Potworność - Edward Lee - ebook

Potworność ebook

Edward Lee

4,0

Opis

Błękitne niebo, palmy i plaże o nieskazitelnie białym piasku. Clare Prentiss sądzi, że jej nowy dom jest rajem, a nowa posada jako szefowej ochrony szpitala - spełnieniem marzeń. Ale prawda jest niewyobrażalnie gorsza… Ponure sny, erotyczne obsesje i pokręcone fantazje nie są jedynymi rzeczami, które nagle nawiedzają Clare. Czy ktoś naprawdę podgląda ją w nocy przez okno? TAK. Czy te groteskowe rzeczy w lesie mogą być prawdziwe? TAK. Czy Clare jest prześladowana? TAK. Ale nie przez człowieka… przez monstrum!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 401

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (19 ocen)
8
5
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LenkaMagda

Nie oderwiesz się od lektury

Momentami odrażająca, ale równocześnie bardzo wciągająca.
20
MariMai

Całkiem niezła

Dla fanów Edwarda Lee i jego prozy.
10
agibagi87

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Taki sobie thriller do przeczytania w jeden dzień. O produkcji potworów,zmodyfikowanych genetycznie ludzi.
00
inspirowana

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca. Polecam
00

Popularność




Tytuł oryginału: Monstrosity

Tytuł: Potworność

Autor: Edward Lee

Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2023

Copyright © Edward Lee, 2002

Dom Horroru,

ul. Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Przekład: Katarzyna Dyrcz

Redakcja i korekta: Paweł Kosztyło

Projekt okładki: Matt Seff Barnes Design

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wrocław 2023

ISBN 978-83-67342-48-3

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

DEDYKACJA / PODZIĘKOWANIA

Dla Dave’a Barnetta

Podziękowania:

Jak zawsze autor ma dług wobec wielu, ale szczególne podziękowania należą się dla: Don D’Auria, Doug Clegg, Rich Chizmar, Tim McGinnis. i Tom Piccirilli. Muszę też podziękować niektórym pracownikom Bay Pines VA Med Center za to, że dopilnowali, bym żył, by napisać jeszcze więcej powieści grozy: Dr Durr, Kent Bown, Steve na ostrym dyżurze, Dr Lopez i Dr Nash. Więcej podziękowań dla Stephanie (za jezioro i za stratyfikacje esoterii); Susan (za interesujące imiona strzelców) i R.J. (za to, że nie lubi Boston Red Sox tak samo jak ja); Julie (za to, że nadal się do mnie odzywa po przeczytaniu CREEKERS); Jill; Amy i Scotta (za zjedzenie kilku moich książek); Mikey’a i innych fajnych ludzi z Philthy Phil’s. Dziękuję również Tony’emu i Kim z Camelotu, a także, jak zawsze, Bobowi Straussowi oraz Robowi Stevensowi i Bruce’owi Thomasowi.

PROLOG

FEDERALNA SIEĆ LĄDOWA S27-0078

ŚRODKOWA FLORYDA

CZERWIEC 1995

Ciała leżały w kawałkach. Zostały fachowo rozczłonkowane i miały ponad 10 000 lat.

Zespół profesora Fredricka godzinę temu otworzył w końcu skarbiec. To sam Fredrick zlecił skanowanie MMD; krąg kamiennych ław, który początkowo wykopał, był typowym układem zgromadzenia Ponoye. Indianie Ponoye byli ostatnio modni w kręgach archeologicznych, a Fredrick był tym, który ich odkrył. Ten wykop powinien uczynić go sławnym.

Mam już prawie siedemdziesiąt lat, pomyślał. Zasłużyłem na to by być sławnym, do cholery. Tak, odkrył to nieznane dotąd plemię indiańskie, ale nikt jeszcze nie odkrył ani jednego z ich miejsc kultu. Fredrick już dawno nauczył się, że tajemnice starożytnych plemion zawsze odkrywane są poprzez analizę ich systemu religijnego. Czuł, jak puls mu wariuje z podniecenia.

– Niżej – powiedział do mikrofonu. – Jeszcze trzy metry i będę na ziemi.

Czekał, wisząc w uprzęży, aż jego polecenie zostanie wykonane. Światło latarki obracało się wokół niego, odsłaniając kolejne fragmenty cudowności. Fredrick nie mógł się doczekać, by przed nimi uklęknąć, by się nimi zachwycić jak dziecko u stóp choinki. Podniecenie było przytłaczające, a jego serce waliło pod zakurzoną koszulą. Bylebym nie dostał zawału serca, ostrzegał sam siebie. Mogę dostać dopiero jutro. Ale najpierw muszę zobaczyć, co jest w tym skarbcu…

Zawisł w powietrzu, zaledwie kilka metrów nad tym, co prawdopodobnie okaże się najważniejszym znaleziskiem w jego życiu.

Nagle zaczął się unosić. Wciągali go z powrotem na górę.

– Cholera, co wy robicie? – krzyknął do mikrofonu. – Na dół! Na dół!

Został jednak wyrwany z tego nowo odkrytego serca ciemności. Zanim jednak całkowicie opuścił sklepienie, światło latarki na ostatnią chwilę powróciło do tego, co zobaczył:

Ciała. Rozczłonkowane ciała, zakonserwowane przez czas i przypadek niemal do perfekcji…

* * *

– Przepraszam, profesorze – powiedział Dales. Dales był starszym asystentem Fredricka: młody, zuchwały, ale bardzo profesjonalny w swoim fachu. To było trzecie wykopalisko, w którym towarzyszył Fredrickowi, chłopak znał się na rzeczy. Miał zły nawyk żucia żelków niczym tytoniu, ale był przy tym niezwykle zwinny. Fredrick mógł go uważać niemalże za syna i miał nadzieję, że chłopak pójdzie w jego ślady.

Dales kontynuował swoje pospieszne wyjaśnienia, dlaczego tak szybko wyciągnął Fredricka z brzucha cenoty.

– To przez sprzęt. Pochodzi z zapasów uczelni. Federalni mogą zapłacić za to wykopalisko, ale nie kupią nam nowego sprzętu do badań.

– O czym ty mówisz?! – Fredrick nerwowo tupnął nogą.

– Sonda powietrza.

– Co z nią?!

– To pierwsza seria Becton-Dystal, profesorze. Jest praktycznie tak stara jak…

– Jesteś zarozumiałym młodym gnojkiem, wiesz o tym? – zmrużył oczy Fredrick. – Chciałeś powiedzieć, że to jest praktycznie tak stare jak ja.

Dales uśmiechnął się ustami pełnymi żelków.

– Nie, psorze, chodziło mi o to, że jest tak stara jak wzgórza i spójrzmy prawdzie w oczy. To prawie to samo. I zanim dostaniesz czwarte odznaczenie w swojej karierze, pozwól, że ci to wyjaśnię. Kiedy po raz pierwszy zrzuciliśmy sondę, wróciła zielona, więc wtedy zrzuciliśmy i ciebie. Gdy już tam byłeś, sonda zabarwiła się na czerwono. Ta cholerna rzecz jest tak stara i zardzewiała, że dawała nam fałszywy wynik pozytywny, a pięć minut zajęło zapisanie prawdziwego odczytu w chromatografie. Kiedy byłeś tam na dole, wdychałeś kilka tysięcy cząstek metanu, CO2 i radonu. Jeszcze pięć minut w tej dziurze i byłbyś martwy… i nie obchodzi mnie, co mówi reszta wydziału, profesorze. Świat ma się lepiej z tobą niż bez ciebie.

Fredrick wykonał odwzajemniający gest środkowym palcem, ale po kilku pomrukach i szybkim kaszlu odparł. – Dobra robota, synu. Dziękuję.

– Więc teraz dostanę szóstkę z pracy magisterskiej? – roześmiał się Dales.

– Nie przeginaj. – Fredrick w końcu zrzucił z siebie resztę niezgrabnej uprzęży. Podniósł się raban, gdy kilku innych rozentuzjazmowanych uczniów wrzuciło biały wąż wentylacyjny do dziury. Dales udał zaniepokojenie, chwycił Fredricka za ramiona i odwrócił go od tego widoku. – Proszę nie patrzeć, profesorze. To przywoła traumatyczne wspomnienia – ostatnią kolonoskopię!

– Jesteś dziś przezabawny, Dales. To, co powinniśmy zrobić, to wrzucić cię do tej dziury. Po prostu usiądź tam i mów o sobie przez pięć minut, całe to gorące powietrze z pewnością wydmucha wszelkie toksyczne opary.

– Ajć, szefie! To jest prawdziwy strzał w kolano!

Fredrick zmarszczył brwi oślepiony słońcem. Cała ta aktywność na placu budowy zaczynała go denerwować: klekot silników pogłębiarek, ciężarówki wjeżdżające i wyjeżdżające z zagłębienia, niekończący się stukot łopat wgryzających się w kamienistą ziemię.

– Jak długo potrwa odpowietrzanie?

Dales usiadł na odkopanym kawałku czarnego granitu, który prawdopodobnie był kiedyś używany jako miejsce kaźni.

– Tam na dole może być wiele jardów sześciennych przestrzeni – zauważył. – Znasz zasady. Jak duża jest ta dziura?

– Trudno to określić. Zdążyłem tylko rzucić okiem, zanim zostałem wciągnięty z powrotem. Nie mogłem nawet oszacować, jaki jest obwód wnętrza.

– To może potrwać godzinę, a może potrwać miesiąc. – wzruszył ramionami Dales.

Ta wizja wstrząsnęła nim. Chciał tam wrócić. Teraz. Natychmiast.

– I jesteś pewien, że widziałeś ciała? – zapytał Dales.

– Rozczłonkowane ciała – odpowiedział Fredrick. – Na wysokości bioder i ramion.

– Hmm. – Dales zastanowił się nad tym. – Masz na myśli kości?

– Kończyny, niewiarygodnie dobrze zachowane. Zasadniczo, nienaruszone.

– Po 10,000 lat? – kontynuował Dales. – Gówno prawda, to jest jakiś zbieg okoliczności. Wysoki poziom azotu, nieskażony termiczny strumień metanu i dwutlenku węgla, a ponieważ cenota była tak dobrze uszczelniona, cały gaz radonitowy, który wydobywał się z łupków, nigdy się nie ulotnił. Dla każdego archeologa to ostateczne wyzwanie.

Mniej techniczna terminologia Dalesa okazała się jednak trafna. Niesamowity przypadek stworzył absolutnie najlepsze warunki środowiskowe dla ochrony archeologicznej. Zwykły łut szczęścia sprawił, że ciała zostały doskonale zmumifikowane.

Dziesięć tysięcy lat, uświadomił sobie Fredrick. I wciąż nienaruszone…

– Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę miny tych głupków, którzy śmiali się z ciebie przez cały ten czas. – Roześmiał się Dales. – Chryste, to nie jest jakieś torfowisko w Andach czy roztopiony piedmont w Nepalu. To jest Floryda, szefie. Odkryłeś, że plemię indiańskie praktykowało usystematyzowany kult religijny, zanim jeszcze istniała jakakolwiek religia. Wymiatasz, wiesz o tym? Jesteś zajebisty!

Choć Fredrick docenił zachęcające uwagi – jakkolwiek grubo ciosane – wiedział, że żadne z jego odkryć nie zostanie uznane za wiarygodne, jeśli to, co wydawało mu się, że zobaczył w skarbcu, okaże się jakimś złudzeniem optycznym. Niższa zawartość tlenu mogła bardzo łatwo spowodować takie halucynacje. A w wieku Fredricka, jak przypuszczał, także myślenie życzeniowe. Ale on czuł się taki pewny. Był pewien, że widział ciała i był pewien, że widział…

– A co z głowami? – zapytał Dales, jakby przechwytując jego myśl. Ale co za dziwna rzecz, by o to pytać. – Czy to były tylko ręce i nogi oddzielone od tułowia, czy także głowy?

– Głowy też – odparł Fredrick.

– A więc miałeś rację przez cały czas. Przez cały ten czas mówiłeś, że Ponoye byli rytualnym plemieniem ofiarnym.

Fredrick od razu zauważył, o co mu chodzi, po czym szybko sprostował:

– O nie, nie sądzę, że te ciała były ofiarami. Leżały na podłodze skarbca na wznak. Żadnego wzoru, żadnego porządku. I byli to kapłani.

– Chyba sobie żartujesz.

Fredrick potrząsnął głową tak energicznie, że posypało się z niej trochę pyłu.

– Ich rytualny strój oczywiście wystarczająco się utlenił, ale wciąż mogłem bardzo dobrze rozpoznać jego pozostałości. Ci mężczyźni mieli na sobie alby i stuły, wymyślne sutanny. Były cztery ciała, Dales, i widziałem, że na ziemi leżały także cztery nakrycia głowy.

– I tu cię mam. Głupi ja – mrugnął Dales – Nakrycie głowy zazwyczaj nie pozostaje na głowie, gdy głowa jest odcięta.

– Zgadza się, bo nie sądzę, że zostały odcięte.

Dales spoważniał.

– Masz na myśli, że w jakiś sposób oderwały się po mumifikacji? Jakiś wstrząs, trzęsienie ziemi?

– Nie, nie, nie – upierał się Fredrick. – Nie mówię o wyglądzie głów przed śmiercią, tylko po śmierci, o tym, jak wyglądały ich szyje. Głowy nie zostały odcięte, Dales. Zostały oderwane.

Dales wypluł pośpiesznie żelki i spojrzał z powrotem na Fredricka.

– Teraz zaczynasz mnie przerażać. Zazwyczaj to kapłani składają ofiary. A ty chcesz mi powiedzieć, że 10 000 lat temu ktoś zszedł tam i złożył w ofierze kapłanów?

* * *

Pomimo ostrego słońca, drżał stojąc w zaduchu. Miejsce to przywodziło mu na myśl gwałt i przemoc. Grupa gorliwych studentów rozdzierała ścianę zbocza dwudziestokilogramowymi kilofami. Inni obracali łopatami wokół amorficznych kształtów znalezisk, które ostatnie sześć dni wykopalisk podniosło z niepamięci wieków. W powietrzu unosiły się kłęby kurzu. Gorączkowy dźwięk metalu uderzającego o skałę rozbrzmiewał jak znajoma pieśń. Fredrick spędził całe życie na wydobywaniu zaginionych cywilizacji z grubej skorupy ziemi. Jednak nigdy wcześniej nie czuł się jak intruz.

Spojrzał w dół na swoje skórzane buty pokryte plamami gliny, takie same, jakie nosił na niezliczonych wykopaliskach. Od Galii do Niniwy, od Jerycha do Troi i Knossos. Myślał o sobie jako o widmie przyszłości. Wszystkie te miasta, niegdyś wielkie, zostały przeznaczone do tego, by tysiąc lat później rozdeptały je znoszone buty Fredricka. Czas je pogrzebał. Całe cywilizacje zamknięte w warstwach gliny. Deptał po ukrytych światach, zdając sobie sprawę, z tego że ktoś taki jak on będzie deptał po nim.

Ale nie dzisiaj…

Dzisiaj Fredrick miał być łącznikiem między teraźniejszością a najciemniejszą przeszłością.

Samotny, wpatrywał się teraz w wejście do wykopalisk.

Cenota, pomyślał. Tak, to, co każdy inny nazwałby po prostu dziurą w ziemi, ludzie tacy jak Fredrick nazywali cenotą. Cenoty i zigguraty. Wieża i tunel. W górę i w dół. Wszystkie starożytne cywilizacje podporządkowały się jakiejś podobnej duchowej ideologii.

Niebo było w górze. Piekło było na dole.

Wieża Babel, na przykład, była zigguratem, uświęconą strukturą, której wysokość miała przybliżyć kapłanów do nieba.

Fredrick, w tej odizolowanej, tropikalnej dolinie, znalazł odpowiednik – ceremonialną cenotę – której głębokość miała zbliżyć kapłanów do świata podziemnego.

Bliżej diabłów.

Ponoyowie. Starożytne tablice tego nieznanego indiańskiego plemienia mówiły o świętej cenocie – cennana – i wyglądało na to, że Fredrick ją znalazł. Taką samą jak starożytne cenoty w Mezopotamii, z tą różnicą, że…

Ta cenota musiała zostać wykopana 5000 lat wcześniej niż najstarsza mezopotamska cenota, pomyślał Fredrick.

Dowód na istnienie ascetycznego systemu religijnego osiem tysięcy lat przed narodzeniem Chrystusa?

W Ameryce Północnej?

To wywróci do góry nogami współczesną społeczność archeologów…

Fredrick był pewien, że ciała w krypcie to kapłani Ponoye. Nieprawdopodobne warunki panujące w cenocie doskonale zachowały ich stroje: ozdoby na piersi. Bransolety i opaski na rękach. Nakrycia głowy – bardziej przypominające szpiczaste mitry asyryjskich kapłanów niż cokolwiek, co można by uznać za typowy strój ceremonialny rdzennych Amerykanów. Ponoyowie byli wyjątkowi pod wieloma względami: po pierwsze, mieli ekskluzywny, skomplikowany język pisany i przepisywali pismo religijne mniej więcej w tym samym czasie, kiedy egipska arystokracja pisała na papirusie. Po drugie, pisali hieratycznie: tylko duchowni mogli uczestniczyć w pisaniu. Po trzecie, nie byli czcicielami przyrody. Byli teologami pochodzenia.

Innymi słowy, Ponoyowie nie czcili boga na wysokościach. Czcili „niższych” Bogów.

Fredrickiem wstrząsnęły tłumione emocje. Jego stare stawy zaczęły boleć już od samego chodzenia tam i z powrotem przed barierką zabezpieczającą wejście do pieczary. Po chwili zdał sobie sprawę, że słońce zaczęło zachodzić, a on nawet tego nie zauważył. Jeden ze studentów przechodząc przywołał go gestem ręki:

– Przyjechało jedzenie, profesorze. – I wtedy reszta ekipy wykopaliskowej zaczęła się rozchodzić. Nagle na placu budowy zapadła cisza, z wyjątkiem miarowego chrobotu małego wentylatora, napędzanego silnikiem. Dopiero, gdy został zupełnie sam, Fredrick zauważył panel wyświetlacza starej sondy.

Świecił się na zielono.

Minęło już wiele godzin; z pewnością powietrze w cenocie zdążyło się już oczyścić. Dales’a nigdzie nie było widać, bez wątpienia stał w kolejce po posiłek.

Cholera, pomyślał Fredrick. Nie mógł dłużej czekać. Zaczął przypinać się do uprzęży zjazdowej.

– Do diabła z wyciągarką – mruczał do siebie. – Zrobię to w stary, sprawdzony sposób… Środki ostrożności i zwykły zdrowy rozsądek opuściły go; skończył się wpinać. Kilkadziesiąt metrów pod jego stopami, czekała na niego z otwartymi ramionami tajemnica sprzed 10 tysięcy lat.

Nie będzie dłużej zwlekać.

Trzymając linę mocno na piersi, Fredrick zaczął opuszczać się w dół do dziury. Metalowe wypustki na czubkach butów pomogły mu utrzymać tempo i po kilku chwilach z wprawą eksperta schodził w dół wąskiej gardzieli. Uważaj na krawędź, przypomniał sobie, gdy zniżał się już jakiś czas. Wkrótce powinna pojawić się „górna ściana” – strop sklepienia.

Czubek jego buta szurał w dół, badając czy to już koniec. Nie spieprz tego teraz, ty stary krętaczu! ostrzegł sam siebie. To prawda, że w przeszłości zjeżdżał po linie setki razy, ale teraz miał siedemdziesiąt lat. Nawet swobodny zjazd z wysokości zaledwie kilku stóp mógł złamać mu biodro lub rozwalić kolano.

Ostrożnie, ostrożnie…

Teraz opuszczał cały swój ciężar ciała tylko dzięki sile ramion. Absolutna ciemność sklepienia zdawała się pochłaniać go w całości.

Niżej…

Gdzie jest to cholerne dno!

…i jeszcze niżej. Całkowita czerń pozbawiła go wszelkiego poczucia wymiaru; dla jakiejś pierwotnej części jego psychiki stopy mogły dyndać nad głębokim na kilometr szybem. Ten mentalny obraz, spotęgowany przez ciemność, która teraz wydawała się coraz ciemniejsza, sprawił, że serce zaczęło walić. Wiedział, że nie jest wystarczająco silny, by wciągnąć się z powrotem w głąb zapadliska, gdzie przynajmniej mógłby się usztywnić. Teraz jego ramiona drżały i zdał sobie sprawę, że jego jedynym wyjściem jest puścić się i swobodnie opaść.

Nie musiał wydawać polecenia swoim rękom, aby puściły linę. Cała siła w jego rękawiczkach ustąpiła, a on …

Proszę, Boże! Uratuj mnie! … upadł może osiem cali przed tym, jak jego stopy wylądowały na dnie jaskini.

Idiota. Stary, szalony głupiec.

Ale mimo wszystko dziękował Bogu.

Stał nieruchomo w ciemności, pozwalając sercu trochę zwolnić, odzyskując prawdziwe zmysły. Jestem tutaj. Wreszcie. W końcu dotarło do niego, jak wielki wymiar ma ten fakt:

Jestem pierwszą ludzką istotą, która postawiła stopę w tym miejscu… od dziesięciu tysięcy lat…

Sięgnął w dół, wyszukał linkę, do której przywiązał latarkę, po czym chwycił obiema rękoma. Odczekał chwilę, po czym – z jakimś tandetnym poczuciem dramatyzmu – latarka zawisła, wciąż wyłączona. Kiedy ją włączę, zobaczę fragment tego, co może być najbardziej tajemniczą historią, jaką kiedykolwiek odkryto w Ameryce Północnej…

– Dość melodramatu – powiedział na głos. – Zamiast stać tu jak jakiś siedemdziesięcioletni emeryt, włącz tę cholerną latarkę.

Minęło jeszcze kilka sekund, a on tego nie zrobił.

Mógł się tylko domyślać. Historycznie ludzką naturą jest bać się ciemności, ale w tej chwili, jak się wydawało, Fredrick bał się światła.

Dlaczego?

Na podłodze leżą rozczłonkowane ciała, pomyślał. Hierarchicznych kapłanów Indian Ponoye. Jak to się stało, że zostali rozczłonkowani?

Bał się.

Jaki horror rozegrał się tutaj, gdy kończyła się ostatnia epoka lodowcowa?

Nie były to typowe lęki naukowca zajmującego się historią. Ludzie tacy jak Fredrick myśleli w kategoriach datowania węglem, stratyfikacji gleby, wag, pomiarów i próbek rdzeni. Jego świat istniał w kategoriach obiektywnych cech, a nie…

Nie emocjonalnych, nielogicznych pojęć, takich jak strach.

W końcu, czego miałby się bać?

Cokolwiek dopuściło się makabrycznego okrucieństwa, które miało tu miejsce, z pewnością już dawno odeszło. W zimnym, rozsądnym, naukowym świecie Fredricka nie było duchów. Nie było diabłów. Ponoye czcili niższe demony z tej samej mechaniki przesądów formacyjnych, które wpłynęły na wszystkie gatunki wczesnego człowieka. Wierzyli w nie, owszem.

Ale demony nie istniały.

Kiedy profesor Fredrick włączył latarkę, zobaczył, że wyraźnie się mylił.

Demony istniały.

I jeden z nich sięgał teraz po niego….

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

(I)

Zawsze było jasno. Zawsze było tak cicho.

Zawsze było tak samo.

Clare wiedziała, że to sen, ale jakoś nigdy nie przyszło jej to do głowy, gdy go przeżywała, co czyniło go jeszcze bardziej okrutnym. Bycie zgwałconą było jak przypominanie sobie własnego morderstwa po reanimacji. Czy nie dość rzeczy w jej życiu poszło nie tak? Dlaczego los uznał za stosowne przekląć ją tym koszmarnym snem już trzeci raz w tym tygodniu?

W tym koszmarze była tak samo sparaliżowana, jak wtedy, gdy to się wydarzyło: on jej coś wstrzyknął. Nie mogła się poruszyć, ale wszystko czuła. Najbardziej mrożące krew w żyłach słowa, jakie kiedykolwiek słyszała, rozbrzmiewały teraz jak w horrorze:

– Nie-nie-nie martw się, Clare. Nie skrzywdzę cię, dopóki nie skończę. – Chwycił drapak swoją dziwacznie zdeformowaną prawą ręką, wyposażoną tylko kciuk i palec wskazujący – wada wrodzona, jak jej powiedziano. Lewa ręka była normalna. Z jakiegoś powodu szczegóły tego wydarzenia – we wspomnieniach – nigdy nie były tak niepokojące, jak ten jeden obraz – zdeformowana dłoń.

Potem ta ręka robiła z nią różne rzeczy: pieściła, głaskała w różnych miejscach. Chciała podskoczyć i krzyczeć, walczyć tak zaciekle, jak tylko kobieta potrafi, zabić go, ale oczywiście nic takiego się nie stało. Narkotyk sparaliżował ją tak skutecznie, jak złamany kręgosłup.

Nie mogła się wzdrygnąć. Nie mogła się nawet poruszyć.

Wszystko, co mogła zrobić, to leżeć i patrzeć, widzieć wszystko, czuć… wszystko.

Postanowił zgwałcić ją w sali autopsji w bazie, gdzie jaskrawe światło oślepiało ją, a skóra pleców kurczyła się od zimna stalowego stołu. Wokół panowała… przeszywająca, okrutna cisza. Jedyną rzeczą, którą mogła usłyszeć, było mlaskanie jego warg i bicie jej serca. Ugryzł ją kilka razy, a każde zaciśnięcie zębów przeszywało jej ciało.

Została potraktowana jak kawałek mięsa, jej cenne życie i ciało zostało zdewastowane dla rozrywki tego zboczeńca. Nieważne, że jej nie zranił – ugryzienia ledwie naruszyły skórę – i nieważne, że zanim zaczął pracować nad nią szpikulcem, przerwał mu strażnik. To, co zszokowało Clare, to postawa Wojskowego Biura Śledczego, wyraz ich twarzy mówiący: „Sama się o to prosiła”. Reszta oburzenia rozgrywała się przez upokarzające miesiące, z cotygodniowymi nagłówkami w gazecie bazy, takimi jak: „Zeznanie w procesie sugeruje, że „zgwałcona” porucznik kłamała”, albo „Sędzia powiedział, że nie będzie procesu o gwałt dla porucznik Prentiss; zamiast tego sąd wojenny”. Sprawca miał alibi, strażnik został opłacony, badanie nasienia dało wynik negatywny, a ona oblewała każdy test wykrywaczem kłamstw.

To wszystko było ukartowane.

Po „Tailhook”, skandalu seksualnym w Aberdeen Proving Grounds, „sierżantach-gwałcicielach” z Fort Letterwood, itd., Wujek Sam nie tolerował już więcej obciążających nagłówków.

Nie tolerowałby więcej tego w kraju, podobnie jak pułkownik Harold T. Winster, dowódca korpusu badawczego… ponieważ sprawcą był syn Winstera.

Zamiast tego stara, dobra korupcja i seksizm zrzuciły Clare z wagi sprawiedliwości.

Usiadła ociężale na wąskim łóżku. Przez pogięte żaluzje okienne wdzierały się ślady świtu. Kolejny dzień, kolejne rozdanie, pomyślała. Pokój, w którym się obudziła, nie pachniał zbyt dobrze; schroniska dla bezdomnych nigdy nie pachniały. Z innych prycz dochodziło jednostajne, lekkie chrapanie. Clare budziła się tak każdego ranka: w szoku, z niedowierzaniem. I wściekła jak diabli.

To nie ja! – myślała, patrząc na inne kobiety śpiące na swoich pryczach. To nie ja! Ja tu NIE PASUJĘ!

Nie pasowała. Ale i tak tu była, i to już od kilku miesięcy.

Niebotycznie wysokie wyniki SAT i wykształcenie wyższe ze średnią ocen 3,9 nie miały żadnego znaczenia, podobnie jak wojskowa klauzula tajności Secret-SI. Na jej zwolnieniu z Sił Powietrznych USA, wypisanym fantazyjnym gotyckim pismem, widniał na samej górze napis ZWOLNIONA DYSCYPLINARNIE. Każdy pracodawca, który sprawdził jej podstawowe dane o karalności i zdolności kredytowej, natychmiast dowiadywał się o jej statusie. Jej dyplom z prawa karnego był teraz wart mniej niż rolka papieru toaletowego; żaden wydział policji ani żadna firma ochroniarska w kraju nie chciała jej tknąć. Jej wybitne osiągnięcia w służbie przed sądem wojennym były nieważne, podobnie jak pochwały i medal za męstwo. W każdym aspekcie, kształcie i formie nazwisko Clare Prentiss było gówno warte.

Nawet najbardziej podstawowe prace za minimalną płacę nie były dla niej dostępne; gospodarka turystyczno-dolarowa w rejonie Tampa Bay była bardzo konkurencyjna. Każda praca wymagała złożenia podania i odbycia rozmowy kwalifikacyjnej, która w końcu ujawniłaby jej niehonorową przeszłość z wojska. To było niedorzeczne. Stanowiska dozorcy, zmywanie naczyń, usuwanie śmieci – te miejsca pracy były wszędzie, ale nikt nie chciał jej zatrudnić. Złożyła podanie o pracę w firmie, która czyściła śmietniki.

– Zatrudnienie cię to proszenie się o kłopoty – powiedział – Dlaczego miałbym cię zatrudnić, skoro następna osoba w kolejce nie ma zwolnienia dyscyplinarnego?

Nie można było zaprzeczyć racji pracodawcy, ale… Śmietniki, na litość boską! Nie chcą mnie zatrudnić nawet do czyszczenia śmietników! Podobnie wypadła rozmowa o pracę przy wyławianiu ostryg.

– To jest praca dla kretynów, kochanie, ale ja potrzebuję uczciwych kretynów. Przykro mi, ale jesteś zbyt dużym ryzykiem – powiedział szef. Clare była bliska załamania.

– Jakie jest ryzyko? – odparła. – Boisz się, że co zrobię? Ukradnę ostrygi? Wsadzę kilka do kieszeni każdej nocy i wyjdę z nimi? Sprzedawać je na ulicy, żeby mieć na crack? Jezu Chryste, zostawcie mnie w końcu w pokoju!

Właściciel tylko wzruszył ramionami:

– Jestem człowiekiem interesu. Nie mam obowiązku dawać ci spokoju. Faktem jest, że masz gównianą przeszłość, więc cię nie zatrudnię. Jasne, to do bani, że dziewczyna z twoim wykształceniem nie może dostać pracy przy ostrygach… ale powinnaś była o tym pomyśleć, zanim spieprzyłaś sobie życie. – Clare chciała go załatwić od razu i trzykrotnie rzucić nim o podłogę, aż zacząłby wyć. Zamiast tego wyszła.

– Nie spieprzyłam swojego życia – szeptała do siebie, w zniszczonym łóżku w schronisku dla bezdomnych. – Zostałam wrobiona i zerwano ze mną umowę.

Ale nikt nie chciał tego słuchać. To była historia każdej kobiety, która miała pecha. To była wina kogoś innego. Wierzyli w to tak samo, jak w to, że każdy skazaniec, którego zapytasz, jest naprawdę niewinny.

Tak właśnie mówił do niej teraz świat: Powodzenia, kochanie.

Pot na jej skórze był jak śluz ślimaka. W słabym świetle poranka zmrużyła oczy i spojrzała na zegarek: 04:57. Piękny zegarek chromatyczny przypominał jej tylko, że wkrótce będzie musiała z niego zrezygnować. Czterysta dolarów w sprzedaży detalicznej, ale miałaby szczęście, gdyby dostała za niego ⅛ ceny od lombardów w St. Pete. Dostała go, gdy została I Oficerem Lotnictwa… wtedy, gdy była kimś, gdy była szanowana i lubiana. Wtedy, gdy miała swoje życie.

Pracownicy schroniska przyjdą za godzinę, by ich obudzić. Koszmar zaprzepaścił wszelkie szanse na porządny nocny odpoczynek i nie było sensu próbować zasnąć teraz – zdeformowana ręka jej gwałciciela będzie na nią czekać, wiedziała o tym. Po co dawać mu satysfakcję? Czas opuścić to miejsce, pomyślała. Autobusy zaczną odjeżdżać z Williams Park dopiero za godzinę, a jeśli będzie miała szczęście, uda jej się złapać ciężarówkę Misjonarek Miłosierdzia na Czwartej Ulicy i dostać darmową kanapkę. Chwyciła swoje ubrania z metalowego składanego krzesła przy łóżku i cicho pomknęła do latryny. Upał na Florydzie dokuczał wystarczająco, a schronisko nie miało klimatyzacji. Clare czuła się obrzydliwie, jej stanik i majtki przyklejały się do ciała. Przyjemny chłodny prysznic był tym, czego potrzebowała. Może to poprawiłoby jej nastrój.

Albo i nie.

Aaaaaaaaaaaaaaaaw, cholera! pomyślała. Tester dezodorantów!

To prawda, że była teraz nieudacznikiem według wszelkich standardów, ale nie będąc uzależnioną od narkotyków czy alkoholu, przynajmniej kwalifikowała się do testowania prywatnych produktów. Pieniądze nie były duże, ale lepsze to niż nic. Dziś, ze wszystkich rzeczy, testowała nowy dezodorant roll-on, z dziwnym zastrzeżeniem: nie wolno jej wziąć prysznica przez dwadzieścia cztery godziny. Czarujące. Dziś będzie bardzo gorąco. Kolejny kopniak w tyłek.

Nie będę biadolić, postanowiła.

Próbowała umyć włosy w zlewie, ale kran był za krótki, a umywalka za płytka. Musiała się zadowolić tylko umyciem rąk i twarzy; potem wciągnęła na siebie ubrania i pospiesznie wyszła ze schroniska na ulicę.

Centrum Saint Petersburga było piękne o poranku… jeśli patrzyło się na wschód, w stronę wody. Na zachód znajdowało się mnóstwo poplamionych, murowanych moteli, lombardów i barów z alkoholem. Zacisnęła mocno pięści, zobaczyła tych wszystkich włóczęgów i meneli siedzących spokojnie na trawie i jedzących kanapki. Ciężarówka z kanapkami odjeżdżała.

Stała na rogu, powtarzając w duchu: Nie będę płakać. Nie będę krzyczeć. Nie stracę tego. Na świecie jest mnóstwo kobiet, którym wiedzie się sto razy gorzej niż tobie, więc… pogódź się z tym, CLARE! Tak się po prostu składa, że z jakiegoś cholernego powodu masz zły dzień. Po prostu… pogódź się z tym.

Czasami naprawdę wierzyła, że to może być jakiś defekt w jej duchowości, że jakieś bóstwo – Bóg, Budda, Ktokolwiek – karze ją za zmarnowanie życia, które kiedyś było pełne możliwości, za to, że po prostu nie postanowiła być dobrym człowiekiem.

Tak, czasami rzeczywiście brała pod uwagę taką możliwość.

– Niech to szlag – wyszeptała na głos. – Jestem dobrą osobą. Nie ma we mnie nic złego. Stanę na nogi i naprawię swoje życie.

W kieszeni miała dokładnie pięć ćwierćdolarówek. To pozwoliłoby jej wsiąść do autobusu nr 35 jadącego na 66 ulicę. Nie było tu przesiadek, więc musiałaby przejść pieszo te trzydzieści przecznic do budynku Hillover Products Testing.

Dobrze. To będzie trudne, ale zamierzała to zrobić.

Po prostu to zrób i przestań się mazać.

Zadygotała, gdy na przystanku zobaczyła stojącą wychudzoną, pozbawioną środków do życia kobietę z zaniedbanymi blond włosami i zapadniętymi oczami. Podarte buty, pogniecione wojskowe spodnie o kilka rozmiarów za duże i zabrudzony oliwkowy T-shirt z napisem U.S. AIR FORCE TOP PISTOL TEAM – MACDILL AFB. Tą kobietą była oczywiście ona sama, jej odbicie w wiacie przystanku.

Dolna warga Clare zadrżała, na myśl o tym, co naprawdę się z nią działo. Umierała z głodu, była wycieńczona. Całe jej życie szło na dno.

W oku pojawiła się łza.

W koszu na śmieci zauważyła brązową papierową torbę z chińskim jedzeniem na wynos. Na wpół zjedzona bułka z jajkiem w otwartym białym pojemniku wyglądała bardzo kusząco. Były w niej mrówki. Nie będę jadła śmieci, pomyślała z przekonaniem.

Czekaj, co jest…

Sięgnęła na dno torby i prawie pisnęła, gdy znalazła kilka plastikowych opakowań z sosem do kaczki i ostrą musztardą. I, co lepsze, jedno ciasteczko z wróżbą zawinięte w celofan.

Poczuła się zawstydzona, że inni widzą ją w takim stanie; mimo to opakowania z dodatkami smakowały wyśmienicie. Schrupała ciasteczko z wróżbą. Przepyszne.

Potem przeczytała swoją wróżbę:

PRZYTRAFI CI SIĘ DZIŚ COŚ BARDZO DOBREGO

(II)

Kolejna faza szczytowania Kari Ann zdawała się ją przygniatać. Tak, była tłamszona przez swoją pasję, była ponaglana przez swoją potrzebę. Kari Ann Wells, która przerwała naukę w czwartej klasie, nie była specjalnie wyedukowana, by zrozumieć, dlaczego tak się dzieje… i nie obchodziło jej to. Na przykład nigdy by jej nie przyszło do głowy, że uzależnienie od metamfetaminy może mieć z tym coś wspólnego. Zamiast tego wolała myśleć o sobie jako o namiętnej kobiecie, która realizuje swoje fizyczne pragnienia w kobiecy, naturalny sposób, a nie jako o społecznym wyrzutku beznadziejnie uzależnionym od mety, a następnie oddającym się szalonym seksualnym ekscesom z powodu środowiska, w którym żyje i związanego z nim uzależnienia od nienaturalnej stymulacji pewnych chemicznych receptorów w jej wkrótce – jeśli nie już – uszkodzonym mózgu.

Kari Ann była menelarą z przyczepy, innymi słowy ćpunką i dziwką, której możliwość wolnej woli już dawno została oddana w ręce tragedii nadużywania substancji. W swoim własnym umyśle była jednak pełną życia, szczęśliwą kobietą, która kochała być kochaną.

A w tej chwili Jory Kane dawał jej naprawdę wielką miłość.

W drzewach panowała istna kakofonia, a odgłosy nocy były niemal dotykalne, gdy Jory wbijał się w nią. Caleb wysłał ich z powrotem do łodzi po więcej sprzętu, ale nie uszli ścieżką dwóch minut, gdy ręka Jory’ego znalazła drogę w dół jej spodni. Reakcja była niemal automatyczna, była w niej zakorzeniona. Natychmiast ściągnęła z siebie top i pociągnęła go do najbliższego miejsca wśród palm.

– Cokolwiek zrobisz – wyszeptała – nie mów Calebowi….

– Pieprzyć Caleba – mruknął i zdarł z niej szorty. Równie szybko opuścił swoje dżinsy, po czym wepchnął jej kolana z powrotem na twarz.

Kari była gotowa; zawsze była gotowa. Ale…

– Nie zamierzasz założyć….

Ummph!

Nie, odpowiedział jej na to kolejnym gestem. Nie zamierzał.

– Caleb nie daje ci tego co ja teraz….

Kari Ann westchnęła.

Nie. Caleb tego nie robił.

Boże, on jest ogromny, było wszystkim, o czym miała czas pomyśleć, po czym wszedł w nią. Początkowy dyskomfort był przepyszny, gwałtowna penetracja sięgająca prosto w nią i włączająca wszystkie seksualne zmysły naraz. Jak włącznik światła – pstryk! – i już była włączona, gorące, tykające urządzenie, gotowe do użycia. Jory dobrze ją wykorzystał.

Przez chwilę straszna myśl przeszła przez jej umysł: Caleb chrzęszczący na ścieżce, zastanawiający się, co zajęło im tyle czasu, który… ich znajduje.

Nie chodziło o to, że Kari Ann obawiała się przemocy fizycznej – Caleb był raczej grubaskiem, który nigdy w życiu nie brał udziału w bójce i którego pomysł na przemoc polegał pewnie na zamachnięciu się na komara – po prostu nie chciała stracić tego korzystnego układu. Caleb miał własną przyczepę o wymiarach 24 na 52 metry w Pelican Park, którą kupili mu rodzice. Przyczepa była naprawdę ładnie urządzona: okna w każdym pokoju, duży japoński telewizor, magnetowid, DVD i jedna z tych anten satelitarnych. Nigdy nie musiał pracować, bo miał jakąś dziwną chorobę kości, przez którą trochę dziwnie chodził, więc dostawał 795 dolarów miesięcznie zasiłku, plus kilka tysięcy miesięcznie od rodziców. Widzisz, Caleb był białasem z górnej półki, typem mężczyzny, z którym wszystkie kobiety z rasy Kari Ann chciały się ustatkować. Nie ćpał, tylko pił piwo i żuł tytoń, i był szczęśliwy, mogąc przekazać swojej kochającej „dziewczynie” sporą część tej miesięcznej gotówki. Caleb utrzymywał Kari Ann w kryształowej metamfetaminie, a Kari Ann utrzymywała Caleba w zafałszowanym stanie poczucia własnej wartości.

Idealny związek.

Caleb był „skarbem” Kari Ann i ona na pewno nie zamierzała go stracić przez nieostrożność. Jasne, zdradzała go przy każdej rozsądnej okazji, ale wiedziała, że z Jory’m będzie musiała być naprawdę ostrożna. Byli dalekimi kuzynami, czy jakoś tak, i kiedy Jory wyszedł z więzienia ostatnim razem, zaczął podlizywać się Calebowi. Caleb, przy całej swojej niepewności, lubił być widziany publicznie z wielkim, twardym kumplem, takim jak Jory. To sprawiało, że czuł się dobrze. Więc Jory też miał swoją grę do rozegrania. I tak samo dużo do stracenia.

Jej pot przesiąkł leśną ściółkę. Jory pieprzył ją dalej. Gdyby jej kobiecość była rabatką, Jory wykopałby ją z korzeniami, chwastami i wszystkim innym. Ekstaza ją pożerała, a pierwszy orgazm eksplodował. Seksualne możliwości Jory’ego zredukowały ją do małej, ciepłej, mokrej rzeczy, której jedynym celem na świecie było wić się w rządzy i odczuwać przyjemność.

Niechętnie szepnęła między pchnięciami: – Kochanie, musisz się pospieszyć! Caleb będzie nas szukał…

Jory, jak zawsze romantyczny, natychmiast przycisnął swoją dłoń do jej ust. Mocno.

– Cicho, suko. Próbuję dojść.

Teraz Kari Ann mogła oddychać tylko przez nos. To szorstkie i chamskie traktowanie uraziło ją… na jakieś pięć sekund, a potem jej rozkosz wydawała się tylko spotęgowana tym gestem obraźliwego lekceważenia. Spojrzała w niebo. Przez rozłożyste głowy palm nad głową mogła dostrzec księżyc, a ten zdawał się patrzeć na nią równie intensywnie, jakby ją obserwował, milczący podglądacz, który zadowalał się obserwowaniem jej rozkoszy.

Wiła się i wiła, gdy kolejne orgazmy wybuchały głęboko w jej wnętrzu.

W swojej błogości zdołała pomyśleć:

– Biedny, mały, gruby Caleb. Mam nadzieję, że dobrze się bawi ze swoją wędką.

* * *

Caleb cierpiał z powodu lekkiego bólu pleców, zarzucając wędkę. Próbował dopasować swój brzuch do ostrego nurtu jeziora, ale to przynosiło tylko kolejne pajęczyny bólu. Osteopenia była dokuczliwa, ale poza tym nie mógł narzekać. Miał szczęście, że jego rodzice są bogaci i mają ładną kawalerkę. Dziękuję Bogu za wspaniałą, kochającą dziewczynę, pomyślał. I za mojego nowego wspaniałego najlepszego przyjaciela, Jory’ego. Caleb był skromnym facetem i nie brał niczego za pewnik.

Zastanawiam się, co im tak długo zajmuje…

Wszystko, co zrobił, to wysłał ich z powrotem do łodzi po więcej przynęt i większe ciężarki. Okazało się, że jezioro było bardziej grząskie niż się spodziewał; Caleb chciał złowić słynnego węgorza, a to jezioro podobno go skrywało, ale potrzebował głębszego ciężarka. Miał już dość łowienia w słonej wodzie – potrafił łapać morszczuki i okonie we śnie – i obłowił większość jezior w całym rejonie zatoki. Caleb potrzebował nowego miejsca i dlatego zdecydował się zaryzykować i przyjechać tutaj, nad jezioro Stephanie, które jest chronionym jeziorem w federalnym rezerwacie ryb i zwierzyny.

Jory pomógł mu z ekwipunkiem, a także szybko rozprawił się z ogrodzeniem za pomocą śrubokrętów. Taka forma wtargnięcia była przestępstwem federalnym i było bardzo prawdopodobne, że wszystko, co Caleb złapie, będzie gatunkiem chronionym.

Ale Caleb był wielkim, odważnym wsiórem. Twardym facetem, którego nie powstrzymałby żaden znak zakazu wstępu. Był mężczyzną i na Boga, jeśli chciał łowić ryby w tym jeziorze, to na pewno będzie łowił w tym jeziorze. Caleb był pewien, że to właśnie jego męskość i brak szacunku dla prawa były tym, co podniecało Kari Ann. Aha, no i jego krzepka sylwetka też miała znaczenie. Pod tym piwnym brzuszkiem kryło się mnóstwo mięśni.

Kari Ann i Jory dobrze się z nim dogadywali; nie przepadali za wędkowaniem i Caleb to rozumiał. Łowienie ryb przypominało grę w kręgle, skomplikowany sport, hobby dla ludzi myślących. To naprawdę miłe, że zawsze byli tacy chętni, by pomóc mu w jego niepełnosprawności. Byli prawdziwymi przyjaciółmi. Caleb wiedział, że wkrótce poprosi Kari Ann o rękę, a Jory będzie oczywiście drużbą.

Nie ma nic cenniejszego niż dobra kobieta i dobry przyjaciel.

Światło księżyca unosiło się na falach wody. Kołysało Caleba i sprawiało, że stawał się senny. Osiem puszek Keystone Light też trochę pomagało, ale to nie miało znaczenia. Cholera, pomyślał i rozejrzał się dookoła. Nadal nie wrócili? Gdybym nie wiedział lepiej, mógłbym ich podejrzewać o…

Nie ma potrzeby nawet kończyć tak perwersyjnej myśli. Caleb wiedział, że szanse na to, że Kari Ann go zdradzi, są tak duże, jak to, że jutro słońce zapomni wstać.

Ale jego przynęty po prostu tam nie schodziły; nie trzymały. Węgorz Crackjaw, sum Graysby, pstrąg Scamp – wszystkie one czekały na niego w tym jeziorze, a on na pewno nie przebył całej tej drogi, by odejść z pustą lodówką. Potrzebuję mocniejszych wędek w tej kotlinie!

Chyba będę musiał podnieść swój wielki tyłek i sam wrócić do łodzi, pomyślał. Kari Ann i Jory musieli się zgubić.

Caleb już miał wstać, gdy coś go pociągnęło. Zaciął haczyk i zaczął zwijać. Półtora kilo, dwa, może dwa i pół, ocenił po szarpnięciu. Pstrąg? Nie wyglądał na takiego. Prawie w ogóle nie było widać walki. Zwinął go i…

– Cóż, czyż to nie jest najbardziej przerażająca rzecz…

To, co zwisało z jego wędki, żywe i pełne życia, było homarem.

Caleb uwielbiał homary, a ten miał naprawdę spore rozmiary. Istniał jednak duży problem. Homary były słonowodnymi dziesięcionogami, a jezioro Stephanie było jeziorem słodkowodnym, tak pewnym jak to, że pomarańcze na Florydzie są pomarańczowe.

– Hmm, czyż to nie bije wszystkiego na głowę?

Nie będąc człowiekiem skłonnym do głębokich przemyśleń, Caleb odrzucił szczęśliwy traf i włożył rozbrykane, klaszczące ogonem stworzenie do chłodni. Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że to, co złowił, nie było tak naprawdę homarem, ale langustą – dwadzieścia do trzydziestu razy większą niż normalnie.

– Ding!

Kolejne mocne uderzenie, zaraz po tym jak zarzucił wędkę – Podwójny dong! – Wędka wygięła się, jakby wciągał cegłę. To coś dużego! Najwyższy czas! Nie zważając na osiem piw i osteopenię, wstał, by zwinąć swoją nagrodę. Wtedy jego „nagroda” odbiła się od dna tak mocno, że wędka została mu wyrwana z rąk. Caleb nie mógł w to uwierzyć.

Wędka poleciała do tyłu i wylądowała w wodzie. Co to do cholery mogło być? Caleb bardzo chciał wiedzieć, ale chciał też odzyskać swoją wędkę. Widział, że unosi się ona na wodzie kilka metrów dalej, dzięki pływakowi na rękojeści. Z trudem więc wszedł do wody, po kolana, potem po biodra. Ta wędka kosztowała dobre cztery stówy. Nie dam jej na zatracenie. A co to mogła być za ryba? W słodkiej wodzie?

– To musiało być coś naprawdę dużego…

Caleb nagle zatrzymał się w wodzie. Coś naprawdę dużego rzuciło się na niego.

Nie panikuj. Stał nieruchomo z założonymi rękami. Za nim znowu coś wielkiego – coś długiego na pięć, może osiem stóp – rzuciło się na niego.

Pieprzyć wędkę i kołowrotek. Wynoszę się stąd… Obrócił się bardzo powoli, by nie wzburzyć wody, podniósł jedną stopę, by zrobić pierwszy krok do przodu w stronę brzegu i…

CAP!

Woda wezbrała. Szczęki o szerokości trzydzieści centymetrów uderzyły Caleba prosto w krocze i zacisnęły się. Przewrócił się, krzycząc, rozpryskując wodę, zataczając w niej szaleńcze kręgi, gdy drapieżnik kręcił się razem z nim: węgorz – tak – długi dziesięć stóp i szeroki na stopę. Wielkie szczęki zacisnęły się mocniej; Caleb był sparaliżowany, niezdolny do reakcji, niezdolny nawet do wydania z siebie ostatniego krzyku, zanim sama waga i zwierzęca siła tego stworzenia wciągnęła go pod wodę, do…

Cisza. Czerń. Przerażenie.

Impulsy w mózgu Caleba wciąż jeszcze się przemieszczały, choć wszelki ludzki rozsądek zniknął. Po prostu utonąłby w tym zimnym, frenetycznym horrorze, z tym czymś, co gryzło go w pachwinę. Nigdy więcej nie będzie łowił ryb. Już nigdy nie będzie się kochał z Kari Ann i nie przybije piątki ze swoim dobrym przyjacielem Jorym.

I wtedy, tuż przed śmiercią… Jakaś ręka złapała go za kołnierz i wyciągnęła z wody.

– Jory, dzięki Bogu! Zdejmij to cholerstwo ze mnie!

W końcu węgorz puścił, ból ustąpił, a Caleb odetchnął z niemal bezmyślną ulgą.

Zostałem uratowany! Zostałem uratowany!

Po powrocie na brzeg padł z wyczerpania, spojrzał na Jory’ego i…

To nie był Jory.

Gdy Caleb spojrzał na twarz tego, co go wyciągnęło, uświadomił sobie, że dużo bardziej wolałby zostać w wodzie z węgorzem.

* * *

Kari Ann leżała naga i błogo wyczerpana na miękkim dywanie z opadłych liści palmowych i mchu. Była małym duszkiem lasu, tropikalną Wenus wylegującą się w swojej pluszowej domenie. Włosy miała zmierzwione, skórę pokrytą potem. Wdychała ciepłe nocne powietrze, wpatrując się z rozmarzeniem w gwiazdy. Taka spokojna, taka naturalna, taka piękna…

Jory oddał głośno mocz kilka metrów dalej, a w trakcie tego całego procesu puścił długiego bąka.

Aby przypieczętować tę romantyczną chwilę, Kari Ann powiedziała:

– Kochanie, dostaję apopleksji, jestem tak kurewsko zła. Weź faje; popalimy sobie.

– Sikałem, dziewczyno! – odparł. Z tego, co słyszał, zaczynał nowe ujście. Widziała go z boku, między palmami, z rękami na biodrach i plecami wygiętymi w łuk. Co za mężczyzna… Taki przystojny… Szkoda, że Caleb ma tyle pieniędzy, bo ja bym… Ta myśl ją zgniotła. Cholera! Jak mogłam zapomnieć?

– Mieliśmy wyciągnąć te wędki z łodzi, Jory! Caleb będzie tu lada chwila!

Jory wciągnął na siebie dżinsy.

– Ten gruby pudding? On łowi ryby. Pieprzyć go.

– Ale, Jory…

Słabe pomarańczowe światło na krótko zmieniło surową twarz Jory’ego w migoczącą maskę. Odpalał swoją fajkę!

– Jory! Podzielisz się tym ze mną, prawda?

Jory wydał z siebie ostry pomruk.

– Czy ja wyglądam na Świętego Mikołaja? Chcesz ćpać, pieprz dilera. – Zaciągnął się mocno. – Weź trochę od swojego grubego kochanka.

Kari Ann zmarszczyła brwi. Mężczyźni. Co za banda drani. Gdy już dasz im to, czego chcą, srają na ciebie. To była smutna refleksja, do której jednak zdążyła już przywyknąć. Położyła się z powrotem na plecach, z dłońmi ułożonymi za głową, wpatrując się w niebo. Nawet chamstwo Jory’ego nie mogło zniszczyć tej chwili piękna dla niej…

Pac…

To był cichy dźwięk, ale… dziwny. Coś uderzyło o ziemię. Kokos czy coś innego? To pewnie Jory rzucił w nią swoim ubraniem, niegrzeczny kutas. Usiadła, spojrzała w dół – i głośno wrzasnęła. Caleb z rozbieganymi oczami i wysuniętym językiem wpatrywał się w nią – to znaczy odcięta głowa Caleba. Głowa upadła pomiędzy rozłożonymi nogami Kari Ann.

Zdrętwiała z przerażenia, wydała z siebie jeszcze kilka krzyków, tak wysokich i głośnych, że ptaki poderwały się z drzew, a jaszczurki pomknęły w poszukiwaniu schronienia. Jory szedł w jej kierunku i w swoim przeważnie spowolnionym umyśle sądziła, że idzie jej pomóc.

Ale szedł jakoś dziwnie, powłócząc nogami, i wyglądało to tak, jakby coś przynosił, niósł coś w rękach, a teraz stał tuż przed nią upuszczając to, co niósł. Upuścił to prosto na kolana Kari Ann. Garść swoich własnych wnętrzności. Gorące flaki uderzyły prosto w nią, rozpryskując się, a Kari Ann krzyknęła wyżej i głośniej. Jory przewrócił się z rozcięciem w brzuchu, z którego wylała się reszta wnętrzności. Kari Ann kopała i krzyczała, gdy wielka, niewidzialna ręka ciągnęła ją za włosy powoli i wytrwale w stronę lasu.

Ten wieczór miał dla niej jeszcze wiele do zaoferowania.

(III)

– Nie myłaś się, prawda? – zapytała zuchwała gruba kobieta dość obelżywym tonem.

– Nie, proszę pani – odpowiedziała Clare.

Wygląda na to, że pani od razu uspokoiła prowadzącą panel. Właściwie to trzy kobiety z nadwagą siedziały przed nią przy stole, a Clare była zdumiona, gdy zauważyła małą tabliczkę z napisem OFICJALNY PANEL WĄCHAJĄCY.

– Powodem, dla którego pytam, jest to – i nie obraź się, moja droga – że ludzie tacy jak ty mają tendencję do lekceważenia instrukcji. Inna gruba kobieta jakby się roześmiała.

– Z drugiej strony, ludzie tacy jak ty i tak nie myją się zbyt często.

Ludzie tacy jak ja, uświadomiła sobie Clare. Bezdomni, ludzie na bezrobociu.Bumelanci.

– Nie słuchaj jej, kochanie. Rozumiemy waszą trudną sytuację; dlatego pozwalamy kilku z was skorzystać z możliwości wzięcia udziału w naszych testach. Wiecie, żeby wam trochę pomóc.

Clare zacisnęła zęby i przyjęła to do wiadomości.

– Bardzo to doceniam, proszę pani.

– Dobrze. Teraz proszę zdejmij koszulę i podnieś prawą rękę.

Clare zrobiła to, świadoma, że jej zła dieta zmniejszyła jej piersi do tego stopnia, że stanik zwisał. Każda z kobiet przechodziła obok i wąchała jej pachę, po czym siadała z powrotem. Nie mogę uwierzyć, że to robię. Pozwalam grubym kobietom wąchać moją pachę za pieniądze.

– Bardzo dobrze, moja droga. A teraz załóż z powrotem swoją koszulkę.

– To wszystko?

– Na razie tak. – Potrójny podbródek liderki lekko zadrgał, gdy szybko spojrzała na zegarek. – Jest już dziesiąta. Następne wąchanie masz w południe, a następne o drugiej.

– Co powinnam zrobić w międzyczasie, proszę pani? Zostać w holu?

– Nie, nie, kochanie. Idź na spacer w słońcu.

– I nie myj się! – dodała inna.

– Po wąchaniu o drugiej dostaniesz swoje dwadzieścia dolarów.

– Tak jest, proszę pani. Dziękuję, proszę pani. – Clare zatrzymała się zamyślona. Właśnie podziękowałam kobiecie… za to, że mnie obwąchała. Jezu.

– Jesteś dobrą, pełną szacunku młodą dziewczyną, a ponieważ twoje testy krwi są negatywne na alkohol i narkotyki – w przeciwieństwie do większości podobnych ci osób – zapiszę cię do regularnego testowania. Będą to głównie mydła, dezodoranty i szampony. Jeśli będziesz dotrzymywać terminów, zarobisz sześćdziesiąt dolarów tygodniowo.

– Jestem pani bardzo wdzięczna, proszę pani.

– Dobrze. A teraz rusz się. Musimy zacząć naszą pracę.

Clare wyszła z biura, zostawiając kobiety, aby – co oczywiste – spisywały opisy zapachu pachy Clare. Nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Dla niej sześćdziesiąt dolarów tygodniowo to było dużo pieniędzy. Testowali te nowe produkty pod kątem wysypek skórnych, reakcji alergicznych itp., ale ona chętnie podjęłaby to niewielkie ryzyko. A gdy zacznie dostawać więcej jedzenia, będzie mogła podnieść poziom białka i zacząć sprzedawać osocze. Wtedy naprawdę by się rozkręciła. Na zewnątrz, w blasku porannego słońca, naprawdę się uśmiechnęła. Nieświadomie jej ręka wsunęła się do kieszeni, wyczuła maleńką wróżbę z ciasteczka, które znalazła w śmietniku. Zapowiadała dobre rzeczy dla niej. I choć wydawało się to dziwne, właśnie się spełniała.

Nie bierz niczego za pewnik – ostrzegła samą siebie i ruszyła w stronę parkingu. Jasne, będzie dziś gorąco jak w piekle, ale będę w tym chodzić i LUBIĆ to. To drobnostka. W służbie zawsze osiągała maksimum w każdym teście. Robiła długie marsze w terenie z pełnym plecakiem i ledwo się pociła. Dziś faktycznie miała dostać za to pieniądze.

Tak, to był dobry początek, a kto wie? Może będzie jeszcze lepiej.

– Clare Prentiss?

Mężczyzna wydawał się pojawić znikąd, z blasku słońca odbijającego się od dachów samochodów. Wysoki, po trzydziestce, nieźle wyglądający w jasnym, dobrze skrojonym garniturze. Wyglądało na to, że wyszedł z lśniącego, nowego mercedesa.

Natychmiast pomyślała: Gliniarz. Z narkotykowej, prawdopodobnie. Na Florydzie wszyscy oni jeździli drogimi, nieoznakowanymi mercedesami; były to samochody do przechwytywania narkotyków.

– Nie – powiedziała Clare i spróbowała przejść obok. Nie miała nic do ukrycia, ale po prostu nie podobało jej się to.

– Numer ubezpieczenia społecznego 220-75-2516?

Cholera! Kim jest ten facet?

– To, kim jestem, to moja sprawa. Miłego dnia.

Ruszyła dalej.

– Po prostu sprawdziliśmy pani numer SS w bazie danych hrabstwa; stąd wiedzieliśmy, że pani tu będzie, pani Prentiss – prawie bełkotał, próbując nadążyć. – To jest całkowicie legalne. Mam na imię Dellin.

– Czego chcesz, Dellin? – zapytała, nie zatrzymując się.

– Cóż, jak już mówiłem, chcę wiedzieć czy jesteś Clare P. Prentiss, byłą pierwszą porucznik w Służbie Bezpieczeństwa Sił Powietrznych, 31 Pułk, 1 Jednostka Bezpieczeństwa, Baza Sił Powietrznych MacDill.

Clare zatrzymała się, rozwścieczona.

– Tak!

Dellin przyglądał się jej długo, porównując ze zdjęciem.

– Wow, chyba… wpadłaś w jakieś tarapaty, co?

– Nie, ja zawsze się tak ubieram!

Znowu ruszyła przed siebie. To wszystko śmierdziało; musiała się stamtąd wydostać. Na Florydzie wciąż istniało prawo włóczęgostwa. Tutejsi gliniarze byli znani z tego, że kierowali ciężarówki do granicy z Georgią i wyrzucali ich na zbity pysk, a było tylko jedno miejsce gorsze od Florydy dla włóczęgi i była to Georgia.

– Czekaj!

– Nie zrobiłam nic złego! Nie, nie mam adresu, nie mam pracy, nie mam żadnych środków utrzymania, ale nie jestem przestępcą, więc zostaw mnie w spokoju, panie władzo!

– Myślisz, że jestem policjantem? – zaśmiał się. – Czy ja wyglądam jak policjant?

Nie odpowiedziała, tylko szła dalej.

– Jezu, nie jestem gliną, jestem mitoektonologiem korowym!

Nawet Clare, w swojej pilności i złości, musiała się na tym zatrzymać. Zmarszczyła brwi, mrużąc na niego oczy.

– Czym?

– Jestem… – Machnął ręką. – Długa historia. Jestem naukowcem, to wszystko.

– Czego do cholery, chcesz ode mnie!

– Proszę się odprężyć, pani Prentiss.

Krótki bieg za nią sprawił, że nabrał wiatru w żagle.

– Chcę ci tylko zaoferować pracę.