karetka. Doktor Talley pobiegł za nią; jego wątłe ciało ruszyło do przodu. Wciąż trzymał w ramionach psa.

– Pomocy! – krzyknął rozpaczliwie. Po raz pierwszy usłyszałam, jak jego głos wznosi się ponad suchy, akademicki szept. – Pomocy!

Karetka zwolniła i się zatrzymała, ale nie mogła przejechać ulicą, więc razem z Aishą podniosłyśmy staruszka. W pierwszej chwili zaskoczyło mnie, że potrafimy tak bez słowa razem zadziałać. Ale czy nie spędziłyśmy wielu godzin, grając w duecie na boisku? Potrafiłyśmy przewidzieć swoje ruchy. Siła jej ramion równoważyła siłę moich. Ruszyliśmy razem, ostrożnie, powoli, po gruzach i lodzie. Moje bicepsy napięły się pod jego ciężarem, ale wiedziałam, że damy radę.

– Dobrze, już dobrze – powtarzał starzec w kółko, jakby chciał samego siebie przekonać, że wszystko jest w porządku. Kiwał głową w przód i w tył. Zostawiał plamy krwi na mojej kurtce.

Kiedy dotarliśmy do karetki, doktor Talley postawił Scout na ziemi i razem z nami pomógł staruszkowi wsiąść. Kierująca ambulansem kobieta w pomarańczowej kamizelce i o zmęczonych oczach położyła dłoń na twarzy mężczyzny i powiedziała rzeczowo:

– Proszę pana, zajmiemy się panem. – Jej głos był tak pewny, że i mnie uspokoił.

Mężczyzna nic nie odpowiedział, ale przestał jęczeć, gdy przyłożyła mokrą szmatkę do jego czoła.

– Czy szpitale są nadal otwarte? – zapytała Aisha.

– W pewnym sensie – powiedziała, krzywiąc się, jakby przepraszała. Zamykając tylne drzwi karetki, dodała: – Mamy więcej pacjentów niż możliwości i jakąś połowę personelu. Robimy, co w naszej mocy.

– A lotnisko?

– Zamknięte. Nawet gdyby chcieli wysłać samoloty, żadne inne lotnisko ich nie przyjmuje.

Aisha uklękła obok mnie i wybuchła stłumionym szlochem.

– A South Station? – zapytałam, ale pracownica karetki zamknęła drzwi od strony kierowcy, zanim zdążyłam usłyszeć odpowiedź.

Nadal pomagała ludziom. Ludzie nadal pomagali innym. A ja nie mogłam? Czy to nie był jedyny znany mi sposób radzenia sobie w różnych sytuacjach?

– Chodźcie ze mną – zawołałam co sił do Aishy i doktora Talleya, próbując przekrzyczeć panujący dookoła lament. – Pojedziecie ze mną do Kilkenny, dopóki sytuacja się nie uspokoi. Potem przywiozę was tutaj, jak tylko lotnisko znowu zacznie działać, obiecuję.

Oboje wpatrywali się we mnie tępo, ale poszli za mną, gdy ruszyłam w stronę South Station. Zaprosiłam Aishę do domu, ale czułam niepokój w związku z tym, że będzie mi towarzyszyć. Znała przecież mój niewygodny, nieprzyjemny sekret. Już zawsze będzie go znała. Doktor Talley też znał pewną moją wstydliwą tajemnicę, wiedział o mojej porażce. Mimo wszystko jednak nadal chciałam, żeby byli ze mną. Nadal się ich trzymałam, gdy potykaliśmy się na bruku i lodzie, po czym pomagaliśmy sobie wstać.

Obolali, wciąż się ruszaliśmy, a w mojej głowie kłębiły się tysiące okropnych pytań: Czy Cass w ogóle dotrze do South Station? Czy ją znajdę? Co zrobię, jeśli jej tam nie będzie? Co wtedy?! Ale jedyne, co mogłam zrobić, to iść dalej w jej stronę, a przynajmniej do miejsca, w którym powinna być. Będę tam, na wypadek gdyby jej się udało. Będę na nią czekać, gdyby jednak wysiadła z jakiegoś autobusu. Dotrzymam danej jej obietnicy. To jedyna rzecz, której byłam pewna.

*** William Szekspir, Zimowa opowieść, przeł. Stanisław Barańczak, Wydawnictwo W drodze, Poznań 1991, s. 200.

**** Doktor Talley nawiązuje tu do Harper Lee i głównej bohaterki jej książki Zabić drozda, Jean Louise, na którą wszyscy mówili „Scout”.