Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kim on jest? Czym on jest? Wykolejonym mordercą będącym owocem kazirodczego związku? Ponadnaturalnym psychopatą? Nieważne jednak, kim lub czym jest – bo właśnie wyruszył na polowanie, przedzierając się przez zabitą deskami prowincję Wirginii i zostawiając za sobą szlak krwi, wnętrzności i obrzydzenia znacznie przekraczającego granice twojego pojmowania! Nigdy wcześniej żadna powieść nie odważyła się zanurzyć tak głęboko w świecie perwersji, seksualnych dewiacji i złego smaku!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 367
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2020
Dom Horroru
Gorlicka 66/26
51-314 Wrocław
Copyright © Edward Lee, The Bighead, 1999
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska
Tłumaczenie: Karolina Kaczkowska
Projekt okładki: Wendy Saber, SaberCore 23
Skład i łamanie: Sandra Gatt Osińska
Wydanie I
ISBN: 978-83-66518-57-5
www.domhorroru.pl
facebook.com/domhorroru
instagram.com/domhorroru
Uderzyła żeliwnym rondlem w główkę dziecka, a ta rozprysła się niczym blady, dojrzały owoc.
Z pewnością słyszeli jej szloch, ale przynajmniej trzymali się z daleka, kiedy dokonywała mordu. Skrzypnęły drzwi z drewnianych desek. Do środka zajrzał jeden z mężczyzn.
– Gotowaś?
– Tak – wycharczała.
Nie znalazła ukojenia ani pocieszenia. Mężczyzna ogarnął ją surowym, wyblakłym wzrokiem.
– Trza to było zrobić. Przeca to wiesz, co nie?
Spuściła głowę między kolana.
– Tak – wychrypiała. – Wiem...
Zaledwie godzinę wcześniej...
Położyła zawiniątko na masywnym stole. Oczywiście, że będą chcieli zobaczyć ciało dziecka – nalegali na to. Niedługo wrócą, zdała sobie sprawę, patrząc z trwogą na zegar na kominku. Na palenisku bulgotała potrawka z kurczaka.
Nigdy się nie dowiedzą, przenigdy.
Ale teraz dosięgał jej dociekliwy wzrok mężczyzny.
– Zrobiła żeś... – zaczął, drapiąc sztywne wąsy na swojej twarzy. – Znaczy się, spało, kiedy żeś...
– Nie – wychrypiała znowu. Skinęła w stronę paleniska.
– Aaa, no.
Więcej mężczyzn zaglądało do środka, na ich smutnych twarzach widać było determinację, ale i cień współczucia dla niej. Po chwili ich oczy przesunęły się z niej na stół...
W stronę jatki na stole.
– Wiemy, że nie było prosto, no ale trza było – powiedział mężczyzna. – Dobrześ zrobiła. Wszyscy żeśmy dobrze zrobili. A tera... trza by pochować. Ktuś weźnie.
– Nie! – zaprotestowała łamiącym się głosem.
Wstała, drżąc na całym ciele, podniosła martwe niemowlę, uważając, by nic nie uronić na podłogę.
– Sama je pochowam – powiedziała.
Wyszła, trzymając dziecko w ramionach. Mężczyźni w ciszy ustąpili jej miejsca.
Geraldine, och, Geraldine, pomyślała. Już po wszystkim. Mała drewniana skrzynka musiała wystarczyć za trumnę. Nocnym głosom wtórował księżyc zalewający blaskiem ponure drzewa.
Tak. Dzięki Bogu, to już koniec.
Kopała na tyle głęboko, na ile pozwoliły jej zmęczone mięśnie, a potem pochowała martwe dziecko.
W oddali mignęła niema błyskawica. Kobieta westchnęła, ocierając twarz z potu i łez.
Rzeczywiście, już po wszystkim. To był koniec.
Jednak myśleć mogła tylko o początku, na ile go zapamiętała – kiedy dziewięć miesięcy temu nadeszło to coś.
Bighead oblizał połeć mięsa, rozkoszując się smakiem krwi i tłuszczu, cipkosmrodkiem i własną słono-szlamowatą spermą, którą właśnie wysiorbał z pępka martwej dziewczyny. Jego kutas rozpruł jej piczkę jak się patrzy, nie bawiło go posuwanie wieśniar, kiedy fiut chodził wte i wewte przez rozprutą szyjkę macicy i ścianę jamy brzusznej. Nie, panie. Okoliczne dziewuchy, jakie miał, chociaż śliczne, nigdy nie były wystarczająco duże. Żadna nie była rozmiaru Bigheada.
Nazywano go tak ze względu na wodogłowie – nie żeby wiedział, co to, do chuja pana, jest, podobnie jak nie miał pojęcia, czym są szyjka macicy i ściana jamy brzusznej. Jego głowa przypominała arbuza kształtem i rozmiarem, wielka i łysa, z dużymi, krzywymi uszami podobnymi do plaskatych placków ziemniaczanych. Gadali, że mama Bigheada umarła, kiedy go rodziła, a wieść gminna niosła, że krzywymi, ostrymi zębami wyżarł sobie drogę z jej łona, kiedy sprawa zaczęła się rypać. Bighead wierzył im. Mogli też nazywać go tak z inszego powodu, którym był 35-centymetrowy interes między jego nogami. 35 centymetrów, serio, do tego szerszy niż ramię przeciętnego kolesia. Gadali, że stał twardo już, kiedy Bighead wyłaził z matki. Tajest, panie, miał sztywnego, zanim jeszcze znalazł drogę na świat z matczynej pizdy. Bighead wierzył i w to.
Wycisnął resztę wydzielin z fiuta, podciągnął ogrodniczki i skończył wyżeranie mózgu martwej laski. Tak przy okazji, ludzki mózg smakował jak ciepła, słona jajecznica, jeśli ktoś nie wie. Bighead lubił mózgi, a i owszem, podobnie jak wątrobę. Fajne szamanko. Uwielbiał także żuć delikatne cycko-mięsko, kiedy szwendał się po lasach, tak jak inni kolesie żują tytoń.
Jednak piczka to nie wszystko, czego szukał Bighead. Niewiele miał, prawdę mówiąc, wałęsał się tu i tam, kiedy razem z Dziadziem mieszkali w Lower Woods. Tak nazywał je Dziadzio. Jak tu se siedzimy, Bighead, w Lower Woods, nie trza się martwić Resztą Świata.
Reszta Świata?
Bighead zawsze się nad tym zastanawiał, co to takiego, bo nie wiedział. Zawsze chciał wiedzieć, ale Dziadzio powiedział mu, że Reszta Świata to złe miejsce pełne złych ludzi i lepiej im będzie tutaj. Ale teraz Dziadzio nie żył...
Bighead wykoncypował, że trza by się wreszcie ruszyć z ciemności Lower Woods w tę, jak jej tam, Resztę Świata. Widzita, po śmierci Dziadzia Bighead odczuwał jakby swędzenie w duszy, którego nie mógł ogarnąć – nie dawał rady. Ciągnęło go do tej tam Reszty Świata, tak jak pstrąga ciągnie na tarło do górskiego potoku, wzywało, jak szpak wzywa drugiego szpaka, właśnie tak. Więc ubrdało mu się, bo nie był za mądry, że to ta Reszta Świata go woła i przyciąga.
Pewno, że coś go wzywało. Może to był głos Boga, a może przeznaczynie. Niezbyt to czaił. Ale kumał jedno: cokolwiek to było, pewniście się tego dowie.
Notka, którą pozostawił, nieprzemyślane bazgroły, zdominowały jej myśli. Droga Charity, szkoda, że ostatniej nocy nie wyszło. Życzę miłej podróży. Nate. Co to miało znaczyć? Szkoda, że nie wyszło? Przecież...
To nigdy nie wychodzi – pomyślała Charity. Zdumiewało ją to. Ona i Nate na przykład. Był miły, mądry, miał etat na Wydziale Języka Angielskiego. Atrakcyjny. Miło im się gawędziło przy kolacji w Peking Gourmet. Opowiedziała mu o zbliżającej się podróży do ciotki, wydawał się autentycznie zaciekawiony tym, co miała do powiedzenia. Potem pojechali do niej i... wszystko rozpadło się na kawałki. Zawsze się rozpadało...
Czy to jej wina, że niczego nie czuła podczas kochania się? Mężczyźni musieli jakoś to wyczuwać, co drażniło ich prymitywne ego. Potem odchodzili i nigdy nie wracali ani nawet nie dzwonili. Przynajmniej Nate pomyślał, by zostawić choćby notkę. Charity wiedziała, że on też nigdy więcej się z nią nie umówi. Już nigdy nie spojrzy na nią tak samo.
Brak nadziei umacniał ją. Po tylu latach już przywykła. Poza tym teraz nie czas na zamartwianie się pasmem romantycznych porażek.
Zmusiła się do myślenia o podróży. Ciocia Annie. Lata minęły od ostatniego kontaktu Charity z ciotką, a dziesięciolecia, odkąd poprzednio się widziały. To była długa historia, a z tego, co wiedziała Charity, mająca wiele wspólnego z poczuciem winy. Ciocia wychowywała ją do ósmego roku życia (ojciec Charity zginął w wypadku w kopalni, a matka popełniła samobójstwo niedługo później), stając się jedyną mamą, jaką znała. To wszystko wydarzyło się w Luntville, a nie tu – w College Park, w stanie Maryland, rzut beretem od Waszyngtonu. Luntville to niewielki klin na odludziu pomiędzy Allegheny a Appalachami. Zajazd cioci Annie z wolna podupadł, a bez dochodów nie mogła dłużej być jej opiekunem prawnym. I tak Charity została od niej zabrana i umieszczona w sierocińcu w innym stanie (z powodu braku miejsca w dotychczasowym) i tak skończyła się ta historia. Albo, w innym sensie, zaczęła.
Dwadzieścia lat później wciąż wiele pamiętała z „domu”. Wiejskie wzgórza, tak inne od jej obecnego miejsca zamieszkania. Ciocia Annie zadzwoniła do niej w zeszłym tygodniu, zachęcając ją gorąco do „powrotu do domu”. Ale to nie był prawdziwy dom, czyż nie? To było miejsce jej urodzenia...
Pomyślała wtedy: czemu nie?
Byłoby miło uciec stąd na chwilę, a Bóg jeden wiedział, że miała na to czas. Musiała przyznać, że samo usłyszenie głosu cioci wydało się kuszące, zapraszała do powrotu do korzeni. Galerie handlowe, smog i hałaśliwe godziny szczytu na University Boulevard dodatkowo zmotywowały Charity. Wracam do Luntville, zdecydowała jeszcze tej samej nocy. Wrócę do miejsca urodzenia, odwiedzę kobietę, która starała się jak najlepiej mnie wychować.
Wspomnienia oczyściły jej umysł z innych problemów i porażek. Poczuła się świeżo. Pomijając prowincjonalność, wiele można by powiedzieć o miejscu jej pochodzenia. Prości ludzie, proste ideologie, antyteza wyścigu szczurów, jakiemu dała się pochłonąć. Powrót dobrze jej zrobi.
Nie miała samochodu, ale znalazła kierowcę. Charity zamieściła ogłoszenie w miejscowych gazetach, w tym w „The Washington Post”. Jedna z ich dziennikarek, Jerrica Perry, natychmiast oddzwoniła z wiadomością, że wybiera się na krótko w ten sam rejon. Miała samochód i chętnie przygarnęła Charity w zamian za udział w kosztach. Wszystko zostało ustalone. Wyruszy rano, zostawiając za sobą więcej niż tylko College Park w Maryland, czyż nie? Rzuci wszystkie bolączki swojego życia, wszelkie rozczarowania i żale.
Nie chodzi o to, że czuła się porażką. Przecież pokonała niebywałe przeszkody. Sierociniec, samotność, noce rozmyślań nad tym, dlaczego nie może się dopasować. Parła do przodu, pracowała ciężko na maturę, a potem stanowisko w koledżu i jeszcze ciężej na kursach wieczorowych. To trochę potrwa, ale ze swoją średnią w końcu zdobędzie dyplom z księgowości. Da radę. Ale na razie... zaabsorbowała ją ta jedna idea. Jutro – pomyślała Charity Walsh, wyglądając przez okno swojego mieszkania – jadę do domu.
Powinna zająć się tylko tym artykułem. Gazeta zapłaciła jej tysiąc pięćset dolarów, kolejny tysiąc dostanie za gotowy tekst. Dobra cena za zadanie specjalne, choć ogólnie jej pensja nie należała do nędznych. Skup się na interesach, Jerrico – mamrotała do siebie.
Ale ta jej kłótnia z Darrenem, Jezu! Facet nie potrafił odpuścić.
– Naprawdę masz problem, Jerr – powiedział tej nocy, kiedy ją nakrył.
Jerrica była wtedy w łóżku nie z jednym, ale dwoma mężczyznami.
– Tego chcesz? – spytał, niespeszony widokiem.
Mężczyźni pospiesznie ubrali się i wyszli. Darren został.
– To jest według ciebie spełnienie? Podrywanie obcych facetów w barach i zabawianie się w trójkątach?
– Odpierdol się! – wrzasnęła, choć naprawdę nie to chciała powiedzieć.
Ale co innego mogła w tej sytuacji? To było, cóż, zawstydzające, dać się tak przyłapać.
– I co, do cholery, w ogóle robisz w moim mieszkaniu! – krzyczała dalej, zakrywając się skotłowaną pościelą.
– Dałaś mi klucz, pamiętasz?
– No więc...
Niewiele więcej mogła powiedzieć. Bo co? Nic na to nie poradzę? Nie radzę sobie? Przykro mi? To mogło zadziałać na Darrena, ale jakoś nie potrafiła nic powiedzieć. Przykro mi – pomyślała.
– Potrzebujesz pomocy, Jerr – zakomunikował. – Czy ty w ogóle znasz tych gości? – Zmarszczył czoło. – Nie odpowiadaj. Wciąż uważam, że między nami jest bardzo dobrze, ale ty to niszczysz. Dlaczego?
Dlaczego? Co Jerrica miała odpowiedzieć? Zwłaszcza teraz, z nasieniem we włosach i pochwą tak obolałą, że chyba nie będzie w stanie chodzić.
– Wynocha! – To wszystko, co powiedziała, bo tylko to jedno nie unicestwiało całkowicie jej dumy. – Po prostu spadaj!
Cofnął się tak wolno, żałośnie. Darren ją kochał, wiedziała to, jak żaden inny mężczyzna w jej życiu. Nie wybuchnął, tak jak zrobiłaby to większość facetów.
– Kocham cię, Jerrico – wyszeptał, na wpół schowany za drzwiami sypialni. – Możemy razem sobie z tym poradzić, jeśli zechcesz.
Odpowiedź kosztowała ją całe zło ukryte w duszy.
– Wyjdź.
Tak zrobił.
– Co ze mną nie tak? – spytała swego odbicia w lustrze.
Miała dwadzieścia osiem lat, ale wyglądała o dekadę młodziej. Rozpuszczone, jedwabiste blond włosy, zaokrąglenia w odpowiednich miejscach, jędrne piersi. Darren był dobrym człowiekiem. Czego właściwie szukała?
Wzruszyła ramionami, kropelki wody z prysznica wciąż połyskiwały na jej opalonej skórze.
Potrzebuję pomocy – zgodziła się z Darrenem. Wiedziała o tym. Tylko co z tego? Chodziła na terapię dwa razy w miesiącu, siedemdziesiąt pięć dolarów za godzinę. Niby co? Miała pójść na spotkanie Anonimowych Seksoholików? Nie ma mowy, żeby znów wzięła udział w tym cyrku odmieńców. Pozbycie się nałogu kokainowego było wystarczająco trudne, a uzależnienie od seksu? Muszę sama to sobie poukładać – mydliła sobie oczy.
Mam zadanie. Jutro jadę w Appalachy. Będę się świetnie bawić i nie martwić Darrenem, facetami, mną ani czymkolwiek innym – zdecydowała.
Jerrica Perry narzuciła szlafrok. Westchnęła, otarła łezkę, a potem zaczęła się pakować.
Boziuniu! Dzisiaj musi być dzień Bigheada, bo jak tylko przeszedł milę od tej ostatniej dupeczki (widzicie, Dziadzio tak zawsze nazywał laski, dupeczki, bo jak na nie popatrzeć od tylca, widzi się tylko to), wyczaił sobie kolejną – ślicznego, brązowowłosego skrzata, przykucniętego do siusiania za pniem, tuż przy całkiem szerokiej drodze, którą przeciął. Bosa, o jasnym spojrzeniu, ubrana w najśliczniejszą sukienkę, jaką Bighead kiedykolwiek widział (w odcieniu fuksji, nie żeby był wystarczająco oczytany, żeby wiedzieć, czym, u kurwy, jest fuksja). Tę sukienkę zdarł z jej uroczego grzbietu, zanim zdążyła skończyć sikać. Nie krzyczała za bardzo, o nie, bo trudno krzyczeć, kiedy ma się rozerwane gardło. Widzita, Bighead się nie pierdolił, bo obczaił sobie jej cipkę, jak jeszcze sikała, i było jasne jak słońce, że się tam nie pomieści. Więc tak se ją zabił i zabawił się szybko z jej cycuszkami. Drugi numerek zawsze był najlepszy, dokładnie tak jak mawiał Dziadzio. Bighead kwiczał niczym knur posuwający świnię. Zapewnił se piekielnie dobry numerek, a laska puszczała rozprutym gardłem piękne, krwawe bąbelki. Wylizał ją, zanim wykitowała, żeby tak se trochę popróbować dziewczyńskiej rzeczy. Głupio byłoby nie. Smakowała wykurwiście: cipkosmrodek, świeże siuśki i, oczywista, czysty, jebany strach. Wszystko zmiksowało się w smaczną lizawkę, a Bighead lubił takie. Jego wielkie, krzywe, czerwone oczyska połyskiwały satysferakcją. Jak już skończył, zniknął w zaroślach, ruszając z Lower Woods w stronę Reszty Świata.
Bighead pokapował, że już niedługo tam dolezie.
– Joyclyn, patrz!
– Wiem. Budzi się!
Chichot unosił się w powietrzu, ulotny niczym świergot ptaków. Ksiądz jęknął w poduszkę.
Ale będzie fajnie...
Blady świt liznął jego spoconą brew, czuł się lepki, dręczyły go obawy, a oczy pulsowały bólem, jakby pod dotykiem upiornych rąk. Wyczerpany koszmarem, przesunął wzrokiem po swym spartańskim łóżku.
Boże, błagam Cię – pomyślał. Tak bardzo się boję! Chroń mnie!
Być może Bóg to właśnie zrobił, bo strach, w którym kapłan wydawał się tonąć niczym w gejzerze, zmalał.
Jednak wizja...
Chryste...
Powidok wciąż jeszcze nie minął.
Dwie zakonnice spoglądały w dół, chichocząc niczym chochliki. Patyna porannego światła powlekała ich zęby wyszczerzone w uśmiechu. Spojrzenia miały puste, a usta przypominały cięcia na poszarzałym mięsie. Uniosły w górę czarne spódnice – Boże w niebiosach... – i zaczęły oddawać mocz.
Sikały na dywan w probostwie gorącym, równym strumieniem, palcami obnażając wzgórki łonowe i delikatne, maleńkie cewki moczowe...
Ich wysoki, diabelski chichot zaniknął, podobnie jak i obie postaci, kiedy ksiądz w pełni się przebudził.
Kurwa – pomyślał ksiądz. Ja pier...
Na ułamek sekundy pojawiło się coś innego.
Na granicy widzenia czaił się jakiś obraz.
Wielka, czarna paszcza pełna zębów ostrych niczym szpikulce do lodu...
– Miło cię poznać – powiedziała Charity zaraz po tym, jak załadowała torby do maleńkiego bagażnika i wsiadła.
– Ciebie też – odparła blondynka. Z jakiegoś powodu Charity nie mogła zapamiętać jej imienia. Jennifer? Jessica?
– Ładny samochód – dodała z braku lepszego pomysłu. Jaskrawo czerwona Miata, dwumiejscowa, z otwieranym dachem. Naprawdę ładna. I pewnie droga. Pewnego dnia kupię sobie taką – przysięgła sobie Charity. Kiedy już zrobię dyplom...
– Świetnie się złożyło, że dałaś to ogłoszenie – powiedziała blondynka. – Doskonale. No bo ile osób jedzie do tej wiochy? – urwała, a jej twarz stężała. – Przepraszam. To twoje rodzinne strony, prawda? Nie miałam na myśli niczego złego. Tak się tylko mówi.
– Nie szkodzi – odparła Charity. Samochód ruszył na obwodnicę, a jej długie, ciemne loki natychmiast uniosły się na wietrze. – To jest wiocha. Prości ludzie, proste reguły. Ma to swoje dobre strony.
– Wiem coś o tym! – zareagowała gwałtownie blondynka, a potem zatrąbiła na czarne Fiero, które ją wyprzedziło. – Założę się, że nie mają tam takich kierowców!
Charity uśmiechnęła się. Nerwowa – zdecydowała szybko. I... Jerrica! Tak ma na imię! Jerrica Perry.
– Czyli... Nie pamiętam dokładnie. Jesteś pisarką?
– Dziennikarką „The Washington Post” – poprawiła Jerrica sponad kierownicy. – Wiadomości lokalne. Pracuję tam od czterech lat.
– Wow. Dziennikarka.
– Nic wielkiego. Od czasu do czasu redaktor naczelny wyznacza dobrze płatną robotę, co właśnie mi się przytrafiło. Trzyczęściowy artykuł na temat wsi w Appalachach. Dobre pieniądze.
Charity zastanawiała się nad sumą. Dobre pieniądze dla Jerriki zapewne byłyby zawrotną kwotą dla niej.
– A co chodzi z twoją ciotką? – spytała Jerrica, kierując się w stronę zjazdu na Richmond.
– Wychowywała mnie do ósmego roku życia, a potem... – czemu prawda ją tak krępowała? – Jej zajazd miał problemy finansowe, a mnie zabrano do domu dziecka.
– Jezu, to przykre.
– Nie było tak źle – skłamała Charity. Tak naprawdę było całkiem ciężko. Czuła się jak wyrzutek. Ale po co omawiać to z kobietą, którą dopiero co poznała? Przecież wyszła na prostą. – Opuściłam dom dziecka w wieku osiemnastu lat, skończyłam szkołę. Pracuję na uniwersytecie i studiuję wieczorowo, zwracają mi połowę kasy. Chcę być księgową.
– Brzmi dobrze. Jak dobre pieniądze – z jakiegoś powodu Jerrica mierzyła wszystko w pieniądzach.
– W każdym razie – kontynuowała Charity – ciocia mnie zaprosiła, a ponieważ nie mam jeszcze samochodu, dałam to ogłoszenie.
– To mówisz, że ciocia prowadzi zajazd? – Jerrica zapaliła papierosa, zostawiając za nimi smugę dymu.
– Zgadza się. Miała trochę problemów przez pewien czas, ale potem wróciła do formy.
– Myślisz, że dostaniemy rabat?
– Och, tak sądzę. Pewnie nawet wcale nas nie podliczy.
– To brzmi naprawdę dobrze. Mnie płaci gazeta, ale im mniej wydam, tym więcej zostanie na inne rzeczy.
Charity nie wiedziała, na jakie „inne rzeczy” Jerrica spodziewa się wydawać pieniądze w Luntville w hrabstwie Russell. Złoty blask oderwał ją od tej myśli.
Pierścionek.
Charity nie mogła nie zauważyć pierścionka z diamentem na palcu Jerriki, kiedy ta skręcała w długi zjazd na I-95.
– Jaki piękny – pochwaliła. – Jesteś zaręczona?
Wydawało się, że Jerrica gwałtowniej wciągnęła dym.
– Tak jakby – odpowiedziała. – Teraz to już sama nie wiem.
Charity poczuła zazdrość. Nie chodziło tylko o Nate’a i pozostałych – to bardziej złożone. Chciała, żeby ktoś ją pokochał, a tymczasem... Nikt nie oddzwaniał po pierwszej randce...
– Piękny ten pierścionek – odezwała się. – Mam nadzieję, że facet jest miły.
– Jest – potwierdziła Jerrica jakby odrobinę za szybko. – Ale... wydaje mi się, że z zaręczyn nici.
– Co się stało? – odważyła się spytać Charity.
Jerrica nie obruszyła się na to. Jeśli Charity mogła cokolwiek powiedzieć na ten temat, to Jerrica lubiła osobiste pytania.
– Sama nie wiem. Prawdopodobnie ja. Może po prostu nie jestem na to gotowa. Chcę być, ale... Trudno to wyjaśnić. Masz rację, Darren jest porządnym facetem. Pracuje w dużej firmie zajmującej się genetyką, dobrze zarabia. Naprawdę nie umiem o nim powiedzieć nic złego. Sądzę, że to wszystko przeze mnie.
Charity przygasła. Wszystko przeze mnie. Ile z jej własnych porażek mogłaby tak wytłumaczyć? Jak miała się tego dowiedzieć?
Jessica paplała dalej:
– Mam nadzieję, że ta podróż pozwoli mi się pozbierać. Wiesz, praca w stolicy, dla gazety, potrafi przytłoczyć. Może to jest mój problem: nie widzę świata poza pracą.
Charity rozumiała, ale było coś jeszcze...
Co takiego?
Wyczuwała to wiele razy wcześniej, w przeszłości, u wielu różnych ludzi. Czasem wydawało się jej, że wręcz czuje cudze myśli. Dlatego zapytała:
– Ale kochasz go, tak?
– Tak łatwo mnie rozszyfrować? – Jerrica wyrzuciła na wpół wypalonego papierosa. Jechały obwodnicą.
– Tak. Tak uważam.
– Masz rację – powiedziała po chwili milczenia, zapalając kolejnego papierosa. – Kocham go. Po prostu wydaje mi się, że nie wiem za bardzo, czym jest miłość. I często myślę, że nie jestem warta kochania.
– Nie mów tak! – zaprotestowała Charity. Ile razy sama się tak czuła? Owszem, wyczuwała uczucia Jerriki, ale to wszystko. Nie znała całej historii i nie powinna jej osądzać bez tego. – No cóż, może sprawy się ułożą po tej wycieczce – dodała.
Twarz Jerriki wydawała się tężeć. Ani razu nie spojrzała na Charity, nie prosto w twarz, może istniał jakiś tego powód. Charity wyczuwała więcej emocji ulatujących z blond głowy. Poczucie winy. Wstyd. Hańba. I jeszcze więcej poczucia winy.
Odpuść – pomyślała.
– Zobaczymy – zgodziła się poniekąd Jerrica. – Ale teraz nie zamierzam się tym martwić. Jadę autostradą, żeby napisać artykuł i pozwiedzać wieś.
– To dobrze.
– A jak u ciebie? Nawet nie spytałam. Mężatka, zaręczona, masz chłopaka?
– Wszystko na nie – odparła ponuro Charity. – Nie rozumiem tego, ale... – i wtedy zdecydowała się uciąć temat. Jerrica nie potrzebowała słuchać o jej miłosnych rozterkach. Co miała powiedzieć? Umawiam się z wieloma facetami, nawet z nimi sypiam, ale oni nigdy nie oddzwaniają? – Chyba jeszcze nie spotkałam właściwego faceta – rzuciła.
– Cholera! – Jerrica spojrzała na nią po raz pierwszy, uśmiechając się szeroko i serdecznie. – Może nie ma czegoś takiego jak właściwy facet. Ale myślisz, że mnie to obchodzi?
Obie się roześmiały, a ich włosy powiewały na wietrze.
Dzień pięknie się zapowiadał.
– Co za zjebany dzień – powiedział Balls.
– Mnie się tam podoba – odparł Dicky Caudill zza kierownicy. Kółka były Dicky’ego, do tego ładne: czarny, lakierowany dziesięcioma warstwami El Camino z ’69 z wymienionym wałem rozrządczym i podrasowanym 427. Skrzynia biegów rock crusher, przerzutka Hurst, kolektor Edelbrock i, och, tak, rura wydechowa Thorley też. Lata zajęło Dicky’emu odpicowanie go, a jak teraz popatrzeć, wyglądał jak prosto z salonu. Siedzenie z błyszczącą tapicerką, nie sportowe, ale to nic, bo czasem... cóż, mieli pasażerki. Camino był szybki, widzita, robił ćwierć mili w mgnieniu oka, a te czterysta pięćdziesiąt plus koni naprawdę dawało kopa. W swoim czasie prześcignął masę samochodów policyjnych, a raz nawet wóz pościgowy policji stanowej. Wyjebał w pizdu jego zasrane drzwi!
– No, taa. Psiakrew. Każdy dzień jest zawsze zjebany, jak mnie pytasz.
– Eee, czemu, Balls?
– Wolę noce. – Balls pociągnął łyk bimbru i wyjrzał przez okno, całkiem jakby rozmyślał. Było późne popołudnie, a oni wracali z rundki nad północną krawędzią, mijając Big Stone Gap. – Wiesz ty co, Dicky? – odezwał się. – Jak se tak myślę, to my nie mamy tak źle. Tajest, jak paniska se żyjemy.
Dicky przesunął Hursta na zakręcie Tick Neck Road, kierując się w stronę Eads Hills.
– To ja ci mówię, Balls, że w sumie racja. – Zaskoczyło go to wyznanie wdzięczności ze strony popieprzonego kumpla. – Mogło być o wiele gorzyj, no wim, możem być wdzięczni, tyle luda pada z głodu, z zabójstwa, a ile tych bidoków żyje po gettach.
– A chuj tam z nimi, Dicky – skrzywił się Balls. – Psiakrew. Nie o tym żem mówił. Chuj mnie to, że jakieś małpy żyją w gettach, zdychają z głodu albo na wojnach i w ogóle. Niech se padają i zdychają, tak ci powiem. Nie umiejo żyć właściwie w dzisiejszym świecie. Mówię o tym, jak my se żyjemy i co w tym jest dla nas.
Dicky nie całkiem zatrybił. Chociaż może trochę tak. Boziuniu, wiedział przecież, że Tritt Balls Conner miał dość śmiałe wyobrażenia o wszystkim.
– No ta, tak se myślę, że mamy za co być wdzięczni, Bóg dał nam dobre życie.
– E tam! Nie, Dicky. – Balls znowu się skrzywił. – O tym też żem nie mówił. Co niby Bóg dla nas zrobił?
– Noo… – Dicky zrobił przerwę na podłubanie w nosie – …ży-jemy se dobrze? Przez Boga? No nie?
– Chuja tam dał, wartego tyle, co szczyny z psiego fiuta, Dicky! Kurwać, ty nic nie kapujesz. Nic żeś nie słyszał z tego, co żem mówił!
Brew Dicky’ego drgnęła w konfuzji, kiedy pociągał ze swojej butli.
– No to... no to co żeś mówił, Balls?
– Mówił żem, Dicky, mój chłopcze, że fajnie se żyjemy, na bogato, ale nie dzięki Bogu, tylko dzięki nam. Psiakrew. Wszystko, co mamy, sami żeśmy se załatwili.
– Aaa... och. No taa – zgodził się Dicky i zamknął usta. Nie chciał wprawić Ballsa w jeden z tych jego rozgadanych nastrojów, bo słyszał to samo już wiele razy. Siedział więc cicho i jechał. Tritt „Balls” Conner i Dicky Caudill byli lokalesami, obaj wyrośli tuż pod Luntville, blisko Whiskey Bottom ‘n’ Cotswold. Poznali się w siódmej klasie w Clintwood Middle School, kiedy obaj wylecieli. Obaj po dwudziestce, Dicky dość niski i gruby, z fryzurą na jeża, Tritt Balls wysoki i postawny, z długimi piórami, o twardej, okrutnej twarzy, z bakami, zawsze w czapeczce Johna Deere’a[1], mimo że lata nie pracował już w gospodarstwie ojca. Dicky wiedział, że Balls nosił tę czapkę, żeby ukryć łysy placek, na punkcie którego był przeczulony. Lepiej było o tym nie wspominać. A szybkich kółek potrzebowali dlatego, żeby móc prędko zwiać w razie potrzeby. Żaden z nich nie pracował, żaden nie musiał. Zamiast tego prowadzili bimbrownię Clyde’a Nale’a w lesie pod Kimberlin. Niezły interes miał ten Clyde Nale, potrzebował ludzi z jajami, dlatego Balls i Dicky dostawali najlepsze fuchy jako posiadacze najszybszych kółek w hrabstwie i specjaliści od bocznych dróg, coby gliniarze się nie połapali, a Balls Conner miał na tyle jaj, że nie dawał se wciskać kitu przez zmutowanych wieśniaków, czemu zawdzięczał swoje pseudo.
Ich robotą, rozumicie, było wożenie dwustugalonowego ładunku bimbru przez Kentucky do klientów w Harlan. Clyde Nale, łebski facet, pędził w „mokrym” hrabstwie Russell – mniej glin – a potem płacił Dicky’emu i Ballsowi za podrzucenie towaru do Harlan i tak alko napływało do „suchych” hrabstw. A ponieważ droga była długa i niebezpieczna, Nale płacił im tysia miesięcznie, do podziału. Pracowały chłopoki ciężko, mówiąc inaczej.
Ale, jak to się mówi, nie samą pracą człowiek żyje, a praca robiła z Ballsa i Dicky’ego parę nudziarzy. Zabawiali się więc między kursami w coś, co nazywali „dupodarciem”. Gwałcili laski i czatowali pod przydrożnymi barami, żeby znienacka kogoś zdzielić w łeb i okraść z kasy. No i... czasami też kogoś kropnęli.
Martwi nie gadają – powiedział Balls za pierwszym razem. To było zaraz po kursie do Harlan, kiedy w drodze powrotnej natknęli się na śliczniusią lasencję, blondzię w obcisłych szortach i prawie niczym na górze, jak koło północy próbowała łapać stopa na Furnace Branch Road. Wieśniarą była. Kiedy zaoferowali jej podwózkę, uśmiechnęła się ślicznie białymi ząbkami i powiedziała:
– Świetnie, koleś, dzięks!
Siadła więc obok Ballsa na tylnym siedzeniu, a Dicky ruszył, sądząc, że podwiozą ją do domu, gdy usłyszał PLASK! PLASK! PLASK! Odwrócił się wystraszony, żeby zobaczyć, jak Balls rozkwasza jej czaszkę podnośnikiem własnej roboty.
– Na chuj żeś to zrobił! – zawył Dicky.
– Zjedź na boczną drogę, to zobaczysz – powiedział tylko tyle Balls, a kiedy Dicky zjechał...
No nie za ładne to było, żeby powtarzać, powiedzmy więc, że Tritt Balls Conner urządził se niezłe dymanko. Dwa razy puknął laskę, zanim do siebie doszła, przy bocznej drodze. Tajest, fajna z niej była cizia, miała może ze czternaście lat, a jak się ocknęła w trakcie drugiego razu, zaczęła się tak drzeć, że prawie pobudziła zmarłych z cmentarza Beall, a Balls tylko się śmiał, posuwając jej biedną, młodą cipkę, aż zaryła w ziemi. Dicky stał z boku i patrzył, no i cóż, widząc taką śliczniusią laseczkę w podartych ciuchach, z podskakującymi cyckami jak słodkie babeczki i w ogóle, dostał nagłego wzwodu, więc wyciągnął małego i strzepnął se w krzakach. No ale walenie konia nie oznaczało, że popierał postępek Ballsa. No wiecie co? Tak po prostu sprzątnąć tutejszą z drogi?
Lać ją po głowie i posuwać wbrew jej woli? To się gwałt na to mówiło, a jeśli ona o tym rozpowie i ich rozpozna, Dicky i Balls dostaną z piętnaście lat w miejscowej ciupie i będą brali w dupę, zwłaszcza od czarnych, prawie co noc, będą ssać pałkę, żeby nie skończyć na podłodze z flakami na wierzchu. Więc jak już Dicky skończył kulanie gruchy i strzepnął ostatnie krople z małego, zaprotestował:
– Ej, Balls! No i co tera zrobimy?
– Nie wiem, jak ty, Dicky, ale ja ci powiem, co zrobię. Psiakrew. Wyrucham szmatę w dupę. – I tak po prostu przewrócił wrzeszczącą biedaczkę na drugą stronę i zaczął energicznie ładować ją w tyłek, podczas gdy krew cały czas ciekła jej z cipki jak z przebitej rury.
– Mnie nie o to się rozchodziło, Balls! – Dicky prawie krzyczał. – Co, jeśli ona powi glinom, jak wyglądamy?
– Zawrzyj japę, kiedy ja tu rucham – zawarczał Balls, wciąż pchając. Krzyki dziewczyny przycichły i zemdlała zaraz po tym, jak się porzygała. Balls przyspieszył pchnięcia, mamrocząc. – Och, tak, tatusiu, tak! Niezła dupa, mówię ci! Spuszczę się w sam środek jej gówna! – I Tritt Balls Conner zrobił dokładnie to, a na koniec wyciągnął z niej fiuta, wytarł go w te śliczniusie blond włoski i charchnął jej na głowę.
– Chryste panie, Balls! – protestował Dicky. – Ona pójdzie na policję i powi, jak wyglądamy!
– Niby jak, Dicky? – dopytywał Balls z tym swoim złym uśmiechem na twarzy, a potem usiadł na plecach dziewczyny i ciągnął za tył głowy aż – trzask! – skręcił jej kark.
– Ta na pewno nikomu nic nie powie, bo martwi nie gadają – powiedział Balls, węsząc w powietrzu. – Psiakrew. Kurwa, fiut zawsze musi w chuj jebać gównem po waleniu w dupę, nie wkurwia cię to?
W każdym razie tak zabili po raz pierwszy, a po tej było wiele następnych. Autostopowiczka tu, właścicielka popsutego motoru tam, laski, kolesie, Ballsowi to nie robiło różnicy. Kurwać, parę razy zatrzymali się przy gościach z zepsutymi autami, Balls ich dopadał, a potem – BAM! Tak po prostu! Zardzewiałym pistoletem po ojcu. Innym razem jechali Davidsonville Road i zobaczyli babcię podjeżdżającą na wózku do skrzynki pocztowej. Zatrzymali się, a Balls strącił ją z wózka i przewrócił na brzuch. Wyruchał ją w dupę aż furczało – nie interesował się jej cipką, bo była stara, wysuszona i w chuj brzydka. Raz Dicky puknął taką niedaleko drogi na Rezerwat Dzikich Zwierząt Boone.
– No i jak tam się ruchało babciną dupę? – ryczał wtedy ze śmiechu Balls. – Założę się, że się tak nie ubawiła przez ostatnie pięćdziesiąt lat! – przerwał Balls, gapiąc się na coś, a kiedy Dicky też spojrzał, zobaczył dziwny worek zwisający z boku brzucha babci. – No, a to dopiero coś! – wykrzyknął Balls.
– Eee? Że co, Balls? – dopytywał Dicky.
– To jest worek kołosromijny! Wiem, bo mój wujas Nat taki miał. Widzisz, doktor ci taki zakłada, jak gówno nie chce wyjść ci z dziurki. Robią ci wtedy otwór we flakach i podłączają taki plastikowy worek, żeby gówno mogło wychodzić cały czas.
– O, kurwa, Balls – zajęczał Dicky i przymknął oczy. – To mówisz, że tera w tym worku jest pełno gówna?
– Jasna sprawa, Dicky, ale worek już się nam nie przyda – to mówiąc, Balls wyrwał brązową torebkę z boku staruszki, a potem wiecie, co zrobił?
Znów zdjął spodnie.
– Czemu... – Dicky przełknął głośno ślinę. – Czemu się rozbierasz?
– Kurwać, Dicky, rżnięcie jest rżnięcie, nie? Psiakrew. Stwardniał żem znowu, więc tak se myślę, że puknę ją w te dziurę kołosromijną!
Dicky, widzicie, mimo że lubił pogapić się na dobre ruchanko, na to nie miał ochoty patrzeć. A kiedy Balls skończył posuwać tę dziurę, rozjebał biednej staruszce łeb podnośnikiem domowej roboty, aż mózg wylał się na trawnik, a potem jeszcze umazał resztki gównem z worka. Tak dla draki.
Taki to więc był koleś z Tritta Ballsa Connera, i tak chłopaki się zabawiali podczas kursów dla Clyde’a Nale’a. I...
– O, a niech mnie kule biją – prawie wykrzyczał Balls z tylnego siedzenia.
Och, nie – pomyślał Dicky, bo też to zobaczył.
W jasnym świetle dnia stała słodka brunetka z długimi, szczupłymi nogami w szortach i z pokaźną mleczarnią pod bluzką. No i tak stała sobie na poboczu Tick Neck Road, ślicznie się uśmiechając i wystawiając kciuk.
– Do licha – podsumował Balls. – Zjedź no tą kolubryną, Dicky. Podwieziemy laskę.
Jerrica nie wiedziała, co myśleć o swojej pasażerce. Charity była miłą i śliczną kobietą, wydawała się bardzo inteligentną i wnikliwie myślącą osobą. Ale...
Hmm – Jerrica rozmyślała nad kierownicą Miaty.
Charity miała w sobie coś niemal tajemniczego, niepokój powleczony nieśmiałością i introwertyzmem. Ma około trzydzieści lat, nie jest mężatką i nawet nie ma chłopaka. Tyle Jerrica Perry była w stanie wydedukować. Lesbijka? Katoliczka czy coś?
– To czym się właściwie zajmujesz? – spytała Jerrica. Międzystanówka 199 wkrótce skończy się dla nich na zjeździe 23, za jakieś dwadzieścia mil. – Pracujesz na Uniwersytecie Maryland?
– Tylko jako urzędniczka w administracji – wyjawiła Charity. Jej rudawe loki powiewały na wietrze. – Oprócz tego się uczę.
– Gdzie się uczyłaś? Ja skończyłam Seaton.
– Nie studiowałam. Zaraz po sierocińcu poszłam do pracy.
Sierociniec, cholera, Jerriko, jak ty potrafisz zadać pytanie! Ale przynajmniej przełamała przysłowiowe lody.
– Musiało ci być ciężko.
– Wyszłam na tym lepiej niż większość – przyznała Charity. – Ale w tak funkcjonującym systemie skończenie szkoły jest prawie niemożliwe. To inny świat. Kiedy kończysz osiemnaście lat, wyrzucają cię. Na pożegnanie dostajesz sto dolarów i życzenia szczęścia. Łączyłam trzy syfiaste prace, żeby przeżyć do pierwszego, a potem zrobiłam maturę. A wiele takich dzieciaków, kiedy już znajdzie się na ulicy, nie ma dokąd iść i są zaprzęgane do pracy przez alfonsów i uzależniane od prochów. Ja naprawdę miałam szczęście.
Jerrica chciała powiedzieć coś stosownego, ale jej umysł odtwarzał tylko statystyki wyczytane w jej własnej gazecie.
– Tak, czytałam, że w tej chwili mamy osiemset tysięcy sierot w kraju, ale tylko jedna trzecia z nich zdaje maturę i idzie do pracy. Reszta znika albo zarabia na ulicy.
– Tak, to jest ta smutna część. Moja ciocia mnie wychowywała, ale straciła prawo do opieki, bo nie zarabiała wystarczająco dużo. Lepiej by mi było z nią, jestem o tym przekonana.
– Pewnie za nią tęskniłaś, nie widząc jej tak długo.
– Tak, tak sądzę. Minęło dwadzieścia lat, a po takim czasie osoba staje się tylko wspomnieniem. To znaczy ja ciągle ją pamiętam, możesz wierzyć lub nie, ale wciąż pamiętam wiele z domu, ale to tak odległe, że wydaje się nieprawdziwe. Dlatego trochę się denerwuję. Nie wiem, jak to będzie znów ją zobaczyć. I Luntville.
– No cóż, zdecydowanie masz prawo się denerwować – poparła Jerrica, ale sama wiedziała, że brzmiało to fałszywie. Co ona wiedziała o prawdziwym świecie? Wychowana w Potomac przez rodziców-milionerów, całe życie prywatne szkoły, nowiutkie Z28 na szesnaste urodziny. Gówno wiem – przyznała sobie w myślach.
– Co powiedziałaś? – zadała pytanie Charity. – O tym Darrenie?
Wow. Runda Jerriki. Nagle, pod wpływem wyznania Charity, poczuła się niesamowicie otwarta.
– Książę z bajki, lat trzydzieści, dobra praca w firmie zajmującej się bioinżynierią w Bethesdzie. Łakomy kąsek na sto procent. No i w łóżku bomba.
Charity zarumieniła się na chwilę.
– Ale czy to nie ty zerwałaś zaręczyny?
– Nie wiem, trudno powiedzieć. Ja... wyrzuciłam go. – Umysł Jerriki porządkował myśli.
– Dlaczego?
Wahanie. Bądź szczera – napomniała się. Co to miało za znaczenie? Dopiero co poznała Charity i po tej podróży pewnie jej już nie zobaczy. Jerrica zapaliła kolejnego Salema i błysnęła zębami.
– Przyłapał mnie.
– Przyłapał?
– Z dwoma facetami. Zdradziłam go.
– Ale mówiłaś, że to... – Twarz Charity wyrażała zmieszanie.
– Tak, wiem. Że w łóżku bomba. To prawda. Ale... to ja mam problem. Kochałam go i nadal kocham. Ale zdradzam go na prawo i lewo, wszystkich swoich chłopaków zdradzałam. Nigdy nie chodziło o miłość ani o to, że Darren nie spełniał moich potrzeb. To... coś innego. Nie wiem. Może jestem seksoholiczką czy czymś.
– Może czas do terapeuty? – zasugerowała Charity.
Normalnie Jerrica zapieniłaby się ze złości. Z jakiegoś jednak powodu było inaczej, kiedy zaproponowała to Charity.
– Darren sugerował to samo, chciał, żebym poszła na spotkanie Anonimowych Seksoholików czy inne gówno, ale ja siebie w tym nie widziałam. Chodziłam do terapeutów w przeszłości, ale nic z tego nie wyniosłam – na chwilę odleciała myślami. Chwila... Czy tym właśnie jestem? Seksoholiczką? Wyświechtany frazes, kolejna wymówka nowoczesnego świata, by promować bezmyślne pozwalanie sobie na wszystko. Słabości już nie istniały, wszystko było „chorobą”: alkoholizm, uzależnienie od narkotyków i hazardu, na litość boską, nawet obżarstwo! I seks też. Cholera, dzisiaj nawet okradanie sklepów to choroba! Jerrica w to nie wierzyła, nawet biorąc pod uwagę zdrady.
A tych było wiele.
Niezłe miała wyniki. Ponad pięciuset mężczyzn, odkąd straciła dziewictwo w wieku piętnastu lat. Pięciuset. Miała tylko dwadzieścia osiem lat. Próbowała mętnie tłumaczyć:
– Nie wiem, co mnie naszło. Kiedy jestem z facetem, jakbym stawała się inną osobą. Potrzebuję... potrzebuję doznań, stymulacji. Przynajmniej tak sądzę.
Kiedyś coś o tym czytała w „Cosmo”. Niektórzy ludzie to „sensualiści”. Pragną bodźców ze strony innych. Kolejna wymówka na ludzką eksploatację. Jerrica nie uwierzyła w to ani na sekundę. Ale...
Sama już nie wiedziała, w co wierzyła.
Dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego, co powiedziała. Boże – dygotała w myślach. Charity była przede wszystkim obca, a Jerrica zwierzała się jej z najbardziej osobistych spraw. Może to w porządku. Człowiek potrzebuje rozmowy z kimś, z kim czuje się bezpiecznie. A taka właśnie była Charity.
Dość już tego. Umysł Jerriki szalał niczym szczur w labiryncie, szukał wyjścia. Zapaliła kolejnego Salema i zmieniła temat.
– To może teraz znów twoja kolej? Powiedziałaś, że nie masz ani męża, ani chłopaka.
Charity natychmiast spuściła wzrok. Nie z zażenowania, ale w przypływie konsternacji. Tak jak Jerrica, Charity Walsh czuła się zagubiona, nie w świecie, nie między ludźmi, ale w sobie.
– Nie rozumiem tego – powiedziała. – Umawiałam się z wieloma mężczyznami. Lubię mężczyzn. Ale..., ale nigdy w życiu nie byłam na drugiej randce z tym samym facetem. Po prostu tego nie kumam. Nie mam pojęcia, co robię źle.
– Hej, nie obwiniaj się za to, że tak wychodzi. Jezu, ja też lubię facetów, ale pierwsza ci powiem, że to dupki. Ale chodzi mi o to, czy... czy ty...
– Czy sypiam z nimi na pierwszej randce? – Charity znów spłonęła rumieńcem. – Tak. Za każdym razem. Ale to... po prostu nie działa.
Nie działa. Nawet Jerrica w swej dzikiej złożoności nie całkiem sobie z tym radziła. Może jest kiepska w łóżku – rozważała. Może nie wie, jak to robić...
Ale tego oczywiście nie mogła głośno powiedzieć.
– Coś nie działa, nie dzieje się, wiesz? – kontynuowała nieśmiało Charity. – Nie wiem, co.
To zdanie można było zrozumieć na kilka sposobów. Czy Charity miała na myśli orgazm? Chemię?
– Posłuchaj – powiedziała, porzucając spekulacje. – Sądzę, że wszystko sprowadza się do znalezienia odpowiedniego faceta.
Chude ramiona Charity uniosły się i opadły.
Tak, może to o to chodziło.
Zjechały na 23, czerwone autko pruło po wiejskiej drodze, mijając hektary pól oddzielające Allegheny od Appalachów. Świat zmienił się, wieżowce i smog ustąpiły miejsca lasom i strachom na wróble. Dla Jerriki było to obce, ale odświeżające. Nie mogła się doczekać pisania o wiejskiej kulturze Appalachów. Podróż wprawiała ją w entuzjazm, ale jedno nie dawało jej spokoju...
Jak długo obędę się bez...
Nie odważyła się dokończyć pytania.
– Dobrze jest wrócić – odezwała się Charity.
– Słucham?
– Nie byłam pewna swoich uczuć, ale teraz, kiedy zbliżamy się do wzgórz, widzę, że powrót był właściwym wyborem. Ludzie tu są prości i takie też jest życie. Bardziej uczciwe i prawdziwe niż tam, skąd przyjeżdżamy.
Jerrica zastanawiała się nad tym, wyrzucając kolejnego peta. Silnik zamruczał, samochód sunął po asfalcie. Z obu stron nadciągały fale zieleni – lasy. Powietrze pachniało czystością, a Jerrica czuła się jak na haju.
Charity była doskonałą towarzyszką podróży. Znała okolicę, a jej ciotka prowadziła zajazd – wszystko załatwione. Jechała według wskazówek Charity i po godzinie minęły pordzewiały znak drogowy z napisem LUNTVILLE.
Luntville. Jerrica wiedziała od dawna, że właśnie tam jedzie. Ale ta nazwa kojarzyła się jej z czymś jeszcze. Coś o tym czytała.
– Hej, czy dawno temu nie pisali w gazetach o jakimś zgromadzeniu czy klasztorze niedaleko Luntville?
– O opactwie, jak sądzę – sprostowała Charity. – Ale nic o nim nie wiem. Możesz zapytać moją ciocię.
Jasne! To nie w gazecie czytała, ale na Nexusie. Jeśli dobrze pamiętała, sprawę otaczały kontrowersje. Dotyczyło to hospicjum, umierających księży. Hmmm. Zanim jednak mogła dłużej się nad tym zastanowić, Charity podniosła palec.
– Skręć tutaj!
Jerrica posłuchała. Tak, tak – pomyślała. Jezu, jechały ponad dziesięć godzin. Kiedy wreszcie dotrą na miejsce?
– To tutaj! – powiedziała Charity, a jej okrągła twarz jaśniała radością.
Jerrica minęła drewniany znak, skręciła i powoli toczyła się długą, żużlową drogą. Na końcu widać było otwartą przestrzeń. Na środku stała piękna, wiejska oberża z bejcowanego drewna, owinięta długim gankiem, kryta cedrową dachówką, z wielkimi oknami, umiejscowiona w zadrzewionej dolinie. Wysoki drewniany znak głosił: ZAJAZD U ANNIE. 20$ ZA NOC. WOLNE POKOJE.
– Czy to to? – spytała Jerrica. Jej jasne włosy wreszcie opadły na ramiona.
– To – odpowiedziała Charity – jest właśnie to.
[1] John Deere – amerykańskie przedsiębiorstwo z branży rolnej (przyp. tłum.).
Prolog
Jeden
Dwa
Trzy
Cztery
Pięć
Sześć
Siedem
Osiem
Dziewięć
Dziesięć
Jedenaście
Dwanaście
Trzynaście
Czternaście
Piętnaście
Szesnaście
Siedemnaście
Osiemnaście
Dziewiętnaście
Dwadzieścia
Dwadzieścia jeden
Epilog
Spis treści
Okładka
Kolofon