Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dom Hildretha. W księżycową noc wczesnej wiosny dwadzieścia siedem osób wchodzi do przypominających labirynt korytarzy rezydencji, by wziąć udział w orgii o iście diabolicznej skali, jakiej nie da się wprost opisać. Jednego za drugim, dwudziestu sześciu z uczestników zarżnięto w tym miejscu. Ciała dwudziestej siódmej osoby nigdy nie odnaleziono.
DOM GRZECHU
Wrzaski ucichły, a krew wyschła, ale dom pełen duchów pozostał... czekając.
DOM PIEKŁA
Witajcie w rezydencji zbudowanej w samym sercu piekieł.
DOM CIAŁA
Gdzie świątynią zła jest twoja własna cielesność...
„Jedna z najlepszych powieści grozy roku. Edward Lee w najwyższej formie” –Horror Fiction Review
„Lee to specjalista od przekraczania granic” –Fangoria
„Edward Lee to jeden z najbardziej różnorodnych i oburzających autorów horrorów” --The Haddon Herald
„Najmocniejszy z twórców hardkorowego horroru” –Cemetery Dance
„Żywa legenda literackiej masakry” –Richard Laymon, autor bestsellera Darkness, Tell Us.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 495
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2021
Dom Horroru
Gorlicka 66/26
51-314 Wrocław
Copyright © Edward Lee, Flesh Gothic, 2004
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska, Anna Grzeszczyk
Tłumaczenie: Marek Grzywacz
Projekt okładki: Maciej Kamuda Art
Skład i łamanie: Sandra Gatt Osińska
Wydanie I: 978-83-66518-83-4
www.domhorroru.pl
facebook.com/domhorroru
instagram.com/domhorroru
Dla Michaela Slade’a, odwiecznej inspiracji.
Jak zawsze, jestem dłużnikiem większej ilości osób, niż jestem w stanie wystarczająco obdarować podziękowaniami, ale spróbuję. Wpierw i przede wszystkim zasługują na nie Tim McGinnis, Dave Barnett, Rich Chizmar, Doug, Don D’Auria, Thomas Deja, Dallas, Teri Jacobs, Tom Pic. Bobowi Straussowi i Johnowi Eversonowi dziękuję za wzięcie na siebie ciężaru korekty. Kathy Rosamilli za przeżycie nie jednej, a aż dwóch moich powieści, to nowy rekord. Dziękuję Amy, Charliemu, Christy i Billowi, Darrenowi, Jeffowi, R.J. i Stephanie. Archiemu i Mike’owi z „Czachówy” – dzięki Bogu, że po świecie chodzą jeszcze fani Jankesów…
– Powinieneś był po prostu mnie zabić – powiedziała dziewczyna.
Zszokowało to mężczyznę. Wydobywając z siebie te dziwne słowa, odezwała się po raz pierwszy od…
„Dziewięciu miesięcy” – przypomniał sobie.
– Wiem przecież, że o tym myślałeś – mówiła dalej z nierównego łóżka. Jej głos obniżył się. – Wiem, że masz ten pistolet. Wiem, że przeszło ci to przez myśl. Strzelić mi w głowę i w brzuch… potem odejść.
Naprawdę? Jeżeli już, to chyba nieświadomie, a należał przecież do tego rodzaju ludzi, którzy bezwzględnie cenią sobie szczerość z samym sobą. Możesz okłamywać innych, ale siebie nigdy tak naprawdę nie okłamiesz. Kłamstwo zawsze cię dogoni.
„Boże, mam nadzieję, że to nieprawda” – pomyślał.
Przebył taką drogę, poświęcając taką ilość czasu, właśnie po to, żeby jej nie zabić, czyż nie?
Prezentowała się żałośnie erotycznie. Gdy rozciągnęła się na niewygodnym łóżku, jej dziewiętnastoletnie ciało wyglądało świeżo i błyszcząco. Miała na sobie tylko majtki i stanik. Widział dobrze miękki pęk jej włosów łonowych wychylający się na zewnątrz spod materiału bielizny. Jej biustonosz był za ciasny, z uwagi na spore powiększenie się piersi w czasie ciąży – praktycznie w każdej chwili mogły z niego uciec. Jej brzuch wydawał się tak napęczniały, że dałoby się go przebić jak balon – osiągnął rozmiar piłki do koszykówki; pępek wyglądał na nim jak mały, biały orzech włoski.
Mężczyzna odwrócił wzrok od tego drażniącego oczy widoku, jak robił zawsze przez te wszystkie miesiące. Odezwał się więc w zasadzie do ściany:
– Czyli teraz mówisz. Wspaniale. Czy pamiętasz, kiedy ostatnim razem z kimś rozmawiałaś?
– Nie.
– Po tym całym czasie… co masz mi do powiedzenia? Co musisz mi powiedzieć?
– Nic – odparła.
– Nic?
– Jedyne, co pamiętam, to ten dom.
Przejechał z nią cały kraj. Anonimowe autobusy i podejrzane motele. Mężczyzna nigdy nie czuł się przy niej swobodnie, nawet zanim zaczął się ujawniać jej stan. Te spojrzenia, jakimi obdarzali go ludzie, nocni recepcjoniści, podnosząc brwi, jakby chcieli zapytać: „Co facet w twoim wieku robi z dziewczyną jeszcze przed dwudziestką? Czemu przywozisz ją w takie miejsce, o takiej godzinie?”. Teraz zatrzymali się w Seattle, w Aurora Motel – pokój wyglądał na adekwatny do swojej ceny dwudziestu pięciu dolarów i dziewięćdziesięciu centów za noc. Wiedział, że należy zachować anonimowość, wybierać miejsca, w których nikt nie przejmował się tym, jakie imię podasz, wpisując się. Liczyła się wyłącznie gotówka. Spojrzenia stawały się jednak coraz mniej przychylne. Patrzono na niego, jakby był najgorszym rodzajem zboczeńca. Jednej nocy, nie tak dawno temu, zameldował ich w pokoju w Needles, w stanie Kalifornia – w miejscu, które okazało się prawdziwą noclegownią dla pijaków, prostytutek i narkomanów. Poszedł po napoje do automatu z colą, kiedy zaniedbany, łysy facet w pomiętym garniturze zbliżył się do niego i powiedział:
– Hej, koleś! Widziałem tę ładniutką laseczkę w ciąży, którą tu sobie sprowadziłeś. Mnie też to kręci, wiesz? Ile liczy sobie za godzinę?
– Odejdź ode mnie albo odstrzelę ci twarz.
Ta odpowiedź wystarczyła.
Po tym wszystkim, co widział, świat zwyczajnie przyprawiał go o mdłości.
„Świat” – pomyślał o tym teraz.
Spojrzał na dziewczynę.
„Cały świat”.
– Przepraszam, że to miejsce jest tak obskurne – odezwał się. Prasował ich ubrania na przypalonej tu i tam desce, którą znalazł w szafie.
– Zawsze są. – Czy się uśmiechnęła? Tego też nie robiła od dziewięciu miesięcy. – Ale rozumiem. Mówisz dużo do siebie. Nie możesz używać karty kredytowej, i takie tam.
– Tak.
– I próbujesz wydawać jak najmniej.
Zaśmiał się znad koszuli.
– To też.
– Ukrywasz mnie, prawda?
Rozbawienie zniknęło z twarzy mężczyzny.
– Tak.
– Przed nimi, tak? Przed ludźmi z domu.
Nigdy nie spał z nią w jednym łóżku, mimo że wiedział, że nic by się nie wydarzyło. Nigdy nic jej nie zrobił, nawet o tym nie pomyślał. Nigdy nie zrobił nic złego…
Oprócz uprowadzenia jej.
Sypiał na kanapie albo, jeżeli takowej nie uświadczył, na podłodze. Pokój wynajęty w Seattle posiadał rozkładaną kanapę, co stanowiło luksus, przynajmniej jak dla niego. Sprężyny groziły wbiciem się w ciało przez materac, w dodatku mebel śmierdział. „Dzięki Bogu, że nie jestem wybredny” – przemknęło mężczyźnie przez głowę. Pierwszej nocy nie zdołał usnąć, leżał więc tak, słuchając ruchu na głównej drodze i deszczu. Zaciągnął zasłony, przez co do pokoju niemal nie docierało światło i na moment ta całkowita „czerń” przypomniała mu o przeszłości, o domu. Jeśli zło miało swój kolor, on go znał.
Nie spał, chociaż był wyczerpany. Ułożył się na podniszczonym materacu, patrząc w sufit. Od strony łóżka dochodził jego uszu rytmiczny oddech dziewczyny. Hipnotyczny.
Nagle oddech ustał.
Otworzył szeroko oczy. Miał już podnieść się gwałtownie, ale wtedy jej głos przebił się przez mrok:
– Chcę, żebyś mnie zabił. Proszę, zrób to. Poczekaj, aż znowu usnę. I zrób to.
Następnej nocy wypowiedziała przez sen pojedyncze słowo:
– Belarius.
– Blond włosy ci nie pasują – stwierdziła rano. Przyniósł kawę, napoje gazowane i pączki ze sklepu 7-Eleven kilka przecznic w dół wzgórza. Jadła bez pośpiechu na łóżku, oglądając telewizję. Przypominała dziecko, mimo pełnych piersi i rozdętego brzucha.
– Czemu?
– Bo wyglądasz dokładnie jak ktoś, kto chce zmienić swój wygląd. Ten kolor jest sztuczny. Za jasny.
Przyjrzał się sobie w lustrze.
– Naprawdę? – spytał.
– Naprawdę.
Mężczyzna westchnął. Założył kurtkę.
– Wrócę za jakiś czas.
– Gdzie idziesz?
– Kupić inną farbę do włosów.
Czy naprawdę by go śledzili? „Może oboje wpadliśmy już w paranoję” – zastanowił się nad taką możliwością. Autobus przepychał się przez ścianę deszczu. Za poznaczonym kroplami oknem widział ponure, szare budynki. Człowiek w okularach i drugi, w robotniczym kasku, spojrzeli na niego dokładnie w tej samej chwili. „Tak, to tylko paranoja. Albo ona ma rację, użyłem źle dobranej farby i wyglądam jak pół dupy zza krzaka”. Kilkoro dzieciaków na tyle pojazdu zaczynało się zachowywać głośno, a nawet wulgarnie, ale ledwo to odnotowywał. Zaraz potem czarny facet siedzący z przodu wstał, spojrzał prosto na niego i oznajmił:
– To byłem ja i Lou Rawls. Zamknęli nas w tej klatce i nie dawali niczego oprócz butelek z mlekiem i zupy.
Wtedy drzwi się otworzyły i dziwak opuścił autobus.
Mężczyzna mógłby się roześmiać. „Mnóstwo bezdomnych w wielkich miastach, mnóstwo schizofreników”. Napełniało to smutkiem.
Na następnym przystanku, stukając swoją białą laską, wsiadł niewidomy z zamglonymi oczami. Zajął miejsce obok niego.
– Dzień dobry – powiedział ślepiec, patrząc prosto przed siebie.
– Cześć – odparł mężczyzna.
– Ja… Ja mam moce parapsychiczne. Czy mi wierzysz?
– Nie jestem pewny.
– A wierzysz, że niektórzy ludzie posiadają takie moce?
– Tak. Wierzę w to bardzo mocno.
Niewidomy zaśmiał się.
– Jestem jasnowidzem, który nie widzi – oznajmił. Pokryte bielmem oczy poruszyły się. – Aura wokół ciebie jest martwiąca. – Pauza, westchnienie. – Mój panie, jest niemal czarna!
Mężczyzna nie miał na to dobrej odpowiedzi, ponieważ naprawdę wierzył w takie rzeczy. Jak mógłby nie wierzyć po tygodniu w tym domu?
Ręce ślepego trzęsły się, dolna warga drżała. Jedna z zesztywniałych dłoni sięgnęła ponad jego głowę, szukając desperacko sznurka od dzwonka, którym informowało się o chęci wyjścia na następnym przystanku.
– Ja… Ja muszę wysiąść, muszę wysiąść.
Mężczyzna przyglądał się ślepcowi, zdezorientowany.
– Coś jest nie tak?
– To nie twoja wina, więc dlaczego nadstawiasz karku? – Kiedy autobus wreszcie się zatrzymał, niewidomy zerwał się z siedzenia, chwiejnie, wspomagając się laską, by złapać równowagę. Spojrzał na swojego rozmówcę martwymi oczyma i dodał: – Nie zostało ci wiele czasu.
– Na co?
– Żeby zabić dziewczynę. – Ruszył, stukając, ku wyjściu z pojazdu. – Zabij ją.
Potem wysiadł, a drzwi natychmiast zamknęły się za nim.
Perspektywa zostawienia jej samej w pokoju na kilka godzin nigdy go nie martwiła. Nie mówiła o tym, rzecz jasna, ale wydawało się, że wie, co może się czaić na zewnątrz. „Ile ona pamięta?” – zastanowił się, idąc alejką apteki CVS. Zaraz pojawiły się gorsze pytania. „Przez co przeszła? Co czuła i widziała? Na co otwierała swoje oczy i na co patrzyła?”
„Co patrzyło na nią?”
Mężczyzna mógł się tylko modlić, że jej trauma zablokowała wspomnienia.
„Cholera jasna…”. Pistolet w kieszeni jakoś przedostał się wyżej i czubek jego uchwytu wystawał mu z kurtki. Zakrył go więc połami wiatrówki i wepchnął jak najgłębiej w dół. „Muszę być ostrożniejszy”. Wychodząc gdzieś, nigdy nie zostawiłby broni w pokoju. Nie chciał, żeby została z nią sama.
Kupił ciemniejszą farbę do włosów i paczkę papierosów. Mżawka nie zamierzała ustać. Kiedy opuścił sklep, postawił kaptur. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, mieścił się irlandzki pub. Wpatrując się w niego, mężczyzna poczuł się, jakby wmurowało go w chodnik.
„Cholera by to wzięła” – pomyślał znowu.
– Tylko jeden – wymamrotał do siebie. – Jeden zrobiłby mi tak dobrze…
– Nigdy nie kończy się na tylko jednym. – Usłyszał głos za sobą. Odwrócił się i spojrzał w dół.
Osoba, którą uznał za młodą kobietę, siedziała skulona w ceglanej komórce przy hydrancie. Była przemoczona, krople uderzały o jej podziurawiony płaszcz przeciwdeszczowy. Jego tradycyjny, żółty kolor dawno zmienił się w brąz. Mężczyzna ledwo widział jej twarz, gdy zerkała tak na niego, z otwartymi oczyma zakrytymi w połowie przez kaptur. W uśmiechu pokazywała zepsute zęby wyglądające jak pigułki wieki po terminie przydatności.
– Jeden zamienia się w dwadzieścia w mgnieniu oka – powiedziała.
– Wiem – odparł.
– Mimo to powinieneś wejść i strzelić sobie jednego, z racji okazji.
– Jakiej okazji?
Brudne ręce rozłożyły się w wyrazie niezwykle dziwacznego rozradowania.
– Tego pięknego dnia.
– Czyżby? Ja jestem z Florydy, to chyba nie potrafię docenić firmowego piękna Seattle.
– To piękne miasto, jeśli się dobrze przyjrzeć.
– Na pewno – przytaknął.
– Ja też byłam piękna…
Nie zdołał wymyślić żadnej dobrej odpowiedzi, widząc w jak oczywistym jest ona położeniu. Nie mogła mieć więcej niż trzydziestkę, ale kto by zgadł? Spuchnięte poliki, różowe plamy zlewały się z żółcią. „Zaawansowany alkoholizm”. Widział to na pierwszy rzut oka. „Robi się żółta, bo wysiada jej wątroba…”
– Gdzie mieszkasz? – spytał.
– W przytułku na King Street. Kiedy mogę chodzić.
– Mam trochę pieniędzy, mogę ci dać… – wydukał mężczyzna, grzebiąc nerwowo w kieszeni.
– Nie. Nie są mi potrzebne. Potrzebuję się napić. Załatw mi coś do picia.
Spochmurniał.
– Nie… Nie, tego nie mogę zrobić. Przepraszam.
– W porządku. – Brudny uśmiech nadal kierowała ku niemu, wyciągając głowę do góry. – Ale jeśli wejdziesz do baru po drugiej stronie ulicy, a myślę, że wejdziesz…
– Nie wejdę – zaprzeczył.
– Ale jeśli wejdziesz, wypij jednego za mnie.
Mężczyzna ponownie nie miał nic do powiedzenia.
Wyraz jej twarzy zmienił się, ten entuzjazm pośród ruiny został zepchnięty w mroki i zamienił się w coś całkowicie wyzutego ze światła.
– Jest we mnie ktoś jeszcze – stwierdziła.
– Co?
– Powinnam ci coś powiedzieć.
„Ostatnie podrygi chronicznej pijaczki. Zredukowany dopływ tlenu do mózgu, krew pełna toksyn, następnie psychoza”. Postanowił zadowolić ją i odpowiedział:
– To co takiego masz mi do powiedzenia?
Jej głos brzęczał.
– Odejdź. Zostaw ją.
Mężczyzna zacisnął szczęki.
– Kogo zostawić?
– Nie zabijaj jej.
Gapił się, oszołomiony.
– Zwyczajnie ulotnij się gdzieś. Jeśli to zrobisz, zostaniesz nagrodzony.
Nie mógł wydusić z siebie słowa. Po prostu dalej patrzył na kobietę; deszcz stukał o jego kaptur.
– Zostaw resztę… nam – dodała.
Potem jej twarz zmieniła się w okamgnieniu w coś, co nie było już w ogóle twarzą, a jedynie drżącą czarną dziurą otoczoną kapturem.
Mężczyzna nie potrafił się poruszyć.
Jej prawdziwa twarz wróciła; umierający uśmiech i oczy, za którymi nie kryło się już żadne życie.
– Na razie – powiedziała, po czym wyjęła gdzieś z płaszcza staromodną brzytwę, którą bardzo spokojnie podcięła sobie gardło aż do kości.
Gdy krew rozlała się pod jego stopy, mężczyzna odwrócił się. Kiedy zszedł z krawężnika, rozbrzmiały klaksony aut. Deszczowa woda zmieszana z czerwienią chlapnęła na jego kurtkę. Przeszedł przez ulicę i wszedł do baru.
– Wejdź do środka.
Mężczyzna zakołysał się na progu, w ulewie. Za nim słychać było samochody pędzące po autostradzie. Każdy przecinał powietrze z długim, mokrym sykiem.
Jej ciepła ręka złapała go za nadgarstek, wciągając z powrotem do motelowego pokoju. Następnie zamknęła drzwi, izolując ich od natarczywych dźwięków deszczu i aut.
– Jesteś przemoknięty. Jesteś…
Mężczyzna ledwo trzymał się na nogach, prawie nieprzytomny. Mógł tylko patrzeć w jej duże, pełne wstydu oczy. Nie zdołał nic powiedzieć, ale pomyślał: „Jestem nieudacznikiem”.
– Wszystko będzie dobrze – zapewniła go.
Telewizor był włączony, przyciszony. Reporterzy CNN o zesztywniałych twarzach donosili o kolejnym helikopterze armii amerykańskiej, który zestrzelili iraccy partyzanci. Dwadzieścia jeden ofiar.
– Czy ty… Czy ty się obrzygałeś?
Nie wiedział. Zdjęła z niego wiatrówkę, usadziła go na łóżku, a następne zaczęła rozbierać. Nic nie powiedziała, kiedy wyjęła pistolet z jego kieszeni. Zaśmiała się.
– Nie wyszedłeś przypadkiem po nową farbę do włosów? Gdzie ona jest?
– Ja… – Odgarnął sobie mokre włosy z czoła. – Zostawiłem ją w barze.
– Jesteś taką gapą!
Wzrok mu wędrował, obraz rozmywał się na krawędziach. Jej śliczna twarz lewitowała przed jego oczyma jak rozciągnięta bańka. Kiedy zdjęła mu tenisówki, przerwała, zauważywszy ich czerwoną barwę.
– Czy to…? – Nie dokończyła pytania.
Zdjęła mu skarpetki, dżinsy, koszulkę.
– No dawaj, pomóż mi – poprosiła. – Musimy cię zaciągnąć do wanny.
– Chyba nie dam rady.
– Dasz radę, dasz radę. – Postawiła go na nogi i bez zawahania ściągnęła mu bokserki. Szumiało mu w głowie. Był ledwo świadomy tego, że stoi przed nią nagi.
– Kroczek za kroczkiem. – Ujęła go za ramię, prowadząc do łazienki, gdzie stanął, mrugając powiekami w oślepiającym, białym świetle. Bolała go od niego głowa. Woda z prysznica zasyczała. Uniosła się para.
Objęła go mocno w talii.
– Wchodzimy – powiedziała. – Na spokojnie. Lewa stopa najpierw.
Jego ręka wystrzeliła nagle, by podeprzeć się o wykafelkowaną ścianę. Nadal wlewała się w niego fala wstydu.
– Chyba nie dam rady.
– Pomóż mi! Nie zrobię tego sama! – W końcu skończyła się jej cierpliwość. – Nie jesteś inwalidą.
Ustabilizował się, usiadł na brzegu wanny i po kolei podniósł ostrożnie każdą z nóg. Spływająca na niego woda okazała się gorąca, przywracająca do życia. Powracały strzępy rozsądku. Więcej świadomości, więcej wstydu.
– Teraz wstań i się umyj! – krzyknęła stanowczo dziewczyna.
„Uważaj, uważaj” – rozkazał sam sobie. Nie mógłby się czuć bardziej zażenowany: blady, nagi pijaczyna w średnim wieku. Kiedy spróbował wstać, natychmiast poślizgnął się. Uderzył głośno tyłkiem o dno wanny.
– O Panie, co ja mam z tobą zrobić?
Dziewczyna zrzuciła z siebie szlafrok i weszła do wanny jedynie w staniku i majtkach. Spojrzał na nią jak rozczarowane dziecko, gdy pochyliła się, odchrząknęła i ustawiła go pod natryskiem. Jej włosy opadły od razu; dwie czarne, mokre kreski. Obszerne sutki pociemniały, jak tylko biustonosz przesiąknął wodą. Duże, mleczne piersi kołysały się wabiąco. Cały ten obraz krzyczał do niego – ciążowy brzuch pełen życia; biust; kępa włosów łonowych uwidaczniająca się pod mokrymi majtkami. Jej bujne kształty były naprawdę piękne, ale cieszył się przynajmniej z tego, że sam nie poczuł nic erotycznego. Żadnego pożądania, żadnego pragnienia, nawet kiedy namydlały go jej miękkie dłonie.
Dziewczyna wyciągnęła go z wanny, osuszyła, z wysiłkiem pomogła założyć szlafrok. Potem wyprowadziła go z łazienki, krok po kroku, i posadziła z powrotem na łóżku.
Na ten moment mężczyzna czuł się nieco lepiej od trupa.
– Przepraszam – powiedział.
– W porządku.
Telewizor nadal nadawał wiadomości. Dzieci porwane tuż przy szkolnym podwórku w Maryland. Agenci federalni robią nalot na podziemne laboratorium badań nad tkanką mózgową płodów. Pielęgniarka opiekująca się pacjentami powypadkowymi morduje upośledzoną sześciolatkę w zmowie z jej ojcem, by podzielić się pieniędzmi z ubezpieczenia. Rwandyjscy żołnierze palą szpital Czerwonego Krzyża, zabijając sześćdziesiąt osób.
– Wszędzie jest zło – stwierdziła dziewczyna.
– Wiem – odparł mężczyzna.
Wyłączyła telewizor i usiadła przy nim.
– Boję się bardziej od ciebie – zaczęła. – Rozumiesz, o co mi chodzi?
Te słowa przecięły mgłę alkoholowego upojenia jak strumień silnego światła.
– Tak. Jakbym mógł nie rozumieć?
– Nie wiem, co się stanie.
– Ja też.
Usłyszał wyraźnie, jak dziewczyna przełyka ślinę.
– Wody mogą mi odejść w każdej chwili. To kwestia dni. Może godzin.
Mężczyzna skinął głową. Nie miał serca powiedzieć jej tego, czego był już niemal pewny. „To stanie się jutro po północy”.
– Chcę, żebyś mnie zabił – oznajmiła. – Zastrzel mnie z tego pistoletu i odejdź. Wybaczę ci. Bóg także.
– Nie zabiję cię – zarechotał. – Jeśli miałbym to zrobić, zrobiłbym to już dawno temu.
Wyłączyła światło.
– To idźmy teraz spać.
Zaczął się podnosić, ale jej ręka przyciągnęła go z powrotem.
– Śpij tu w łóżku, ze mną. Po tym wszystkim, po wszystkim co zrobiłeś, nie sądzisz, że ci ufam? – zaśmiała się ponuro. – Jeśli chciałbyś zrobić mi coś zboczonego, zrobiłbyś to już dawno temu.
Usadowił się obok niej, odpływając. Nadal czuł się paskudnie i wiedział, że będzie tak przez dłuższy czas, ale leżenie z nią w ten sposób – w idealnym zaufaniu – dało mu komfort, który zdawał mu się bezcenny. Usnęła szybko, a mężczyzna wciąż doświadczał efektów pijaństwa, lecz te po pewnym czasie minęły. Słuchał jej oddechu, jej ręka spoczywała na jego klatce piersiowej.
Gdy oczy przyzwyczaiły mu się do ciemności, mógł dostrzec zarys dziewczyny. Piersi ułożyły się na jedną stronę ponad jej ogromnym brzuchem.
Zanim sam zapadł w przypominający stupor sen, pomyślał właśnie to: „Nie, nie zabiję cię. Lecz przysięgam na Boga na wysokościach, że zabiję cokolwiek, co wyjdzie z ciebie…”.
DZIEWIĘĆ MIESIĘCY WCZEŚNIEJ...
Faye tak naprawdę nie wiedziała, czy w ogóle jeszcze śni. To, co działo się w jej głowie przez większość czasu, wydawało się najbardziej wyrazistym koszmarem z możliwych – a koszmar to sen. Nie pamiętała jednak, żeby kiedykolwiek zasypiała. Lubiła mieć zamknięte drzwi i lubiła sposób, w jaki światło księżyca przebijało się czasem w nocy przez okno.
– No dalej, Faye, walnij sobie więcej…
– Jak wypiję więcej, to kompletnie się uwalę.
– My chcemy, żebyś się uwaliła. Chcemy, żebyś odeszła od zmysłów. A ty wiesz, że i tak to lubisz. Lubisz to wszystko. Ujmę to tak: dopóki nie odejdziesz od zmysłów, nie będziemy mieli z ciebie pożytku.
Siedziała, gruba i naga, na obitej czerwonym aksamitem kanapie z epoki edwardiańskiej, która kosztowała więcej, niż Faye zarobiłaby w dwa lata. Gruba i naga, i smutniejsza teraz, w swoim wspomaganym substancjami podekscytowaniu, niż kiedy była trzeźwa. Hildreth miał rację – tylko po to się tu znalazła. Ogrodniczka? Czysty żart, już to wiedziała. „Jestem ich dziewczynką z ciasta”. Znalazła się tu, żeby się z niej śmiali, żeby ją wykorzystywali, żeby upokarzali. Kiedy kręcili jeden z filmów w domu, nazywali ją „świnią od stawiania kutasów”.
Krzepcy mężczyźni stali po obu stronach kanapy, nadzy i podnieceni dzięki viagrze lub własnej nikczemności. Zaspokajała ich oralnie po kolei, nawet o tym nie myśląc, wyrobiła sobie już automatyczny impuls. Dwa szorstkie palce obracały jej wykrzywionym sutkiem, jakby wyjmowały wkręt ze ściany.
– Ta świnia robi to taaak dobrze…
– Pewnie ćwiczy od czwartego roku życia.
Zamiast płakać lub krzyczeć, lub nawet ugryźć któregoś z nich, Faye zaśmiała się gardłowo. To okropne, w co pozwoliła im się zmienić.
„Jestem okropna” – pomyślała.
Jeden z mężczyzn wyciągnął penisa z jej ust.
– Wystaw język.
Faye zrobiła, co kazał, a na jej języku umieścił brudnozieloną pigułkę z wytłoczonym króliczkiem Playboya.
Inny z nich podsunął jej butelkę.
– Łykaj. W tym jesteś dobra.
Golnęła bogatego w smaku wina, nie mając świadomości, że na wyblakłej etykiecie widnieje napis MONTRACHET 1888.
Grubszy głos rozległ się w oświetlonym świecami pokoju:
– Janey, nie podeszłabyś tu i nie zadowoliła Faye za pomocą swoich umiejętności?
Naga kobieta o surowej urodzie usiadła na środku ręcznie szytego dywanu z kaszmiru. Spojrzała w górę, rozkojarzona, ponieważ operowała właśnie uważnie strzykawką, w zamiarze wstrzyknięcia sobie czegoś w żyłę na stopie.
– Reginaldzie, proszę cię bardzo. Wiesz, że lubię się zabawiać tylko z pociągającymi dziewczynami. Ta jest za brzydka…
– Ja, ja to zrobię! – zgodziła się inna obnażona kobieta, z wielkim zapałem pędząc ku Faye. – Nie wiem dlaczego, ale zawsze coś mnie kręciło w brzydkich laskach!
– Nie wiesz dlaczego? – powiedział ktoś inny, po czym się zaśmiał. – Nie pomyślałaś może, że ma coś z tym wspólnego to, że jesteś kompletnie pojebana?
– Zamknij się, Trzy Jajca!
Ta druga kobieta wpełzła pomiędzy pokryte cellulitem, białe niczym ryż uda Faye; ruchy jej języka były szybkie, jakby wygłodniałe. Faye zakołysała się od uderzenia przyjemności. Rozległy się metaliczne odgłosy, kolczyk w języku kobiety przejeżdżał w górę i w dół po pierścieniach piercingu Faye, który wykonano wbrew jej woli. Więcej ciepłych, pulsujących obiektów wypełniło usta grubej dziewczyny, wpychanych tam bez krztyny szacunku. Faye po prostu robiła to, bez sprzeciwu, ponieważ wiedziała, że tylko w ten sposób zyska akceptację. Wszystko ją teraz przytłaczało: piżmowe zapachy, kipiące doznania, toksyczność narkotyków, coraz więcej kroczy na jej twarzy i coraz więcej rzeczy wsuwanych do jej ust.
– Panowie, proszę. Zostawcie trochę na później. Nie należy być chciwym.
Wszyscy mężczyźni odsunęli się posłusznie od Faye. Światło świec migotało na ich spoconych, muskularnych klatkach piersiowych; ich penisy nadal były we wzwodach.
Druga kobieta jeszcze parę razy delikatnie przejechała swoim kolczykiem w języku po pierścieniach w wargach sromowych Faye, a potem zajęła się bezpośrednio odsłoniętą łechtaczką.
W Faye wezbrała fala szalonej przyjemności, która miała zaraz przebić tamę.
– Patrzcie, zaraz dojdzie!
– Dajcie jej bucha dokładnie wtedy, kiedy będzie szczytować.
Nogi Faye dygotały, gdy nadchodziło więcej doznań. Oddychała szybko, tak również biło jej serce. Ktoś podsunął jej do ust lufkę z crackiem.
– Nie, już nie mogę – próbowała przebłagać fale ekstazy.
Zapalniczka oświetliła jej obłąkaną twarz. Usłyszała dźwięk odbezpieczania broni. Do jej głowy przyłożono pistolet.
– Wciągnij wszystko…
Faye wepchnęła do płuc metaliczne w posmaku opary w momencie, gdy osiągnęła orgazm. Potem stoczyła się z kanapy z plaśnięciem, w delirium i nieruchoma.
– No i już. Teraz gruby wór gówna nie może powiedzieć, że nic nigdy dla niej nie zrobiliśmy.
Rozległ się śmiech, bo dziewczyna rzeczywiście leżała jak upuszczony worek.
Następnie ponownie wybrzmiał niski głos:
– To było bardzo zabawne, jak zresztą zawsze. Odroczmy tę chwilę i udajmy się do Szkarłatnego Pokoju.
Smukłe, nagie ciała opuściły pomieszczenie, stąpając cicho nagimi stopami; kontury erotycznych cieni znikały w drżącym świetle świec.
Faye leżała, śliniąc się i mając nadzieję, że umrze. Wiedziała, co się działo. Wiedziała, na co nadszedł czas.
„Uciekaj stąd! Wszyscy są gdzie indziej!”
Tak podpowiadał jej umysł, ale zdawała sobie sprawę, że choć instynkt samozachowawczy nakazywał jej teraz uciekać, to co miałaby zrobić potem? Wrócić do normalnego świata? Ile by przetrwała? Na tym etapie uzależnili ją od wszystkiego, co się da, by ich ludzka piniata stała się bardziej uległa i żeby zabawniej było śmiać się z niej, sikać na nią i upokarzać – tylko dlatego, że reprezentowali sobą po prostu czyste zło. Wytrzymałaby parę dni, skończyłyby się pieniądze na narkotyki, spojrzałaby ostatni raz na swoje zniszczone życie i odstrzeliła sobie głowę.
Tak więc co miała do stracenia?
Zanim zdołała się podnieść, spędziła pół godziny na głębokim oddychaniu i skupianiu się na uspokojeniu bicia serca. Światło świec oblizywało jej pofałdowane ciało. Nadal kręciło jej się w głowie, ale jakimś cudem odzyskała część kontroli nad swoimi ruchami i kawalkadą myśli. Przebyła całą tę drogę. Chciała tylko zobaczyć.
Chciała zobaczyć, czy to prawda, a potem umrzeć.
„W którym pokoju jestem?”. Wytężyła wzrok. W jednym z saloników na piętrze, zgadywała. Nie mogła sobie przypomnieć. Otworzyła pchnięciem wysokie, farbowane drzwi, oparła się przez chwilę o ich framugę, następnie wyszła na korytarz. Kiedy dotarła do balustrady i spojrzała w dół, zobaczyła, że cała rezydencja pogrążona jest w mroku, rozświetlana setkami migotliwych kropek zapalonych świec.
Gdy Faye z trudem posuwała się w stronę schodów, jej uszu dochodziły pomruki i westchnienia, i rzężenia umierających. Co jakiś czas z głębi trzewi rezydencji wydobywał się krzyk. Kiedy zerknęła do jednej z sypialni, zobaczyła nagą kobietę zwisającą z krokwi, zawieszoną na haku rzeźniczym wbitym w podniebienie. Podrygiwała trochę, krztusząc się. Ktoś wyciął jej mięso z łydek i stóp, ale umieścił opaski zaciskowe nad kolanami, by nie wykrwawiła się od razu na śmierć. Faye zamknęła drzwi i szła dalej. W następnym pomieszczeniu leżały trzy martwe dziewczyny, ale nie te od filmów. Blade jak parafina, wychudzone jakby głodowały; ich kości łonowe sterczały spod brzuchów, które wydawały się zapadać. Wszystkim poderżnięto gardła.
Faye wiedziała, dokąd idzie. Więcej okrucieństw powitało ją podczas tej wędrówki. Raz wdepnęła w kupkę nadal ciepłych ludzkich wnętrzności. Kilka kroków później coś twardego i mokrego dotknęło podeszew jej gołych stóp – jądro wyrwane z moszny. Na najwyższym stopniu schodów jedna z dziewczyn od filmu – jedna z tych niewielu miłych dla Faye, prawdę mówiąc – leżała martwa z oczami jak szkło. Stawy w jej biodrach uszkodzono, by rozstawić nogi szerzej, niż pozwalała na to natura. Dzięki temu pierwsza osoba, której przyszłoby wchodzić po schodach jutro, zobaczyłaby dokładnie, co wepchnięto w jej pochwę – ludzkie ramię.
Niemniej Faye była już ponad odczuwaniem obrzydzenia. Miała do czynienia ze skrawkami szaleństwa Hildretha, jego darami, jego gestami kuszenia i pokazywania swojej wartości. Faye wiedziała, że to, do czego zalecał się Hildreth, na pewno uzna go za bardzo godnego. Zdawała sobie też sprawę, że od tego punktu – jeśli dalej odda się przeszukiwaniu domu zamiast ucieczki – obrazy, które dostaną w darze jej oczy, staną się tylko gorsze.
Kiedy znalazła drzwi, których szukała, zdawały się nie być w ogóle drzwiami, lecz podłużnym otworem otoczonym czymś w rodzaju ust. Narkotyki sprawiały, że cały czas widywała różne rzeczy, ale czy teraz naprawdę tylko „widziała”?
Gdy dotknęła tam, gdzie znajdowałaby się framuga, trafiła na coś miękkiego, ciepłego, mokrego. Na pewno nie drewno.
Zderzyła się z totalną ciszą. Wokół migotało jeszcze więcej świec, ujawniając przebłyski horroru, jaki tu się rozegrał. Rozglądała się, lustrując bezcenny dla Hildretha Szkarłatny Pokój, i zaraz pomyślała: „Zrobili to”.
Niektóre z ciał uchowały się w całości, inne rozczłonkowano. Centrum pomieszczenia zmieniło się w stos ułożony z poćwiartowanej nagości. Kończyny, głowy, dłonie i stopy zalegały wokół krwawej narzuty na środku – ciał. Faye z łatwością mogła dostrzec, jak tego dokonano – rany od siekiery na twarzach, rany od siekiery na brzuchach. Uświadomiła sobie, że ciała ułożono tak dla efektu – zebrany w kupę dar, prośba o zaproszenie. Bliżej drzwi, z tyłu, stało przy ścianach kilka wiader wypełnionych błyszczącym szkarłatem. Obok leżała siekiera, jakby ktoś ją ot tak upuścił.
„Odejdź” – nakazała samej sobie.
Ale nie była w stanie.
Gdy Faye wreszcie przekroczyła próg pokoju, coś chlupnęło; coś ciepłego pod jej stopami. Na początku myślała, że to dywan przesiąknięty całą tą krwią, ale spojrzenie w dół ujawniło zupełnie inny widok.
Nie szła po podłodze, a po surowym mięsie, podobnym do kawału steku Porterhouse. Wkoło rozgałęziały się żyły, grube jak węże ogrodowe, i dostrzegała, jak pulsują. Potem wyciągnęła przed siebie rękę, by podeprzeć się dla równowagi o ścianę, ale jej dłoń dotknęła czegoś, co nie było już ścianą. Skóry.
Gorąca, zapocona, zarumieniona skóra pełna podekscytowanych zakończeń nerwowych, które wyczekiwały doznań. Faye szła wzdłuż ściany, przeciągając po niej dłonią – kiedy to robiła, ta zdawała się nabrzmiewać, jakby chciała odwzajemnić dotyk. Dziewczyna czuła też subtelne wypukłości. Otwarte oczy, które mrugały na nią bezmyślnie. Twarze. Usta z liżącymi językami – jeden z nich wystrzelił desperacko w stronę Faye, a spomiędzy warg wydobyło się westchnienie i zaraz szept:
– Proszę, proszę! Daj nam siebie zasmakować!
Długie, tłuste piersi Faye kołysały się, fałda na jej brzuchu trzęsła się, gdy dziewczyna kroczyła, nie utrzymując równowagi, ku centrum pokoju. Musiała zobaczyć jeszcze jedną rzecz.
Drugie drzwi.
I w rzeczy samej, stały tam, gdzie powinny być. Obramowane śliniącym się mięsem.
„Szczelina” – pomyślała Faye.
Tak, naprawdę to zrobili.
Ale gdzie podział się Hildreth?
Wtedy zajrzała do wewnątrz i zobaczyła, jak wyszczerza do niej zęby w uśmiechu.
Policja znalazła ją wiele godzin później, siedzącą na końcu wijącego się, długiego prawie na dwa kilometry podjazdu do rezydencji. Bełkoczącą. Nagą. Szaloną.
Faye siedziała teraz w podobny sposób, tylko w innym miejscu. Nie, to nie koszmar. To było coś gorszego – wspomnienie.
Księżyc omiótł podłogę i krawędź łóżka swoim miękkim, lodowatym blaskiem.
Ruch przykuł jej uwagę. Kiedy spojrzała w górę, w kierunku małego okienka, zajrzała przez nie twarz. Często się pokazywały, nigdy uśmiechnięte.
Drzwi otworzyły się z ciężkim zgrzytem.
– Chodź, Faye. Czas na twoje leki.
Patrick Willis nie podróżował samolotami. Przestał lata temu, gdy znalazł się u szczytu swoich zdolności mentalistycznych. W jego przypadku uruchamiał je przede wszystkim dotyk, ale latanie upakowanym tak ciasno, tak ciasno z tymi wszystkimi pasażerami – czasem to było za dużo.
Czasem to było szaleństwo.
Znajdując się tak blisko tak wielu aur, nie potrzebował ich dotknąć. Zbyt często koszmary tych ludzi sięgały po niego swoimi własnymi dłońmi.
Od tego czasu przerzucił się wyłącznie na autobusy Greyhound Lines. Przynajmniej wychodziło tanio.
Połowa Wschodniego Wybrzeża przetoczyła się za dużym oknem jak jaskrawy film. „Całe to piękno na zewnątrz” – pomyślał. Potem rozejrzał się, przyglądając się około tuzinowi pasażerów, z którymi dzielił środek transportu. „Tja, dużo na zewnątrz, ale tutaj za wiele nie uświadczysz”.
Parę włóczęgów, parę chorobliwie otyłych osób żyjących ze świadczeń społecznych, dwudziestoletnia dziewczyna o potarganych włosach, siedząca z kamienną twarzą obok uśmiechającego się szeroko czarnego mężczyzny dobrze po czterdziestce. Tutaj śpiący narkoman, tam rozgadany pacjent psychiatryczny. Same ofiary braku szczęścia. Głównie ludzie, których życie wypchnęło poza nawias społeczeństwa.
„To w jakiej pozycji znajduję się ja?” – zapytał samego siebie.
Willis spojrzał znowu za okno. Nawet patrzenie na ludzi z dystansu około trzech metrów mogło spowodować dotyk, jeżeli oczywiście wpatrywał się bardzo mocno. To, co znajdowało się za szybą, jawiło się lepszym.
Miał nadzieję, że uda mu się skoncentrować na podziwianiu wiejskich krajobrazów za szybą, lecz wreszcie – jak zazwyczaj – skupił się bardziej na przyglądaniu się własnemu, zrujnowanemu życiu. Nigdy nie miał się za materialistę – kiedyś był naprawdę dobrym człowiekiem. Po skończeniu akademii medycznej nie pragnął przyszłości w roli lekarza prywatnej praktyki, w której dodatkowe zdolności wrażeniowca przyniosłyby mu z pewnością nawet siedmiocyfrową pensję w mgnieniu oka. Zamiast tego podjął pracę w stanowym centrum opieki zdrowotnej, pomagając głównie ofiarom gwałtów i bitym kobietom. Zawsze cechował go altruizm. Wykonywanie pracy, w której pomagał ludziom nie mogącym pomóc samym sobie, za dużo niższe wynagrodzenie, wydawało się szlachetnym przedsięwzięciem. „Pozwala mi zwrócić światu część tego, co mi dał”. Nie chodziło jednak o idealizm. Wiedział, że to płynie z jego serca.
Przy tym zajęciu wytrzymał jakieś cztery lata. Jego dar, jak w przypadku wielu osób ze zdolnościami parapsychicznymi, stał się przekleństwem. Nie wiedział nawet, że posiada takie umiejętności w tak szerokim zakresie, aż skończył szkołę (ten rodzaj psi[1] miał tendencję do osiągania szczytu krótko przed trzydziestką lub zaraz po niej). Zauważył coś, to na pewno, zawsze w kontaktach z kobietami, przez całe studia i akademię medyczną. Dotykanie. Każdy kontakt skóry ze skórą. Seks wzmagał intensywność tego, co nazywał „cofaniem się fali”, a skoro seks istniał jako najbardziej bezpośredni rodzaj kontaktu ze skórą, życie uczuciowe Willisa nigdy nie rozwijało się ponad tę pierwszą noc w łóżku z kobietą. Zawsze znajdowało się coś – coś okropnego lub mrocznego – co wycofywało się falą z jej do jego głowy. Doprawdy, nad Willisem ciążyła klątwa.
„Ale udało mi się, tak?” – zastanawiał się teraz w dudniącym busie.
Kiedy skończył trzydzieści lat, już wiedział, że zwyczajnie nigdy nie uda mu się stworzyć z nikim intymnego związku. Szukał więc własnego rodzaju satysfakcji seksualnej własnymi sposobami – jakby introwertycznie to nie brzmiało – i nadal przynosił na świat trochę dobra. Trudniej było się z tym czasem pogodzić, bo Willis, według większości standardów, był atrakcyjnym mężczyzną. W klinice nadano mu ksywkę „Doktor Ciacho”. Ale wciąż miał swoje postanowienie, swoje ideały i wiedział, że pomógł wielu osobom do czasu, gdy nie stracił licencji na uprawianie zawodu.
„Nie myśl o tym teraz, błagam” – zajęczał sam do siebie. Niemniej kompleksowość tego, w co właśnie wkraczał, również była czymś, o czym nie chciał myśleć. Nigdy wcześniej nie słyszał o Vivice Hildreth, lecz z pewnością słyszał o interesie jej męża w „branży rozrywkowej”, T&T Enterprises, a także jeszcze jednym nazwisku z zaproszenia. W liście, który przyszedł razem z paczką, napisano:
Przedmiot w pudełku to bransoletka, która należała do kobiety, Jane Scharr. Jej pseudonim artystyczny to Janey Jism, oczywiście mowa o gwieździe porno.
Zupełnym zbiegiem okoliczności, Willis znał dorobek panny Scharr bardzo dobrze.
Proszę, przemyśl możliwość przetestowania swoich umiejętności na tej bransoletce. Jeśli zdecydujesz, że chciałbyś zaangażować się w śledztwo nad przebiegiem wydarzeń w nocy, o której mowa, z innymi zawodowcami z twojej dziedziny, wiedz proszę, że zostanie ci zapłacone dziesięć razy tyle, co otrzymujesz w dołączonej do korespondencji zaliczce. Skontaktuj się z moim biurem, jeśli chciałbyś uczestniczyć w tym dalej. Podróż i noclegi zostaną załatwione przez nas. Możesz zatrzymać zaliczkę niezależnie od swojej decyzji.
Z wyrazami szacunku,
Vivica Hildreth
– Jezu – wymamrotał teraz, gdy przywołał wspomnienia. Żałosne, małe „biuro” Willisa niezupełnie przynosiło mu góry forsy. Jeżeli zarobił dwadzieścia kawałków na rok, to był to dobry rok. Zaliczka od Viviki Hildreth wynosiła dziesięć tysięcy dolarów.
Jaki miał wybór? Potrzebował pieniędzy.
Potrząsnął raz małą paczką Express Mail, usłyszał, jak łańcuszek małej bransoletki cicho grzechocze. Rozważał wyjęcie jej z aksamitnego woreczka – tylko żeby spojrzeć – ale natychmiast odrzucił tę ideę. To była atrakcyjna bransoletka, srebrny łańcuszek ozdobiony małymi ametystami. Krystolog zapewniłby, że ametyst i srebro uchronią noszącą ją osobę od zła. „Cóż, w jej przypadku to nie zadziałało” – pomyślał Willis, trzymając worek. „Na sto procent nie uchroniła Jane Scharr przed niczym”. Kiedy pierwszy raz jej dotknął, w dniu, gdy otrzymał przesyłkę w swoim obskurnym mieszkaniu w Los Angeles, prawie przewrócił się na podłogę. Ujrzał fragmenty obrazu muskularnych mężczyzn, ich nagie ciała lśniły, podczas gdy spokojnie podcinali gardła kilku kobiet, by ich krwią napełnić wiadra. Świece migotały, a orgia toczyła się dalej. Potem wysoki, szczupły i w jakimś sensie dostojnie wyglądający mężczyzna zaczął ciąć siekierą jej uczestników, zagłębiając ostrze jednym uderzeniem za drugim w ich plecach, głowach i kroczach. I tam, w rogu pokoju, który zdawał się pocić krwią, znajdowała się Jane Scharr vel Janey Jism, zupełnie nieświadoma niczego. Jej błyszczące od narkotyków oczy spojrzały do góry, znad krocza kobiety, w którym zatapiała swoją twarz, akurat w tym momencie, by mogły zobaczyć ostrze wbijające się pomiędzy nie. Następnie, przy akompaniamencie głuchych uderzeń o ziemię, pozbawiono ją dłoni i stóp. Jej jeszcze drgające ciało uniesiono i rzucono na stos większej liczby rozczłonkowanych trupów. W międzyczasie kobieta, którą Janey zadowalała oralnie, podniosła jej uciętą rękę i zaczęła się nią masturbować.
W tym miejscu Willis miał dosyć.
A teraz przebywał w tym autobusie, w drodze, by zobaczyć więcej, po prostu dlatego, że potrzebował pieniędzy.
– Jaka ze mnie dziwka – oznajmił szybie.
Kalifornia została daleko za nim, stany rozmywały się za oknem. Liczył na to, że autobus dojedzie przed zachodem słońca.
Z interkomu popłynęły zakłócenia, a potem wesoły głos kierowcy oznajmiający:
– Możecie już zacząć zbierać swój sprzęt, ludziska. Ninth Street North, Saint Petersburg w stanie Floryda, jest tuż przed nami. Zajedziemy na stację za jakieś piętnaście minut.
„Dzięki Bogu” – pomyślał Willis.
– Przepraszam pana – powiedziała nagle ogromna, zapuszczona kobieta. – Już my prawie w Saint Pete, a ja spłukana. Dałbyś dolara z ćwiartką na przewozową, proszę. Córkę mam do odwiedzenia. – A potem dotknęła jego dłoni.
Willis wzdrygnął się gwałtownie, na granicy wrzasku. Ten pojedynczy dotyk, to muśnięcie, wystrzeliło pocisk z całkowitej, cichej czerni w jego duszę. Uczucie z serca matki, kiedy policja mówi, że jej syn, wracający do domu z liceum, został właśnie postrzelony w głowę z przejeżdżającego obok auta. Więcej niż uczucie, także krótka wizja: eksplozja czaszki wyrzucająca tkankę mózgową w powietrze…
– Nie dotykaj mnie, nie dotykaj! – wykrzyknął i odsunął się od niej tak daleko, jak tylko się dało.
– Dobry Panie, ja żem tylko zapytała…
Willis pozbył się tego z siebie, nauczył się szybko odzyskiwać stabilność.
– Wszystko ok, wszystko ok, przepraszam – wyrzucił z siebie i udał uśmiech. – Po prostu… Zwyczajnie mnie pani zaskoczyła. Proszę – dodał i dał jej banknot dwudziestodolarowy.
Jej szeroka twarz wyglądała na szczególnie zaskoczoną w tym całym zamieszaniu.
– Ależ dziękuję, dziękuję bardzo, drogi panie. Bóg z tobą.
Willis westchnął i zamknął oczy.
– I z tobą.
– Jesteśmy bogaci – powiedział bez entuzjazmu Straker.
– Bogaci? Żartujesz se? – odparł Walton, lekko zaciągając akcentem z Północnej Kalifornii. – Zgoda, to jest całkiem duża kupa drobnych…
– Sto patoli za trzy tygodnie roboty, na dwóch? Tak, nazwałbym to kupą drobnych.
– Nadal nie wierzę, że walnięta suka aż tyle nam zapłaciła. Trzeba będzie odprowadzić podatki, chyba, na pewno zaksięgowała.
– Tak. Chujnia.
Jak na dwóch mężczyzn, którzy właśnie zarobili sto tysięcy dolarów w kilka tygodni, Walton i Straker nie kipieli radością. Obaj siedzieli na frontowym stopniu przed wejściem do dużego domu i czuli wyczerpanie, przygnębienie… i coś jeszcze.
– Prawie nie było warto – odezwał się Straker. – Jakbym miał to zrobić jeszcze raz, powiedziałbym chyba: „Pierdolić pięćdziesiąt kawałków” i poszedł do baru.
– Wiem.
Wczesny poranek zdawał się porą zupełnie niedopasowaną do scenariusza. Powinni skończyć pracę o północy – co pasowałoby do jej charakteru. Wciągnąć ze sobą narzędzia do ciężarówki, w pełni księżyca, potem odjechać w duszną noc.
Ich wygląd też nie mógłby być bardziej niedopasowany: dwóch zdecydowanie ponurych facetów z kozimi bródkami; Walton w czarnym, kowbojskim kapeluszu; Straker w czapce z daszkiem z odwróconym logo Buccaneersów. Straker palił, Walton wziął do ust garstkę tytoniu do żucia Skoal. I siedzieli tak na frontowym stopniu tego dużego domu. Co więc mogło zdawać się niedopasowanym w ich wyglądzie? Dwóch facetów prosto z roboty, jeden w czapce z daszkiem, drugi w kowbojskim kapeluszu?
Mieli wciąż na sobie jasnożółte kombinezony do materiałów niebezpiecznych, z opuszczonymi kapturami; maski gazowe i butle z tlenem spoczywały przy ich butach z polipropylenu.
– Jednak najgorszy był chyba smród – rozmyślał Straker, paląc. – Tego pierwszego dnia?
Walton wypluł trochę tytoniu.
– Nie-e, to, jak się czuło w tym miejscu, mnie rozwalało. Ale może to tylko psychologiczne, jak wiesz, co się tam odwaliło.
– Chodzi o to… no wiesz, kto by pomyślał, coś takiego? Ci wszyscy ludzie…
– Chłopaki, co wynosili dywany, mówili, że prawie dwudziestka. Nie wiem za bardzo jak, ale… kurwa, w całym tym pokoju były ślady po siekierze.
– I jest jeszcze całe to porno gówno – dodał Straker. Chciał się stąd zmywać, ale zmęczenie dało mu się we znaki i nie mógł jeszcze wstać.
– Cóż, to pewnie się robi, jak się ma tyle forsy. Kupujesz firmę porno i wprowadzasz się z nią do domu. Wypełniasz go seksownymi dupeczkami…. – zastanawiał się Walton.
– A potem je zabijasz – dokończył myśl Straker. – Powiedzieć ci coś? Czasem, kiedy byłem w środku, wchodziłem se do pokoju i nagle czułem się…
– Jakbyś stał na cmentarzu i ktoś się na ciebie gapił?
– Tak, to cały czas, ale ja nie o tym. Parę razy zdarzyło się, że nagle, wiesz, zachciało mi się strasznie jebać.
Walton zaśmiał się.
– Kurwa, tobie zawsze chce się jebać.
– Powaga, człowieku. Stałem se tam, zeskrobując zaschniętą krew i flaki z podłogi pokoju, gdzie zamordowali kupę ludzi i nagle namiot postawiony.
– No, to w takim razie musisz być zdrowo powalony.
– Byłem zniesmaczony, mdliło mnie, robale wiły się na podłodze i chciałem tylko wystawić głowę za okno, żeby rzygnąć… ale też stał mi na baczność.
Walton pokręcił głową, poprawiając kapelusz.
– Chodźmy do baru, musisz się napić.
Obaj jęknęli, wstając, zebrali swój sprzęt i poczłapali do vana pełnego odkurzaczy do pracy na mokro i chemikaliów. Na boku pojazdu widniał napis: EKSTREMALNI SPRZĄTACZE WALTONA (MIEJSCA ZBRODNI, POŻARY, MIESZKANIA ZMARŁYCH) – CZUJ SIĘ ZABEZPIECZONY!
Druga duża furgonetka zatrzymała się na frontowym podjeździe. Wyskoczyło z niej kilka osób ubranych w podobne kombinezony ochronne.
– A ci to kto? – spytał Straker.
– Goście od fumigacji. – Walton odwrócił się do zarządzającego grupą. – Bawcie się dobrze, chłopaki!
– Jest źle? – odpowiedział mężczyzna z maską przeciwgazową w ręku. – Baba płaci na pewno w kurwę dużo.
– Jest źle – potwierdził Walton – i macie to teraz całe dla siebie.
Ani Walton, ani Straker nie odezwali się po wejściu do vana. Walton włączył jakiś brzękliwy utwór country, wcisnął gaz i odjechał.
Jedyną rzeczą, która cieszyła w tym Strakera, był fakt, że ciała usunięto, zanim ich zatrudniono. Ale część jego umysłu próbowała przeanalizować wszelkie możliwości. „Co się tam naprawdę stało?”
W lusterku wstecznym widział, jak ogromna posiadłość kurczy się, a potem znika za pierwszym zakrętem. Nigdy jednak nie zniknęła całkowicie – jak miał się przekonywać przez następne lata – nigdy nie wymazał jej do końca ze swojej pamięci.
– Czekaj – powiedział nagle – a co stało się z tym gościem?
Walton ponownie splunął.
– Jakim gościem? – zapytał.
– Tym dzianym, Hildrethem.
– Cholera, ja… Ja w sumie nie wiem.
Adrianne Saundlund spoglądała zaczerwienionymi oczyma na twarze przesuwające się obok. „Proszę, nie siadaj tutaj” – myślała. Zawsze latała z przewoźnikami, którzy oferowali pierwsze dostępne miejsce, bo miała generalnie słabe szczęście. Zwykle usadawiał się obok niej jakiś smrodziarz albo matka z piszczącym dzieckiem. Tym sposobem miała przynajmniej szansę, przyjeżdżając na lotnisko przed czasem, żeby złapać miejscówkę z najwcześniej wchodzącą na pokład grupą. Potem rzucała się na fotel przy pierwszym oknie I próbowała wyglądać tak nieprzyjemnie, jak tylko możliwe, żeby potencjalni pasażerowie wybierali sobie inne towarzystwo podróży. Adrianne nie chciała być blisko kogokolwiek. Naprawdę nie lubiła ludzi.
Preferowała siedzenie przy oknie, bo patrzenie na niebo przypominało jej własny styl latania – po opuszczeniu swojego ciała.
Jęk turbiny powietrznej wyciszył ją, razem z barbituratami, od których była uzależniona. Adrianne chciała być po prostu spokojna.
Leniwie przeglądała egzemplarz „Paranormal News” z tego miesiąca. Zatrzymała się na zdjęciu przyjemnie wyglądającej kobiety w stylu bibliotekarki z oczami koloru jesiennych liści, niepewnym uśmiechem i czarnymi jak atrament włosami ułożonymi we fryzurę typu choppy bob. Zdystansowany, wskazujący na wiedzę, ale nieufny wyraz twarzy. Tytuł artykułu brzmiał: „Telekontrola wedle Adrianne Saundlund: techniki i filozofie teleobserwacji”. Adrianne miała czterdzieści lat, ale pomyślała: „Cholera, muszę ich zmusić do użycia nowszego zdjęcia. Na tym wyglądam, jakbym przekroczyła pięćdziesiątkę”. Pisała co dwa miesiące felieton, a także trochę artykułów do innych magazynów z tej dziedziny – żeby zarobić na boku i żeby pozostać w biznesowym obiegu. Jej renta dla niepełnosprawnych, którą otrzymywała od armii, pokrywała rachunki.
Kiedy przerzuciła parę stron i zauważyła inny felieton, napisany przez kogoś sławniejszego od niej, pojawiło się ukłucie zazdrości: „I spójrzmy na tę zdzirę. Ma czterdziestkę, wygląda na trzydziestkę”. „Powinna załatwić sobie mniejsze implanty” – skrytykowała idealny biust tej drugiej. Lśniące włosy koloru piasku na plaży zdawały się kołysać wokół głowy tej kobiety, zimne jak Arktyka niebieskie oczy spoglądały intensywnie na Adrianne, jakby tamta cieszyła się jakąś sekretną przyjemnością. Ten artykuł nosił tytuł: „Paraerotyka według Cathleen Godwin: pożądanie seksualne i świat psi”. Adrianne przyglądała się zdjęciu twarzy kobiety przez następną sekundę, a później nagle odłożyła magazyn i zerknęła w górę. Ta sama twarz patrzyła prosto na nią z przejścia między siedzeniami.
– Witaj, Adrianne. Czy przeszkadzałoby ci…? A, na pewno nie przeszkadza! – powiedziała zmysłowa kobieta i opadła na fotel obok, kładąc zamknięty laptop na kolanach.
– Cześć, Cathleen! – „Cholera!” – Co za zbieg okoliczności, jeśli ludziom takim jak my się one zdarzają.
Cathleen Godwin wyglądała na zmęczoną, ale nie nieszczęśliwą z powodu spotkania Adrianne. Nie były tak naprawdę ani wrogami, ani rywalkami, po prostu trzymały dystans – osoby zajmujące się sprawami paranormalnymi rzadko sobie ufały. Kiedy Cathleen siadła obok, delikatny podmuch zapachu ziołowych mydeł poszybował w stronę Adrianne.
Adrianne poczuła swędzenie kolejnych śladów zazdrości. „Wygląda elegancko nawet jak ubierze się gównianie” – pomyślała. Cathleen miała na sobie bluzkę w kwiaty i gwiazdy, tak wyblakłą, że musiała mieć z dziesięć lat – i podobnie sprane dżinsy.
– Nie muszę mieć zdolności parapsychicznych, żeby wiedzieć, dokąd zmierzasz – zgadywała blondynka. – Zobaczmy… Lotnisko Tampa International, potem taksówką do centrum Saint Petersburga. Dostałaś ofertę przeprowadzenia śledztwa od kobiety nazywającej się…
– Vivica Hildreth – potwierdziła Adrianne. Była szczerze zaskoczona i w tym momencie jeszcze bardziej zazdrosna. Nie żeby się przejmowała, ale wiedziała, że inni psi-detektywi tam będą, także mężczyźni, co znaczyło, że Cathleen zajmie się zdzirowaniem po kątach, jak zawsze, wystawiając się na męskie spojrzenia. Adrianne pragnęłaby potępić tę kobietę jako zwykłą uwodzicielkę, ale wiedziała, że Cathleen Godwin ma w sobie dużo, dużo więcej. – Albo zwyczajnie jadę się poopalać – dodała po chwili namysłu.
– Jesteśmy dwiema z pierwszej dziesiątki jasnowidzów w kraju, Adrianne, obie w samolocie lecącym w to samo miejsce, tego samego dnia, do domu, który zweryfikowano jako naładowany energią.
– Skąd wiesz, że jest naładowany? Byłaś tam?
– Nie, no ale spójrz. Ile tam ich zamordowano, szesnaście czy siedemnaście osób, zarżniętych w tym samym pokoju przez satanistę?
– Ona nie powiedziała, że wyznawał satanizm. Tylko, że był ekscentryczny.
– Och, na pewno kwalifikuje go to jako ekscentryka: mord rytualny, prawie jak rytuał transpozycji.
Adrianne uśmiechnęła się bardzo nieznacznie.
– Nie wierzę w rytuały transpozycji – stwierdziła.
– Tak, ale wierzysz w Boga – westchnęła Cathleen, moszcząc się w fotelu. – Chyba wszyscy wierzymy, w ten czy inny sposób. Ludzie w naszej branży.
„Wina” – pomyślała Adrianne. To wywołało w niej ukrytą satysfakcję. „Wstyd. Ona wie, że jej życie to festiwal chrześcijańskich grzechów…”
– A wtedy facet znika, zupełnie jakby rytuał się udał – kontynuowała Cathleen. – Zupełnie jakby otworzył przejście i wszedł do środka.
W sprzeciwie Adrianne zapłonęło trochę ognia.
– Nie zniknął – powiedziała, grzebiąc w przedniej kieszeni swojego bagażu podręcznego. – Po zdarzeniu popełnił samobójstwo. Ciało odnaleziono w domu i poddano autopsji. Powiesił się.
Cathleen wciąż patrzyła przed siebie.
– Opublikowano tylko jeden nekrolog, na samym końcu wydania lokalnej gazety. Znalazłaś go?
Adrianne zamachała jej przed oczyma fotokopią.
– Mam to oraz raport policji i wstępny raport z sekcji.
Cathleen wzięła od niej papier, spojrzała na niego bez specjalnego zainteresowania i oddała.
– Nie bądź naiwna – powiedziała.
– Skąd niby wiesz? – oburzyła się Adrianne, podnosząc tym razem głos, tak że prawie można by podsłuchać rozmowę.
Cathleen westchnęła ciężko.
– Adrianne…
– Co? Miałaś kontakt?
– Zrelaksuj się. Jesteś zawsze taka nadpobudliwa.
Adrianne ciskała się w ciszy. „Do diabła z nią. Nawet pewnie nie miała kontaktu, ale chce, żebym myślała, że miała”. Doprowadzało ją to do furii, lecz jeszcze bardziej denerwowało ją to, jak ta oszałamiająca, piękna kobieta potrafiła wyciągnąć na wierzch jej wszystkie kompleksy naraz.
– Poczekajmy, aż tam dotrzemy – orzekła Cathleen. – Może masz rację. Może cała ta sprawa to fikcja, a jeśli tak… co z tego? Wykonujemy tylko naszą pracę. Ludzie płacą nam za to, ponieważ w nas wierzą. Jeśli wiedziałybyśmy zawczasu, że to zwyczajnie jakaś szurnięta kobieta z toną pieniędzy, a dom Hildretha jest nienaładowany, całkowicie zimny i całkowicie zwykły, co byśmy zrobiły?
– Wzięłybyśmy to tak czy siak, dla pieniędzy – przyznała Adrianne.
– Tak. Oczywiście. Bo jesteśmy najemnikami, jak każdy ze zdolnościami. Jak ktoś wynajmuje speca od dachów, bo chce mieć nowy dach, ale ten widzi, że stary dach jest w porządku… i tak kładzie nowy dach. Bo tego chce klient.
„Czy naprawdę tacy jesteśmy?” – zastanowiła się Adrianne. Nie kontemplowała za długo odpowiedzi.
– Czytałam na twojej stronie, że cała twoja psychokineza jest już martwa – zmieniła nieprzyjemny temat. – To nie jest prawda, mam rację?
Nagle plastikowa taca na posiłki spadła na kolana Adrianne. Pchnęła ją na jej miejsce i zabezpieczyła z powrotem klamrą.
– Bardzo zabawne.
– Po prostu tak mówię ludziom – potwierdziła Cathleen. – Zwłaszcza od wypadku. Na pewno o nim słyszałaś.
Oczywiście, że Adrianne słyszała, każdy w tej branży słyszał. Telewizyjny dokument o mocach parapsychicznych. Kilku silnych mężczyzn podniosło naścienną ramę na obraz rozmiaru dwa na cztery do poziomu swoich talii. Inny mężczyzna – producent programu – wpełznął pod nią, po czym reszta puściła krawędzie. Rama unosiła się w powietrzu kilka sekund, potem spadła. Producent skończył z kilkoma pękniętymi żebrami i złamanym nosem.
– Pewnie brzmi to okropnie, ale nie jest mi z tym źle – mówiła dalej Cathleen. – Chodzi mi o tego gościa, któremu stała się krzywda, wiesz. Chodziłam z nim, a właściwie mam na myśli, że zdradzałam z nim męża, i ten skurwysyn naprawdę śmiał mi grozić. Powiedział, że powie mężowi o naszym romanse, jeśli nie wystąpię w tym jego głupim programie.
– Niektórzy ludzie dostają, co im się należało – zgodziła się Adrianne. – Traktują nas jak zwierzęta w swoim własnym zoo.
– Mhm. Czasem trudno nie gardzić właściwie każdym. – Cathleen nagle odwróciła się do Adrianne i dotknęła jej ramienia. – Och, ale mam opowiastkę, której na pewno nie słyszałaś, a przynajmniej taką mam nadzieję. Parę lat temu umawiałam się z tym kolesiem, profesjonalnym kręglarzem. Ledwo dostał się na zawody PBA. I nagle zaczął serię takich naprawdę dobrych meczów, pokonując wszystkich…
– To byłaś tak naprawdę ty? – spytała Adrianne.
Cathleen kiwnęła głową z szerokim uśmiechem.
– Siedziałam na widowni. Kiedy potrzebował punktów, pchałam kulę albo strącałam piny, które nie upadły. Przez sześć tygodni ten gość był najlepszy na świecie w swojej dyscyplinie.
– Powiedziałaś mu? – Adrianne pochyliła się do rozmówczyni.
– Och, skądże. Myślał, że to on. Zarobił setki tysięcy dolarów dzięki mnie i ustanowił globalny rekord strike’ów. Potem zaczął dostawać pokaźne oferty marketingowe. I co zrobił? Skurwysyn sypiał z jakąś „kręglarską groupie” za moimi plecami.
– Nie chciałabym być wścibska, ale… co zrobiłaś?
– Nic. Zostawiłam go i następnego roku wywalili go z zawodów, bo nie mógł się zakwalifikować. Żadnych więcej perfekcyjnych meczów dla tego kutasa.
Adrianne zaśmiała się.
– A co u ciebie? – zapytała Cathleen. – Nadal pracujesz dla armii?
– Jestem… zwolniona ze służby. – Adrianne zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią. – Czasem do mnie jeszcze dzwonią, jak dzieje się coś gorącego, ale zwykle nie mam na to siły. Mogę nadal uprawiać teleobserwację bez większych problemów, czasem tylko boli.
– Ale nie opuszczasz już ciała, żadnego OBE[2]?
– Potrafię nadal, ale nie, nie robię tego od dłuższego czasu. – Adrianne miała świadomość, że Cathleen wie o narkotykach, które miały wspomagać proces, i efekcie ich nadużywania, czyli uzależnieniu od barbituranów. – Za bardzo potem boli. Słyszałam, że jeden facet dostał od tego guza mózgu. I zawsze może zdarzyć się udar. Ryzyko zawodowe.
– Armia uganiała się za mną długi czas. Nie wyobrażam sobie, czego chcieli ode mnie.
– Ja sobie wyobrażam. Zdziwiłabyś się. Oni i wywiad marynarki wojennej. Są jeszcze ci inni dziwni ludzie, IAG. To skrót od Inter-agencyjnej Aktywności Grupowej. Ci nawet mnie przerażali. Znałam paru ludzi, którzy pracowali dla nich. I nigdy więcej już ich nie widziałam.
– Strasz mnie dalej. – Cathleen sprawdziła stan lakieru na swoich paznokciach, potem stęknęła. – Pamiętam artykuł w jednym z magazynów, podczas wojny w Iraku. Redaktor mówił, że rząd powinien rekrutować doświadczających, jak ciebie lub Peggy Falco, żeby opuszczali ciała i szukali Husajna. A ja cały czas sobie myślałam: „Wiem cholernie dobrze, że robili to jeszcze zanim zaczęła się wojna”.
Szczegółowość tego komentarza sprawiła, iż Adrianne postanowiła milczeć, bojąc się, że się wyda. Cathleen prawdopodobnie tylko sobie z nią pogrywała.
– Potem, pewnej nocy, zobaczyłam na czacie jakieś anonimowe „źródło” twierdzące, że trzy razy, kiedy prawie go dorwaliśmy, to ty zobaczyłaś go podczas teleobserwacji Bagdadu z jakiejś bazy wojskowej w Maryland. – Cathleen puściła jej oczko. – Czy to prawda?
„Cholera by to…”. Tak, na pewno z nią pogrywała. A Adrianne trafiła naprawdę, choć zdarzyło się to więcej niż trzy razy. Najbliżej było, gdy wskazała pusty budynek na placu al-Mu’azzam, w pobliżu ulicy Sa’dn, w śródmieściu. Adrianne widziała, jak Husajna poganiają do środka. Potem znów dokonała teleobserwacji, stworzyła opis budynku i ulicy, po czym dała informację swojemu oficerowi prowadzącemu z Fort Meade. Dwadzieścia minut później ważąca dobrze ponad tonę bomba namierzana satelitarnie zmiotła budynek z powierzchni ziemi. Ale Husajn odjechał dżipem pięć minut wcześniej.
– Cathleen, wiesz, że nie mogę rozmawiać o czymkolwiek, co zrobiłam bądź nie zrobiłam dla armii. Jest parę małych kruczków, takich jak Narodowa Ustawa o Sprawach Utajnionych czy Federalna Przysięga Zachowania Poufności.
Blondynka uśmiechnęła się.
– Wiem. Bawię się tylko z tobą. Tak naprawdę zazdroszczę.
Ta uwaga zszokowała Adrianne.
– Czego mogłabyś zazdrościć?
– Nigdy nie przyłożyłam ręki do niczego pożytecznego. Ty tak. Ja tylko wyginam łyżki i wróżę z kryształów. A tak w ogóle, co u Peggy Falco? Nie odzywała się do mnie od lat.
Więcej mroku wlało się do umysłu Adrianne.
– Popełniła samobójstwo w zeszłe Boże Narodzenie – powiedziała. – Przez ostatnie dwa lata nie mogła chodzić, nie miała czucia w lewej stronie ciała.
– O Boże. Tak mi przykro.
– Zbytnia chciwość. Za bardzo wciągnęła się w demonstrowanie siły i przekroczyła granicę. Ale była najlepsza na świecie.
– Teraz ty jesteś.
– Nie, nie. Powinnaś zobaczyć niektóre z dzieciaków, które teraz sprowadzają. Jest ten chłopak, co ma dopiero czternaście lat i już potrafi… – Adrianne przerwała. Wiedziała, że za dużo mówi.
– Przepraszam. Nie powinnam była tego z ciebie wyciągać. – Cathleen pozwoliła sobie na pierwszy prawdziwie radosny uśmiech, odkąd się przysiadła. – Dobrze cię widzieć, naprawdę. Nie zamierzałam mielić ozorem. Wiem, że nie lubisz, jak ci się przeszkadza i pogaduszek, i tego wszystkiego. Po prostu… miło usiąść obok kogoś, kogo się zna.
– Tak, i ciebie też dobrze widzieć – odparła Adrianne.
Cathleen odetchnęła bardzo głęboko, przetarła oczy.
– Boże… – westchnęła.
– Ciężka noc? – spytała Adrianne.
– Tak. – Tyle odpowiedziała Cathleen.
Drętwa stewardessa wyskrzeczała przed odlotem zawsze ignorowane instrukcje bezpieczeństwa. Adrianne puściła je mimo uszu, preferując ciągły jęk turbiny. Nie obchodziło jej, gdzie jest wyjście awaryjne, bo, szczerze, nie bała się śmierci. Wiedziała, że Niebo istnieje, bo dano jej kilka razy je zobaczyć.
Zastanawiała się, czy jak dotrą do tego domu na Florydzie, to będzie miała okazję zobaczyć Piekło.
Clements nie byłby w stanie powiedzieć, czemu opisałby rezydencję w ten sposób. Po prostu to czuł, puls w swoim brzuchu.
Dom wyglądał maniakalnie.
Jego front musiał mieć około czterdziestu pięciu metrów. Zewnętrzne ściany wznosiły się na podstawie z szarej kamieniarki na pięć pięter[3]. Mocno skośny dach był pokryty szarym łupkiem, na orynnowaniu i gzymsach znajdowały się skomplikowane, dekoracyjne zwieńczenia z żeliwa. Nawet rynny oraz odpływy ozdobiono spiczastymi zwieńczeniami i fleur-de-lis.
Wszystko szare.
Jeśli rozpacz miała kolor, to właśnie taki.
Front stanowił płaszczyznę wąskich, ryglowanych okien ze spadzistym zadaszeniem, wypełnionych szkłem witrażowym o ołowianym obramowaniu, w których większość tafli wyglądała na czarne. Dwa cylindryczne kominy z cegły wystawały z centralnego muru jak rogi.
Celements zadrżał.
– Nie przeszkadza ci, jak się sztachnę, co nie? – spytała dziewczyna. Miała w ręku lufkę.
Oczy Clementsa oderwały się od lornetki i jego wzrok powędrował prosto ku jej twarzy. Sam pomysł sprawił, że przestał mieć ochotę na uprzejmości, pragnął oddać się furii.
– Tak, przeszkadza mi bardzo – odparł.
– Czemu?
– Bo to wbrew pierdolonemu prawu.
– Tak samo jak jeżdżenie na kurwy.
Zrobił usta w ciup. Nigdy w życiu nie uderzył kobiety, ale w tej sekundzie, bezmyślnie, poczuł impuls, by rąbnąć ją w twarz, jak najmocniej potrafił.
– To co innego – odparł.
– No tak! – zaśmiała się, chowając lufkę z powrotem do kieszeni szortów.
– Ludzie, od których to kupujesz, to ci sami, którzy sprzedają to dziewięciolatkom na placach zabaw. Ci sami ludzie, którzy chcą, żeby biedni tkwili w swoich gettach, ci sami ludzie, którzy cię zniewolili. I wiesz co? Ci ludzie kupują swój towar od kartelów w Ameryce Południowej, a te dają miliony dolarów ludziom, którzy zniszczyli World Trade Center i zabili jakieś cztery tysiące osób. Pomyśl tylko o tym. Za każdym razem, jak kupujesz sobie cracku za dwudziestaka, pens lub dwa z tego idzie do psycholi lubujących się w mordowaniu kobiet i dzieci.
Nie dosłuchała nawet do połowy diatryby. Zamiast tego po prostu patrzyła w dal.
Clements znowu przyłożył lornetkę Zeiss do oczu, obserwując front domu. Słońce już zachodziło, malując przednią część gmachu pomarańczowymi akcentami, jakby jego obramowanie stanęło w płomieniach. Niedługo, spodziewał się, włączą się reflektory na zewnątrz. Jeśli tak by się nie stało, Clements wziął też monokular na podczerwień oraz celownik Unertl do warunków niskiego oświetlenia. Bardzo, ale to bardzo chciał zobaczyć, czy mężczyźni cokolwiek wyniosą.
– Kim są ci faceci? – spytała dziewczyna.
Clements zapomniał jej imienia, ponieważ zawsze są takie same: Snowdrop, Teardrop, Candy, Kitty. Gdy chodziło mu o numerek, zazwyczaj przykładał więcej uwagi do tego, jak nazywała się kobieta.
– Fumigatorzy – odpowiedział, nadal patrząc na dom przez jasne szkła lornetki, nadające jego polu widzenia kształt znaku nieskończoności.
– Czyli czekasz na nich?
– Tak.
– Po co?
– Zadajesz za dużo pytań.
Była na poły zagłodzoną ulicznicą, jak większość z nich, ale pod wgłębieniami w policzkach, zapadniętymi oczami oraz pozbawionym tłuszczu ciałem kryły się jeszcze ślady jej urody. „Urok lafiryndy” – tak Clements to sobie nazywał. Ciągnęło go do tego tak jak dziewczynę do jej nałogu, tylko tego nie wdychało się z lufki. Nie dałby rady się powstrzymać. Zawsze traktował je dobrze, odstawiał, gdzie tylko chciały i nawet płacił nieco więcej niż uliczne stawki za usługi, i tak nie za wysokie. Takie kurewki stanowiły jego nałóg.
Pomasowała się po ramionach, nie mogąc się doczekać dawki narkotyku.
– Słuchaj, dałeś mi stówkę za godzinę i to dobry pieniądz, ale – wskazała zegarek na desce rozdzielczej – zostało ci piętnaście minut, więc jak chcesz sobie użyć za ten banknocik, to lepiej zaczynać.
Clements odłożył na chwilę lornetkę, żeby przypalić papierosa.
– Powiedziałem, że to nie numerek, chcę tylko, żebyś gadała. – Spojrzał z powrotem na dom. – O tym miejscu.
– Widziałam cię non-stop, jak wozisz się po okolicy, ale nigdy mnie nie zabrałeś. Potem inne dziewuchy mówią mi, że jesteś świetnym pacjentem…
Prawie się roześmiał.
– Dzięki.
– A teraz masz mnie i nie chcesz nic.
– Chcę tylko dowiedzieć się o domu i dziewczynie ze zdjęcia.
– Powiedziałam ci już w sumie wszystko… – Zdawało się, że nie może skupić uwagi. – Skąd w ogóle wiedziałeś, że byłam w domu?
Clements wydmuchnął dym przez opuszczoną szybę. Bez śladu wiatru wydawało się, że lewituje, rozchodząc się na boki – twarz ducha, bez ciała, patrząca na niego.
– Jedna z dziewczyn mi powiedziała.
– Która?
Clements westchnął.
– Teardrop, Snowdrop, Candy, coś w ten deseń.
– No, to powiedziałam, widziałam tę dziewczynę, Debbie, raz.
– Tę dziewczynę? – Clements chciał mieć jasność i pokazał jej ponownie zdjęcie. – Na pewno?
Jej wzrok powędrował z powrotem ku niemu. Teraz miała dłonie na kolanach, bujając nimi do przodu i do tyłu.
– Ta-a.
– Co robiła? Czy robiła coś seksualnego?
– Nie. To dziwne. Tylu ludzi łaziło tam nagich albo ledwo ubranych, ale widziałam, jak idzie po korytarzu ubrana tak po biznesowemu.
– Czy miała związek z biznesem porno Hildretha?
– Nie wiem.
– Czy widziałaś, jak bierze narkotyki?
– Nie. Nie jak ją widziałam. Jeden z facetów prowadził mnie i resztę dziewczyn…
– Inne dziwki?
– Tak, prowadził nas do naszego pokoju. Nazwał to tym-czy-innym salonem, miał nazwę, wiele z tych pokoi się nazywało, był na górze, na trzecim piętrze. Wtedy ta laska, Debbie, zatrzymała nas i spytała, czy czegoś potrzebujemy. Zdawała się milusia. Przyniosła nam parę butelek wody i tyle. To ten raz, jedyny raz, jak ją widziałam.
– Ile dokładnie razy byłaś w domu, w sumie?
– Sześć, siedem.
– Gdzie usłyszałaś o tym miejscu, o robótce?
– Od Brandy.
„Jedna z tych trzech” – zorientował się Clements. „Jedna z trzech, którym podcięto gardła”.
Posmarkał się ze śmiechu.
– Masz to szczęście, dziewczyno – powiedział.
– Się wie. Miałam być tam tej nocy, ale zamknęli mnie w ciupie hrabstwa. Szeryf po cywilnemu zgarnął mnie na 34th Street. Masz pojęcie? I byłabym tu, w mgnieniu oka. Coś mi nawet podpowiadało, miałam złe przeczucie, wiesz? Że jak będę pracować na Trzydziestej Czwartej, to mnie capną. I zobacz, co się stało. Ja spędziłam nockę w więzieniu, a moje trzy przyjaciółki zamordowano. – Zerknęła z niepokojem przez szybę, nie na dom, w noc. – Może naprawdę jest jakiś Bóg.
Clements zaciągnął się.
– Ta-a. Może jest.
Kiedy spojrzał przez lornetkę, mówił dalej:
– Co powiedziałaś wcześniej, o innych drzwiach, specjalnym wejściu?
– Jest kawał drogi stąd, z boku. Między dwoma oknami, nawet nie wyglądało jak drzwi. Tam parkowali limuzynę. To inna droga do domu, nie ten tu główny podjazd.
„Hm” – pomyślał. – Tego nie wiedziałem. Musisz mi pokazać to wejście, kiedy będziemy odjeżdżać.
– Tja, proste, jak odjedziemy za – zerknęła znowu na zegar – pięć minut. Ale te drzwi z boku? Nie tylko dziwki tamtędy wprowadzali, wchodzili tak wszyscy.
– Ciekawe czemu.
– Pojęcia nie mam. Może martwili się, że ktoś obserwuje dom?
– Czemu ktoś miałby to robić?
Przestała machać kolanami, żeby się zaśmiać.
– Człowieku, a co ty robisz?
– A, tak – mruknął zza lornetki. Musiał minutę podumać, żeby jego umysł wrócił na właściwe tory. Dziewczyna rozpraszała go. Rozdrapywała to wewnętrzne, desperackie pożądanie, ale zachował determinację, by nie robić tego tej nocy. Prowadził tu swoje śledztwo. To biznes. – Wszyscy, mówisz? Słyszałem, że dziewczyny od filmów mieszkały w domu.
– Tak, faceci też. Ale jak tylko wychodzili, miałam na myśli. Czasem wybierali się na miasto na kolację i boczne drzwi to te, którymi opuszczali budynek i później wracali.
– Cóż, chyba po prostu nie chcieli, żeby ktokolwiek ich widział – powiedział Clements.
– Dobra, jak tam chcesz. Hej, człowieku, czas ci minął. Odwieź mnie teraz z powrotem. Umowa to umowa. Pokażę ci tę drugą drogę, przez las, ale muszę wrócić.
Clements wręczył jej następną stówkę.
– Chcę cię na jeszcze jedną godzinę. Muszę poczekać, aż wyjdą fumigatorzy.
– Człowieku, no weź! – sprzeciwiła się.
Clements nie rozumiał.
– Dałem ci całe dwieście dolców za dwie godziny! W nocy w tygodniu nie zarobisz tyle na ulicy. Czemu narzekasz? Nie musisz paradować po chodnikach i bać się o gliny.
Teraz ściskała mocno swoje kolana, aż kłykcie jej palców zrobiły się białe.
– Odwala mi tu, człowieku. Nie kumasz? – Przez moment zdawało się, że uderzy w płacz. – Jestem uzależniona od cracku. Muszę zapalić.
Clements uśmiechnął się ironicznie, chociaż naprawdę było mu jej żal. Nie chodziło o używających, chodziło o dilerów, dostawców. „Ustawcie ich wszystkich pod ścianą i skoście matkojebców z karabinu. Mogę nawet na ochotnika wyszorować potem krew”.
– Na zewnątrz – powiedział.
W pół sekundy wyszła z auta. Słyszał, jak odpala zapalniczkę.
Kiedy patrzył przez lornetkę, ruch przyciągnął jego wzrok. „Nareszcie, skończyli!”. Przymrużył oczy. Słońce już zniknęło i, jak podejrzewał, włączyły się reflektory. Czterech zmęczonych mężczyzn w kombinezonach ochronnych wyszło z domu. „Cholera, nikt nic nie niesie”, ale w sumie czego się spodziewał? Trupów? Te zabrała policja. Jakiejś okultystycznej relikwii? „Nie, oni mieli tylko dokonać fumigacji”. Czwórka usiadła na dużym, frontowym, kamiennym stopniu i Clements był ciekawy wyrazów ich twarzy, kiedy zdjęli maski. Śmiertelnie poważne. Oczy patrzące gdzieś daleko. Nikt z nich nawet się nie odezwał.
– Wygląda na to, że twoi kolesie wyszli – powiedziała dziewczyna, gdy wsiadła z powrotem do samochodu. Rozparła się na siedzeniu w swoim stłumionym, nerwowym błogostanie.
– Tak. Powinnaś zobaczyć ich twarze. Wyglądają na bardzo zszokowanych. Coś w tym domu musiało ich nieźle przerazić.
– Nie musisz mi mówić. To najupiorniejsze miejsce, w jakim w życiu byłam. Tylko spacerek tam, w środku…
– Tak?
– Jak chodzenie po cmentarzu, gdzie wszystkie ciała zostały pochowane zaledwie dzień wcześniej. Jestem w kurwę pewna, że nie chcę tam nigdy więcej wejść.
„Ja chcę” – pomyślał Clements. Raz już tam był.
Załoga od fumigacji po prostu tam siedziała. „Może nie skończyli?” – zastanowił się. Oczywiście dostali kawał roboty, za który, podejrzewał, Vivica Hildreth zapłaciła im kawał forsy. Może czekali na kogoś jeszcze? Nie, miał pewność, że wchodziło tam tylko czterech, zaraz po tym, jak odjechała ekipa od sprzątania.
– Czyli tam w gruncie rzeczy odbywały się tylko orgie, ha? – dociekał dalej.
– Ja wiem, chyba. Tak to brzmiało. Dużo okrzyków, jak przy bzykanku. Duża impreza gdzieś tam, na dole.
– Możliwe, że kręcili dla firmy porno.
– Możliwe. Uwierzyłabym, tyle tam nagich ludzi chodziło. Też naprawdę dobrze wyglądających ludzi. Większość facetów była napakowana, a kobiety? Wszędzie piękne kobiety, nie ćpunki. Dziewczyny miały opaleniznę, implanty, świetne ciała. Kurwa, co bym za to nie dała! Wydawały się też normalne, imprezowe dziewuchy, tak, ale nie urżnięte na umór. Najpierw myślałam, że to call girls za dużą kasę, ale potem doszły mnie słuchy o tej firmie porno, co to ją miał Hildreth. Kilka ostatnich razy, jak tam byłam…
– Co?
– Kurwa, widziałyśmy ich, chodziłyśmy pod domu, ja i laski, z którymi byłam. Otwierałyśmy drzwi do salonu, tak żeby mieć szparę i podglądałyśmy. Naprawdę poryta jazda, satanistyczne akcje.
To zweryfikowanie posiadanych przez niego informacji podniosło Clementsa na duchu.
– O czym dokładnie mówisz? Widziałaś, jak przeprowadzają rytuał okultystyczny, czarną mszę, coś takiego? Dlaczego myślisz, że to było coś satanistycznego?
– Dziewczyny, człowieku. To, jak wyglądały.
– Ale mówiłaś, że były normalne? Ładne, jak pin-upki?
– Ta-a, wcześniej. Ale później, po północy, zajrzałyśmy za te drzwi i nie paliły się już światła. Tylko świece. W całym foyer i na dole. I dziewczyny przechodziły czasem przy naszych drzwiach. Czarna szminka, czarne paznokcie u rąk i nóg. To wyglądało jak pieprzone Halloween, człowieku. Aha, i piercing…
– Jaki piercing? Kolczyki na ciele, to masz na myśli?
– Tak. Jednego razu, ostatniej nocy tam, jedna z nich zobaczyła, że podglądamy, więc stała tam i w sumie to chichotała, pozowała dla nas. W sutkach, pępku i cipce miała kolczyki, na każdym wisiał mały, czarny krzyż do góry nogami. I w uszach też takie. – Prostytutka rozmasowała sobie twarz. – No, jeśli to nie jest kurewsko satanistyczne, to nie wiem, co jest.
Clements skinął głową. To wyjaśnienie bardzo go zadowoliło. Widział też skradziony raport z autopsji kilku z nich. Wszystkie miały otwory po kolczykach w sutkach, nozdrzach i napletkach łechtaczek.
– Czy ci ludzie, ci mężczyźni, robili piercing tobie i… – przerwał, bo prawie powiedział „I innym dziwkom na cracku”, ale się powstrzymał. – Twoim trzem przyjaciółkom?
– Ni cholerę, człowieku. Znaczy, pewnie dałybyśmy to sobie zrobić, bo Hildreth płacił szaloną gotówkę i jeszcze cały crack, jaki zdołałyśmy wypalić, będąc tam. Ale z tymi gośćmi? Z nimi liczył się tylko scat.