Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gorący dzień w Wirginii, w czasach Wielkiego Kryzysu, na opustoszałej drodze psuje się autobus. Pasażerom oznajmiono, że naprawa potrwa do następnego dnia, więc... Cóż będą porabiać w nocy? Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności! Przy drodze zatrzymało się wesołe miasteczko! Pasażerowie opuszczają autobus. Jakaś brytyjska cizia w ciąży, trzech prostaczkowatych wędkarzy wracających z Florydy, wraz kilkoma innymi wymęczonymi duszami, mającymi nadzieję na chwilę odpoczynku gdzieś na łonie natury. Na końcu wychodzi z niego pisarz i turysta z Rhode Island, człowiek o nazwisku Howard Phillips Lovecraft... WĘDROWNY SHOW O’SLAUGHNASSEY’A! PÓJDŹCIE! ZNIŻKI! WYBRYKI NATURY! CHODŹCIE, CHODŹCIE WSZYSCY! Wesołe miasteczko jawi się jak idealne panaceum na nudną noc, zatem Howard odzyskuje rezon. Prawdziwa syrena! Żywy trup! Trzyoki mężczyzna! Ba, jest nawet dziewczyna z rękoma zamiast stóp! Howard wie, że takie „atrakcje” okazują się zbyt często zwykłymi oszustwami, lecz... cóż lepszego ma do roboty? Howard jeszcze nie wie, że beztroska zabawa szybko zmieni się w koszmar na jawie, niewysłowionej, seksualnej deprawacji i obłędnej przemocy, przechodzących jego wszelkie wyobrażenia. A kiedy uda mu się w końcu wymknąć z matni... Spotka go coś tysiąc razy gorszego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 127
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2019
Dom Horroru
Gorlicka 66/26
51-314 Wrocław
Copyright © Edward Lee, Pages Torn From a Travel Journal, 2013
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Redakcja i korekta: Aleksandra Wąsikowska
Tłumaczenie : Radosław Jarosiński
Projekt okładki: Dawid Boldys, Shred Perspectives Works
Skład: Sandra Gatt Osińska
Wydanie I
ISBN: 978-83-953486-3-1
www.domhorroru.pl
facebook.com/domhorroru
instagram.com/domhorroru
[Poniższy, ręcznie pisany manuskrypt został znaleziony w koszu na śmieci w pojeździe nr 610 Linii Autobusowych Burlington Superior, przez operatora A. Linden i niezwłocznie przekazany do biura szeryfa w hrabstwie Pulaski. Śledztwo jest w toku. Jego autorem jest, jak się zdaje, zawodowy pisarz, jednakowoż przedstawia się tylko imieniem „Howard.”]
1 maja, 19…
Godzina około 18.00
Gdzieś w południowo-wschodniej Wirginii (?)
Jest Dzień Wiosny i mam po prostu złe przeczucia – cytując Szekspira „czuję, że mnie kciuki swędzą”[1]. Ów paradoks uderza mnie z całą mocą – oto jest właśnie 1 maja, święto Beltane[2], odwieczna wigilia, która tak często znajduje odbicie w moich opowiadaniach: druidzka, a nawet pradruidzka noc nieziemskich fantazmatów, kultu bogini płodności, świętowania zgonu zimy oraz nadejścia wiosny wraz z jej orgiastyczną celebracją, czas radości i rozbuchanej płodności...
Wybrałem nowszą linię autobusową z północy, by zminimalizować koszty, chociaż jej efektem ubocznym był dodatkowy dzień w podróży. Lecz nawet pomimo tych kilku niespodziewanych dolców od Wrighta, obawiałem się, że i tak dotrę z opóźnieniem do Nowego Orleanu i jego antycznej, granitowej architektury, ociężałych mauzoleów, wyniosłych cmentarzy i nawiedzonych bagien, jego pierwotnych rytów pogrzebowych w santeriańskim obrządku i – co najistotniejsze – jego polanej sosem Voodooo atmosfery. Z całym prawdopodobieństwem ucieknie mi pociąg do Chattanooga, co zmusi mnie do improwizowania i zmiany planu podróży. Cóż, być może jakiś nieoczekiwany zastrzyk gotówki w przyszłym roku pozwoli mi na wycieczkę z prawdziwego zdarzenia do Nowego Orleanu.
Od rozjazdu kolejowego w D.C[3], który opuściliśmy rano, trasa wiodła przez krainę zalesionych wzgórz. Im głębiej się między nie wbijaliśmy, tym nawierzchnia zdawała się być bardziej zniszczona; lecz ta mniej uczęszczana droga zapewniała przynajmniej odpoczynek od miejskich scenerii, co było mi na rękę. Wzgórza Wirginii wynurzały się niczym rozumne istoty, które jakby wchłaniały różnymi otworami nasz pojazd i pogrążały go w absolutnej ciemności. Zaiste, lasy amerykańskiego Południa miały swój własny klimat, różniący je znacząco od mojej ukochanej Nowej Anglii. Zieleń była głębsza, roślinność bardziej zróżnicowana, lecz sprawiająca wrażenie nienaturalnie przerośniętej, zalesione pobocza o wiele ciemniejsze i złowieszczo obce. Zewsząd wyzierały oznaki biedy, skryte za flankami wiekowych drzew i splątanych winoroślami zagajników: zbite z desek domy, chylące się ku ruinie, a jednak wciąż zamieszkane, pojazdy pamiętające lata 20 i sprzęt rolniczy ograniczony do rdzewiejących wraków, poniewierających się wśród prymitywnych chat i przybudówek, zaludnionych przez niedożywione, obdarte rodziny. Dwukrotnie natknęliśmy się na ciała Murzynów, zwisające z solidnych konarów, dowód na to, że z plagą samosądu uporano się jedynie w pokrętnych przemowach sprawujących władzę szych.
Przed jedną z obitych arkuszami blachy szop, splamioną wyciętymi otworami okiennymi, stała blada jak wosk nastolatka o przetłuszczonych włosach, ubrana w workowaty ciuch, brzemienna w poddańczy lęk. Wyglądała jakby właśnie wyssała wnętrzności z rozbebeszonej wiewiórki. Jej usta wbite w kamienną twarz były wręcz karmazynowe. Zapadnięte jak u osiemdziesięciolatka oczy odprowadzały przez chwilę nasz pojazd. Wiem, że to tylko złudzenie, lecz zdawały się skupiać tylko na mnie. Podczas podobnych wycieczek po Nowej Anglii widywałem wielokrotnie taką samą odmianę rozpaczy, lecz nigdy nic aż tak dobijającego jak tutaj. Jeśli uznać, że lasy Nowej Anglii nawiedzone są przez duchy, to lasy Południa nawiedzają żywi.
Gdy oznaki biedy i przytłaczające leśne gęstwiny stały się nie do zniesienia, autobus wytoczył się na lepszą, niedawno reperowaną drogę, zapewne efekt najnowszego projektu rządowego, w ramach którego robotnikom płacono dolara za dzień, by przez budowę lepszych tras pobudzić handel międzystanowy. Aż westchnąłem, kiedy mym oczom objawił się znak: „DRG. 6”, niedoskonała liczba. Drgnęły wibracje mojej karmy, wbrew napawającej otuchą scenerii za oknem: kolorowych od różnorodnej flory konstelacji pól i łąk. W tej właśnie chwili z tyłu wozu, gdzie, jak podejrzewałem, znajdowała się przegroda wydzielona na silnik, dobiegł podejrzany grzechot.
Za chwilę nasz usłużny kierowca... nie wiem, czy wspomniałem o jego załzawionych i niezdrowo wypukłych oczach oraz nienaturalnie wąskiej głowie? Do tego te grube fałdy na karku, których nie sposób było nie zauważyć… Ten opis z pewnością przyda mi się w innych opowieściach...
W każdym razie, wtedy ów niezbyt wytworny kierowca wygłosił w kierunku pasażerów oświadczenie:
– Co to się wyrabia? – rozbrzmiał mroczny, nowoangielski akcent. – Motur siada, ludziska. Brzmi jak wylot. – (Pojęcia nie miałem, co może znaczyć słowo „wylot” w formie rzeczownika. Trzeba sprawdzić.) Pozostałych pasażerów było jedenastu, wszyscy jęknęli unisono. Czyżbym jednak powinien to wiedzieć? Jedenastka pasażerów wraz ze mną i głównodowodzącym kierowcą to razem trzynaście, co stanowiło zły znak.
Na Nyarlathotepa! Chociaż nie jestem jakoś nadzwyczaj przesądny – powołam się na ów górnolotny absurd – trzynastka w połączeniu z nieprzyjemnym uczuciem swędzących kciuków nie wpływała krzepiąco na moją psychikę.
Mimo tego, oprócz tych wyczerpujących i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa rujnujących dalszą podróż wieści, spotkało nas szczęście w nieszczęściu.
– Bóg nad nami czuffa, ot, co! – kierowca wymamrotał wytłumaczenie. Zdołał jeszcze zakręcić niezdarnym pojazdem przed stację benzynową i zarazem garaż, zaprawdę w ostatniej chwili, gdyż kiedy tylko się zatrzymał, z tłumika rozległo się głośne „łup!”, a silnik zadławił się i zamarł.
Garaż był zbitą z dech ruderą, oznaczoną prostym napisem „BENZYNA I NAPRAWY U NATE’A”, gdzie cena za galon benzyny wynosiła 5 centów i była, jak mi się zdaje, o 2 centy niższa niż na mej rodzimej północy. Gdy już wszyscy wysiedli, wydostałem się i ja z moją skromną walizeczką w ręku w iście ambrozyjski żar (moje ukochane Providence nadal owładnięte było złowieszczym chłodem, kiedy je kilka dni wcześniej opuszczałem, ale nawet ten skromny dystans, który przebyłem w kierunku południowym starczał, by nasycić powietrze wspaniałym upałem). Długa, wąska wstęga asfaltu, którą przybyliśmy, przecinała na pół wielkie, rozbuchane pole zwieńczone lasami. Podczas gdy kierowca konwersował z uwalanym smarem mechanikiem, ja i reszta pasażerów wkroczyliśmy do skromnego pomieszczenia pełniącego rolę biura. Zanim jednak znalazłem się w środku, rozejrzałem się dookoła, nie widząc jednak w powodzi słonecznego światła ani jednego domostwa. Z chęcią bym się dowiedział, w jakim regionie się znalazłem, na razie nie miałem o tym bladego pojęcia.
Oddalając się od reszty (co zamiarowałem czynić jak najczęściej), przestudiowałem mapę i wydedukowałem, że awaria miała miejsce w pobliżu miast, o istnieniu których miałem mgliste pojęcie, zwłaszcza o Pulaski i mocno wątpliwej nazwie – Christiansburgiem. Musieliśmy znajdować się już bardzo blisko Zachodniej Wirginii, jak też granicy z Kentucky – w zagadkowej krainie, niezmiennie obfitującej w „białą hołotę” będącą efektem chowu wsobnego, która zidiocenie miała w genach, gdyż te same tereny były ongiś, przed wiekami, składowiskiem wszelkiej maści kryminalnego elementu wydalanego z Anglii. Przyczepianie tak negatywnej metki temu regionowi z powodu tegoż socjalnego nieszczęścia, podczas gdy cierpiały z tego powodu również inne, wydawało mi zawsze nieco niesprawiedliwe.
Narzekając na głos na niedogodności, moi towarzysze podróży rozsiedli się zlani potem, ja natomiast pozostałem niewzruszony. Byli w większości plebejuszami, aż żal mówić, ale tylko jeden mężczyzna oprócz mnie zachował choć tyle godności, by założyć lekki garnitur.
Ciężarna kobieta, ponad wszelką wątpliwość niezamężna, rozsiadła się, przytrzymując swój ciążowy brzuch niczym wielki kosz. Miała modną, czarną grzywkę, zdawała się dość gibka i kształtna, oczywiście pomijając boleśnie napuchnięty brzuch i podniesione, bez wątpienia nabrzmiałe od mleka piersi, czyniące z niej nader widowiskowe kuriozum. Kiedy spytała o godzinę, w jej słowach rozbrzmiał zaskakujący, właściwy dla wschodniego Londynu akcent, zdradzając jej brytyjskie pochodzenie. Z pewnością nie była damą. Jej wydatny, nieskrępowany stanikiem biust odcinał się pod znoszoną, bawełnianą, letnią sukienką – a kiedy mimochodem rozchyliła nogi – okazało się, że nie nosiła również bielizny. Z jej wyglądu wnosiłem, że była osobą, którą prostacy określają mianem „tupeciara”. Kilku nieogolonych nieokrzesańców w wieku lat około dwudziestu zdawały się łączyć relacje towarzyskie. Ich wychudłe cwaniaczkowate facjaty przywodziły mi na myśl uciekinierów, a może to tylko mój wrodzony cynizm kazał mi tak sądzić? Reszta cechowała się tak zwyczajnym wyglądem i osobowością, że nie warto się na ich temat rozpisywać.
Za moment kierowca wraz z właścicielem weszli do środka. Jak dowodziła plakietka na upapranej bluzie, był to Nate, imienny patron garażu: niski, szczupły, lecz umięśniony typ, o wydatnym podbródku i bicepsach jak jabłka. Wygląd fizyczny, rysy twarzy i ubiór aż nadto dosadnie identyfikowały jego życiowy fach – wiejskiego mechanika.
– No, nie mam najlepszych wieści – odezwał się Nate – ale też i najgorszych. W waszym aucie szlag trafił wlot paliwa, co zrobiłbym w momencik.
– Ale to te dobre wieści? – wtrąciłem.
– Taa. A złe to takie, że nie dostanę uszczelki do jutra rana. Trza taką przywieźć z Pulaski.
Rozległ się ponowny chór jęków, aż ktoś odkrył rzecz oczywistą:
– Więc utknęliśmy tu do końca naprawy.
– Taa, – odrzekł Nate, biorąc się pod boki. Przyjęta poza wyeksponowała pociemniałe pachy jego roboczej bluzy. – Mata tera do wyboru. Siedzita przez noc w autobusie abo… – wyciągnął kciuk za siebie, gestem autostopowicza wskazując drogę za sobą – rwiecie z kopyta gdzieś z milę do Luntville, przekimać się w motelu. „Dom Gilmana” się nazywa.
Od razu zafascynowała mnie różnica w akcencie tego człowieka. Kwestie akcentu, w rzeczy samej, od zawsze wzbudzały we mnie żywe zainteresowanie, gdyż odzwierciedlały dziedzictwo mówiącego – społeczny paralelizm. Im ordynarniejszy akcent, tym człek bardziej prymitywny i tym większy u niego deficyt dobrych manier. Nasz kierowca na przykład (Wermontczyk) roznosił na języku dialekt zabitej dechami Nowej Anglii, jego styl był mi znany aż nadto dobrze, mam nadzieję, że udało mi się zademonstrować go nader dokładnie w niektórych opowiadaniach („Obraz,” „Sen,” wspominając tytuły kilku). Trzeszczenie żylastego mechanika Nate’a było o wiele bardziej unikalne, uznałem je za akcent nieokrzesanego, kiepsko wykształconego i nisko sytuowanego ekonomicznie południowca rasy białej, kaukaskiej. Wszystkie regiony mają właściwe sobie gwary, ale ta była dla mnie czymś nowym.
Co do motelu – stanowiącego bez wątpienia siedlisko pluskiew – natychmiast odrzuciłem tą alternatywę, zwłaszcza gdy poinformowano mnie o prawdopodobnej opłacie 1½ dolara za noc (rzecz zaiste niezwykła w tych czasach i miejscu!). Trio oprychów o szorstkich policzkach również z niego zrezygnowało, tak samo jak krnąbrna matka Brytyjka, wszyscy tak samo biedni jak ja, o ile nie bardziej. Sypiałem już w wielu autobusach, by zaoszczędzić nieco brudnych pieniędzy. Lepiej zachować ostrożność w folgowaniu luksusom i zaoszczędzić fundusze przeznaczone na wygody. Reszta wydobyła swoje torby i bagaże ze schowka i rozpoczęła pieszą wyprawę. (Mimo wszystko podobała mi się nazwa motelu – „Dom Gilmana”. Jej dźwięk przyprawiał o przyjemne dreszcze. Chyba użyję jej w kolejnej opowieści, wykorzystam też opis podejrzanej urody kierowcy.)
Pokierowany przez Nate’a udałem się do pomieszczenia z toaletą („wygódki,” jak je nazwał). Po wejściu do środka kabiny prosto w twarz uderzył mnie miazmatyczny odór moczu i odchodów, jakże powszechny w podobnych, przydrożnych przybytkach. Wstrzymałem oddech, smród jednak był tak silny, że łzy prawie pociekły mi z oczu, jednak począłem załatwiać swoją potrzebę w tej strasznej nie do nieopisania toalecie. Zdaję sobie sprawę, że opis tego miejsca średnio zasługuje na miejsce w dzienniku podróżnym, lecz postanowiłem go zamieścić w drodze wyjątku. Tutaj bowiem nawiedziło mnie drugie auspicjum, przeczucie nie do odparcia. Kciuki swędziały w miarę, jak nasilała się nieznana wróżba, gdyż pośród typowych wulgarnych bazgrołów, numerów telefonicznych i określeń obiecujących ogrom wszelkiego rodzaju uciech seksualnych, wzrok mój wyłowił na ścianie prymitywny rysunek postaci: roześmianą postać mężczyzny z aż nadto dokładnie narysowaną erekcją. Przed nim leżała kobieta z rozciągniętymi nogami i ramionami, kółka z kropką w środku odzwierciedlały piersi, a plątanina kresek włosy łonowe, całości dopełniały jeszcze oczy i wysunięty język. Prymitywna groteskowość rysunku przyciągnęła mój wzrok, choć nie ze względu na walory artystyczne, lecz przeraźliwy wręcz przykład wytworu obłąkanego umysłu. Otóż, na pierwszy rzut oka, ustawienie dwóch sylwetek zdawało się być paradoksalne, lecz kiedy szczegółowo przyjrzałem się detalom...
Mężczyzna wtykał swą erekcję w ciemię kobiecej głowy...
Jakież szaleństwo znalazło swe odbicie w akcie wandalizmu, dokonanym na ścianie kabiny, jakiego sortu zboczeniec to wyrysował? Rozmyślanie nad tym było przygnębiające, lecz w równym stopniu fascynujące. Bo któż mógłby pomyśleć o czymś tak deprawującym?
Mrok w tej chwili zdawał się zagnieździć w mojej duszy.
Świat zmieniał się, wcale nie na lepsze. Niby błahostka – prymitywny rysunek nakreślony niewprawną ręką – a jednak z jakichś przyczyn nie wiedziałem, co o tym sądzić. Czułem, jakby każdy nerw w mojej głowie nasycony został złym przeczuciem.
Zanim opuściłem odrażającą kabinę, nakreśliłem swój napis: cthulhu fhtagn. Jednak w dalszym ciągu głupawy rysunek pozostawiał mnie pogrążonego w rozpaczy. Próbowałem dojść do siebie w drodze do biura, poluzowałem krawat i zdjąłem marynarkę. Na miejscu dowiedziałem się, że trzech flejtuchów udało się nad pobliskie jezioro z wędkami, które trzymali wrzucone luzem między bagaże. Prawdopodobnie, by uniknąć nudy, dołączyła do nich ciężarna Brytyjka. Reszta pasażerów podążyła do kwater.
– Panowie – zagaiłem do Nate’a i kierowcy autobusu,– jeśli nie macie nic przeciwko, korzystając z bliskości zielonych terenów Wirginii, udam się na spacer po łonie natury.
Nate słysząc to, wyszczerzył się obleśnie i rzekł:
– Czasem te jeziorne dziewuchy pływają we wodzie – całkiem golutkie... – zdawało mi się, że wymówił słowa „jeziorne dziewuchy” tak, jakby chodziło o mieszkańców wzgórz jeszcze bardziej rustykalnych niż sam Nate. – Przy odrobinie farta dojrzysz pan kilka – zatarł ręce zachłannym ruchem – i, nie bujam, sporo tych leśnych gzich wygląda całkiem gładko. Mają cyc wystawny jak wieczerza w Święto Dziękczynienia, łoo taa, panie szanowny!
– Widziołeś? – spytał kierowca swoim kolizyjnym akcentem.
– A jakże, kolego. A cipki? A niech mnie! Mają galante, obrośnięte piczki, aż cieknące, by je nadziać, mówię wam, ociekają jak odwrócony do góry dnem garniec miodu! Czasem widać, jak chlapią sobie minetki, nie łżę. – Mrugnął do mnie okiem. – Jakby chciały, żeby się na ich widok spuścić .
Ta bulwersująca ponad wszelkie normy swym prymitywizmem informacja, przykuła mą uwagę, lecz pogrążyła w jeszcze większym przygnębieniu, Nate kontynuował zaś swą przemowę, jakby owładnięty gorączką wulgarności, nie przestawał przy tym zacierać rąk.
[1] „Ha, czuję, że mnie kciuki swędzą. Coś złego drogi do nas szuka.” (William Shakespeare „Makbeth”, tłum S. Barańczak)
[2] Celtyckie święto ognia odbywające się w nocy z 31 kwietnia na 1 maja.
[3] District Columbia
Edward Lee (ur. 1957 w Waszyngtonie) jest autorem kilkudziesięciu książek z gatunku horroru, specjalistą od prozy ekstremalnej, wychodzącym naprzeciw oczekiwaniom czytelników spragnionych kontaktu z literaturą przekraczającą granice wszelkiego tabu. Autor powieści „The Bighead”, „Slither”, „Brides Of The Impaler” czy „Haunter of The Threshold”. Jednym z jego głównych źródeł inspiracji jest proza Howarda Phillipsa Lovecrafta. Dotychczas w Polsce ukazały się trzy powieści wydane w wydawnictwie Replika: „Sukkub”, „Ludzie z Bagien” oraz „Golem”. Niedawno, dzięki wydawnictwu Dom Horroru, ukazały się także: zbiór opowiadań „Wypuść mnie, proszę” oraz „Zgroza w Innswich”. Lee mieszka na Florydzie, gdzie oprócz pisania horrorów zajmuje się prowadzeniem własnego studia filmowego „City Infernal Films”.
http://www.edwardleeonline.com
http://www.cityinfernalfilms.com
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Kartki wydarte z podróżnego dziennika
O autorach