Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
A jaki jest twój szczęśliwy numerek?
Igor Olechowski to niepokorny aktor u szczytu popularności, który dzięki regularnemu spisywaniu afirmacji do Wszechświata, tak zwanej „Metodzie 3,6,9” już w wieku dwudziestu sześciu lat osiąga wszystko, o czym zawsze marzył. A z kłopotów, w które bezustannie wpada, wyciąga go inteligentna i pomysłowa managerka Lidka. Jednak i ona traci rezon, gdy wskutek pewnego wyjątkowo paskudnego incydentu Igor z najbardziej pożądanego amanta w kraju nagle staje się persona non grata na warszawskich salonach.
Media nie mają dla niego litości. Aby ratować reputację, Igor wspólnie ze swoim przyjacielem układa sprytny plan, który ma mu pomóc ponownie wzbudzić zainteresowanie reżyserów i ocieplić wizerunek. Jak daleko posunie się celebryta, aby odzyskać swoje dobre imię? Główną rolę w całej intrydze ma odegrać Ola Majewska, córka znanego chirurga, która mając niespełna osiemnaście lat jest zmuszona wyprowadzić się z domu rodzinnego i zacząć żyć na własny rachunek. To właśnie ona jest dla Igora jedyną przepustką do poprzedniego życia. Ale nie wszystko idzie tak, jak zaplanowano, a ostateczny efekt będzie zupełnie nieoczekiwany…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 404
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nina Kaczmarczyk
Jesteś moją Trójką
Igor
Od dziecka uczono mnie, że jeśli czegoś naprawdę pragnę, to wszechświat zacznie manifestować moje intencje dopiero wtedy, kiedy dokładnie je sobie zwizualizuję. Brzmi nieco zagmatwanie, ale w praktyce wygląda to już dużo prościej. Cała teoria opiera się jedynie na zmianie sposobu myślenia. Zamiast bezustannie marzyć o tym, żeby nasze prośby zostały wysłuchane, musimy wyobrazić sobie, że już się spełniły, a następnie skupić się na tym, jakie towarzyszą nam w takich chwilach emocje.
W przeszłości stosowałem tę metodę wielokrotnie i do dziś uważam, że to właśnie dzięki niej dostałem się do najlepszego liceum w mieście, a później z wyróżnieniem ukończyłem warszawską filmówkę. To dzięki wizualizacji mieszkam teraz w luksusowym dwustumetrowym apartamencie na Śródmieściu; w moim garażu stoi wymarzone audi R8, a skrzynka mailowa mojej managerki każdego dnia zasypywana jest kolejnymi propozycjami współpracy z najbardziej szanowanymi reżyserami w Polsce.
Zasada wizualizacji jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Dziś jest powszechnie znana jako Metoda 3, 6, 9 lub Metoda Tesli. Polega na tym, żeby przez trzydzieści trzy dni spisywać swoje intencje trzy razy rano, sześć razy w ciągu dnia i dziewięć razy przed snem, a na wszystko trzeba poświęcić przynajmniej siedemnaście sekund. Twórcą wspomnianej metody jest niejaka Karin Yee, która połączyła filozofię Tesli z Zasadą 17 sekund Abrahama Hicka, a sam Nikola Tesla ma z nią wspólnego jedynie tyle, że podczas swojego bogatego w patenty na wynalazki życia był całkowicie zafascynowany trzema liczbami: 3, 6 i 9. Mówiło się, że miał na ich punkcie prawdziwą obsesję. Przed wejściem do budynku okrążał go trzy razy, a w hotelach zatrzymywał się wyłącznie na piętrach i pokojach, których numery podzielne były przez trzy.
Po dokładnym przestudiowaniu jego notatek doszedłem do wniosku, że rzeczywiście są to niezwykle wyjątkowe liczby, a cały wszechświat opiera się właśnie na ich istnieniu. Ja w szczególności upodobałem sobie 6 i 9, a sposób, w jaki je praktykuję, nie ma nic wspólnego z obsesją Tesli na ich punkcie.
Przyznaję jednak, że kiedy kupowałem mieszkanie, nie zwróciłem nawet uwagi na to, że mieści się w bloku numer dziewięć na szóstym piętrze. Nie miałem też pojęcia, że podczas mojego pierwszego castingu na rolę, którą ostatecznie dostałem, walczyło dziewięciu kandydatów, a przesłuchania odbywały się przez sześć dni. Podobnych sytuacji mógłbym przytoczyć całe mnóstwo, ale w każdej z nich zawsze brakowało trójki. Sam Nikola Tesla też nie do końca potrafił rozgryźć jej znaczenie, a ja musiałem przeżyć całe dwadzieścia sześć lat, żeby zrozumieć, że trójka jest najważniejszą liczbą spośród całego boskiego kodu Tesli. To właśnie od niej zaczyna się nasza historia.
Trójka… to ONA.
Igor
Niespodziewany dźwięk głośnych gitar wybudza mnie nagle z głębokiego snu i dopiero kiedy Kurt Cobain zaczyna wyśpiewywać pierwszy wers Smells like teen spirit dociera do mnie, że kilka dni temu ustawiłem ten utwór jako dzwonek w telefonie.
W pośpiechu zrywam się z łóżka i rozglądam po sypialni, żeby namierzyć komórkę.
Odkąd pamiętam, mam w zwyczaju kłaść ją w takim miejscu, żeby od razu podnieść się z łóżka, kiedy włączy się alarm, dzięki czemu jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się zaspać. Nigdy… aż do teraz.
Kiedy udaje mi się wreszcie zlokalizować wibrujący telefon, Kurt Cobain robi już podejście do refrenu i nieświadomie wita mnie słowami: „Hello, hello, hello, how low…”.
– Halo – rzucam do telefonu nieco zbyt mocno poirytowanym głosem, niż powinienem.
– Człowieku, gdzie ty jesteś?!
Zdenerwowany głos Borysa, mojego najbliższego przyjaciela od czasów podstawówki, wprawia mnie w konsternację.
– W mieszkaniu. A gdzie mam być? – pytam, marszcząc brwi, i dopiero wtedy dociera do mnie, że moja mimika nie ma w tej chwili najmniejszego znaczenia, bo Borys mnie przecież nie widzi. Natychmiast rozluźniam brwi.
– W jakim, kurwa, mieszkaniu? Wiesz, która jest godzina? Za czterdzieści pięć minut zaczynamy zdjęcia. Miałeś nas dzisiaj podrzucić na plan…
– O cholera! – Przecieram oczy wierzchem dłoni i spoglądam na zawieszony na ścianie wielki zegar w stylu skandynawskim. Lubię ten styl. Jest zimny, niedostępny oraz tajemniczy i to chyba właśnie dlatego czuję, że mamy ze sobą tak wiele wspólnego.
– Co cholera, co cholera?! – drąży dalej Borys tak rozwścieczonym głosem, jakbyśmy już co najmniej przez tydzień nie pokazywali się przeze mnie w robocie. – Wiedziałem, że właśnie tak się to skończy. Niepotrzebnie weszliśmy wczoraj do tego klubu…
Jezu, stary…
– Wyluzuj – przerywam mu w połowie zdania, bo naprawdę nie mam teraz ochoty ani przede wszystkim czasu na te jego męczące wywody. Zresztą teoretycznie rzecz biorąc, sam też nie jest bez winy, bo to właśnie on wyciągnął mnie wczoraj wieczorem na drinka. Teoretycznie… bo ciężko go obwiniać o to, że tylko jeden z nas wyszedł z tego klubu po jednym drinku, i tym kimś niestety nie byłem ja.
– Daj mi dziesięć minut – rzucam, siląc się na spokojny ton, a następnie ruszam w stronę garderoby i ściągam z wieszaka pierwsze lepsze ubranie, które wpada mi w rękę.
– Nie wyrobisz się – jęczy Borys zrezygnowany. – Spóźnimy się. Znowu…
No i? Przecież nas za to nie wyleją. Obaj gramy w tym filmie główne role, a na dodatek za jakieś dwa, może trzy dni będziemy już świętować z ekipą zakończenie zdjęć. Naprawdę chciałbym, żeby Borys czasami spuścił trochę z tonu, bo pomimo że go uwielbiam i od wielu lat traktuję jak rodzonego brata, to bywają momenty, że cholernie mnie irytuje tym swoim bezsensownym zadręczaniem się podobnymi bzdurami.
– Spokojnie, stary – wzdycham, wywracając oczami. – Za chwilę będę gotowy i jak znam życie, to pewnie jeszcze zdążymy gdzieś po drodze wskoczyć na szybkie śniadanie.
Po drugiej stronie zapada chwilowa cisza i jestem niemal pewien, że Borys przeklina mnie teraz w duchu za to, że ja jak zwykle niczym się nie przejmuję i do wszystkiego podchodzę na luzie. No cóż, dla niego to chyba nic nowego. Po tych wszystkich latach, które wspólnie przeżyliśmy, już dawno powinien się do tego przyzwyczaić.
– Okej, masz dziesięć minut – zgadza się niechętnie, na co w pośpiechu odkładam telefon na komodę i biegnę do łazienki.
Wracam dokładnie po siedmiu minutach. Udało mi się w tym czasie skorzystać z toalety, ubrać i umyć zęby. Resztą będzie się musiała zająć charakteryzatorka.
Kiedy wchodzę z powrotem do salonu, nagle zauważam rozrzuconą na podłodze damską bieliznę: czarne koronkowe stringi i stanik typu push-up. Niech to szlag! Nie do końca potrafię poskładać w głowie te wszystkie krótkie urywki wspomnień z wczorajszej nocy, ale wygląda na to, że musiałem być cholernie mocno zdesperowany, skoro połasiłem się nawet na wypchane gąbką cycki.
Cóż… moje standardy już od jakiegoś czasu konsekwentnie lecą w dół, dlatego czasami marzę tylko o tym, żeby obudzić się dokładnie w takim samym stanie, w jakim położyłem się do łóżka. Na trzeźwo, w blasku promieni słonecznych nic nie jest już tak atrakcyjne i pociągające jak w środku nocy, kiedy pulsujący w rozgrzanych żyłach alkohol stopniowo przejmuje nad umysłem kontrolę, aż w końcu sprawia, że całkowicie wyłączasz myślenie i płyniesz z prądem, nie zważając na konsekwencje.
Schylam się, aby podnieść bieliznę, i wtedy odzywa się piskliwy dziewczęcy głos:
– Cześć…
Przeraźliwie chuda szatynka siada na łóżku, po czym z zawstydzeniem nakrywa kołdrą swój niewielki biust. Serio? Nagle zaczęła się mnie wstydzić? Czyżby już zapomniała, że poprzedniej nocy zdążyłem dokładnie poznać każdy centymetr jej ciała i zrobić z nim dosłownie wszystko, na co tylko miałem ochotę? Czy tak samo jak mnie w pewnym momencie urwał jej się film i jeszcze nie do końca dociera do niej, że już i tak zdążyłem zobaczyć i dotknąć to, co tak nieudolnie stara się teraz przede mną ukryć? Nieważne. Co by to nie było, to mam nadzieję, że dziewczyna zdaje sobie sprawę z tego, że raczej nie zamierzam jej teraz szeptać do ucha czułych słówek i przynosić śniadania do łóżka. To zupełnie nie w moim stylu, ale wcale nie dlatego, że bym tego nie chciał. Po prostu nigdy nie trafiłem na dziewczynę, która byłaby dla mnie jakimś wyzwaniem i sprawiła, że musiałbym się dla niej trochę postarać. Te, które do tej pory przewinęły się przez moje łóżko, były tak łatwe, nudne i przewidywalne, że czasami sam się sobie dziwiłem, że w ogóle je do siebie przyprowadzałem.
Drapiąc się nerwowo w tył głowy, ruszam w stronę łóżka, ale postanawiam zatrzymać się na kilka kroków przed nim, aby zachować pomiędzy mną i dziewczyną bezpieczną odległość. Czuję się trochę jak dupek, bo nawet nie pamiętam jej imienia i nie bardzo wiem, jak zacząć rozmowę. Nie lubię zwracać się do ludzi bezosobowo, ale z doświadczenia wiem, że dziewczyny są bardzo wyczulone na punkcie swoich imion i czasami wystarczy przekręcić tylko jedną literę, żeby dostać siarczystego liścia prosto w twarz. Wolę więc nie ryzykować, głównie dlatego, żeby nie dawać mojej makijażystce powodów do głupich żartów.
Odkładam bieliznę dziewczyny na łóżko, podczas kiedy ona już od dobrych kilku minut przygląda mi się spod swoich rozmazanych powiek. Pewnie nie ma nawet pojęcia, że te resztki makijażu, które jakimś cudem wciąż ma na twarzy, spływają teraz dwiema długimi strugami wzdłuż jej wychudzonych, bladych policzków.
Boże, co za upiorny widok.
Zatrzymuję wzrok na jej oczach. Sprawiają wrażenie, jakby były siłą wciśnięte w dwie czarne plamy utworzone z resztek tuszu do rzęs, przez co wydają się nienaturalnie małe i kompletnie pozbawione koloru i blasku. Przypomina mi trochę pandę, ale jakąś taką zabiedzoną i zmęczoną życiem. Usta dziewczyny są natomiast przeraźliwie blade i zaciśnięte w wąską kreskę, a długi, zadarty nos kojarzy mi się dodatkowo z przemądrzałą studentkę filozofii.
Szczerze mówiąc, to nie mam pojęcia, co sprawiło, że przyprowadziłem ją do siebie, ale jedyne, co w tej chwili przychodzi mi na myśl, to alkohol. Dużo alkoholu.
Zaczynam się zastanawiać, w jaki sposób dać jej do zrozumienia, że na nią już czas. Trochę to irytujące, że jeszcze sama się tego nie domyśliła, biorąc pod uwagę, że ja jestem już niemal gotowy do wyjścia. Kto normalny przesiaduje w czyimś mieszkaniu pod nieobecność jego właściciela?
Nie chcę wyjść na jakiegoś prymitywnego, bezczelnego palanta, który zabawił się z laską, a potem odesłał ją do domu, ale chyba nie myślała, że może tu zostać tak długo, jak będzie miała ochotę, tylko dlatego, że się ze mną przespała?
Wciągam powietrze do ust i rzucam okiem na zegar. Cholera! To wszystko trwa o wiele dłużej, niż zakładałem. Borys gotowy jest mnie zabić, jeśli za chwilę nie zjawię się na parkingu. Natychmiast postanawiam więc wykorzystać swój stały patent, który zwykle stosuję w takich sytuacjach i który jak do tej pory jeszcze nigdy mnie nie zawiódł.
– Równo o dziewiątej przyjdzie moja sprzątaczka – odzywam się ostrożnie. – Więc bardzo cię proszę, żebyś do tej pory opuściła mieszkanie.
Dziewczyna w odpowiedzi chwyta w dłoń róg kołdry i mocno zaciska na nim palce, co utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że miała nadzieję na coś więcej.
– Rozumiem – szepcze tak cicho, że ledwie ją słyszę. – A jak mam zamknąć drzwi? – pyta, błądząc wzrokiem po zmiętej pościeli.
Jezu, chyba nie myśli, że dam jej swoje klucze?
– Wystarczy, że zatrzaśniesz je od zewnątrz – wyjaśniam. – To system podobny do tego, z którego korzysta się w hotelach – dodaję i szybko odwracam się na pięcie, żeby uniknąć konfrontacji. – Dzięki za wczoraj – rzucam jeszcze, kiedy docieram już do przedpokoju, a następnie ściągam z wieszaka czarną, skórzaną kurtkę i przerzucam ją sobie przez ramię, a potem czym prędzej wybiegam za drzwi.
Za plecami słyszę jeszcze, jak dziewczyna ze smutkiem powtarza frazę, która dopiero w jej ustach nabiera pewnej dwuznaczności: „Jak w hotelach…”
Okej, przyznaję, zabrzmiało trochę słabo, ale pomimo wszystko nie mam sobie nic do zarzucenia. Od początku grałem w otwarte karty. Niczego jej nie obiecywałem ani nie sugerowałem, że chcę czegoś więcej. Poza tym z tego, co pamiętam, choć akurat obrazy poprzedniej nocy nie są w mojej głowie zbyt wyraźne, to przyjechała tu z własnej woli. Być może nie powiedziałem tego wprost, ale z mojej strony sprawa od początku była jasna.
Wychodząc na korytarz, odczuwam jednak wielką ulgę, że tę niezręczną rozmowę o poranku mam już za sobą i mogę wreszcie w spokoju skupić się na obowiązkach.
Szybkim ruchem naciskam guzik przywołujący windę i już po krótkiej chwili cały hol wypełnia charakterystyczny dźwięk rozsuwających się ciężkich, metalowych drzwi. Natychmiast wbiegam do środka, po czym zjeżdżam na sam dół, nerwowo przestępując z nogi na nogę, jakby w jakiś sposób miało to przyspieszyć jej działanie.
Dokładnie trzy minuty później siedzę za kółkiem mojego lśniącego, czarnego audi R8 i wyjeżdżam z podziemnego parkingu. Dopiero kiedy dostrzegam Borysa stojącego na postoju taksówek z dwoma kubkami kawy ze Starbucksa, dociera do mnie, że po raz pierwszy w życiu zwróciłem uwagę na to, że jakieś zadanie zajęło mi dokładnie trzy minuty.
To dziwne i zarazem bardzo ekscytujące uczucie, bo do tej pory jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło. Pozostałe dwie liczby z kodu do wszechświata: szóstka i dziewiątka towarzyszą mi niemal cały czas; właściwie nie ma dnia, żebym nie doszukał się którejś z nich w zwykłych, codziennych czynnościach, ale trójka, choć według Tesli jest najważniejsza z całego kodu, wciąż pozostaje dla mnie zagadką.
Od wielu lat obsesyjnie staram się ją odnaleźć; dowiedzieć się, czym jest i dlaczego jest tak ważna, ale skoro sam Nikola Tesla nie potrafił odkryć jej znaczenia, to ja już dawno powinienem przestać się łudzić, że kiedykolwiek mi się to uda. Powinienem, ale ciągle jeszcze mam nadzieję…
Igor
Borys wsiada do samochodu i nie witając się nawet ze mną, podaje mi kawę. Odstawiam ją natychmiast do otworu na kubki obok podłokietnika i czekam, aż nieco ostygnie. Zupełnie nie rozumiem, kto wpadł na tak idiotyczny pomysł, żeby kubek z parującym napojem szczelnie przykrywać pokrywką, a potem kazać go komuś pić przez niewielki otwór, jednocześnie pozbawiając go tym możliwości sprawdzenia, czy napój już wystarczająco wystygł. Nie potrafię sobie nawet przypomnieć, jak wiele razy sparzyłem sobie w ten sposób język, i chyba też nie znam ani jednej osoby, której przynajmniej raz w życiu nie przydarzyłoby się to samo.
Dosłownie ułamek sekundy później Borys wykrzykuje głośne „Au!”, po czym z hukiem odstawia swój kubek do drugiego otworu. Natychmiast odwracam wzrok od jezdni i przenoszę go na nasze napoje, żeby sprawdzić, czy nie narobił mi w samochodzie jakiegoś syfu. Na szczęście okazuje się, że nic się nie wylało, więc ponownie koncentruję się na drodze.
– Jak było? – pyta po dłuższej chwili milczenia.
Kurwa. Zaczyna się…
Miałem nadzieję, że chociaż tym razem mi odpuści i nie będzie drążył tematu. Ale kogo ja w ogóle próbowałem oszukać? To w końcu Borys. Oczywiście, że to zrobi. Choćby z jednego, głupiego powodu: żeby mi uświadomić, jakim jestem cholernym dupkiem. W sumie, jeśli spojrzeć na to wszystko z jego strony, to trochę ciężko mu się dziwić. Wczoraj wieczorem poszliśmy do tego klubu głównie po to, żeby mógł się trochę rozerwać i wygadać przy jakimś mocnym drinku, bo kilka dni temu rzuciła go dziewczyna. Ja akurat uważam, że dobrze się stało i wyjdzie mu to na dobre, ale pewnie musi upłynąć jeszcze sporo czasu, zanim on też do tego dojdzie. Nie lubiłem Kingi i nigdy nawet nie starałem się tego przed nim ukrywać. Ale wcale nie dlatego, że nie potrafiłem się z nią dogadać albo że z jej powodu, mój przyjaciel nie miał dla mnie wystarczająco dużo czasu, tylko dlatego, że nie mogłem patrzeć, jak podle go traktuje. Borys wydawał na nią praktycznie wszystkie swoje pieniądze; spełniał każdą jej zachciankę, a ona i tak wiecznie była z czegoś niezadowolona. W ogóle rzadko się uśmiechała i ciągle trzymała go na dystans. Właściwie to chyba nigdy nawet nie widziałem, żeby się do niego przytuliła albo go pocałowała przynajmniej w policzek. Poza tym pojawiała się tylko wtedy, kiedy czegoś potrzebowała, a potem znowu znikała gdzieś na kilka dni, a czasami nawet tygodni. Borys za to zawsze znajdował dla niej czas i potrafił nawet urywać się z planu, żeby się z nią zobaczyć, bo księżniczka Kinga akurat wtedy postanawiała go wcisnąć w swój napięty grafik. Nie mam pojęcia, dlaczego jej na to wszystko pozwalał i ciągle uganiał się za nią jak jakiś bezpański pies, ale najwyraźniej nie widział – albo nie chciał widzieć – tego, jak bardzo go wykorzystywała. Zresztą to nie jest teraz najważniejsze. Nie musiałem akceptować jego związku i nie muszę też rozumieć, dlaczego mój przyjaciel nie może się pozbierać po rozstaniu z tą żmiją, ale powinienem był być przy nim i go wspierać, kiedy najbardziej mnie potrzebował. A ja jak zwykle nawaliłem. Już mniej więcej po godzinie od wejścia do klubu zacząłem się obmacywać na parkiecie z jakąś przypadkową laską, którą jakby tego było mało, dzisiejszego ranka zastałem w swoim łóżku. Nie zwróciłem nawet uwagi, kiedy Borys wyszedł z klubu. Zorientowałem się, że go nie ma, dopiero w momencie, gdy podjechała po nas taksówka.
– Sorry, stary – mamroczę, drapiąc się w tył głowy, i wciskam hamulec, bo jak na złość światło zmienia się na czerwone. Świetnie. Po prostu uwielbiam stać w korku uwięziony w samochodzie z kimś, kto nie ma ochoty ze mną gadać.
Po chwili Borys upija łyk swojej kawy, odwraca się w moją stronę i wzdycha.
– Jesteś okropnym przyjacielem, wiesz?
– Wiem – odpowiadam z lekkim uśmiechem.
– Nigdy nie można na tobie polegać…
– Wiem.
– I jesteś cholernie samolubny… – ciągnie dalej, już nieco przyjaźniejszym tonem.
Okej, może jednak wcale nie ma zamiaru robić mi wyrzutów i obrażać się jak małe dziecko, ale znam go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że czeka mnie jeszcze wysłuchanie kilku kąśliwych uwag, zanim wszystko wróci do normy.
Biorę do ręki kubek z kawą i upijam mały łyk przez niewielki otwór i wtedy… niespodziewanie wszystkie treści żołądkowe momentalnie podchodzą mi do gardła. Kurwa mać! Co to, do cholery, jest? Nigdy w życiu nie miałem w ustach czegoś tak obrzydliwego. Niby pachnie jak kawa, a smakuje jak jakieś pieprzone pomyje.
Rozglądam się gorączkowo za czymś, do czego mógłbym to wypluć, ale już w momencie kiedy otwieram pierwszy schowek tuż obok kierownicy, uświadamiam sobie, że nie ma to żadnego sensu. W moim samochodzie jest niemal tak czysto jak na oddziale zakaźnym w szpitalu i znalezienie tu woreczka foliowego czy jakiejś cholernej torebki po zakupach graniczy z cudem. Niech to szlag! Nie pozostaje mi nic innego, jak zebrać w sobie wszystkie siły i przełknąć to gówno najszybciej jak się da, zanim samo powoli zacznie spływać mi do gardła. Prycham z odrazą, kiedy to coś ląduje w środku mojego przełyku, i potrząsam głową, żeby nie zwymiotować. Kątem oka zauważam, że Borys obserwuje mnie z jakimś podejrzanym rozbawieniem w oczach, aż w końcu nie wytrzymuje i wybucha głośnym śmiechem.
– Ups. – Rozkłada ręce, wciąż głośno się śmiejąc. – Czyli jednak pomyliłem cukier z solą?
Serio? Dosypał mi soli do kawy? Palant.
– Myślałem, że stać cię na coś lepszego – syczę, kręcąc głową.
Okej, może i zasłużyłem na zemstę, ale naprawdę musiał mi spieprzyć poranną kawę?
– A skąd wiesz, że to wszystko, co dla ciebie przygotowałem? – odcina się. – Może to dopiero początek?
Przysięgam, że jeszcze chwila i będzie zapieprzał na plan piechotą.
– Poza tym należało ci się – ciągnie, wpatrując się przed siebie.
– Okej, wiem, nawaliłem – przyznaję, uderzając dłonią w kierownicę. – I bardzo cię za to przepraszam – dodaję ze skruchą, odwracając się w jego stronę. – Ale możemy już o tym zapomnieć i podjechać gdzieś po coś do jedzenia i po jakąś normalną kawę, którą da się wypić? Nie dość, że jestem kurewsko głodny, to jeszcze nie mam się nawet czego napić – warczę, wskazując palcem na swój kubek.
Borys odwraca się w stronę okna i przez chwilę milczy, jakby starał się jeszcze rozważyć jakieś inne możliwości, co jest nawet trochę zabawne, bo obaj wiemy, że ich nie ma.
– Niech będzie – rzuca w końcu, kiwając głową. – Ale pamiętaj, że to był ostatni raz, kiedy wywinąłeś mi taki numer. Następnym razem…
– Dobra, zrozumiałem. Nie będzie następnego razu – przerywam mu, wywracając oczami. – A teraz wbij w nawigację jakieś restauracje, kawiarnie czy coś takiego, zanim zemdleję tutaj z głodu.
– Stary, jest sobota – wzdycha, bezradnie rozkładając dłonie. – O tej porze wszystko jest jeszcze zamknięte. Poza tym… – urywa, po czym spogląda w bok i wymownie kiwa głową w kierunku okna, mrucząc pod nosem: – W tej okolicy raczej nic takiego nie znajdziemy.
Odwracam wzrok na tę samą szybę, przez którą Borys wygląda z takim zainteresowaniem, i na widok tego, co widzę, jeszcze bardziej psuje mi się humor. Tuż przed nami rozciąga się sporych rozmiarów cmentarz wojskowy.
Świetnie. Przynajmniej mój grobowy nastrój idealnie wpasowuje się w klimat tej okolicy.
Chwilę później kierujemy się już na Stare Babice, gdzie za jakąś godzinę mamy nakręcić kilka scen. W pobliżu wciąż jednak ciężko doszukać się jakiejkolwiek restauracji czy choćby przydrożnego baru. Jedyne budynki, które mijamy po drodze, to klub fitness i sklep sportowy. W momencie kiedy zaczynam już kląć z nerwów, bo mój żołądek z każdą sekundą coraz dobitniej domaga się podwójnej dawki espresso z cukrem i porządnej porcji jajecznicy, przed oczami wyrasta nam nagle wielkie, żółte „M”.
Nie powiem, żebym jakoś specjalnie ucieszył się z tego widoku, bo z reguły staram się zwracać uwagę na to, co jem i z jakich produktów jest to przyrządzone, a akurat w Macu z tym standardem bywa różnie. Wrzucam jednak kierunek i skręcam w zjazd, bo wiem, że w tej okolicy i tak nie znajdę już nic lepszego.
Kiedy wjeżdżamy na parking, zauważam, że okienko McDrive jest już otwarte. Dzięki Bogu. Naprawdę nie miałem ochoty wchodzić do środka i czekać na zamówienie w pomieszczeniu wypełnionym zapachem smażonego oleju w towarzystwie przepychającego się tłumu, który jakby tego było mało, pewnie od razu zacząłby pstrykać mi zdjęcia.
Podjeżdżam pod okienko i zatrzymuję wzrok na menu wypisanym na tablicy tuż obok niego. Młoda brunetka z zaplecionym nad prawym uchem długim do pasa warkoczem wzdycha głośno i stuka palcami o parapet, niecierpliwie wywracając oczami.
– Może pani coś polecić? – pytam, kiedy uświadamiam sobie, że nazwy tych wszystkich wrapów i burgerów niewiele mi mówią.
Dziewczyna wzdycha lekceważąco, po czym zmusza się na najbardziej sztuczny uśmiech, jakim kiedykolwiek zostałem obdarzony przez kobietę, i mówi:
– To zależy, na co pan ma ochotę.
Jej naturalnie długie rzęsy trzepoczą zalotnie, kiedy czeka na odpowiedź, a ja przyglądam się im przez chwilę, po czym opuszczam wzrok na jej pełne usta i nieświadomie przełykam ślinę.
– Halo?! – ponagla mnie, wymachując dłonią przed moimi oczami.
– Prze… przepraszam… – mamroczę, usiłując przywołać się do porządku.
Dziewczyna unosi wyczekująco brwi i krzyżuje ramiona na piersi, przeszywając mnie swoim spojrzeniem. Jej wyraz twarzy jest tak słodki i uroczy, że kompletnie zapominam, po co tu przyjechałem. Nawet nie czuję już głodu ani braku kofeiny, za które jeszcze przed chwilą dałbym się pokroić na kawałki. Jedyne, na co mam teraz ochotę, to siedzieć tu i gapić się na nią bez końca.
W tym momencie przed oczami staje mi twarz tej wychudzonej szatynki, którą poprzedniej nocy zaciągnąłem do swojego mieszkania.
Boże… nie wierzę, że byłem aż tak zdesperowany.
– Kolega jest dziś trochę niewyspany…
Rozbawiony głos Borysa wyrywa mnie nagle z rozmyślań. Odwracam się w jego stronę i mocno szturcham go w bok, żeby się zamknął. Nie wiem dlaczego, ale z jakiegoś powodu nie chcę, żeby ta dziewczyna znała jakiekolwiek szczegóły dotyczące mojej poprzedniej nocy.
Zresztą wątpię, żeby w ogóle ją to obchodziło. Nawet nie zareagowała na zaczepkę Borysa. Nie to, żeby jakoś szczególnie mi na tym zależało, ale mogłaby się chociaż uśmiechnąć czy coś… A ona przez cały czas tylko stoi nieruchomo, jak jakaś mumia, i czeka na zamówienie. No okej, niech jej będzie.
– Poproszę mocną, czarną kawę z cukrem i coś zdrowego do jedzenia, bez tych wszystkich konserwantów, i żeby nie było smażone w głębokim oleju – mówię, na co dziewczyna wpatruje się we mnie z otwartymi ustami, a następnie wybucha ironicznym śmiechem.
– Pieprzona warszawka – mamrocze pod nosem, kręcąc głową, i albo nie zdaje sobie sprawy z tego, że robi to zdecydowanie za głośno, albo ma to kompletnie gdzieś.
Jezu… Serio? A ja jeszcze przed chwilą nie mogłem przestać się na nią gapić.
Już mam zamiar odpowiedzieć jej coś równie podłego, ale ona wtedy odwraca się do mnie plecami, po czym zaczyna coś pakować do papierowej torby.
Zauważam, że z tyłu głowy, gdzieś ponad splotem warkocza, wpięła we włosy niewielką srebrną spinkę w kształcie motyla, która pobłyskuje teraz w blasku promieni słonecznych, dodając jej dziewczęcego uroku; czego zresztą faktycznie trochę jej brakuje, a tuż za lewym uchem ma wytatuowanych kilka gwiazdek, które biegną nierówną linią wzdłuż jej karku i znikają pod kołnierzem jej białej koszuli. Niezły kontrast – myślę – dziewczęca spinka i tatuaż. Prawdziwa słodka buntowniczka.
Kiedy zastanawiam się, jak daleko sięgają te jej gwiazdki, w okienku pojawia się nagle blondynka z okrągłą jak księżyc w pełni twarzą i czerwonymi policzkami. W mojej głowie od razu pojawia się myśl, że zdecydowanie za często jada w Macu. Dziewczyna przez chwilę wpatruje się w nas wybałuszonymi oczami i szeroko otwartymi ustami, a potem zaczyna piszczeć i klaskać w dłonie, jak opętana. Jezu…
Spoglądam na Borysa, ale on tylko wzdycha ciężko i kilka razy ostentacyjnie uderza głową o zagłówek siedzenia.
– O mój Boże! Igor Olechowski i Borys Sikorski! O Boże, o Boże! – krzyczy, łapiąc się za twarz.
No świetnie! Dzięki, że nam przypomniałaś, jak się nazywamy. Gdyby nie ty, musielibyśmy zajrzeć do dowodów osobistych, żeby to sprawdzić.
Blondynka, nie spuszczając z nas oczu, sięga do kieszeni, wyciąga z niej telefon i w pośpiechu wystukuje pin, żeby go odblokować.
– Czy mogę sobie zrobić z wami zdjęcie? – pyta tak błagalnym tonem, jakby od tego zależało całe jej życie.
– No… jasne – odpowiadam, siląc się na uprzejmość, choć w takich sytuacjach zwykle mam ochotę przenieść się na drugi koniec świata, gdzie nikt nie będzie w stanie mnie rozpoznać.
Dziewczyna wybiega z pomieszczenia bocznymi drzwiami, a ja mimowolnie taksuję jej sylwetkę i utwierdzam się tylko w przekonaniu, że zdrowa żywność i sport raczej nie są jej mocnymi stronami.
Wychodzimy z Borysem z samochodu i ustawiamy się po obydwu jej stronach, a ona wyciąga przed siebie rękę, w której trzyma telefon, i dumnie wydyma do niego usta. Pstryka kilkanaście selfie, przysuwając twarz najpierw do Borysa, a później do mnie, co jest kompletnie bez sensu, bo na każdym z nich ma identyczną minę i równie dobrze mogłaby zrobić tylko po jednym z każdym z nas.
Kiedy robi sobie ze mną tę jakże różnorodną sesję, w moje nozdrza wbija się nagle intensywny smród starego, smażonego oleju, którym przesiąkły jej całe włosy i ubranie i w pewnym momencie muszę wstrzymać oddech, żeby w ogóle wytrwać do końca. Podejrzewam, że na ostatnich zdjęciach wyglądam jak jakiś napompowany balon. Ale właściwie, co to za różnica? Widywałem już siebie w dużo gorszym wydaniu.
Gdy kończy, od razu cofam się o kilka kroków, żeby móc wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem, podczas kiedy ona przez cały czas wyrzuca jeszcze z siebie słowa zachwytu nad moim ostatnim filmem. Nie chcę wyjść na jakiegoś niewdzięcznego gbura, więc uśmiecham się i uprzejmie jej dziękuję, ale zaczynam już mieć tego wszystkiego szczerze dość. Po chwili dziewczyna podchodzi jeszcze do Borysa i jego też za coś tam chwali, ale nie chce mi się już nawet słuchać za co, zresztą podobnie jak Borysowi, co wnioskuję po jego sztucznym uśmiechu. Następnie odwraca się w stronę okienka i krzyczy:
– Ola, chodź tu szybko, to zrobię ci z nimi zdjęcie!
Kilka sekund później ta sama brunetka z długim warkoczem, która przyjmowała ode mnie zamówienie, wychyla głowę w naszą stronę, a potem przewraca oczami, rzucając krótkie:
– Nie, dzięki.
Wredna gówniara. Nie to, żebym chciał sobie z nią zrobić to pieprzone selfie, ale wkurza mnie, że… Właściwie to sam nie wiem, co mnie tak wkurza. Zresztą nieważne. Odwracam się na pięcie i szybkim krokiem ruszam w stronę samochodu. Borys wlecze się za mną jak jakiś cholerny ślimak i jeszcze chwila, a siłą zaciągnę go do środka, bo nie mam zamiaru zostawać tu ani minuty dłużej.
Chwilę później wredna brunetka z warkoczem podaje mi przez okno zaklejoną, papierową torbę. Swoją drogą, to trochę dziwne, że cały serwis robi dokładnie ta sama osoba, ale właściwie, to czego ja się spodziewałem po tanim, przydrożnym barze w jednej z najbardziej obskurnych dzielnic w mieście? W tym samym momencie zauważam nagle duży migający ma czerwono napis: „Awaria systemu” tuż obok słupka, który najprawdopodobniej służy do odbioru zamówień. Okej, to by chyba wyjaśniało całą sprawę.
Czym prędzej wyciągam kartę z portfela i przykładam ją do czytnika, aby jak najszybciej zapłacić za zamówienie, i dopiero po krótkiej chwili dociera do mnie, że nawet nie sprawdziłem, co znajduje się w tej pieprzonej papierowej torbie. Dziewczyna ponownie posyła mi sztuczny uśmiech, na co tym razem odpowiadam dokładnie tym samym, a następnie drżącą dłonią uruchamiam silnik samochodu w nadziei, że jego przyspieszenie przeniesie mnie na drugi koniec Warszawy w ciągu jednej sekundy. Czuję się totalnie upokorzony i pokonany przez tę dziewczynę i właściwie to nawet nie rozumiem, dlaczego tak bardzo mnie to obchodzi. To tylko jakaś zwykła laska z Maca, której i tak nigdy więcej nie zobaczę na oczy, więc nie ma nawet sensu zaprzątać sobie nią głowy – powtarzam w myślach.
Kiedy mamy już ponownie wjechać na drogę główną, zauważam, że niedaleko Maca stoi cała masa jakichś magazynów, a tuż obok nich znajduje się niewielki parking. Niewiele myśląc, zawracam samochód i ruszam w jego kierunku.
Parking okazuje się zupełnie pusty. I bardzo dobrze, bo mogę stanąć dokładnie tam, gdzie mi odpowiada. Zatrzymuję się więc przodem do jednego z magazynów, tak aby nie widzieć budynku Maca, a następnie włączam radio.
– Po co tu przyjechaliśmy? – pyta Borys, marszcząc brwi.
– Bo chcę w spokoju zjeść – warczę, wbijając wzrok w jeden z blaszanych magazynów.
Jest w całości pokryty zieloną farbą, a raczej kiedyś był, bo teraz na jego ścianach w kilku miejscach przebijają duże, rdzawe plamy.
– To dlaczego nie zatrzymałeś się na parkingu pod Makiem? – dopytuje takim głosem, jakbym był jakimś skończonym idiotą i trzeba mnie było uświadamiać, że tam przecież też jest parking.
– Bo nie miałem na to ochoty – syczę, po czym sięgam po tę papierową torebkę z Maca i rozrywam ją nerwowym ruchem.
Nie! To chyba jakiś żart. Nie wierzę, że ta mała wredna gówniara zrobiła coś takiego. Na widok tego, co jest w środku, mam ochotę z całej siły uderzyć pięścią w kierownicę i chyba tylko kwota, jaką zapłaciłem za ten samochód, powstrzymuje mnie, aby tego nie zrobić. W torebce samotnie spoczywa mała butelka źródlanej, niegazowanej wody.
Przenoszę wzrok na Borysa, który kręci głową z uznaniem, a następnie wybucha głośnym śmiechem.
– No to smacznego – chichocze, szturchając mnie w ramię.
– Wal się – wyrzucam z siebie, nie patrząc nawet w jego stronę.
Biorę do ręki tę półlitrową butelkę wody, którą sprzedała mi na śniadanie, i wyciągam ją z torby. Nie mam pojęcia, ile za to zapłaciłem, bo nawet nie spojrzałem na czytnik, kiedy przykładałem do niego kartę, dlatego obiecuję sobie sprawdzić opłatę w aplikacji banku, jak tylko dojedziemy na miejsce.
Już mam ochotę cisnąć butelkę na tylne siedzenie, ale powstrzymuję się od tego w ostatniej chwili, bo dostrzegam zwiniętą w harmonijkę niewielką białą karteczkę przyklejoną taśmą do etykiety. A to niby co? Chyba nie jakaś limitowana edycja poszerzona o listę tego całego syfu, który dodają do swoich posiłków?
Rozwijam tę kartkę, wpatruję się w nią z zainteresowaniem i wtedy moim oczom ukazuje się ręcznie zapisana krótka wiadomość:
To wszystko, co na chwilę obecną mamy w ofercie, jeżeli chodzi o produkty zdrowe, bez żadnych konserwantów i niesmażone w głębokim oleju.
PS butelka w pełni nadaje się do recyklingu.
Życzę smacznego.
– Kurwa mać! – wrzeszczę na cały głos i zgniatam kartkę w dłoni.
Borys obserwuje mnie z wyraźnym rozbawieniem, ale natychmiast obrzucam go gniewnym spojrzeniem, na co unosi ręce w geście poddania i odwraca się w stronę okna.
Kiedy udaje mi się w końcu wyczerpać cały zasób wyzwisk pod adresem tej wrednej gówniary z Maca, a mój głos przechodzi powoli w nieuzasadniony rechot, ustawiam skrzynię biegów w pozycji „drive”, podkręcam radio i wyjeżdżam z parkingu. W głośnikach samochodu nieoczekiwanie rozbrzmiewa utwór Justina Timberlake’a, który z nieco arogancką nutą w głosie oświadcza, że to, co dasz od siebie, do ciebie wróci. Uśmiecham się lekko pod nosem, bo ten utwór idealnie się wpasowuje w moją sytuację, i nawet nie wiem, kiedy zaczynam kiwać głową w rytm muzyki, a potem razem z Justinem głośno wyśpiewywać jego: „…what goes around, comes around…”.
Borys odwraca się w moją stronę i wpatruje się we mnie z miną, jakbym co najmniej w biały dzień biegał na golasa wokół Pałacu Kultury, ale na szczęście postanawia tego nie komentować.
W końcu wjeżdżamy na autostradę i kierujemy się na Stare Babice.
– Czyli jednak dziś bez śniadania i kawy? – odzywa się, wyrywając mnie z chwilowego transu.
W odpowiedzi potakuję tylko głową i przenoszę wzrok na cyfrowy zegar na panelu. Jest godzina ósma czterdzieści pięć. Cztery i pięć daje dziewięć. W dziewiątce mieszczą się wszystkie cyfry boskiego kodu Tesli.
Wszechświat ciągle mi sprzyja. Muszę tylko spojrzeć na to wszystko z nieco innej perspektywy i postarać się znaleźć w tym jakieś plusy.
Aleksandra
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Jesteś moją Trójką
ISBN: 978-83-8313-908-1
© Nina Kaczmarczyk i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Białek
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek