Kariera Richarda Nixona - Maksymilian Berezowski - ebook

Kariera Richarda Nixona ebook

Maksymilian Berezowski

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Murzyński strażnik Frank Wills, który pewnej nocy czerwcowej wpadł na trop włamywaczy w kompleksie waszyngtońskich gmachów Watergate i zaalarmował policję, musiałby być tęgim prorokiem, aby odgadnąć finał na pozór banalnego incydentu. Ale wkrótce okazało się, że nici prowadzą do Białego Domu - afera Watergate przytłoczyła Amerykę i posłużyła do ukucia śmiertelnej broni przeciw Nixonowi. Po raz pierwszy w historii USA kariera prezydenta została zdruzgotana lawiną kryminalnych oskarżeń. Co się za tym kryło? 
Jako korespondent akredytowany przy Białym Domu, Maksymilian Berezowski spędził pięć lat w USA, z bliska obserwował Nixona i jego otoczenie, poznał tajniki amerykańskiej kuchni politycznej. 
Pasjonującą książkę autora wielu znanych pozycji czyta się jak dramatyczną opowieść. Odsłania ona przed czytelnikiem kulisy spraw nieznanych i frapujących, kreśli portrety ludzi i tło ważnych wydarzeń; łączy walory poznawcze z wartką i sugestywną narracją. 
[Opis wydawnictwa] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny 
Biblioteka Publiczna Gminy Jaraczewo 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Rok wydania: 1975

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Maksymilian Berezowski

Kariera Richarda

Nixona

Wydanie drugie

 

Książka i Wiedza 1975

 

Okładkę projektował: Zdzisław Długosz

Redaktor: Anna Chmielewska

Copyright by „Książka i Wiedza”, 1974

Warszawa, Poland

Ostatni akt

Jeżeli w pierwszym akcie na scenie pojawia się naładowany rewolwer, musi on wypalić, zanim w finale zapadnie kurtyna. Ta żelazna reguła dramaturgii obowiązuje nawet w prawdziwym spektaklu politycznym. Skandaliczny dramat, znany pod skrótem Watergate, w którym przez ponad dwa lata uczestniczyła cała Ameryka na prawach reżyserów, aktorów i widzów, zakończył się piorunującym wystrzałem: przed południem 9 sierpnia 1974 roku prezydent Richard Nixon podał się do dymisji.

Ameryka nigdy nie uskarżała się na brak dramatycznych i sensacyjnych wydarzeń. Ale nigdy dotychczas Stany Zjednoczone nie były wstrząsane przez 25 miesięcy wielką aferą, która zataczając coraz szersze kręgi, doszła do tak przejmującego punktu kulminacyjnego. Lakoniczne pismo, jakie wpłynęło owego dnia o godzinie 11.35 do urzędu sekretarza stanu: ,,Niniejszym rezygnuję ze stanowiska prezydenta Stanów Zjednoczonych” — nie miało precedensu w amerykańskiej historii. Taki akt abdykacji nigdy się jeszcze nie zdarzył.

W niespełna pół godziny później, o 12.03 czasu wschodnioamerykańskiego, wiceprezydent Gerald Rudolph Ford został zaprzysiężony jako 38 prezydent Stanów Zjednoczonych. Tego samego ranka z trawnika przed Białym Domem odleciał prezydencki helikopter wojskowy, unosząc po raz ostatni na swoim pokładzie Richarda Nixona z małżonką w kierunku lotniska rządowego Andrews pod Waszyngtonem. Żegnali ich Kordowie. Żołnierze szybko zrolowali czerwony chodnik, wiodący do stopni helikoptera, jakim mości się drogę prezydentom. Kiedy nowy prezydent składał przewodniczącemu Sądu Najwyższego przysięgę na wierność konstytucji, samolot wiozący jego poprzednika znajdował się już w połowie drogi do Kalifornii. Na kalifornijskim lotnisku zebrał się pięciotysięczny tłum. Lądując w pobliżu swojej rezydencji San Clemente, Nixon oświadczył z melancholią: „Nie wiem, kiedy wrócę do Waszyngtonu — może nigdy”.

Po upływie 5 i pół roku prezydentura Richarda Nixona została urwana. Jakże inaczej wyobrażał on sobie jeszcze niedawno pożegnanie z Białym Domem.

Murzyński strażnik Frank Wills, który dwa lata temu pewnej czerwcowej nocy wpadł na trop włamywaczy kompleksie waszyngtońskich gmachów Watergate i zaalarmował policję, musiałby być tęgim prorokiem, żeby odgadnąć finał tego banalnego incydentu. Któż zresztą mógł wtedy przypuszczać, jak daleko sięga lont, który spowoduje katastrofalną eksplozję? Lecz afera rozrastała się niczym polip, z miesiąca na miesiąc — aż przeobraziła się w bezpardonową konfrontację na najwyższych szczeblach władzy.

Po długiej wojnie pozycyjnej, w której prezydent Nixon był krok za krokiem spychany na coraz bardziej odległe fortyfikacje obronne, latem 1974 roku rozegrała się decydująca batalia. Trwała ona zaledwie piętnaście dni.

Dwie salwy oznajmiły początek końca. 24 lipca ośmiu sędziów Sądu Najwyższego, prawie w połowie skompletowanego przez samego Nixona, jednogłośnie orzekło, iż prezydent musi udostępnić czynnikom sądowym i śledczym 64 taśmy z nagraniem tajnych rozmów, jakie prowadził ze swoimi doradcami na temat afery Watergate. W ten sposób wybuchła bomba zegarowa, którą o rok wcześniej podłożył były pracownik Białego Domu, Alexander Butterfield, gdy jako pierwszy zeznał przed komisją Senatu, że prezydent prowadzi zapis wszystkich narad. Długo, energicznie i nie bez kozery bronił się Nixon przed wydaniem kompromitujących taśm — udostępniał je niechętnie, stopniowo i fragmentami, powołując się na prezydencki przywilej zachowania w tajemnicy treści poufnych konsultacji. Decyzja Sądu Najwyższego sforsowała tę barierę.

Było to uderzenie z flanki. Od czoła kontynuował natarcie Kongres. W trzy dni po brzemiennym w skutki werdykcie, w ciepły sobotni wieczór 27 lipca, komisja prawna Izby Reprezentantów, obradująca na Kapitolu od blisko pół roku, stosunkiem głosów 27 do 11 uchwaliła pierwszy artykuł stawiający prezydenta w stan oskarżenia. Przyjęcie tego zalecenia przez plenum Izby i rozpoczęcie procesu nad prezydentem w Senacie było w świetle tej uchwały przesądzone. Pętla zaciskała się.

Późną nocą z 30 na 31 lipca komisja prawna pod przewodnictwem kongresmana Petera Rodino zakończyła debatę, której decydujący etap był transmitowany przez wszystkie stacje telewizyjne bezpośrednio z sali obrad. Cała Ameryka, nie ruszając się z domów, brała udział w rozprawie nad Nixonem. Rejestr oskarrżeń sporządzony przez komisję był niebagatelny: nadużycie władzy wykonawczej i pogwałcenie konstytucji, wykorzystanie agend rządowych w celu zatuszowania afery Watergate, składanie publicznych oświadczeń nie odpowiadających prawdzie, udaremnianie prawomocnego śledztwa, postępowanie w sposób sprzeczny z zaufaniem pokładanym w prezydencie.

Lecz Nixon jeszcze się nie poddawał. 31 lipca jego rzecznik prasowy oświadczył, że Izba Reprezentantów, być może, uchyli rezolucję komisji prawnej, a tym bardziej w Senacie szanse prezydenta z pewnością będą lepsze. Następnego dnia rzecznik powtórzył, że Nixon nie zrezygnuje z urzędu, chociaż sytuacja jest poważna.

W rzeczywistości była beznadziejna. Oskarżenia wytoczone przeciw prezydentowi bezpowrotnie zniszczyły jego prestiż i autorytet, sparaliżowały centralny ośrodek nerwowy wielkiego mocarstwa, spowodowały kryzys konstytucyjny. Aparat państwowy i biznes uskarżały się, że sprawa Watergate absorbuje czas i uwagę Białego Domu, opóźnia lub wstrzymuje konieczne decyzje. Osoba prezydenta stała się obciążeniem nie tylko dla partii republikańskiej w przededniu jesiennych wyborów do Kongresu, lecz dla całego systemu politycznego. Za udział w aferze Watergate, za jej tuszowanie, za machinacje wyborcze kilkanaście osób z najbliższego otoczenia Nixona zostało skazanych, w tej liczbie jeden z jego głównych doradców, John Ehrlichman, i były minister sprawiedliwości Richard Kleindienst. Rozprawy karne oczekiwały między innymi poprzednika Kleindiensta, Johna Mitchella, i byłego „szefa sztabu” Białego Domu, Boba Haldemana. Pod nawałnicą codziennych publikacji, śledztwa toczącego się w Senacie, Izbie Reprezentantów i specjalnej prokuraturze, niedawno ogłoszonych sprawozdań komisji kongresowych 66% ankietowanych Amerykanów wypowiedziało się za postawieniem prezydenta w stan oskarżenia i pozbawieniem go urzędu. Czegoś podobnego w historii Ameryki jeszcze nie było.

Po powrocie z San Clemente, gdzie przebywał przez dwa tygodnie, Nixon jeszcze bardziej odseparował się od świata zewnętrznego. Utrzymywał kontakt tylko z kilkoma najbliższymi powiernikami z Białego Domu i nielicznym gronem osobistych przyjaciół. Zostały odwołane spotkania z przywódcami Kongresu i narady polityczne, należące do rutyny. Zamknięty w jednym z gabinetów, Nixon zagłębił się w przesłuchiwanie taśm magnetofonowych, które jego radca prawny St. Clair sukcesywnie przekazywał instancjom sądowym. Już od pewnego czasu Nixon nie oglądał telewizji i nie czytał gazet. Podziwiano jego odporność nerwową i zdolność sprostania takiemu napięciu, a jednocześnie obawiano się tych właściwości charakteru. Starszyźnie partii republikańskiej, która nie miała w tych dniach dostępu do prezydenta, zależało na tym, aby rozstrzygnięcie nastąpiło jak najprędzej.

Tymczasem w sobotę 3 sierpnia Nixon odleciał do prezydenckiej enklawy Camp David pod Waszyngtonem, zabierając z sobą rodzinę i najbliższego przyjaciela Rebozo, podejrzanego zresztą o udział w nielegalnych manipulacjach funduszem wyborczym. W niedzielę do Camp David zostali wezwani doradcy prezydenta. Stolica zatrzęsła się od pogłosek i spekulacji: Co będzie dalej? Czy Nixon przygotowuje się do ustąpienia, czy też opracowuje kolejną fazę strategii obronnej? Tegoż dnia jego rzecznik poinformował, że w nadchodzącym tygodniu nie należy się spodziewać żadnego wystąpienia prezydenckiego. W Waszyngtonie zapewnienie to przyjęto z niedowierzaniem.

Wydarzenia toczyły się coraz szybciej. Już 5 sierpnia wieczorem Biały Dom ogłosił oświadczenie, które było istnym trzęsieniem ziemi. Oto Nixon wreszcie przyznał, że znał kulisy afery Watergate prawie od samego początku — dowiedział się o nich 23 czerwca 1972 roku, a więc w sześć dni po włamaniu — i że uczestniczył w poczynaniach mających na celu przeszkodzenie śledztwu. Wraz z tym wyraził wszakże pogląd, iż nie popełnił czynów nakazujących mu opuszczenie stanowiska.

Była to desperacka próba wyprzedzenia rewelacji zawartych w 64 taśmach, jakie Nixon musiał wydać zgodnie z orzeczeniem Sądu Najwyższego. Widocznie jeszcze liczył na to, że swoim przyznaniem zjedna dostateczną liczbę senatorów, aby w Senacie upadł wniosek domagający się rezygnacji prezydenta. Tegoż dnia, 5 sierpnia, rzecznik Białego Domu ponowił zapewnienie, że Nixon bynajmniej nie rozważa możliwości podania się do dymisji.

Ale klamka już zapadła. Nagły zwrot w postawie Nixona — przez długi czas utrzymującego, iż ujawniono mu rzeczywisty przebieg wypadków Watergate dopiero w dziewięć miesięcy po fakcie, i stale zaprzeczającego, jakoby brał udział w tuszowaniu afery — nie tylko nie był pomocny, lecz ostatecznie zdruzgotał pozycję prezydenta. Wśród zwolenników Nixona wybuchła panika. Republikańscy kongresmeni, członkowie komisji prawnej Izby Reprezentantów, którzy w liczbie 11 głosowali przed tygodniem przeciwko postawieniu prezydenta w stan oskarżenia, jeden po drugim składali publiczne deklaracje, że zmieniają zdanie i decyzje. Odgrodzili się od Nixona przyjaźni mu dotychczas senatorowie. Sensacyjne tytuły w gazetach i dramatyczne wieści płynące z telewizji zaalarmowały całą Amerykę. Siedmiomilowymi krokami zbliżał się finał. Na giełdzie nowojorskiej gwałtownie podskoczył kurs akcji, których notowania spadały w obliczu niepewności wywołanej przeciągającą się aferą i brakiem stabilizacji na szczytach władzy państwowej.

Wiceprezydent Ford, który dotąd lojalnie występował w obronie prezydenta, oświadczył krótko, że nie będzie więcej składał publicznych wypowiedzi w tej sprawie.

Wśród podniecenia i rozgorączkowania, jakie ogarnęły Waszyngton i wszystkie ośrodki polityczne, Nixon zwołał 6 sierpnia posiedzenie gabinetu ministrów. Jak poinformował później minister skarbu Simon, prezydent dał do zrozumienia, że nie podjął decyzji złożenia urzędu. Według innych członków gabinetu, Nixon nie pytał ich o zdanie, ministrowie zaś wstrzymali się od wyrażenia swojej opinii.

W tym samym czasie na Kapitolu nieprzerwanie obradowali przywódcy partii republikańskiej. Z niepokojem roztrząsano rozmaite projekty, mające skłonić Nixona do jak najszybszej rezygnacji. Republikanie śmiertelnie obawiali się politycznych i wyborczych następstw, jakie groziły rządzącej partii, gdyby prezydent zwlekał z ustąpieniem lub wręcz postanowił przejść przez procedurę sądową w Senacie. Chociaż jej rezultat był z góry przesądzony, zmiana na stanowisku prezydenckim odwlekłaby się o kilka miesięcy. Do tego republikańscy seniorzy nie chcieli dopuścić. Zdecydowano, że ich przywódca w Izbie Reprezentantów, John Rhodes, natychmiast złoży oświadczenie, iż będzie głosował za postawieniem Nixona w stan oskarżenia. Oświadczenie bliskiego Nixonowi polityka miało być alarmującą petardą, która przebije mury Białego Domu. Zdecydowano także, iż do prezydenta uda się delegacja seniorów z żądaniem, aby bezzwłocznie złożył mandat.

7 sierpnia po południu Nixon przyjął kongresmana Rhodesa oraz republikańskich senatorów Hugha Scotta i Barry’ego Goldwatera. Wykładając karty na stół, reprezentanci establishmentu stwierdzili, że w razie wszczęcia procesu w Senacie prezydent może liczyć na głosy zaledwie 12—15 senatorów, podczas gdy dla utrzymania się na stanowisku musiałby mieć za sobą co najmniej 34 (jedną trzecią Senatu) — a więc sprawa jest bezapelacyjnie przegrana. Nixon ich wysłuchał, powiadomił, że zastanawia się nad rezygnacją, lecz rady nie zasięgał.

Ale sytuacja była już jasna. Dziennik wychodzący w Arizonie, „Phoenix Gazette”, powołując się na wiarygodne koła w Waszyngtonie podał, iż Nixon zamierza ustąpić w najbliższych godzinach. Wokół Białego Domu i na sąsiadującym z nim skwerze Lafayette zebrały się wielotysięczne tłumy. Ktoś nazwał tę obecność „czuwaniem przy łożu śmierci”.

W głębokiej tajemnicy „szef sztabu” Białego Domu, gen. Alexander Haig (który, jak mówiono, od wielu miesięcy kierował całym urzędem prezydenckim, gdyż Nixon był pochłonięty reperkusjami sprawy Watergate), spotkał się z wiceprezydentem Fordem i poprosił go o przygotowanie się do przejęcia władzy. Biuro wiceprezydenta podało do wiadomości, że Ford odroczył zaplanowaną podróż po kraju.

8 sierpnia rano rzecznik prezydenta ogłosił, że tego dnia wieczorem Richard Nixon wystąpi z przemówieniem radiowo-telewizyjnym. O godzinie 11 Nixon przyjął w Owalnym Gabinecie prezydenckim Geralda Forda i oficjalnie zakomunikował mu swoją decyzję ustąpienia ze stanowiska. Kilka razy w ciągu dnia rozmawiał z sekretarzem stanu Kissingerem. W godzinach wieczornych, po kolacji spożytej z rodziną, Nixon wezwał do Białego Domu przywódców Kongresu. Nikt nie wyraził żalu ani zdumienia — sprawa była oczywista. Prezydentura Richarda Nixona skończyła się. Nie pozostał przy nim prawie żaden zwolennik, z wyjątkiem żony i obu córek, które aż do ostatniej chwili próbowały go odwieść od decyzji złożenia urzędu.

O dziewiątej wieczorem 8 sierpnia 1974 roku Nixon po raz ostatni zasiadł przed kamerami telewizji w Białym Domu. Zmartwienia wyryły mu głębokie bruzdy na twarzy. W ciągu tych dwóch lat postarzał się o lat dziesięć.

„Z rozmów, jakie przeprowadziłem z przywódcami Kongresu i z innymi przywódcami politycznymi — powiedział w pożegnalnym wystąpieniu — wyciągnąłem wnioski, że z uwagi na sprawę Watergate nie miałbym poparcia Kongresu, które uważałbym za konieczne w podejmowaniu bardzo trudnych decyzji i w pełnieniu obowiązków prezydenckich zgodnie z interesami naszego narodu [...]. Gdybym kontynuował walkę w nadchodzących miesiącach, problem ten absorbowałby niemal bez reszty zarówno mnie, prezydenta, jak i Kongres, a działoby się to wszystko w okresie, kiedy nasza cała uwaga powinna być skoncentrowana na wielkich problemach światowego pokoju oraz walki o dobrobyt — bez inflacji — w naszym kraju.

Dlatego też w południe dnia jutrzejszego składam rezygnację z urzędu prezydenckiego. W tym samym czasie w tym miejscu wiceprezydent Ford zostanie zaprzysiężony jako prezydent”.

Czy rzeczywiście Sąd Najwyższy musiał forsować barierę, wydając orzeczenie zgubne dla Nixona? Czyżby jego przeciwnicy w Kongresie byli puklerzem praworządności? Czy skazanie współpracowników prezydenta za udział w machinacjach oznaczało, że nastąpił ostateczny triumf sprawiedliwości?

Amerykanie znający mechanizmy polityki nie mieli takich złudzeń. Bariera, którą publicznie obaliły decyzje sądowe, była już zdruzgotana od uderzeń i trzymała się na włosku. Sąd Najwyższy nie miał innego wyboru niż zrzucić ją na pobocze; to nie on decydował o detronizacji, chociaż opatrzył ją i w swoją pieczęć. Koalicja pragnąca pozbyć się Nixona skwapliwie wykorzystała zasady legalizmu, gdy sam prezydent dostarczył jej argumentów. Jego wrogowie w Kongresie, pobłażliwie traktujący systematyczne naruszanie prawa przez agendy Pentagonu i przez wielkie korporacje, mogli teraz z satysfakcją głosić dewizę moralności. Ale czy skutecznie? Również wyrozumiałe wyroki na byłych sztabowców Nixona kłóciły się z ciężarem oskarżeń i odczuciem opinii publicznej.

Kanonadą przeciw Nixonowi, która grzmiała w środkach masowego przekazu, kierowały głównie tzw. liberalne centra wpływów. Potoczne pojęcie liberalizmu jako nosiciela absolutnej tolerancji jest w tym wypadku szczególnie zdradliwe. Amerykańscy liberałowie są znacznie mniej skłonni niż konserwatyści do stosowania represji, lecz ani w polityce międzynarodowej, ani w rywalizacji wewnętrznej nie przejawiają cnót miłosierdzia. Jest zaś iście amerykańskim fenomenem, że wielu polityków w jednych sprawach występuje pod sztandarem konserwatyzmu, w drugich pod flagą liberałów.

Do tej ostatniej kategorii należą również niektóre ugrupowania wielkiego kapitału, zwłaszcza na wschodnim wybrzeżu USA, oraz powiązana z nimi prasa i telewizja. Nixon popełnił tę nieostrożność, że wbrew kanonom, które nakazują prezydentom utrzymywanie szerokich koneksji w rządach, wyłączył z nich szereg ośrodków o renomie „liberalnej”. I właśnie dlatego reprezentująca je prasa tak szybko ruszyła do ataku.

Nixon musiał odejść, bo wszedł w zatarg z potężnymi siłami i mimo doświadczenia i przezorności popełnił kardynalne błędy i wykroczenia. Zapewne zostałyby mu one wybaczone, tak jak zacierano przewinienia innych dostojników, gdyby Nixon nie naraził się wpływowym grupom i gdyby w porę docenił ich możliwości. Lecz Nixon i jego przeciwnicy poszli na całego. W miarę tego, jak konflikt nabierał rozmachu, obie strony paliły za sobą mosty odwrotu. A kiedy doszło do rozstrzygającego starcia, Nixon okazał się słabszy.

Po ustąpieniu z urzędu, a więc po utracie prezydenckiego immunitetu, groziło mu na domiar postawienie w stan oskarżenia przez federalny wymiar sprawiedliwości. Kierując się interesem partii republikańskiej oraz państwa, które na ciąganiu byłego przywódcy po sądach niczego by nie zyskało, a mogłoby — jak powiedział nowy prezydent — ,,przedłużyć koszmary”, Gerald Ford na mocy konstytucji skorzystał z prawa łaski wobec wszelkich wykroczeń ,,przeciwko Stanom Zjednoczonym, jakie Richard Nixon popełnił lub mógł popełnić, albo też w których uczestniczył w okresie od 20 stycznia 1969 roku do 9 sierpnia 1974 roku”.

I chociaż decyzja ta wywołała w Ameryce kontrowersje, ponieważ utrzymywano, iż uprzywilejowuje wybranych i stwarza ,,niepokojący precedens” dla przyszłych prezydentów, sprawa Watergate zbliżała się do zakończenia — przynajmniej jako ów koszmar, zwisający nad krajem. Z San Clemente nadchodziły wieści, że Richard Nixon nadal znajduje się w głębokiej depresji. Niegdyś powiedział on, że „w polityce jedna rzecz jest pewna i podstawowa: prawo zmiany — to, co dziś jest na górze, jutro jest na dole”. Ta maksyma okrutnie sprawdziła się na nim samym. Co innego bowiem głosić filozofię stoickiego spokoju z bezpiecznych wyżyn, a co innego być strąconym z najwyższego szczytu.

Zimna krew

Nie każdy prezydent Stanów Zjednoczonych cieszy się adoracją swoich rodaków. Wbrew amerykańskiej legendzie zdarza się to bardzo rzadko. Za życia Kennedy miał większe wzięcie za granicą niż we własnym kraju, Johnsona nie lubiano poza jego rodzinnym Teksasem. Krążyła anegdota, że gdy zmarł Franklin Roosevelt, na trasie pogrzebu płakali nawet jego przeciwnicy — bo wiedzieli, że zastąpi go Truman. Być uwielbianym nie jest główną kwalifikacją prezydenta, bez względu na to, co piszą podręczniki historii, chociaż określona doza popularności też jest niezbędna do sprawnego rządzenia.

Richard Milhous Nixon nie był adorowany — nawet przed wybuchem afery Watergate. Wspiął się na szczyt, bo chociaż był w polityce postacią kontrowersyjną, miał przez długie lata dość zimnej krwi, hartu, wytrzymałości i uporu. Zdawało się, że pod pewnym względem wybiegł naprzód na spotkanie epoki komputerów, wyprzedziwszy rywali w umiejętnościach organizacyjnych i manipulowania mechanizmami polityki. Szczęśliwy traf jest w niej nie do pogardzenia. Zaznał go również Nixon. Ale krzywa jego sukcesów była zmienna i zdradliwa, niepowodzenia uderzały dotkliwie, aż w końcu spotkało go najgorsze. Tego się nie spodziewał, chociaż zwykł był mówić, że jest pechowcem.

Prezydencki system w USA nieraz porównywano do elekcyjnej monarchii. Amerykanie wznieśli dla prezydentów królewski piedestał, otoczyli ich aureolą za życia, co prawda nie bez zastrzeżeń. Przywykli traktować najwyższy urząd w państwie z wielkim respektem, ale także z nieufnym dystansem. Pragnęliby, żeby prezydent miał wdzięk i był urzekający. Chcieliby, aby miał niewiele skaz, lecz nie był pozbawiony słabostek.

To ostatnie wymaganie bywało często zaspokajane. Gra w golfa pochłaniała Eisenhowera z uszczerbkiem dla spraw publicznych. Kennedy’emu przypisywano liczne romanse. Johnson doglądał krów na swoim ranczo w Teksasie i zbijał majątek podczas prezydentury.

Na początku kadencji Richard Nixon zdobył renomę przywódcy zaabsorbowanego wyłącznie rządami, prezydenta-profesjonalisty. Nie miał nic przeciwko wiadomościom, które przedostawały się z Białego Domu, o tym, że nie traci czasu na błahostki ani nawet na posiłki. Samotnie i w pośpiechu spożywał niewymyślny lunch w pokoju sąsiadującym z gabinetem: twaróg spryskany ketchupem albo sokiem ananasowym, niekiedy hamburger. Stronił od alkoholu. Lubił porządek. Jego poprzednik Johnson z rana urzędował w sypialni i przyjmował podwładnych w piżamie. Nixon w pierwszym dniu sprawowania władzy zjawił się w swoim biurze o godzinę wcześniej niż jego personel.

Kiedy przyjechałem do Waszyngtonu jesienią 1967 roku, mniej więcej rok przed wyborami, które Richard Nixon wygrał, nie był on wysoko notowany na giełdzie politycznej. Ani jako ponownie wschodząca gwiazda, ani ze względu na swoje koncepcje. Więc tym bardziej, cokolwiek by się o nim powiedziało, należy stwierdzić, że w sferze międzynarodowej postawił na kartę potrzeb czasu i potrafił nagiąć do nich własne poglądy i postępowanie.

Niewątpliwie udział w rozwijaniu odprężenia i zwrot w stosunkach ze Związkiem Radzieckim stał się dla Stanów Zjednoczonych obiektywną koniecznością na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wiemy jednak, że obiektywna konieczność nie zawsze i nie łatwo toruje sobie drogę. Rola i wpływ kierowniczych jednostek na wydarzenia nie są wcale sprawą drugorzędną. Od subiektywnego czynnika, jakim jest postawa przywódcy, zależy dużo.

Niesłuszne było twierdzenie wysuwane przez amerykańskich przeciwników Nixona, że przede wszystkim niepowodzenia na froncie wewnętrznym skłoniły go do szukania sukcesów w polityce zagranicznej. Decyzja o przejściu od kanonów „zimnej wojny” do pokojowego współistnienia zapadła w Waszyngtonie, zanim wybuchła sprawa Watergate, która wstrząsnęła fotelem prezydenckim. Wydaje się raczej, że kłopoty wewnętrzne nałożyły ograniczenia na reorientację Nixona, i tak obciążoną skomplikowaną grą na kilku frontach.

Zwykle dopiero w czas jakiś po wygaśnięciu prezydenckiej kadencji można określić wkład przywódcy do stabilizacji świata. O tym zaś, czy wkład był trwały, przekonujemy się znacznie później. Zmiany historyczne wymagają historycznej perspektywy.

Każdy amerykański prezydent, będąc ciągle w centrum uwagi całego kraju, oblicza każdy swój krok również pod kątem widzenia publicznego przyjęcia, z jakim się spotka. Mimo to wielu prezydentów świadomie pozostawiało sobie margines nieskrępowania. U Nixona był on węższy niż u jego poprzedników. Dało się to zauważyć w sprawach większego kalibru i w mniejszych. Nie na próżno mawiał o sobie: „un homme sérieux” — „człowiek poważny” — i używał tego określenia nie dlatego, że zna dobrze francuski, lecz ponieważ do podobnej kategorii ludzi zaliczał także de Gaulle’a, który stał się jego wzorem. Wybrawszy drogę politycznej kariery, Nixon, tak jak francuski prezydent, od początku uwierzył, że spełnia przeznaczenie. Co najmniej — iż je spełni.

Ambicja taka kazała usuwać wszelkie przeszkody, odrzucać rzeczy frywolne i wtórne, oszczędzać minuty. Prezydencki ręczny zegarek był jak budzik wyposażony w dzwonek alarmowy, aby uprzedzić, że wyznaczony czas minął. Spotkania z interesantami zostały ograniczone do minimum. Ministrom nie było łatwo dostać się do prezydenta ani osobiście, ani telefonicznie — często odwoływali się do jego uwagi na piśmie, wielekroć przez głównych doradców. „Radziłbym kongresmenom i senatorom wprowadzić dyscyplinę czasu, nie tracić go tyle na ściskanie rąk — mówił Nixon. — Oni za dużo przemawiają i za mało myślą”.

Sam przeznaczał na rozmyślanie i medytację sporą część dnia. Zamykał się w Pokoju Lincolna na pierwszym piętrze Białego Domu albo w rezerwowym gabinecie w pobliskim gmachu Executive Office Building, z psem wabiącym się Kling Timahoe lub tylko z blokiem żółtego liniowanego papieru, jakiego używają prawnicy. Jeżeli nie był sam, towarzyszył mu ktoś z najbliższego otoczenia. Nie czytał gazet z taką zachłannością, jak to czynili Kennedy i Johnson, a w telewizji oglądał prawie wyłącznie widowiska sportowe. Przejmując Owalny Gabinet prezydencki, Nixon kazał wyrzucić fotel na biegunach i trzy telewizory, na których Johnson bezustannie śledził prezentację wiadomości. W dziesięć minut przebiegał okiem przegląd prasy przygotowany przez członków jego personelu politycznego.

„Powiadam im — wyjaśniał — żeby w czytaniu nie zwracali uwagi na blagę reklamową i osobiste przytyki. Mnie interesują problemy”. Problemy i ciągle problemy nużą publiczność amerykańską, przyzwyczajoną do tego, aby prezydent zabiegał o jej względy, zajmując się nie tylko polityką. Richard Nixon zdobył więc renomę samotnika i zamkniętego w sobie przywódcy. Tym się kontentował: dwa razy zwycięsko przebrnął ogniową próbę wyborów, podczas gdy politycy noszeni na rękach przegrali je. A styl sprawowania władzy? Każdy prezydent narzuca swój własny. W sposób, jaki uważa za słuszny i osiągalny, troszczy się o miejsce w podręcznikach historii, rezerwowane na razie według dzisiejszych kryteriów. Mimo to styl Nixona przysporzył mu wielu wrogów.

Prezydent starał się więc o to, by zarówno na partnerach, jak na przeciwnikach i kontrahentach sprawiać wrażenie, iż nie kieruje się impulsem. Być może, aby podkreślić kontrast z Johnsonem — każdy poprzednik na urzędzie jest takim punktem odniesienia — być może dlatego, że zaimponował mu wizerunek polityka, który nawet nieobliczalność ma obliczoną; ale na pewno dlatego, iż tak zdefiniował sam siebie.

,,Wiem — twierdził — że muszę być zdyscyplinowany , gdy podejmuję decyzję. Nauczyłem się wiele z doświadczenia, z wielkich zwycięstw i z wielkich porażek. Uczą one dyscypliny. Mam chwile, kiedy nie jestem tak zdyscyplinowany, jak mógłbym być, lecz usiłuję to przezwyciężyć. Jeżeli wielkie decyzje mają być decyzjami właściwymi, muszą być powzięte z zimną krwią; w gorączce nie można dojść do właściwych decyzji. Lubię też porządek w pokoju. Biurko musi być zawsze uporządkowane. Pewnie, że kiedy piszę przemówienie, myślę i koncentruję się, otoczony stosem papierów. Ale ktokolwiek zajmuje urząd prezydencki, nie może sobie pozwolić na brak dyscypliny. Musi żyć po spartańsku. Żeby podejmować zrównoważone decyzje, trzeba się oszczędzać, zachować kondycję, być fizycznie i umysłowo zdyscyplinowanym. Nie przyszłoby mi na myśl pytać wszystkich dookoła i potem decydować na podstawie opinii uczestników narady. Wysłuchuję oczywiście każdego, lecz później oddalam się i sam decyduję. Ważne decyzje muszą być podejmowane w samotności”.

Zatem koncepcje Nixona zostały ściśle posegregowane. Na czele, dla efektywnego sprawowania władzy — spartańska dyscyplina, żelazna reguła i towarzysząca im benedyktyńska pracowitość, którą krytycy nazywali mitem. A nadto przeświadczenie, iż oprócz rozwagi wystarczy chłodna kalkulacja, by trafnie powziąć ,,wielkie decyzje”. Możemy zadać pytanie, czy była to pycha, czy pokonywanie własnych kompleksów, wszak Nixon długo był napiętnowany stygmatem pechowca, a później miał krzywdzącą renomę polityka o ograniczonych horyzontach.

Tak czy inaczej, jego sposób bycia stał się elementem prezydentury. Stanowił coś więcej niż źródło anegdoty, stał się czynnikiem politycznym — nawet jeśli uzasadnienie tego stylu zostało przez niego samego dopasowane ex post do własnego charakteru.

„Prezydent powinien zachować poczucie godności — stwierdził Nixon. — I oddalenie. Naturalnie, musi być przyjazny, ale ludzie nie chcą, żeby prezydent Stanów Zjednoczonych był niedbały, sprośny albo wulgarny. Chcą o nim myśleć jako o jednym spośród nich samych, lecz nie za bardzo. Jeżeli widzą, że sobie folguje, za dużo je lub pije za dużo, zaufanie słabnie. Ludzie chcą myśleć, że gdy wybuchnie kryzys, będzie on działał trzeźwo i z zimną krwią”. Że nie powinien być sprośny ani wulgarny, że nie powinien sobie folgować i nie być w gorącej wodzie kąpany — to wszystko były aluzje do porywczego prezydenta Johnsona, którego Nixon zastąpił, chociaż jego poprzednik z powodów znacznie poważniejszych stracił zaufanie. Ale stenogramy z narad w Białym Domu w sprawie Watergate, opublikowane wiosną 1974 roku, w których co kilka wierszy opuszczano — zaznaczając miejsca skreśleń — dosadne zwroty użyte przez prezydenta, podważyły jego poprzednie wypowiedzi.

Jeżeli rzeczywiście Johnsona ponosił temperament jak tylu innych prezydentów, jeśli był impulsywny i w ukropie kąpany, to Richard Nixon należał do osobistości rzadziej spotykanego pokroju — polityków, którzy nie tylko widzą siebie w oku nieustającego cyklonu gwałtownych wydarzeń, lecz również czują się z tym dobrze. W wywiadzie dla Associated Press na początku swojej kadencji nazwał on sprawowanie prezydenckiego urzędu „ciągłą walką”. „Tak jest ze mną zawsze — powiedział. — Toczę ją, być może, częściej od innych, gdyż taka jest moja właściwość”.

Później Nixon sformułował tę myśl nieco inaczej. Podczas rozmowy z przedstawicielem magazynu „Time” w styczniu 1972 roku prezydent zauważył: „Muszę powiedzieć, że nie czerpię specjalnego zadowolenia z walki z biurokracją, z prasą itd. Ale co cenię w swojej pracy, to możliwość dokonania w tym krótkim czasie, jakim dysponuję, tego, czego ktoś inny może nie zdołałby zrobić”.

Sądzić więc należy, że Nixon uznał te starcia za nieodłączny atrybut swego mandatu. Godząc się z tym, był już po kilku latach zmęczony konfrontacją na polu polityki wewnętrznej, chociaż najtrudniejszy okres miał jeszcze wtedy przed sobą. Bitwy hartują, ale również wyczerpują.

Na początku lat sześćdziesiątych jako banita w życiu politycznym — przegrał wtedy wybory prezydenckie na rzecz Kennedy’ego i wkrótce potem gubernatorskie w Kalifornii — Nixon napisał książkę zatytułowaną Sześć kryzysów. Była to lektura pouczająca. Czując się wówczas wygnańcem, nie widział jeszcze perspektywy powrotu, mógł zatem swoją wizję świata przedstawić ze szczerością, na jaką nie stać urzędującego polityka. Była to wizja w pewnym sensie katastroficzna, wypełniona kryzysami; wszystko było kryzysem — nawet przygotowanie radiowo-telewizyjnego wystąpienia w Moskwie w 1959 roku stanowiło ,,kryzys sam w sobie”. Takie rozumowanie zapewne mobilizowało Nixona do maksymalnego napięcia i koncentracji. Przed rozmową z obcymi mężami stanu i przed konferencją prasową potrafił spędzać dnie i noce na studiowaniu wyjściowych materiałów. Ale pracowitość i determinacja musiały dawać rezultaty. Któż mógł mu później dotrzymać placu w latach wyborczych? Niezdecydowany Rockefeller, Humphrey-gaduła, skory do płaczu Muskie, McGovern o zacięciu misjonarza, niedoświadczony Edward Kennedy? Nie mogli się też mierzyć z wiedzą Nixona o polityce zagranicznej i z jego ówczesną sprawnością w wykorzystaniu mechanizmów polityki amerykańskiej.

Prawdą jest oczywiście, że Nixon został utrefiony w czasie kampanii wyborczej 1968 roku, że wynajął ekspertów, którzy jego portret odpowiednio spreparowali. Ale tak było zawsze i z wszystkimi. Myliła się nieprzyjazna mu opinia, chrzcząc go mianem ,,indywiduum syntetycznego” i odmawiając wszelkich zdolności. Zaszkodziło mu to, że od dawna był z amerykańską prasą na ścieżce wojennej i zachował tę awersję będąc prezydentem.

Ujawniło się to nawet w Pekinie. Czou En-laj, składając wizytę Nixonowi w jego rezydencji, spotkał w hallu amerykańskich dziennikarzy i zdawkowo zagadnął: „Jak się macie?” Wówczas Nixon wtrącił: „Mają się lepiej, niż zasługują”. A kiedy padła sugestia, żeby zrobić więcej zdjęć prezydenta, odparł on, że amerykańscy fotoreporterzy mają dosyć jego zdjęć i „gdyby mieli więcej, toby je spalili”. To napięcie, trwające od wielu lat, znalazło później ujście w atakach prasy na Nixona przy każdej nadarzającej się okazji.

Większość intelektualistów, na ogół związanych z partią demokratyczną, w Nixonie chciała widzieć ucieleśnienie najgorszych cech republikańskiego konserwatyzmu. Początkowo tor jego kariery nie był elegancko usłany, co nie usposabiało doń przyjaźnie środowisk akademickich. Wraz z tym jego niekomunikatywność i podejrzliwość wobec intelektualistów zostały mocno ugruntowane. Lecz fałszywy był werdykt, że Nixon niczego nie zrozumiał i niczego się nie nauczył, że pozostał „biednym chłopcem z Yorba Linda”, który wdarł się pazurami na wierzchołek władzy. Przez pamflecistów przemawiało między innymi rozgoryczenie płynące stąd, iż wykluczono ich z wpływowej kamaryli i przy nowym prezydencie przestali być nadwornymi minstrelami. A że Nixon nie miał równie błyskotliwych, relegowani królowali w opozycji.

Niezrozumiały był dla wielu Amerykanów przywódca, który miał opinię oschłego, cenił samotność — chociaż mogło to być naturalną reakcją na wypełnione tłumami życie codzienne; który żyjąc z zegarkiem w ręku, uważał własną bezsenność i napięcie nerwowe za „zdrowy objaw” towarzyszący mu w akcjach politycznych. „Kiedy człowiek przeszedł chociażby mniejszy kryzys — napisał Nixon w swojej książce — wie on, że nie trzeba się niepokoić napięciem mięśni, przyśpieszonym oddechem, nerwowym dreszczem, nie martwić się zaburzeniem żołądka, złym nastrojem i bezsennością. Rozpoznaje te symptomy jako naturalne i zdrowe oznaki tego, iż cały organizm pręży się do walki. Nie powinien się przejmować występowaniem takich objawów — powinien się przejąć, gdy ich nie ma”.

W innym miejscu Nixon stwierdził, że nigdy nie uchylał się przed intensywną koncentracją umysłu, przerwa jest bowiem ucieczką od twardej, miażdżącej dyscypliny, absolutnie niezbędnej do osiągnięcia najwyższej sprawności. Jakże często najlepsze pomysły przychodziły wtedy, gdy już się zdawało, iż nie może pracować ani minuty dłużej i gdy przymuszał się do pracy siłą woli. Nawet bezsenne noce, jeśli były fizycznie do zniesienia, stymulowały twórczą aktywność. Po takiej wprawie Nixon bez trudu pracował do późnych godzin. Dopuszczał krótkie — ale tylko krótkie — zmiany tempa pracy albo szybki spacer, który mógł przyspieszyć ładowanie umysłu, ociężałego wskutek przepracowania. Unikał dłuższych przerw, gdyż sprawdził, że jego umysł ma tę właściwość, iż mija czas jakiś, zanim „rozgrzeje się” do punktu, w którym funkcjonuje szybko, jasno, na najwyższych obrotach.

Swój zapał do pracy, walor dyscypliny i organizacji, zmysł porządku rozgłaszał w każdym wywiadzie, podkreślał w każdej rozmowie przeznaczonej do druku — nie tyle z nadzieją, że te cechy zostaną przejęte przez 210 milionów obywateli, ile widząc w nich swój wielki atut. Bo każdy amerykański prezydent musi mieć własny wabik — jeśli nie coś fascynującego, to przynajmniej pożytecznego.

Inni prezydenci też nie działali według ulgowej taryfy. Johnson, bywało, wstawał wśród nocy i telefonował do współpracowników, siejąc popłoch. Nixon nie wyczyniał takich brewerii. W swojej samotnej sypialni rzadko korzystał z aparatu oznaczonego numerem wewnętrznym 515. Budził się między północą a drugą nad ranem („kiedy mój umysł jest jasny”!) i w łóżku sporządzał notatki. Obowiązki prezydenta nigdy nie przewidują urlopu — chyba że obezwładni go choroba. Poprzednicy Nixona znajdowali jednak czas na rozrywki. On za nimi się nie uganiał. Jeśli oglądał w telewizji mecz albo film w kinie Białego Domu, to kojarzył obrazy z aktualnymi zamierzeniami; dynamika i przebój w zawodach sportowych inspirowały go do walki na własnym polu (często telefonował do czołowych graczy i trenerów, gratulując bądź przyjaźnie karcąc). Niektóre filmy nasuwały sugestie — jak Patton, sfilmowana opowieść o twardym amerykańskim generale, którą prezydent kazał wyświetlić dwa razy.

Od początku swojej kariery Nixon stawiał sobie za przykład do naśladowania brytyjskiego premiera ubiegłego stulecia, Disraeliego, oraz Churchilla i de Gaulle’a. Nie pretendował przy tym do znajomości europejskiej historii ponad to, co wchłonął w latach uniwersyteckich i przemierzając świat w misjach państwowych. Przywódca, którego pociągają postaci wybitne z innej epoki i z odmiennych układów i który z nich czerpać chce orientację, może wystartować w fałszywym kierunku; może też wzbogacić własną wyobraźnię. Tak czy inaczej, do tych paranteli Nixon raz po raz się odwoływał. Korciły go i nie dawały mu spokoju.

Nie przypominał ich ani postawą, ani zachowaniem, ani dającymi się zauważyć skłonnościami. Disraeli, de Gaulle i Churchill — politycy o znakomitym poczuciu humoru zaprawionego ironią i szyderstwem, sypali aforyzmami, cytowali klasyków, wzbudzali podziw. Renesansowe kwalifikacje w polityce zdarzają się rzadko, zarówno w Europie, jak i w Ameryce. Richard Nixon cytował trenerów piłki nożnej i pisał językiem prawnika, którym jest z wykształcenia. Nie polegając na swoim zmyśle humoru, nieczęsto uciekał się do sardonicznych refleksji. Dawało mu to przewagę nad plejadą polityków, którzy amerykańskim zwyczajem ozdabiali wystąpienia zamówionymi albo skopiowanymi gagami.

Przyjmował, iż działacz publiczny nie może być nadmiernie uczulony na zaczepki i ataki przeciwników, i twierdził, że człowiek dobrowolnie wkraczający na arenę polityki musi się liczyć z tym, że odniesie rany w bitwach. Powoływał się nawet na znane przysłowie: wyjdź z kuchni, jeżeli nie znosisz gorąca. Nixon nie wyszedł, zewnętrznie uodpornił się, ale wrażliwość ukrył w pancerzu odosobnienia.

„Do prasy — powiedział w dwa lata po objęciu władzy — odnoszę się z chłodnym dystansem. Czytam ją zwłaszcza po to, by sprawdzić, co inni czytają, co czyta kraj; żeby wiedzieć, z czym będę miał do czynienia, gdy będę przemawiał do narodu i starał się go przekonać do swego programu [...]. Nigdy nie wpadam w złość — zapewniał. — Sądzę, że mam prasę wobec mnie bardziej wrogą i nieobiektywną, niż miała większość prezydentów, ale zająłem filozoficzną postawę. Wygrałem wszystkie polityczne batalie mając przeciw sobie 80—90% prasy”.

Mówił nieraz, że nie czuje się dotknięty krytyką. W rzeczywistości często ignorował ją, lecz go bolała. Nigdy nie wybaczył liberalnym dziennikarzom docinków i złośliwości. Zachowana uraza czyniła go jeszcze bardziej niedostępnym i nieśmiałym. Z ludźmi, których dobrze nie znał, czuł się zawsze skrępowany, nawet ze znajomymi. Sam opowiadał o swoim stosunku do wdowy po Eisenhowerze — był jego wiceprezydentem w latach pięćdziesiątych, a córka Nixona, Julie, wyszła za mąż za generalskiego wnuka. A zatem nie tylko starzy znajomi, lecz powinowaci.

— Zawsze mówię do niej: pani Eisenhower. Na to ona do mnie:

— Panie prezydencie...

— Nie powinna pani tak się do mnie zwracać.

— To proszę mówić do mnie po imieniu — Mamie.

— Otóż ja się staram — opowiadał Nixon — ale niełatwo mi to przychodzi.

Krępujące było dla Nixona udzielenie dymisji krnąbrnemu ministrowi. W maju 1970 roku minister zasobów wewnętrznych Walter Hickel, rubaszny i nie przebierający w słowach milioner z Alaski, skierował do prezydenta list krytykujący inwazję Kambodży, przekazując zarazem kopię listu prasie. Wybuchła awantura. Wezwany do Nixona, Hickel zapytał wprost:

— Panie prezydencie, czy mam się podać do dymisji? — Nigdy nie miałem tego na myśli — odparł Nixon. Z różnych niedomówień i pogłosek minister jednak wyczuł, że dymisja go nie ominie, i udał się do ówczesnego ministra sprawiedliwości i prezydenckiego powiernika, Johna Mitchella.

— Albo skończcie z tym — oznajmił lakonicznie — albo zwolnijcie mnie z urzędu.

— Nie słyszałem, żeby mówiono o zwolnieniu — rzekł niewzruszony Mitchell.

— Dość rozrzucania tego g... Robicie szkodę nie mnie, lecz rządowi.

Upłynęło kilka dni. Hickela wezwano do Białego Domu w sprawie budżetu ministerstwa. Niespodziewanie zadzwonił telefon: Hickela poproszono do prezydenta. Nixon przywitał go przyjaźnie i nawiązał nieobowiązującą rozmowę. Zniecierpliwiony minister zapytał, o co chodzi. Dopiero wtedy, powołując się na wzajemny brak zaufania, prezydent zażądał od niego natychmiastowego złożenia dymisji.

Skrępowanie, które odczuwał Nixon, stając z kimś twarzą w twarz, nie odnosiło się do zgromadzeń. Nieśmiałość nie rozciągała się na sprawy publiczne. Takiej konfrontacji nie unikał. Co prawda, nie czuł się najlepiej prowadząc dialog tête a tête z obcym mu środowiskiem. W czasie gdy w Waszyngtonie odbywały się antywojenne demonstracje, wyśliznął się pewnego ranka z Białego Domu tylko z eskortą Secret Service. Przy pomniku Lincolna spędził godzinę na rozmowie ze studentami.

„Wiem, że uważacie nas za bandę sukinsynów” — powiedział wbrew własnej zasadzie nieużywania na forum publicznym drastycznych słów. Czy stosując młodzieżowy leksykon chciał z młodzieżą nawiązać bliższy kontakt? Wspomniał, że w latach studenckich nie zawsze rozumiał politykę światową — Churchilla przed drugą wojną uważał za szaleńca. Był zbyt ostrożny, by powiedzieć, że od swoich rozmówców oczekuje analogicznej rehabilitacji, więc radził im jedynie demonstrować bez ekscesów. Zalecał też zwiedzenie ciekawych krajów, do których zaliczył Japonię, Meksyk, Chiny, Indie, Iran, Związek Radziecki, Węgry i Czechosłowację. Potem zagadnął studentów o ich zespoły piłkarskie i dopytywał, czy uprawiają sporty wodne. Rozmowa rwała się i strzępiła.

Był to jedyny tego rodzaju rekonesans Nixona. Kiedy indziej w czasie manifestacji pod Białym Domem z zimną krwią oglądał mecz w telewizji i kazał to ogłosić. Nieśmiałość prezydenta miała więc wymiar szczególny, wynikała ze skrytości i z obaw przed zakłóceniem owego spokoju wewnętrznego, niezbędnego do samokontroli. Izolacja ułatwiała podejmowanie niepopularnych decyzji, odsuwała postronne naciski. Wydając rozkaz wznowienia bombardowań Północnego Wietnamu w grudniu 1972 roku, kilka tygodni przed zawarciem ostatecznego porozumienia, Nixon nie konsultował się z nikim. Wbrew przyjętemu kodeksowi nie zasięgnął nawet opinii ministra obrony i szefów sztabów wojskowych. Mógł być uprzedzająco grzeczny i elastyczny w taktyce; lecz nie znaczyło to, że jest skory do ustępstw, wszak jednym z celów, jakie sobie postawił, było systematyczne zwiększanie zakresu prezydenckiej władzy. — Już dawno nie mieliśmy prezydenta tak potężnego i tak zagadkowego — pisali Amerykanie w pierwszym okresie kadencji Nixona.

Każdy prezydent jest atakowany przez karykaturzystów, wielu zaś rysowników było antagonistami Nixona; można to było wnosić z bezpardonowych deformacji jego wizerunków. Nixon nie odznacza się tak urzekającym nosem jak de Gaulle, ale ten szczegół jego twarzy ma dość charakterystyczne kontury, których dopełnieniem jest mocno zarysowana szczęka. „Wygląd poprawia się wraz z wiekiem — zanotował amerykański publicysta po spotkaniu z prezydentem jesienią 1972 roku. — To prawda. Bieg lat poprawił wygląd zewnętrzny Nixona. Nie jest gwiazdorem, ale wyraźnie wyprzystojniał w porównaniu z okresem, kiedy przed ponad 20 laty zobaczyłem go po raz pierwszy. Nie kręci się już niespokojnie, nie denerwuje... Ta spokojna, relaksowa pasywność zdaje się być oznaką wewnętrznej pewności siebie”.

Później publiczne i nieprzerwane ataki na niego pewność tę nadwyrężyły. Być może nawet wydobyły na jaw utajone wątpliwości, nagromadzone od początku jego politycznej kariery.

Prezydent musi dbać o prezencję. Aparycja Nixona zyskała na zmianie nadwornego fryzjera. Zaniechał on używania brylantyny, nadając prostą linię włosom prezydenta. Nixon zaczął się staranniej ubierać. Nosił się konserwatywnie, jak na prezydenta przystało, dokonawszy lekkiego retuszu na rzecz bieżącej mody. Poradził sobie też z ciemnym zarostem na policzkach, który tak dał mu się we znaki podczas telewizyjnej kampanii wyborczej przeciw Kennedy’emu. Grając niemal co dzień w kręgle i biegając w miejscu (również dla wydobycia rumieńców przed pozowaniem do kamer kolorowej TV), utrzymał sprawność fizyczną. Wzrostu wyżej średniego, korpulentny, lecz nie otyły, mimo przekroczenia 60 lat prezentował się lepiej niż jako zapalczywy kongresman i młody senator, niż wiceprezydent narzucony Eisenhowerowi i polityk bez zajęcia. Dopiero ostra batalia, jaka wybuchła wiosną 1973 roku w Waszyngtonie, nadwerężyła jego zdumiewającą wytrzymałość nerwową i wyryła głębokie zmarszczki na twarzy prezydenta.

Przedwczesny nekrolog

Zmartwychwstanie Richarda Nixona — tak mówiono w Ameryce na początku 1968 roku. Graniczyło ono z cudem.

Ameryka sprawiła mu bowiem przedwczesny pogrzeb polityczny 7 listopada 1962 roku, gdy w dwa lata po porażce w wyborach prezydenckich ubiegając się o fotel gubernatora w rodzinnej Kalifornii, przegrał w wyścigu z demokratą Edmundem Brownem. Nie tylko przegrał, ale również wziął rozbrat z przyjętą konwencją. Poniósłszy porażkę, nie zachował pozorów i ujawnił rozgoryczenie na pożegnalnej konferencji prasowej w hotelu ,,Beverly Hilton” w Los Angeles.

,,Dzień dobry, panowie — powitał zgromadzonych z fatalnym wyczuciem sytuacji, która wymagała może powagi, może nonszalancji, lecz nie eksplozji. — Teraz, gdy wszyscy przedstawiciele prasy są tak zachwyceni moją porażką, chciałbym złożyć oświadczenie”. A zakończył jeszcze gorzej: „Nie będziecie już mieli do dyspozycji Nixona, żeby go kopać, ponieważ, panowie, jest to moja ostatnia konferencja prasowa”. W wieku lat 49 jak gdyby postanowił wycofać się z czynnej polityki, a jego zdanie-epilog przeszło do historii.

Nie tylko darł koty z prasą i TV, ale okazało się też, że nie umie przegrywać z uśmiechem na ustach, bo wystąpił w roli grabarza własnej przyszłości, nikt już nie bawił się zatem w ceregiele. Telewizyjna kompania ABC pośpiesznie sporządziła audycję pochopnie opatrzoną tytułem: Polityczny nekrolog Richarda Nixona. Wkrótce inne nazwiska zajęły czołówki gazet i o byłym wiceprezydencie słuch zaginął.

Nixon ocknął się z letargu dość szybko, lecz dopiero przy końcu 1967 roku został triumfalnie przywrócony życiu politycznemu. Ówczesna ankieta przeprowadzona wśród aktywu partii republikańskiej przyznała mu pierwsze miejsce w szeregu potencjalnych kandydatów prezydenckich. Był faworytem, który zdecydowanie wyprzedzał trzech republikańskich gubernatorów (chociaż sam nie sprawował żadnego urzędu): Nelsona Rockefellera, George’a Romneya i Ronalda Reagana. To Nixon był uważany za tego, który ma największe szanse pokonania demokratów.

Oficjalny akt zmartwychwstania dokonał się zimą 1968 roku w północnym stanie New Hampshire, gdzie w lutym rozpoczynała się seria wyborów wstępnych — eliminacji, które dawały kandydatom możliwość sprawdzenia popularności i siły przyciągania, a dla Nixona były nieodzowną drogą cierniową, jeżeli chciał pozbyć się piętna pechowca i zapewnić sobie mocną pozycję wyjściową na sierpniowej konwencji republikanów (prezydenckiego kandydata zawsze mianuje przedwyborcza konwencja).

Spędziłem wtedy kilka dni na trasie objazdów Nixona. Podobnie jak jego konkurenci, w swych przemówieniach potępiał nieudolność rządzących i obiecywał zmiany na lepsze w każdej sferze — jest to podstawowy ,,jadłospis” amerykańskich kampanii wyborczych. Różnił się od innych kandydatów w New Hampshire tym, że realniej oceniał sytuację i działał sprawniej. Jedynie on, mówiąc o konieczności ocalenia Stanów Zjednoczonych, powoływał się na przykład Churchilla, który Anglię wyciągnął z opresji; późniejsze akcenty churchillowskie nie były więc nabytkiem pospiesznym i przypadkowym. Potępiał nihilistów, gotowych odrzucić walory Stanów Zjednoczonych. Mieszkańcom wiosek zagubionych w śniegu pod kanadyjską granicą mówił o „kubańskim niebezpieczeństwie”. Wywoływało to zdawkowe oklaski; w dalekim północnym stanie kubański postrach nie był przejmujący. W klubach, gdzie przemawiał, słuchały go panie otulone w kosztowne futra, ustrojone w brylanty. Eleganckie, długonogie dziewczyny przepasane wyborczymi szarfami rozdawały plakietki: „Właśnie Nixon!”

W Merrimack zastała go ważna wiadomość: gubernator Romney porzucał przedbiegi, zrezygnował ze starań o prezydenturę. Było jasne i oczywiste, że finał romneyowskiej kariery przysłuży się dobrze Nixonowi. Jakoż zwolniony od jedynego poważnego republikańskiego kontrkandydata w New Hampshire, odniósł przytłaczające zwycięstwo i rozpoczął niepowstrzymany marsz ku prezydenturze.

Jak to się stało, że Richard Nixon, skreślony z rejestru, kreowany został na zbawcę republikanów? Nie spędził po prostu pięciu lat bezczynnie i zachował ambicję połączoną z wytrwałością. Tajemnica powodzenia tkwiła w wyzyskaniu sprzyjających warunków i w osobowości Nixona.

Tę osobowość ukształtowały dom, szkoła i Kościół w kalifornijskiej osadzie Yorba Linda niedaleko Los Angeles, gdzie się urodził 9 stycznia 1913 roku, a następnie w pobliskim miasteczku Whitfier, dokąd przenieśli się jego rodzice. Ojciec Nixona, przybyły za młodu ze stanu Ohio, założył fermę cytrusową, a gdy zaczęła chylić się ku upadkowi, zabrał się do prowadzenia stacji benzynowej i sklepu spożywczego. Matka, kwakierka, z domu Milhous, wstawała przed świtem piec ciasto, które sprzedawano w sklepiku. Był to czas surowej depresji ekonomicznej. Nixonowie ledwo wiązali koniec z końcem. Pięciu synów od dzieciństwa musiało pomagać w zakupie owoców i warzyw u hurtowników, przyrządzać posiłki, by odciążyć rodziców, pracować w stacji benzynowej. Najmłodszy i najstarszy bracia Richarda zmarli na gruźlicę, a ich choroba postawiła Nixonow — jak mówił późniejszy prezydent — w obliczu finansowej katastrofy.

Wzbraniali się jednak przed czyjąkolwiek pomocą. W myśl purytańskiego kodeksu, któremu dochowali wierności, byli zdania, że każdy powinien sam zadbać o siebie. Pobyt w całkowicie kwakierskim Whittier i studia w tamtejszym koledżu, kierowanym przez kwakrów, ugruntowały w ich synu Richardzie przekonanie, iż samowystarczalność i wytężona praca są wartością najwyższą. Również wtedy nabrał już przeświadczenia, które później się umocniło, że żyje w świecie nieprzyjaznym i jest zdany głównie na własne siły. To wyrobiło skłonność do izolacji, do przebywania w niewielkim gronie najbardziej lojalnych ludzi.

Ostatnią rzeczą, o jakiej by marzyła dla niego Hannah Milhous Nixon, była kariera polityka. Licząc, że gdy dorośnie, będzie kwakierskim misjonarzem w Ameryce Łacińskiej, matka z rezygnacją przyjęła wiadomość, że syn udaje się na studia prawnicze do Duke University w Północnej Karolinie, uczelni o dobrej renomie. W domu Nixonow ceniono wykształcenie. Chętnemu do nauki Richardowi nie przyszło ono łatwo. Stypendium, bez którego nie było mowy o studiach, oraz nagrody za udział w debatach należało odrobić pilnością. Jak sam później wspominał, młody Kalif orni jeżyk ślęczał nad książkami po drugiej stronie kontynentu dłużej niż inni, bardziej uzdolnieni studenci. Nocną pracą zasłużył sobie u zawistników na przydomek Ponurego Gusa. Upłynęło wiele lat, a koledzy jeszcze wspominali studenta, który zdobył wysoką, trzecią lokatę, jako „faceta o żelaznym siedzeniu”.

Sięgając pamięcią do czasów wczesnej młodości, Richard Nixon z rzadką u niego ironią dyskredytował ,,wielką amerykańską legendę” o narodzinach prezydenckich pretendentów. ,,Matka bierze dziecko na kolana — pisał w Sześciu kryzysach — i zaglądając mu w oczy spostrzega w nich coś niezwykłego. Powiada więc do siebie — i być może nawet do dziecka: — «Synu mój, pewnego dnia będziesz prezydentem». Począwszy od tego dnia jest on przeznaczony do wielkości. Zaczyna rozmawiać, zanim nauczył się stąpać. Czyta tysiąc słów na minutę. Nudzi się w szkole, gdyż jest o wiele mądrzejszy od nauczycieli. Szykuje się do objęcia funkcji przywódcy pobierając lekcje krasomówstwa i nauk politycznych. Ciągle idzie w górę, oblicza każdy krok, aż spełnia się przeznaczenie jego i — co mniej ważne — narodu: zostaje prezydentem Stanów Zjednoczonych”. Z lekkim wyrzutem a propos tej legendy Nixon dodał: ,,W moim wypadku prawda jest dziwniejsza od fikcji, ale bardziej wiarygodna”.