Świnia - Edward Lee - ebook + książka

Świnia ebook

Edward Lee

3,1

Opis

ŚWINIA: Tradycyjna opowieść o człowieku i jego marzeniach o wielkim mieście oraz o tym, jak jeden zły układ może cię sprowadzić w sam środek lasu… na plan pornosa, w towarzystwie uzależnionych od dragów dziwek, różnej maści zboków i psychotycznych gangsterów oraz… no tak… świni.

DOM: Trzydzieści lat temu w pewnym lesie wydarzyło się dużo bardzo złych rzeczy. Rzeczy, które już na zawsze naznaczyły ten dom. Teraz Melvin chce zbadać miejsce, w którego nawiedzenie nie wierzy. Ale uwierzyć będzie musiał, kiedy tylko w jego sny wtargną wspomnienia człowieka, którego przeznaczeniem było kręcenie najbardziej odrażających scen seksu, jakie tylko można sobie wyobrazić i doświadczanie ich koszmaru raz za razem, bez końca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (64 oceny)
11
15
20
5
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zuzan11

Nie polecam

Bełkot i skrajnie ohydne obrazy. Jazda po bandzie jako cel książki. Szkoda czasu.
32
Tomagrze

Nie oderwiesz się od lektury

W swoim gatunku jest mistrzem. Książka tylko i wyłącznie dla fanów gatunku. Brutalny, erotyczny, podniecający.
22
Tapiratorek

Nie oderwiesz się od lektury

Super polecam
11
kokoloko66655

Nie polecam

Przeczytałam połowę, nie wiem, czy dam radę dobrnąć do końca. Sięgnęłam po tą książkę z ciekawości; żeby na własnej skórze przekonać się, czy jest to aż tak złe. O ile jestem w stanie docenić książkę, mimo brutalnych elementów (przykładem może być "Dziewczyna z sąsiedztwa" Ketchuma, która jest naprawdę świetna), to ta grafomania jest po prostu zbyt niskich lotów dla normalnego czytelnika. Całość sprawia wrażenie, jakby pisał to napalony nastolatek z bardzo poważnymi zaburzeniami psychicznymi. Szkoda czasu i nerwów.
00
Hendoslaw

Nie polecam

Czasem mi się wydaje, że za dużo wymagam od ekstremy. Książka składa się z dwóch opowiadań, które są połączone miejscem akcji. Pierwsze “Świnia” jeszcze trzyma się kupy, ale już drugie “Dom” ma z tym problem. Uważam, że jest to ekstrema niskich lotów (wiem, że niektórzy będą nią zachwyceni). Są sceny totalnie odjechane, ale czuć jakby one były dodawane na siłę bez ładu i składu. Byle by szokować lub zniesmaczać. Najsmutniejsze jest to, że tego typu książki zawsze mają drugie dno. Lepiej prowadzą kampanię antynarkotykową niż rząd. Bohaterowie byli tak nudni, że powinno się o nich zapomnieć. Wracając do wstępu. Czasami mi się wydaje, że za dużo wymagam od ekstremy. To pewnie przez Bednarka i jego “Dom Straussów”, który pokazuje, że można napisać świetną historię i wpleść w nią ekstremę.
00

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2018

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © Edward Lee, The Pig, 1997

Copyright © Edward Lee, The House, 2005

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja i korekta: Anna Musiałowicz

Tłumaczenie: Przemysław Słobodzian

Projekt okładki: Dawid Boldys, Shred Perspectives Works

Skład: Sandra Gatt Osińska

Wydanie I

ISBN: 978-83-66518-01-8

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

KSIĘGA PIERWSZAŚWINIA

Sissy spojrzała na kieliszek wypełniony świńską spermą i opróżniła go do dna. Bez ociągania, płynnym, pojedynczym haustem przełknęła wszystko, uśmiechając się do obiektywu i oblizując usta, jakby kosztowały właśnie wyśmienitej kuchni, lecz wtedy...

– Sissy? Co do... Nie!

Zbladła i zwymiotowała na ziemię.

– Kurwa, Leonard! To chore! – skrytykowała, przez co z jej ust popłynęło jeszcze więcej.

– To coś smakuje, jak... Uuuum! – i nagle...

BLEEEE!

... zwymiotowała ponownie.

Leonard był zbulwersowany. Sissy była zbulwersowana...

Nawet świnia była zbulwersowana.

* * *

Zapewne należałoby przerwać, by spytać, jak – lub bardziej zjadliwie, dlaczego – wspomniana świńska sperma trafiła do kieliszka.

Oto historia na ten temat, jest prawdziwa.

I nazywa się Świnia.

* * *

Zachwiała się i zakwiliła, zarechotała i prychnęła, szarpała swym pulchnym ciałem za każdym razem, gdy któraś z dziewczyn chwytała jej... Cóż, jej kutasa.

– Achhhh! – Snowdrop zaskomlała. – Pierdolony ujebał mnie! Ujebał mnie w plecy!

Zważcie, że nie była to duża świnia, nie to co te tysiąc dwustufuntowe z Berkshire, które Leonard pomagał ojcu zwieźć do swej farmy Davidsonville w Maryland dekady wstecz. Leonard tak na dobrą sprawę stracił, że tak powiem, dziewictwo, z pięciusetfuntowym durokiem o imieniu Lacie. Jak przychodzi co do czego, facet to zawsze facet. Leonard będzie pamiętał ten dzień po wsze czasy, tak jak zapamiętają go miliony – ten sam dzień, gdy John Fitzgerald Kennedy został zamordowany w Dallas w Teksasie, nie z – wbrew przekonaniu większości – karabinu Mannlicher, standardowo ładowanego pociskiem Mercury kalibru 221, a pistoletem samopowtarzalnym Remington Match. Za spust pociągał facet nazwiskiem Jimmy Sutton, który pracował dla innego gościa, nazywającego się Charles Nicoletti. Pomijając tę kwestię, Leonard miał wówczas czternaście lat, był w ósmej klasie Sligo Junior High. „Ktoś zastrzelił prezydenta!” – wykrzyczał Leonard po przybiegnięciu do domu z przystanku autobusowego.

Jednakże tatki nie było w domu.

– Tatko?

Leonard znalazł go w końcu w pierwszej oborze, klęczącego zaraz za cokolwiek współpracującą Lacie. Tatce nie zeszło długo, by dokończyć swe osobliwe sprawy, zanim wciągnął na siebie kombinezon roboczy i wrócił do pracy. „Dobra dziewczynka. Ależ dobra dziewczynka. Cipka lepsza niż mojej starej, się wie. Mam dość, już ze dwadzieścia lat temu próbowałem w niej swej żerdzi, lecz jebana ciągle śmierdzi, ale... Chryste, Lacie!”. JFK poszedł w zapomnienie, Leonard musiał wziąć przykład z ojca, skoro chłopak ma dorównywać rodzicielowi, kiedy tylko się da.

To tyle, jeżeli idzie o męskie dziewictwo i seksualną niewinność.

Jednakże było to ponad dwadzieścia lat temu, tutaj, a teraz przenosimy się do jednej z kryjówek Venchetti’ego, sto dwadzieścia mil od Trenton w New Jersey; jest lato 1977. To miła okolica, przemieniona w farmę jak widać: pluszowe wzgórza gdzie okiem sięgnąć, trochę zapuszczonych stodół, ale odpowiednio „trwałych”, stanowiących należytą „kompozycję” dla znacznej części Leonardowego, ekhm, „dzieła”. Oto „produkcje kinowe” Leonarda robione dla „mafii”, cechujące się niezbędnym przestrzeganiem doboru specjalnego rodzaju „aktorek”.

– No dalej, Snowdrop – nalegał Leonard, Canon Scoptic był przytwiedzony do jego barku. – Spróbuj zaakcentować swoją obecność.

Snowdrop westchnęła, spadały jej okulary. Na lewym pośladku miała wytatuowany napis UŻYWAJ Z ROZWAGĄ. Zwiotczałe piersi zadyndały i wysiliła się jeszcze raz, a wtedy...

– Aaaauuuu!

Świnia raz jeszcze użarła ją w plecy.

* * *

Dziewczyny – poprawka – „aktorki” tak właściwie nie wytrzymywały długo. Większość z nich rekrutowano z sieci prostytucji Vencetti’ego, ulokowanej wzdłuż wschodniego wybrzeża, a spora część, jeśli nie wszystkie, były uzależnione od heroiny przez znaczny okres czasu: dziesięć lat lub dłużej. By rozciągnąć swoje wpływy, Paul Monstroni Vinchetti aka Vinchetti „Oczko” stał się okręgowym szefem w czymś, co Departament Sprawiedliwości określił mianem piramidy zbrodni Lonna/Stello/Marconi, mitycznej armatury, złożonej maszynerii zwanej mafią. Zdecydowanie silniejsza w 1977 roku niż, powiedzmy, w 1997, gdy jej zasoby znacznie osłabły dzięki, a i owszem, „szczurom” nawiewającym z przystani Federalnej Ochrony Świadków i Zmiany Tożsamości. W tamtych czasach tak zwana Mafia łatwo utrzymywała się z tysiącletniej już kontroli dostaw aspołecznych dóbr ekonomicznych. Niemniej dwie następne dekady dały świadectwo czemuś innemu, jak na przykład nieopodatkowanym kasynom Rezerwatów Indian, kastrujących hazardowy przepych mafii, kiedy jamajski pośrednik całkowicie odstrzelił włoskich typków od dochodowego handlu crackiem, lekko przy tym wspomożony między innymi tajnymi oddziałami CIA, przy wykorzystaniu niektórych lotnisk zwanych Mena w pewnych stanach, jak choćby Arkansas, które dostarczały dziesiątki ton kokainy w dziwnych układach z niejakimi Nikaraguańczykami i Meksykanami na drodze wymiany za miliony dolarów z rocznych wpływów, co wiązało się z jeszcze konkretniejszym zaopatrywaniem militarnych rezerw i dobrze znanych wrogów Meksykanów i Nikaraguańczyków oraz ich ochroną świadczoną za dziesięć procent netto przychodów pewnego gubernatora, który następnie będzie wybrany prezyden...

No, nie ma co paplać. W skrócie, mafia z wielu przyczyn utraciła dowodzenie nad większością schematów zarobkowych, które uczyniły ją sławną. Został jedynie hazard, połowa krajowego heroinowego rynku (drugą połowę dzielono z miejscowymi Chińczykami), uliczna prostytucja w heroinowych dzielnicach, oraz...

Pornografia.

Było to, w każdym razie, kwestią definicji. Największy cios w owej franczyzie mafii nastał w późnych latach osiemdziesiątych wraz z nadejściem odtwarzaczy kaset video. W mgnieniu zblazowanego oka starto ubiegłoroczne ziarniste „pornosy”, kramy ośmiomilimetrowych filmów i anonimowe „gwiazdy” owych przedsięwzięć. Masowa działalność marketingowa, która przyczyniła się do popularyzacji magnetowidów, zniszczyła popyt na stare, dobre porno. Teraz, jak chcesz przewinąć coś sprośnego, wszystko, co musisz zrobić, to wypad do osiedlowej wypożyczalni video i za niespełna trzy dolce ściągasz do domu królów i królowe seksualnych podbojów. Nikt już nie używa określenia „sprośne”, nikt nie mówi o „filmach dla panów” ani „pieprznej szmirze”, dla pojęcia współżycia seksualnego przed kamerami zaświtał nowy dzień. Teraz to był przemysł – przemysł „Filmów Video dla Dorosłych” – i szybko zinfiltrował przytulną Amerykę, zwiększając zasięg tak, że firmy mafijne od pornograficznej masowej działalności marketingowej poszły w niepamięć. Teraz to już było Hollywood, z gwiazdami, specjalistyczną prasą, nawet nagrodami!

Ocalały z tego jeszcze resztki, jednakże zbliżone do okruchu strąconego z wielkiego obiadowego stołu, i ten okruch określono po prostu mianem „podziemia”.

Zachowali się chorzy skurwiele, nie znajdujący upodobania w ogromie nudnej oferty „przemysłu”, wciąż powracających nazwisk jak Mark Wallice, Peter North, Chaisy Lain czy Debby Diamond; i takich tytułów jak „Symfonia Chuja”, „W Odbyt do Przyszłości”, „Rozpaczliwie Pierdoląc Susan”, popyt również pozostał. Temat tabu. Towar, którego celowo lub przez klauzulę certyfikacji PG 18 Kodeksu Haysa nie można było znaleźć w ofercie lokalnej wypożyczalni video.

„Podziemie”, należałoby dodać, było terminem używanym w oficjalnej mowie federalnych jednostek prawnych i ów fenomen wymieniają te same źródła celem określenia wpływu jakichś stu milionów dolców brutto. Dobrą połowę z tego zajmuje dziecięca pornografia – skrajnie niegodziwa i mocno ścigana przez wszystkie organy egzekucyjne.

Ale wtedy, w siedemdziesiątym siódmym?

Był to szwedzki stół undergroundu, a nasi przyjaciele z Sycylii trzymali na nim łapę!

Przytulna Ameryka dopiero co te tematy odkrywała.

Trzepaki typu Scat.

Pornusy jak Net.

Zwyrolstwa Snuff.

Stuff z kategorii Wet.

No i…

* * *

Niemcy wiedli kopulacyjny prym wraz ze swymi kobietami o iście wybuchowych manierach. Świetnie, świetnie! – pomyślał Leonard, robiąc zoom szesnastomilimetrowym Canonem Scoptic od tyłu na krocze. Rocco by się w tym zakochał! Psi kutas jak błyszcząca różowa kosteczka grzał w przód i w tył przedsionek waginy Sissy.

– Cięcie! – ogłosił doniośle Leonard.

Snowdrop, która przypuszczalnie nacierała psie jądra od tyłu, straciła przytomność. Ćwiara hery dosłownie ją rozwaliła; pozostanie nieprzytomna przez dobre cztery godziny. Uliczny towar Rocco i jego żołnierza dostarczany średnio co tydzień był zwodniczo przekonujący; czasem ścierał dziewczyny na cały dzień. Nie żeby utrata świadomości przeszkadzała w akcji – psy bezproblemowo kopulowały z nieprzytomnymi kobietami tak jak faceci – jednakże zamówienie z dupy na ten tydzień wymagało akcji, to miało być ostatnie cięcie, zanim Leonard szedł składać materiał w montażowni, porządna, lekka akcyjka zatytułowana Pieska jesień życia. Możecie być pewni, że nazwiska Ala Pacino i Lance’a Hendriksena nie pojawią się w czołówce.

Snowdrop przemknęła pierwszym planem obok nieprzytomnej Sissy, która skrzywiła się, będąc na granicy głodu narkotykowego.

– Sissy, powinnaś wyglądać, jakby cię to jarało, a nie jakbyś kiwała się na pogrzebie swojej babki – wytknął Leonard podczas cięcia. Pies, w każdym razie, nie zważał na reżyserskie docinki i dalej ruchał Sissy wijącą się niecierpliwie pod nim.

– Niech to wszystko szlag, Leonard! – odszczepieniec z Crofton w Maryland zgłosił sprzeciw. Miała dwadzieścia sześć lat, ale wyglądała na czterdzieści sześć, przez dziesięć lat hera zdążyła tak ją wypieprzyć, że przypominała już szmatę do podłogi. Podczas gdy większość dziewczynek bawiła się swoimi Barbie, biedna Sissy była zmuszana, by szczerzyć się w cierpieniu, kiedy ojciec jebał ją w dupę dwa czy trzy razy dziennie, lał, przypalał i zamykał w opuszczonej spiżarni przez cały okres dorastania. Gdy uciekła, mroczne, diabelskie fatum pchnęło ją w otwarte ramiona Vinchettiego, a także pobłogosławionej własnoręcznie kuracji z uzależnieniem w roli głównej. Była wykończona, mając dziewiętnaście lat i kręciła się w kółko następne pięć czy sześć, mając teraz… Całe sto funtów wagi i zapadnięte żyły. Koniec pieśni.

– Zepchnij go! – wrzasnął Leonard – Nie pozwól mu…

I patrzcie, za późno.

Pasterskie dymanie wyhamowało, a potem ustało całkowicie. Pies odszedł zaspokojony, obwąchując podłogę i zostawiając swą seksualną kohortę z kanałem pochwowym zalanym do pełna psią spermą…

Leonard zgasił kamerę.

– No dalej, Sissy – Leonard otarł pot z czoła, przypalony światłem reflektorów oraz własną frustracją. Już nic nie mógł zrobić poza ostrzeżeniem. – Jutro w nocy wpada Rocco. Potrzebujemy jeszcze jednej mokrej scenki do filmu, a ja wciąż mam przed sobą obróbkę i edytorkę do odhaczenia!

– Pierdolić mokre sceny, pierdolić Rocco i pierdolić ciebie! – rozwrzeszczała się, co było typowym elementem jej wizerunku artystycznego. Leżała całkowicie bierna i nieruchoma na ziemi, protestując, a psie nasienie wyciekało z jej genitaliów.

Wyglądała jak trup, kiedy zawodziła:

– Muszę coś przygrzać, Leonard! Wykończę się! Ch-ch… chciałabym już zdechnąć!

I zdechniesz, jeśli nie skończymy tego filmu dla Rocco.

– Nie ma już hery, Sissy. Zużyłyście ze Snowdrop wszystko. Od tej pory trzeba będzie ją racjonować. Nie można dopuszczać do takich rzeczy. Wiesz, jaki się staje Rocco, kiedy się wścieka.

Obróciła głowę z błagalnym spojrzeniem.

– Leonard, zrobię dla ciebie wszystko, jeśli… jeśli… zabijesz Rocco.

Leonard prawie jęknął.

– Nie wygaduj takich rzeczy! – Miał szczęście, że jeszcze żył, z uwagi na swój status, bowiem ustna umowa ustanawiała, że zostanie spłacony w ciągu następnego miesiąca czy coś koło tego. Mówiło się, że poprzednik Leonarda usiłował zwiać. Rocco odnalazł go w White Castle w Nowym Jorku, potem ściągnął go z powrotem do dziupli i wykonał na nim wyrok. Część tego wyroku obejmowała pocięcie twarzy i jej wysyłkę kurierem do jego matki w San Bernardino. Reszta zaś… No cóż, o tym później.

– Niech ci to nawet przez myśl nie przejdzie, Sissy! Korzystaj z życia, póki możesz! Jezu Chryste, wy dziewczyny jesteście niemożliwe!

Następnie Leonard wkroczył do zagrody…

– Do mnie mały, do mnie…

…i wziął kolejnego psa.

* * *

Nadał przedstawieniu nazwę Spowiednik, połączenie Bergmana i Polańskiego z domieszką Hitchcock’a i obtoczone przyprawą Fulci’ego. Anonimowy „pisarz”, podupadły na duchu, ze złamanym sercem, zostaje przewieziony do nieziemskiej doliny, gdzie spotyka… Oblicze prawdy…

W oryginale była to krótka opowieść, którą Leonard miał opublikować w studenckim magazynie poświęconem literaturze.

SPOWIEDNIK

Leonard D’Arava

Zakołysała się kadzielnica. Spowiednik, odziany w czerń, spojrzał w dół z odymionego postumentu.

Pisarz stał w popiołach.

– Co cię tu sprowadza? – wybrzmiało, lecz nie był to wcale głos ludzki. Zabulgotało niczym pędząca woda, niczym martwe liście na wietrze. Głos był nieobliczalny.

– Przebacz mi – powtórzył pisarz. Wyprostuj się, pomyślał. Bądź dzielny, a wówczas zwyciężysz. – Przebacz mi me zhańbienie.

Cisza zawyła. Wówczas:

– Ależ ja nie jestem twym spowiednikiem.

Słowa te, czarne niczym odzież księdza, sprawiły, że pisarz poczuł, iż ledwie istnieje.

Czymże są człowiecze bractwa… Nie, bractwa dusz… Jeżeli nie odwagą i wiarą?

Przybył tutaj po coś więcej niż rozgrzeszenie. Przybył, aby otrzymać prawdę. Przebył całą drogę do tej okropnej krainy, aby spytać: Czym jest prawda? Czym jest prawda w istocie? Lecz teraz, skoro tylko otrzymał zgodę na modlitwę, jego postanowienia pierzchły. Wewnętrzna odwaga i wiara również odeszły. Jednocześnie poczuł się bezużyteczny w obliczu nieruchomej figury w czerni.

– A więc przybyłeś, by zadać pytanie – odezwał się.

Dolina grobowego mroku wykrwawiała się rzadką mgłą, jak gdyby były w niej pory. Pisarz myślał o grobowcach i macicach, o trumiennym całunie i ślubnych sukniach, o świeżo poczętych w sromach i piłach do autopsji, i grobowym brudzie; rozmyślał o cudzołóstwie przeciwieństw. Nie do końca był pewny, czym jest dolina. Być może szczeliną. Rozwarciem albo progiem. Czymkolwiek była, pozostawała w oddali, hen za światem. Odbierał wyższe przekazy spoza rzeczywistości, przekazy blokujące dostęp do niedoskonałości, lecz nie pochodziły one z nieba. Niebo jest czymś innym. Pisarz myślał o życiu i śmierci, jak dotąd wiedział, że nie umarł. Być może nadal się uczył.

A może to już jest koniec. Być może nauczył się więcej, niż mógł kiedykolwiek się nauczyć.

– Zbyt wiele widzę – wyznał. – Zbyt wiele czuję.

– Czy obwiniasz swą wrażliwość?

Koncepcja zdawała się absurdalna.

– Ja… – spróbował pisarz, lecz na tym poprzestał. Nie było to przebaczeniem za grzechy, którego pragnął. To była inna rzeczywistość. Pragnął rozgrzeszenia za swoje wszystkie błędne interpretacje i fiaska źle obliczonej prawdy, rzeczywistej prawdy i tego, co wnosiła. Czuł się jak jasnowidz, który zobaczył wiele złego.

– Powiedz mi, co widziałeś – rzekł spowiednik.

Życzenie wypełniło jego umysł jak czarny kwiat. Cóż takiego ujrzał, myślał, co mogło być tak złudne? Smutek? Rozkład?

– Desperację – odparł. – Za dużo istnień, zbyt wiele serc przekroczyło punkt załamania.

– Och, desperacja. – Spowiednik wzniósł palec. – A co z twoim własnym życiem? Z twym sercem?

– Nie wiem. Sądzę, że ubolewa.

– Zostałeś zbyt hojnie obdarowany.

– Wiem! Przebacz mi!

Dolina lśniła jaśniejącą mgłą. Spowiednik rzekł:

– Ale ja nie jestem twym spowiednikiem.

Ciemność stała się równie nieprzewidywalna. Wybiła północ, gdziekolwiek było to miejsce.

Oto moment rozliczenia za całokształt, święta godzina druidów. Blask księżycowej pełni ściął pisarzowi rysy twarzy do surowej kości, a wonny dym kłębiący się z kadzielnicy przypominał mu odcień jej włosów.

– Na nic nie zasługujesz – stwierdził spowiednik – ponieważ straciłeś… wszystko. Czy ty mnie słuchasz?

Tak, słucham. Ten fakt, ten aforyzm przytłoczył pisarza. Tak to odebrał. Był zdruzgotany. Jestem zdruzgotanym człowiekiem, dumał. Prawie że zabawne.

Odwagi – pomyśl, doświadcz, a zwyciężysz.

Czy powinienem? Zachodził w głowę. Lecz tak musiało być. Przepadła miłość pisarza, odebrana lub zaprzepaszczona, obojętnie, na mocy wyroków, które rządziły i zrujnowały świat. Czasami postrzegał świat jako królestwo deszczu i niepowodzenia. Tak, utracił miłość, co sprowokowało zadanie ostatniego z pytań. Czuł się wystarczająco zdesperowany, by dogonić prawdę na przekór swoim wątpliwościom.

– Utraciłem swą miłość – ostatecznie przyznał.

– Owszem – odparł spowiednik. – Utraciłeś ją.

Kadzielnica zakołysała się teraz bliżej, jej nieprzenikniony niebieski żar zamigotał. Pisarz zadrżał. Owo oblicze było przerażające. Usta niczym mięso rozcięte nożem, precyzyjnie wyrzeźbiona szczelina. O mój Boże, pomyślał pisarz. Niebieskie mignięcie skradło za jednym zamachem wszystko, co w nim pozostało. Jeżeli kiedykolwiek miał w sobie odwagę, jakąkolwiek odwagę, w tej chwili przepadła. Jeżeli miał w sobie jakąkolwiek wiarę…

Przepadło. Przepadło już wszystko.

Spowiednik wskazał coś poniżej czarnym palcem.

W nieziemskim głosie zamajaczyło szyderstwo.

– Spójrz teraz niby jasnowidz. W swe wnętrze.

Mój Boże, spanikował. Czym jest prawda? Czym jest w istocie?

Jej słowa dopadły go niczym ręce trupa sięgające wprost ze śmierci. To najsmutniejsze ze wszystkiego. Jej słowa to duchy. Drobne upiory jej słów.

– Jestem z ciebie dumna.

– Otrzymam pocałunek?

– Zrobię dla ciebie wszystko.

– Ja dla ciebie też.

– Czyżby? Zatem kocham cię bardziej.

Następnie: wizje. Słowa napływały w światło.

Była taka piękna, olśniewająca. Wdzierała w oczy prosto do głowy: jej surowe, nagie, nieskazitelne piękno. Nawet jej pot był piękny, pot na jej piersiach i nogach, na anielskiej twarzy, a perły tego potu wtulały się jak biżuteria w cudowny, drobny ogród futerka. Świeciła, jarzyła się w tym artystycznym pięknie, mokra ciałem i prawdziwą krwią, prawdziwą miłością. Być może jedyna, prawdziwa chwila prawdy w jego życiu kolidowała teraz z nim w ów sugestywnym obrazie jak młot wbijający hak. Nawet jeżeli to tylko chwilowe cięcie, było wciąż perfekcyjne. Jej głos to ledwie błaganie odarte z rozpaczy, przekazywał coś, co redukowało słowa ku kompletnemu zubożeniu i odpływało ponad cokolwiek, nawet same pustkowia, przekazując bezpośrednią, prymitywną ludzką sugestię.

Jej błaganiem jest: kocham cię.

Pisarz padł na kolana, w popioły.

– Już dość zobaczyłeś, jasnowidzu?

– Sam pochowałem swoją wiarę – wychrypiał pisarz. Cała ma odwaga, cnota, wygląd, ma prawda. Przebacz mi.

– Nie jestem twym spowiednikiem – powtórzył ksiądz. – Tylko ty sam możesz sobie przebaczyć.

Palce pisarza wiły się w popiołach. Popioły były ciepłe. Zniżył swe lico i ucałował bezbarwny obłok, myśląc o swej miłości i o tym, jak jasno pomaga mu postrzegać świat.

– Możesz pozostać tu na zawsze, jeśli pragniesz. Lecz gdzie kryje się w tym prawda?

Źrenice pisarza rozszerzyły się, to było dobre pytanie. Jego przegrana zmieniła mu twarz w mokrą maskę popiołu i wysoko, na szczycie postumentu, spowiednik powoli odchylił się i zaczął śmiać. Śmiech uwolnił potok słów niczym stado czarnych ptaków.

I to właśnie było esencją wewnętrznej wiedzy? Zostać wyśmianym? Oczekiwał nieskazitelnej przenikliwości, nie kpiny i upokorzenia. Oczekiwał błogosławieństw.

Oczekiwał odpowiedzi na swe ostateczne pytanie, a przytłoczyło go to, że ośmielił się zapytać.

– To twe własne roszczenie cię przygniotło – zauważył spowiednik.

– Wiem – powiedział pisarz.

– Za przyznanie tego otrzymasz w nagrodę jedynie własną próżność. Pozwoliłeś, aby oślepiły cię egoizm i litość.

– MYŚLISZ, KURWA, ŻE NIE WIEM O TYM, TY DRĘTWY, OBSYDIANOWY SKURWYSYNU? – pisarz poderwał się nagle, krzycząc, z ust ulatywała mu ślina. – NIE SĄDZISZ, ŻE WIEM?

Jednakże głos spowiednika stał się łagodny, tonąc w najdelikatniejszych z oktaw.

– Dzięki tobie nie ma nic ponad utratę, z dala od wszelkiej korzyści – oto golem powstały z glin, którego własnoręcznie ulepiłeś. Stwórcę zniszczyło jego własne dzieło.

Czym jest prawda? – pisarz zastanowił się raz jeszcze, zniesmaczony. – Czym jest prawda w istocie? Myśli krwawiły wskroś przestrzeni jego umysłu. Czy naprawdę chodziło o egoizm i litość? Zrobiłby dla niej wszystko. Wszystko. Pociąłby się dla niej na strzępy.

Dolina otrząsnęła się z ciszy… Jak ze śmierci. Był to okropny kontrast przeciwko objawieniu pisarza: rozmaitość miłości i wszystkich wizji, które podarowała mu miłość, wizji szerokiego, niezbadanego sensu. Kontrast sprawił, że chciał się zrzygać, właśnie tam, na marmurowe stopy spowiednika. O tak, kontrast. Cała miłość świata przeciwko całej śmierci. Spoglądał na piękne kwiaty wrzucone w podziemia ekskrementów. Ujrzał gnijące ciała wypełnione czerwiem, bezpańsko wyrzucone przez wodę wzdłuż nieskazitelnej plaży białego piasku, rozciągnięte brązowe zwłoki zagłodzonych, zgwałcone martwe niemowlęta, porzucone w kanałach, i SS-manów z Belsen, polujących z bagnetami na dzieci.

– I to już wszystko, czym jest prawda? – pisarz szlochał.

– A jak myślisz?

– Ja już nie wiem, co mam myśleć, do kurwy nędzy!

– Spójrz zatem na całe zaplecze wszechrzeczy. Jeżeli twoja percepcja jest w stanie to udźwignąć, jeżeli wykażesz się mądrością, być może coś dostrzeżesz. Powiedz, co widzisz.

– Ja... – pisarz zamknął oczy, zapadając się w sobie.

– Czy widzisz anioły bądź diabły?

– Anioły – pisarz jęknął.

– Tak, już zdążyły się do ciebie uśmiechnąć. Spróbuj czegoś innego.

– Czego?

– Oddaj im uśmiech.

Jej imię eksplodowało wprost z jego gardła. Dolina zadrżała od tego imienia, od tego, co oznaczało. Krzyk niemal wyrwał mu płuca z piersi.

Po chwili milczenia spowiednik zapytał:

– Cóż właśnie uczyniłeś?

– Nie wiem, co masz na myśli. – Pisarz pobladł, nadal klęcząc w popiołach.

– No jasne, że nie wiesz, ponieważ jesteś słabowitym głupcem jak wszyscy inni. Będę więc musiał ci powiedzieć. Chcesz, żebym ci powiedział?

– Tak!

– Właśnie sam sobie odpowiedziałeś na własne pytanie.

Nagle pisarz poczuł paraliż, jakby został sobie odebrany.

– Co?

– Jesteś rozgrzeszony.

Dopiero teraz pisarz ośmielił się spojrzeć w górę. Spowiednik odchodził, pozostawiając szlakę mgły. Wszystko, na co mógł teraz patrzeć pisarz, to promieniujące, białe światło księżyca.

I taka to była historia. Nieźle jak na dziewiętnastoletniego studencika. Uczęszczał na kierunek literatury w St. John, studiując sztukę w Annapolis, gdzie to napisał, historia wygrała nawet jakiś drugorzędny konkurs literacki, znalazła się później w opasłej antologii Penguin pt. Najlepsi amerykańscy pisarze roku 1977. Niestety, dotacje MSAC dla Leonarda urwały się przed końcem roku i musiał on opuścić kampus St. John. Niemniej przez następnych kilka lat historia tkwiła w jego głowie i przeszła transformację w coś innego, podobnego do tego, w co przemieniły się jego nader kreatywne interesy. Zupełnie jak „pisarz” w tekście, Leonard zaczął coś dostrzegać. Doznał jasnowidztwa. Zaczął postrzegać Spowiednika jako quasi-literacki film. Przestudiował największe dzieła filmowe epoki. Studiował filmoznawstwo również od strony technicznej. Nagle Leonard odnalazł cel w życiu.

– Nakręcę film – powiedział sobie któregoś ranka.

Większość ludzi kręci filmy niezależne, a te naprawdę dobre zapoczątkowują całą karierę twórców. Leonard wiedział, że dysponuje, czym trzeba, aby zrobić film niemający sobie równych na gruncie symboliki.

Posiadał wszystko, czego trzeba, no tak, z wyjątkiem jednej rzeczy.

Pieniędzy.

Małymi krokami do przodu, stwierdził. Najpierw zdobył pracę – jako dozorca – w siedzibie stacji telewizyjnej Maryland, Kanał 22. Odciążona podatkowo i sfinansowana przez PBS, ulokowana na Howkins Road w Davidsonville, w Maryland, zaraz naprzeciwko, o ironio, kolonii nudystów Pinetree (jak ktoś chciał się tam dostać, zjeżdżał Drogą Stanową Maryland 450 i rozglądał za migającą wieżą telewizyjną mierzącą siedemset osiemdziesiąt stóp. Nie dało się przegapić). Tak czy owak, zmywając podłogi w studio i wynosząc śmieci za 1,55 dolca na godzinę Leonard obserwował bacznym okiem technicznych ze studia, ucząc się roboty, a po godzinach nawet pomagał im w pracy. Dowiadywał się, jak opracowywać filmy przy użyciu procesora. Szkolił się, jak obsługiwać kamery (i to dobre kamery z serii Canon Scoptic, z modułem dźwiękowym Chinon i Beaulies!), szynowe oświetlenie, a także wielki, profesjonalnej klasy edytor filmowy Sankyo.

I wtedy, pewnej nocy, ukradł kamery, szynowe oświetlenie i wielki edytor filmowy Sankyo. Od razu aresztowała go policja hrabstwa Anne Arundel – której siedziba mieściła się milę od Kanału 22 – a jeszcze szybciej został postawiony w stan oskarżenia za włamanie, najście i kradzież własności stanowej. Otrzymał wyrok osiemnastu miesięcy w Więzieniu Stanowym na Jennifer Road.

Muza towarzysząca filmowi jego życia przewaliła mu się przez łeb. Leonard, będąc szczupłym, młodym, białym gościem, nie znającym się na ulicznym cwaniactwie, został przyjęty nad wyraz ciepło na więziennym Bloku D. Był bardzo entuzjastycznie gwałcony przez kolesi o ksywach: „Cadillac”, „Strzelec” i „Tyrome”. Tak na dobrą sprawę już pierwszej nocy zakwaterowania Leonard poznał swego kumpla spod celi, przerażającego Afroamerykanina o lśniącej skórze, bez grama tkanki tłuszczowej, z bicepsami o wyglądzie jabłek i fryzurą afro jak czarny z Ironside. Gość miał na imię George.

– Cześć, jestem Leonard – Leonard przedstawił się, wyciągając dłoń. Gest nie został odwzajemniony. Zamiast tego George zripostował powitanie Leonarda tymi słowy:

– Zawsze na śniadańsko będę se czepał i szczał ci w dupę. – George dotrzymywał słowa prawie codziennie, często też używał wymiennie anusa Leonarda z innymi członkami kryminalnej populacji w zamian za fajki.

– Jesteś moooooją dziwką – przypominał Leonardowi George przy każdej możliwej okazji. – Bendzierz dawać chłopiencego cipska i japy, komu mi siem spodoba, albo wyjebie ciem na dobre. – Leonard wierzył we wszystko, więc szybko został więziennym kurwiszonem. Jego zwieracz błyskawicznie się zaaklimatyzował; w błyskawicznym tempie Leonard również zdążył opanować fellatio w stopniu ujmująco biegłym. – Łykaj całe jajo, dziwko, jechaj!

Leonard nie myślał o akcie, ani smaku, gdyż ciecze często nawarstwiały się do zawrotnej objętości. Zamiast tego, obciągając prawie każdego fiuta, jaki znalazł się przed jego nosem, Leonard wracał myślami do filmu. Przemyślał fabularnie ujęcia, przekalkulował wszystkie sceny, pod każdym kątem kamery, z uwzględnieniem całego oświetlenia. Zanim to do niego dotarło, sam akt już się dokonał. Podobnie jak akt z jego odbytnicą, w tym samym czasie. Początkowo zaskoczyło go to, jak lekceważył przypadki bezkompromisowej sodomii. Już w trakcie pierwszego prysznica, „w zamieszaniu”, zdążył jedynie się namydlić, kiedy jakiś słoniowy kutas znalazł drogę do jego okrężnicy.

– Co... Co robisz!? – lamentował Leonard.

– Robie se dobrze! – padła od tyłu odpowiedź. I tak to se właśnie wszyscy robili – pożądali go całym sercem i kroczem. Leonard pod żadnym pozorem nie znalazł upodobania w byciu obiektem sodomii, ani obciągając grypsujące kutasy, ani łykając gorzką spermę skazańców. Jednakże był wystarczająco spostrzegawczy, by zdać sobie sprawę z tego, iż tylko uległością otrzyma szansę na opuszczenie kamiennego motelu na dwóch nogach. Rozdwajał się podczas tego czasu. Robił dobrą minę do złej gry. A wszystko to obmyślając swój film w detalach, klatka po klatce, co do minuty.

Leonard wyszedł warunkowo po dziewięciu miesiącach za dobre sprawowanie. Myślał już tylko o filmie, swym jedynym życiowym celu. I oszacował, że sumą doświadczeń z pudła spłacił swe grzechy podwójnie.

– Boże, błagam – modlił się jednej nocy. – Nie pozwól, żeby mnie znowu złapali...

Bóg w istocie wysłuchał tych modlitw jeszcze tej samej nocy, kiedy Leonard kradł czerwonego Chevy Chevette sprzed domu w Edgewater (właściciel zostawił kluczyki w stacyjce), po czym wrócił z powrotem do Kanału 22, skąd znów skradł kamery, światła, oraz wielki edytor Sankyo. Zwinął też jakieś tysiąc siedemset dolców ze skarbonki na drobne wydatki i osiem czterystustopowych magazynków szesnastomilimetrowych filmów marki Kodak Ektachrome, kilka skrzynek kwarcowych żarówek zamiennych do oświetleń Arrilite i Dedolight, oraz parę innych rzeczy.

Tym razem udało mu się zwiać. Leonard mógł wreszcie spocząć na tyłku dostatecznie zabezpieczony.

Miał teraz sprzęt, ale wciąż brakowało mu budżetu na produkcję. Stwierdził, że uzyska je w starym stylu – pójdzie i zarobi. Obliczył, że potrzeba jakichś dwóch tysięcy dolców na wynajem planu zdjęciowego, kolejne dwa tysiące na scenografię, rekwizyty, efekty, etc. Wylądował w robocie – za pokaźne dwa i półdolara na godzinę w eleganckiej restauracji „Spacer przez okno” w Gambrill na rogu 301 i 405 ulicy. Zmywak. Sporo nadgodzin i darmowy posiłek od równego szefa o imieniu Freddy na każdej zmianie, a nawet darmowy pokoik na górze z resztą obsady zmywaka, samymi nielegalnymi imigrantami z komunistycznych Chin. Zdobędę te cztery tysiaki w mgnieniu oka, obmyślił Leonard.

I o to w tym wszystkim chodziło, nie? Ciężka praca, żeby dostać to, czego chcesz. Dostać się tam, dokąd zamierzasz, dzięki sile włożonej w to pracy, aż w końcu dokonanie TEGO.

– Leonard! – zawzięcie wzywał szept. – Czas TO zrobić!

Ów misterny plan pojawił się w jego głowie w trakcie jednej nocy bynajmniej nie pierwszego tygodnia pracy. Piątkowej nocy, dobrze po drugiej nad ranem. Leonard zakończył już ostatni z „obłych garów”, jak je nazywano, patelnię ze stopów metalu, na której przyrządzało się dania z owoców morza i prawdziwy kawał kurwy, żeby ją domyć. Zbliżał się czas spania, ale wciąż miał do odetkania odpływ pod barem sałatkowym, gdzie zbierała się woda ze zmielonego lodu. W trakcie pracy, pośród jam ciemnych paneli pogrążonej we śnie restauracji, na ramieniu Leonarda zamknęła się porozumiewawczo ręka. Ręka była gorąca, nagląca, wilgotna. Przeraziła go...

– Leonard! Pora to zrobić – wyszeptała. Okazała się nią kelnerka z restauracji, oszałamiająco piękna kobieta, późna dwudziestka o imieniu... Cóż, nie używajmy prawdziwych imion, skoro to prawdziwa historia. Nazwijmy ją po prostu „Ona”. Krótkie, urocze blond włosy, perfekcyjnie wygładzone, z idealnie prostą grzywką. Olbrzymie, świecące oczy, oceanicznie niebieskie. I ciało jakby nowej członkini Aniołków Charliego. Promieniowała z niej aura pożądania, podobnie jak coś innego, o zapachu pochodnej napoju alkoholowego.

– Jestem na ciebie napalona, odkąd tylko się tu pojawiłeś! – wyznała szeptem. Oczywiście Leonard słyszał już wcześniej, że jest napalona na wszystkie istoty płci męskiej, lecz to praktycznie nie miało znaczenia, no nie? Życiowe doświadczenia seksualne Leonarda do tego momentu były wyłącznie ograniczone do kilku świńskich duroków, które w dzieciństwie trafiły na farmę ojca, oraz zmuszania do jebania go w kanalizę, mające miejsce w stanowej pace. Ale to?

To naprawdę było coś...

W ciągu chwili ta piękna, gorąca, mała dłoń na jego ramieniu zmieniła się w piękną, gorącą, małą dłoń na jego kroczu.

– Mmmmm – kobieta zamruczała. – Zgaduję, że mnie lubisz.

Leonard ją lubił, w porządalu, co oznaczało zgodę na jej seksualne zagrywki. Spuścił się w spodnie po kilku potarciach krocza. Niemniej... Ona była taka fajna!

– Nie bój nic, za minutkę będę znowu gotowy na strzał.

Zrzuciła swój słodki top kelnerki, obnażając idealne baloniaste cyce, a wtedy jej język ześlizgnął się po jego szyi. Uziemiła go swymi ustami, wciskając pomiędzy siebie i bar sałatkowy, jęcząc do ucha. A potem ssała jego język równie zręcznie, jak Leonard obciągał fujary w poprzednich odcinkach Bloku D. Doznania były egzotyczne, a jego krew przetopiła się naraz w gorącą mgłę. Kobieta podciągnęła swoją słodką, małą spódniczkę kelnerki i wsunęła jego dłoń pomiędzy swe uda.

– Poczuj moją cipkę, Leonard! – błagała szeptem.

Leonard poczuł jej cipkę pełen uwielbienia i zachwytu. Drobne, miękkie futerko miękkiego puchu delikatnie się rozwarło, zdając pulsować wokół badającego palca. – Muszę cię mieć w środku, teraz! – stwierdziła, kiedy jej własna ręka znalazła drogę do uwięzionego krocza Leonarda. Rozporek poszedł w dół, a ręka do środka, fachowo bawiąc się przemoczoną marką Fruit of the Looms. Leonard raz jeszcze doznał natychmiastowej erekcji.

– Ooooo, ooooo – zawrzała. – Wypierdol mnie od razu, na tym barze sałatkowym!

Usiadła na stalowym, nierdzewnym blacie, rozchełstując sukienkę i prędko pomogła Leonardowi podciągnąć fartuch i opuścić do kostek Levisy, rozmiar 29W 31L.

– Ło kurwa, o ja jebię. – Jej oddech stał się nieregularny, gdy Leonard, pierwszy raz w swoim życiu, zajęty był aktem współżycia seksualnego z kobietą. Czuł zapach pieprznego, wilgotnego fetoru swojego poprzedniego wytrysku i najwyraźniej ona również… – Boże, ależ twoja sperma wspaniale pachnie! – rzuciła z zamkniętymi oczami, odchyloną głową i nogami owiniętymi wokół jego bioder. Współżył z nią powoli, w napięciu, dostarczając jej każdym kolejnym pchnięciem w pochwę wrażeń niczym nieokiełznany prąd, znajdujący swe źródło od jego stóp aż po genitalia. Można by pomyśleć, że jego kutas był jak wtyczka, podczas gdy jej cipka była… gniazdkiem. Nie spuszczaj się jeszcze, nie spuszczaj! Sam siebie karcił. By się powstrzymać, myślał o przysłowiowych: wybiciu piłki na pięćsetkę Mantle’a, Paulu Casanova z drużyny Washington Senators, Redskins’ach rozdupczających ostatnio Rams’ów i wysłaniu Romana Gabriela tam, gdzie jego miejsce, bo to zwykły cwel. Jak ja, kurwa, nienawidzę Johna Brodyego! Stwierdził Leonard. I Staubach’a! Jeżeli zło kiedykolwiek mogło inkarnować się na ziemię, to na pewno w postaci Rogera Staubach’a, najlepszego jebanego rozgrywającego w tym biznesie, który sumarycznie rzecz biorąc, rozkurwił Skinsów samą siłą woli. W międzyczasie, w trakcie owych refleksji, P..., ekhm, „Ona” dochodziła na barze sałatkowym niczym pociąg towarowy, jej charakterna wagina drgała w spazmach wkoło fiuta Leonarda, jak prezerwatywa doznająca apopleksji, wysysająca z każdym kolejnym oddechem pisk prosto z jej płuc. Nikt wtedy jeszcze nie słyszał o punkcie G, niemniej jednak Leonard go odnalazł i dał mu niezły wycisk. Jej klatka piersiowa błyszczała teraz niczym szelak, a sutki sterczały jak kciuki. W szczytowym momencie orgazmu wywróciła oczy białkami do wnętrza czaszki (trochę jak u dziewczynki w Egzorcyście, którego Leonard oglądał ze znajomymi w kinie na Hampton Mall) i w zachwycie poczęła się ślinić.

Edward Lee

Edward Lee (ur. 1957 w Waszyngtonie) jest autorem kilkudziesięciu książek z gatunku horroru, specjalistą od prozy ekstremalnej, wychodzącym naprzeciw oczekiwaniom czytelników spragnionych kontaktu z literaturą przekraczającą granice wszelkiego tabu. Autor powieści „The Bighead”, „Slither”, „Brides Of The Impaler” czy „Haunter of The Threshold”. Jednym z jego głównych źródeł inspiracji jest proza Howarda Phillipsa Lovecrafta. Dotychczas w Polsce ukazały się trzy powieści wydane w wydawnictwie Replika: „Sukkub”, „Ludzie z Bagien” oraz „Golem”. Niedawno, dzięki wydawnictwu Dom Horroru, ukazały się także: zbiór opowiadań „Wypuść mnie, proszę” oraz „Zgroza w Innswich”. Lee mieszka na Florydzie, gdzie oprócz pisania horrorów zajmuje się prowadzeniem własnego studia filmowego „City Infernal Films”.

http://www.edwardleeonline.com

http://www.cityinfernalfilms.com

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Świnia

Dom

O autorze