Domek dla lalek - Edward Lee - ebook

Domek dla lalek ebook

Edward Lee

3,3

Opis

WITAJCIE W PATTEN MANOR

To nie tylko dom grozy, miejsce kaźni i siedlisko diabła, ale także... Domek dla lalek!

Reginald Lympton kolekcjonuje domki dla lalek. Po zdobyciu niezwykle rzadkiego domku Patten Manor, może pochwalić się posiadaniem najznakomitszej kolekcji na świecie. Jego radość nie potrwa jednak długo. Wizje zbyt odrażające, aby objąć je umysłem i koszmary czarniejsze niż najgłębsza otchłań pozwolą mu odkryć, że jego najnowszy zakup nie jest niewinnym eksponatem, a diabelskim narzędziem skonstruowanym by zaspokajać mroczne zachcianki Króla Strachu. Edward Lee, mistrz horroru ekstremalnego, z typową dla siebie śmiałością składa w tej książce hołd mistrzowi wiktoriańskiej literatury grozy - M.R. Jamesowi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 93

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (41 ocen)
11
6
12
8
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karaszda

Nie polecam

Monotematyczność u Lee przebijała się już w Diabelskim Nasieniu, ale tam pod tą warstwą dało się dojrzeć coś więcej. Tutaj praktycznie nie ma plusów. Narracja stylizowana na stare, pierwszoosobowe horrory w stylu Lovecrafta wyszła słabo i pretensjonalnie. Wstawki w stylu "nie będę czytelnika zanudzał szczegółami" sprawdzają się raz, dwa na kilkaset stron - jeśli pojawiają się kilkanaście razy w tak krótkim dziele, to coś jest nie tak. Pornografia jest typowa dla gatunku, ale powinna się raczej przebijać lub uderzać, a tu jest pierwszoplanowa i zwyczajnie nudzi. Nie znajduję żadnych plusów poza rzadko podejmowaną tematyką, choć sam motyw był już wykorzystany choćby w "Night Terrors" Doctora Who (S06E09) i w o wiele lepszy sposób. Tu jest grafomańsko w zły sposób.
10
MariMai

Całkiem niezła

Mała objętościowo, dość grzeczna, jak na tego autora. W "Domku dla lalek" Lee zastosował pastisz, co według mnie okazało się ciekawym pomysłem. Trzeba pamiętać, że książki tego pisarza nie są dla wszystkich.
10
inspirowana
(edytowany)

Z braku laku…

Nie mogę oprzeć się wrażeniu że autor w każdej krótkiej książce kieruje się tym samym - pisaniem na siłę i na szybko. Książka jest po prostu słaba i czyta się ją ciężko. W dodatku ciągle powtarzające się zdanie że „autor nie będzie opisywał tego co się dzieje bo można się domyślić/nie potrafi”, jest męczące i sprawia że choćbym nie wiem jak próbowała wczuć się w tą (marną) historię to i tak nie da się tego zrobić. Lubię tego autora za specyficzny styl, ale ta książka to koszmar. Szkoda czasu.
00
Pistolero88

Nie oderwiesz się od lektury

Tym razem krwii mało, za to sperma leje się strumieniami. Twórczość Edwarda Lee albo się lubi, albo nienawidzi.
00
kaxbe1972

Z braku laku…

Takie sobie, żeby nie powiedzieć słabe.
00

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2022

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © Edward Lee, The Doll House, 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Korekta i redakcja: Krzysztof Grudnik

Tłumaczenie: Paulina Maciejewska

Projekt okładki: Rafał Brzozowski

Skład i łamanie: Sandra Gatt Osińska

Wydanie I 

ISBN: 978-83-67342-08-7

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

Dla Toma Piccirilli.

Spoczywaj w pokoju.

Przedmowa

Do grona moich ulubionych pisarzy horrorów wszech czasów zaliczam M.R. Jamesa. Moim skromnym zdaniem – poza być może takimi autorami jak Lovecraft, Ramsey Campbell czy Edward Lucas White – żaden inny skryba niesamowitości nie posiadł tak sprawnego pióra i obycia w giętkim posługiwaniu się językiem angielskim, jak on. Z tego i wielu innych względów do książek Jamesa wracałem częściej niż do innych twórców. W ciągu ostatnich ١٠ lat proza tego angielskiego pisarza koiła mnie do snu i nie było dnia, abym przed pójściem spać nie przeczytał choćby strony czy dwóch któregoś z jego opowiadań. Jestem ćpunem prozy Jamesa! Pewnego razu czytałem Jesion (The Ash Tree) dwanaście wieczorów z rzędu. W międzyczasie zrobiłem sobie aż jednodniową przerwę na Szczury w murach (Rats in the Walls) HPL-a, po czym następnego wieczora znów wróciłem do Jesionu. Dość osobliwe zachowanie, nie sądzicie?

Wskazanie mojej ulubionej opowieści Jamesa jest zwyczajnie niemożliwe. Uwielbiam je wszystkie, nawet te kilka mniej udanych koszmarków. Aczkolwiek wysoko na liście umieściłbym opowiadanie Nawiedzony domek dla lalek (The Haunted Dolls House). Tytuł nie brzmi zbytnio zachęcająco, prawda? Nawiedzony domek dla lalek? Wielkie mi halo! Uwierzcie mi, JEST z czego robić wielkie halo. Opowieść sprawi, że obudzicie się w środku nocy i ujrzycie dziwy, o których nawet wam się nie śniło.

Uważam, że styl pisania Jamesa jest jednym z najtrudniejszych do naśladowania. Jednak po wielu pastiszach prozy Lovecrafta, jakie napisałem, zdecydowałem, że przyszła pora na Jamesa. Starałem się imitować jego technikę i lekko „skarykaturyzować” stworzone przez niego postacie, jednocześnie wykorzystując oraz rekonstruując niektóre z genialnych zwrotów literackich, których autor użył. Oczywiście znajdziecie tutaj elementy, których próżno szukać w opowiadaniu Jamesa, takie jak seks i przemoc. Mogę mieć tylko nadzieję, że wielki duch pisarza nie będzie mnie przez to nawiedzał.

Witajcie w moim domku dla lalek. Niech nam żyje M.R. James!

Edward Lee

14.07.2015

Largo, Floryda

Domek dla lalek

Jeśli sięgnę pamięcią, zapewne przypomnę sobie pewne zdarzenia z niedalekiej przeszłości, o których chciałbym zapomnieć. Wróćmy jednak do momentu, kiedy to przedziwny splot wydarzeń zawisł nad transakcją, jaką przeprowadziłem z moim znajomym, mężczyzną, którego nazwę Panem D--. Otóż zakupił on od handlarza o dość niezwykłej reputacji pewien nabytek…

Nadmienię tylko, że był to doprawdy wyjątkowy „sprawunek”. Napomykam o tym (czyżby w nadziei, iż zaostrzy to Twoją czytelniczą ciekawość?), aby od tego momentu wprost nie odnosić się do żadnego wydarzenia, które bezpośrednio by owej transakcji dotyczyło. Na myśli mam tutaj podobne zdarzenie, z którym przez przyjaciela mojego przyjaciela byłem nierozerwalnie związany. Miało ono miejsce w tak zwanej – zresztą nazwa to doprawdy wstrętna – palarni, znajdującej się w poczekalni hotelu Glove Inn niedaleko Burnstow. W ową przygodę, o ile w ogóle możemy ją tak nazwać, zaangażowany był dziedzic rodowej fortuny imieniem Reginald Lympton (zapewniam, że owo imię i nazwisko to nie blaga). Co do postaci pana Lymptona podejrzewam, że jesteś, mój czytelniku, na tyle bystry, aby momentalnie wyrobić sobie o nim zdanie. Uzasadnionym będzie także dodanie drobnej obserwacji oraz (liczę, iż nie wyda się to zbyt zawiłe, jak to często się pisarzom zarzuca), mówiąc metaforycznie, dojście do wniosku, iż wszelkiego rodzaju ludzkie doświadczenia, zwłaszcza te najbardziej pospolite, mogą w doprawdy rzadkich przypadkach stać się przyczynkiem do odkrycia ciemnych i zaiste poplątanych zakamarków.

Właśnie w jeden z takowych zakamarków przez przypadek trafił pan Lympton…

Z tego, co udało mi się ustalić, rzecz miała miejsce latem roku 19--. Owo lato, perłę w koronie letnich wakacji, charakteryzował lazurowy błękit nieba i smagane wiatrem pola, których zieleń opisać dało się jeno jako zachwycającą. Był to jeden z tych dni, o których żona Lymptona często napominała już przy śniadaniu.

– Jak dobrze być wśród żywych, prawda, kochanie? Któż mógłby wątpić w istnienie Boga w tak piękny dzień?

Cóż, po prawdzie Reginald Lympton miał mało pożytku z podobnych obserwacji, gdyż z całą pewnością wątpił w istnienie najwyższego bóstwa, zwłaszcza Boga, i panującej nad nim duchowości. Bez żadnych wątpliwości nie był typem człowieka, który mógłby w jakikolwiek sposób docenić naturalne piękno. Reginald swą wiarę pokładał w bogactwie materialnym, przyziemnych przyjemnościach i Wszechmogącym Funcie. Wyłącznie te elementy życia miały dla Lymptona sens i tak, jak nie miał pożytku z niematerialnej czci, tak równie niewiele pożytku miał z żony, którą zwali Mary. Jak na kobietę mającą ponad 50 lat, nadal zachwycała jednak młodzieńczym urokiem, zwłaszcza w warstwie fizycznej (po prawdzie garstka przyjaciół z klubu, jakich miał Lympton, zawsze onieśmielała go, mówiąc, jakim to jest szczęściarzem, mając „taką kurkę w kurniku” lub „budząc się obok pary tak dorodnych baniek na mleko, jakie sterczą z jej klatki piersiowej”, i tym podobne). Mary należała do tak zwanej rasy hrabstwa Warwicshire: miała duży biust i rozkoszne krzywizny, których nie imał się nadmiar kilogramów, jak to zazwyczaj miało miejsce wśród kobiet w średnim wieku. (Lympton z drugiej strony, zbliżający się do 127 kilogramów wykwintny smakosz, nie mógł pochwalić się tym samym). Kobieta była spokojnego usposobienia, czas wypełniała jej zaduma i religia. Była przy tym niemal niezauważalna dla Lymptona, któremu ani trochę to nie przeszkadzało. Trzeba jednak przyznać, iż umiała trzymać podwładnych w ryzach, sprawowała pieczę nad domem i bez zarzutu prowadziła stabilne gospodarstwo domowe. Przygotowywała także, ku uciesze podniebienia męża, przepyszne wariacje na temat takich dań jak kiełbasa zapiekana w cieście1 czy mięso i cynaderki, także pod pierzynką z ciasta.

Nawiasem mówiąc, Lympton, co stanowiło nieprawdopodobny zbieg okoliczności w związku z jego nazwiskiem rodowym (niegdyś było to nazwisko szlacheckie mające swój rodowód w Old Surrey), chodził, kulejąc2. Wszystkim dokoła, w tym Mary, przyczynę swojej niepełnosprawności wyjaśniał, jak to mawiał, „fragmentami pocisków spod Verdun, wystrzelonymi przez tych cholernych diabelskich Szwabów, którym, zapewniam Cię, odpłaciłem dziesięciokrotnie”. W rzeczywistości jednak Lympton nigdy ani nie brał udziału w I wojnie światowej, ani nawet nie dostał powołania do służby wojskowej. Jego utykanie było wynikiem upadku z domku na drzewie, jakiego doznał w dzieciństwie, kiedy to najwyższy szczebel drabiny nie wytrzymał starcia z jego nadwagą. Nie była to jednak historia, którą warto by się chwalić. W konsekwencji Lympton pokuśtykał do kącika jadalnego, gdzie on i jego żona spędzali wspólnie mało angażujący czas w porze śniadania.

– Jak spędziłeś wczorajszy, jakże wspaniały letni dzień, kochanie? – pytała ukryta za dzbankiem herbaty Mary, siedząca na swoim zwyczajowym miejscu.

– Tak jak zwykle, moja droga, tak jak zwykle – odpowiadał wymijająco Lympton, zgarniając jednocześnie pocztę ze stołu. Pobieżnie przejrzał listy, wybierając przy tym jedną kopertę solidnych rozmiarów, która wzbudziła jego zainteresowanie.

– Dokonałem inspekcji naszych gruntów, zastając je w relatywnym porządku, pogawędziłem z sąsiadem Leventhorpem, a następnie, pamiętając, co doktor zalecał w kwestii aktywności fizycznej, wybrałem się na spacer – dodał po chwili.

Jednakże owa odpowiedź na pytanie Mary, jak wiele innych, była wierutnym kłamstwem. Lympton wcale nie zażywał aktywności fizycznej, nie doglądał ich wspólnych gruntów, a tym bardziej nie wdał się w dyskurs z gburowatym sąsiadem. W zamian masturbował się w swoim gabinecie, myśląc o młodziutkiej i urodziwej córce Leventhorpa, po czym wypił lampkę wina bordeaux i uciął sobie drzemkę.

– Teraz – dodał po chwili – udam się odkurzyć moją kolekcję. To wtrącenie nie było jednakowoż kłamstwem, gdyż właśnie temu zajęciu planował oddać się tuż po śniadaniu.

Zacząłeś się zapewne, czytelniku, rzecz doprawdy logiczna, zastanawiać, z jakich to przedmiotów składa się „kolekcja” Lymptona. Nie martw się, wyświadczę ci niedźwiedzią przysługę. Jeśli jesteś ciekaw, wystarczy, że spojrzysz na tytuł opowieści.

[1] W oryginale: toad in the hole. Odnosi się do tradycyjnej angielskiej potrawy składającej się z kiełbasek zapieczonych w puddingu Yorkshire, zazwyczaj podawanych z sosem cebulowym i warzywami [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].

[2] Nazwisko Lympton czytamy jako „Limpton”. Słowo limp można przetłumaczyć za to jako utykać lub kuleć.