Miasto Piekielne - Edward Lee - ebook + audiobook + książka

Miasto Piekielne ebook i audiobook

Edward Lee

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Piekło wcale nie wygląda tak, jak Wam się wydaje. Zapomnijcie o staromodnych podziemiach wypełnionych siarką, o których gdzieś przeczytaliście. Przez tysiąclecia swego istnienia, Piekło stało się tętniącym życiem Miastem, o wyniosłych wieżowcach, zatłoczonych ulicach, a zinstytucjonalizowane zło i okrucieństwo stanowi w nim status quo. Cassie zdawało się że wie o Piekle wszystko to, co powinna. Gdy po samobójczej śmierci swej bliźniaczki Lissy, przypadkiem odkrywa w swym domu przejście do Mefistopolis - Piekielnego Miasta, decyduje się wyruszyć na wyprawę w poszukiwaniu siostry. Niestety, żaden turystyczny przewodnik nie pomoże jej w podróży wśród rzesz potępieńców po infernalnych dzielnicach, zaś obecność żywej osoby w Piekle wzbudza wielkie zainteresowanie samego Lucyfera, który wysyła w pogoń za Cassie wszystkie podległe mu demony...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 51 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
3,7 (84 oceny)
19
30
25
7
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magierson

Całkiem niezła

Jak na Pana Lee całkiem łagodne... A potencjał był PIEKIELNY !! 3/5
00
Renija94

Dobrze spędzony czas

Super książka polecam
00
Majecian

Całkiem niezła

takie sobie, udaje taki suuper horror i mroczna historie ale w sumie jest slabe i nie wzbudza zadnych emocji. lektor audiobooka jest irytujący
00
pelagita

Nie oderwiesz się od lektury

Super się czyta.
00
kaxbe1972

Dobrze spędzony czas

Bardzo oryginalne przedstawienie miasta piekielnego. Nie czytać przy jedzeniu, bo sporo tu obrzydliwości. Edward Lee takim autorem jest i już. Polecam mimo wszystko, bo to naprawdę dobrze spędzony czas.
00

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2020

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © Edward Lee, City Infernal, 2001

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja i korekta: Karolina Stasiak, Anna Dzięgielewska

Tłumaczenie: Radosław Jarosiński

Projekt okładki: Maciej Kamuda

Skład i łamanie: Sandra Gatt Osińska

Wydanie I 

ISBN: 978-83-66518-37-7

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

Prolog

To niezmienny cykl historii człowieka trwający od pięciu tysięcy lat:

Miasta powstają i obracają się wniwecz.

Ale to miasto?

* * * *

Mężczyzna z wysiłkiem kroczył ulicą. Według napisu na tabliczce szedł ALEJĄ ISKARIOTY.

Niósł tyczkę z nadzianą na nią, gadającą głową.

– Można prosić o parę groszy? – Tymi słowy głowa zwracała się do przechodniów. Sam człowiek nie mógł mówić; połowa jego ciała uległa już rozkładowi. Jedno z oczu było tylko pustym otworem; małe, zębate pasożyty roiły się między włosami. Skóra w efekcie pojawienia się w mieście nowej zarazy pokryła się krostami, język dawno wyżarło robactwo.

Dobrze ubrana kobieta w szykownej, nabijanej ćwiekami czapce kroczyła chodnikiem, stukając eleganckimi, wysokimi obcasami. Miała na sobie obszyty futrem, długi płaszcz z wyprawionej, ludzkiej skóry, jej gładkie, kształtne czoło zaś wieńczyły małe różki. Kobieta była demonicą zamieszkującą lepszą dzielnicę.

– Ma pani jakieś drobne? – spytała głowa.

Człowiek ją trzymający wyciągnął trupią rękę. Demonica wręczyła mu przed odejściem błyszczącą dwudziestopięciocentówkę.

Na monecie zamiast wizerunku Jerzego Waszyngtona widniała twarz seryjnego mordercy, Richarda Specka.

– Dzięki – rzuciła głowa za oddalającą się demonicą.

* * * *

Dbają tu o recykling.

W skład załóg rekultywacyjnych wchodzą hybrydowe Trolle przenoszące wszelkiego rodzaju zwłoki zalegające na ulicach do ogromnych kontenerów, które z kolei ładowane są na parowe Mięsne Wagony. Koniec końców ciągniki docierają do wrót Strefy Przemysłowej, pozostawiając ładunek w składowisku typowej, miejskiej Stacji Przemiałowej. Krew odciąga się do dalszej destylacji, mięso odfiletowuje na karmę, wysuszone i zmielone kości służą za cement. W kilku słowach: wszystko ma wartość.

Barki obsługiwane przez Golemy suną po powierzchni brązowej, zanieczyszczonej rzeki o nazwie Styks, pompując ścieki do miejskiego systemu wodociągowego. Wielkie paleniska wypalają czystą siarkę w zasadzie bez innego celu niż zatruwanie atmosfery, ale ujścia palenisk łączą się z miejscowymi więzieniami, utrzymując w nich nieznośny gorąc. Włosy nieboszczyków służą do wypychania poduszek i materacy demonicznych elit.

Nawet dusze poddawane są recyklingowi. Kiedy ciało zostaje ostatecznie zniszczone, dusza przenosi się do jakiegoś podlejszego gatunku. Życie bez końca, w wiecznej śmierci.

Elektryczność zasila większość miast, lecz to Miasto jest napędzane strachem. Cierpienie dostarcza przekształcalnej energii; terror jest tu najcenniejszym surowcem naturalnym wykorzystywanym jako paliwo. Przemysłowi Alchemicy i miejscy Magowie używają swych zaawansowanych umiejętności, by wyzyskać pochodzącą z bólu, synaptyczną energię krążących w mózgu neuronów. W hałaśliwych elektrowniach najmniej przydatnych mieszkańców zgodnie z prawem wiesza się do góry nogami wzdłuż kamiennych płyt i systematycznie torturuje. Męczarnie nie mają końca – męczeni nigdy nie umierają. Tkwią tutaj, często przez stulecia, targani nieustannym bólem, a wytwarzana przy tym wprost z ich odsłoniętych mózgów energia trafia do potężnych transformatorów.

Jedna ludzka dusza generuje dość mocy, by oświetlać całe osiedle – przez wieczność.

* * * *

Dekapitacja, patroszenie i rozczłonkowywanie należą do ich podstawowych umiejętności stosowanych podczas służby. Szpony zadają ciosy równie skutecznie, co świeżo naostrzona kosa. Szczęki wypełnione ostrymi kłami są w stanie przegryźć stalową rurę albo ludzkie gardło… jakby były kartonowym rulonem.

Nazywa się ich Uszerami, wchodzą w poczet jednej z wielu ras demonów hodowanych, by tłumić zamieszki uliczne i wszelkie objawy publicznego niezadowolenia. Mówiąc konkretniej, to funkcjonariusze policji.

Tu jednakowoż policja nie istnieje po to, by służyć i chronić. Jej zadaniem jest sianie niewyobrażalnego terroru. Formacje Uszerów bez zbytniego zastanowienia okaleczają lub masowo eliminują obywateli.

Utrzymują całą populację w ryzach.

Szpiczaste rogi wystają z ich czół o kształcie kowadła. Ich oblicze to cienkie jak lancety oczodoły, osadzone w ślimaczej, ciemno cętkowanej skórze.

Żrą bez opamiętania.

Ich krew jest czarna.

* * * *

Gumdrop jest zwykłym mieszańcem, w połowie człowiekiem i demonem – owocem piekielnej prostytucji. Mieszka w ogromnym kompleksie domów publicznych w Getcie. Rysy jej twarzy są ludzkie; byłyby nawet atrakcyjne, gdyby zielonej skóry nie pokrywały liczne białe guzy. Piersi są jędrne i obdarzone wieloma sutkami.

Jaka mać, taka córka: Gumdrop też para się prostytucją. Jej stręczycielem jest tłusty Troll o imieniu Grubowór. Grubowór trzyma ją w ryzach twardą ręką, stosując wszelkie możliwe akty przemocy i psychicznego upokorzenia. Utrzymuje ją także w stanie wiecznego haju, a jedyny narkotyk, jakim dysponuje, nazywa się Zap. To organiczny destylat wstrzykiwany bezpośrednio w tkankę mózgu przez nozdrza, za pomocą długiej, podskórnej igły.

Gumdrop jest uliczną dziwką. W trakcie dziesięciogodzinnej zmiany przemierza zdewastowane ulice Pogrom Parku, obsługując klientów bez względu na ich przynależność gatunkową. Jeśli jej się poszczęści, zabiera ją Wielki Diuk. Wielki Diuk dobrze płaci.

Kiedy ma mniej szczęścia, porywa ją Czarci Pomiot i do-chodzi do zbiorowego gwałtu.

Ot, zwyczajny dzień z życia prostytutki w Piekle.

Dziś szczęścia zabrakło. Kiedy się budzi na narkotykowym głodzie, wstaje z zaplamionego materaca służącego jej za posłanie i od razu pada na podłogę. Wrzeszczy, gdy dostrzega, co ją spotkało. Widmoszczur wymyka się, ledwo zauważalny. Kiedy Gumdrop spała, stwór obżarł jej stopy do gołych kości.

Jak wyjść bez stóp na ulicę?

Gumdrop naprawdę nie ma szczęścia.

Grubowór zniszczy jej ciało w wymyślny sposób, a to, co zostanie, sprzeda na przemiał.

* * * *

Niebiosa płoną szkarłatem. Księżyc jest czarny. Północ panuje tu od tysiącleci i tak pozostanie na zawsze. Zabudowania miasta ciągną się w nieskończoność. Wściekły ogień przetacza się wśród labiryntu ulic. Smoliste wyziewy unoszą się pomiędzy niezliczonymi budynkami i wieżowcami.

Nieustanne wrzaski ulatują w wieczną noc tylko po to, by rozpłynąć się wśród kolejnych.

* * * *

To niezmienny cykl historii człowieka trwający od pięciu tysięcy lat:

Miasta powstają i obracają się wniwecz.

Lecz nie to miasto.

Nie Mefistopolis.

Część pierwsza Eterea

Rozdział pierwszy

(I)

Śniła o całkowitej ciemności, słyszała odgłosy kapania i wrzaski.

Lecz najpierw…

Objęcia.

Silne ręce przesuwające się po jej ciele osłoniętym rozgrzaną, czarną satyną.

Jestem gotowa, pomyślała. Nigdy wcześniej tak się nie czułam…

Piersi przylgnęły do muskularnego torsu – wyczuwała tętniące w głębi serce, a biło teraz dla niej. Ich dusze połączyły się w żarłocznym pocałunku i wkrótce zadrżała z gorąca i żądzy.

Nawet się nie wzdrygnęła, kiedy podciągnął jej czarną bluzkę, zsunął czarny stanik i gładził rękoma piersi. To doznanie nią wstrząsnęło; wspięła się na palce, by pocałować go jeszcze namiętniej…

Nagle…

Rozbłysły światła.

W głowie eksplodował krzyk.

Na jej twarz trysnęła krew.

I znów to zobaczyła. Bez przerwy. Co noc…

* * * *

Ciemnopurpurowy neon Goth House emanował zaklętą poświatą. Znajomy widok przykuwający wzrok. Kolejka przed wejściem na pół przecznicy – czyli kolejny znajomy widok, potwierdzający renomę najlepszego gotyckiego klubu w D.C. Było ich rzecz jasna o wiele więcej, pojawiały się i znikały w ciągu kilku ostatnich lat wraz z odradzaniem się lub zanikaniem tej subkultury. Wszystko podlegało nieustannym zmianom, każdy zakątek miasta, nawet świata.

Lecz nie tu.

Nie w Goth House.

Dla Cassie i jej podobnych klub stanowił sanktuarium, kulturową przystań dla dziwnego statku, którym przyszło im żeglować przez życie. Nie był po prostu kolejnym miejscem, gdzie można się wyszaleć. Cassie dziękowała za to Bogu. W społeczeństwie, które co chwila zmieniało upodobania, gdzie co tydzień pojawiała się nowa wersja Eminema, rozumiejąca język współczesnej kultury jako zianie nienawiścią albo płytkie, przesłodzone nastoletnie diwy o świecących majtkach i blond włosach, nie znające nawet nut – tam symbolika Goth House pozostawała nienaruszona. Mroczne tony, mroczne style żarliwie mrocznych umysłów. Tutaj od dwóch dekad panował Bauhaus. Nie było miejsca na Dixie Chicks czy Ricky Martina. Tym bardziej brakowało go dla Spice Girls.

Zanosiło się na co najmniej godzinne oczekiwanie, poza tym Cassie Heydon i jej siostra przez najbliższe trzy lata jeszcze nie będą spełniać jednego wymogu, jasno określonego przed wejściem do klubu: WSTĘP OD 21 LAT.

Cassie zmarszczyła brwi. Nie liczy się, kogo znasz, lecz komu… Nie było potrzeby kończyć tej myśli. Wiedziała, czym właśnie zajmowała się jej siostra; widziała jej cień klęczący w bocznej alejce przed grubym, ociężałym ochroniarzem. Dzięki swym umiejętnościom i chęci ich wykorzystywania, Lissa zyskała już odpowiednią reputację w szkole. To nie poprawiało sytuacji.

– Ciągle to robię – oświadczyła kiedyś Lissa. – To nawet zabawne, poza tym to dla nas jedyny sposób, by się tam dostać. A chyba tego chcesz, prawda?

– Tak, ale…

– I chyba nie chcesz czekać w tej kolejce?

– Nie, ale…

– No i dobrze. Resztę zostaw mnie.

Proszę bardzo. Sprawa została wyjaśniona, wątpliwości Cassie zbagatelizowane. Wolała sobie nie wyobrażać tego, co tam się działo. Stała, stukając wysokim obcasem w krawężnik, podczas gdy nad miastem zapadał zmierzch. Gdzieś w południowej części stolicy zbrodni wyły syreny, mieszając się z muzyką wylegającą na ulice z innych klubów. W barze ze striptizem, zaledwie przecznicę dalej, były burmistrz ćpał z dziwkami kokainę. Po odsiadce znów go wybrali[1]. Tylko w D.C. to możliwe, pomyślała z ironią Cassie. Gdyby rzuciła teraz okiem między wieżowce po prawej, dostrzegłaby Biały Dom odcinający się na tle zaniedbanych szeregowców stanowiących meliny narkomanów. Pomnik Waszyngtona był kolejnym charakterystycznym obiektem, doskonale oświetlonym i wybijającym się ponad inne, tak by wszyscy go widzieli. Raptem tydzień wcześniej próbował go ponownie wysadzić jakiś terrorysta opasany dynamitem. Zdarzało się to ze dwa razy rocznie. W połączeniu z przeludnieniem, chamstwem na drogach, politykami przypominającymi bardziej mafiosów, przestało to ludzi szokować. Było to w końcu niezwykle ciekawe miejsce.

No już, szybciej, pomyślała, nerwowo potupując. Zerknąwszy raz jeszcze w alejkę, dostrzegła, że ruchy siostry stały się gwałtowniejsze, głowa klęczącej sylwetki porusza się w tył i w przód coraz szybciej. Gdyby Cassie miała kochanka – co jej się jeszcze nie przytrafiło – w głowie by jej nie postało, by robić z nim to, czego właśnie była świadkiem. Chyba że miłość pewnego dnia wszystko odmieni.

Jasne, pomyślała chłodno. Pewnego dnia.

Po kilku minutach cień Lissy wstał. No, najwyższy czas! Siostra pomachała do niej konspiracyjnie, dając znać, by po-szła alejką.

– Chodź – szepnęła. – Wejdziemy od tyłu.

W alei cuchnęło. Cassie krzywiła się, mając nadzieję, że nie uszkodzi obcasów nowych butów, a rozlegające się dookoła piski nie oznaczają obecności szczurów. Pod podeszwą zazgrzytała pusta strzykawka.

Podciągający właśnie spodnie goryl mrugnął do niej. Nigdyw życiu, tłuściochu, odpowiedziała mu w myślach Cassie. Prędzej powieszę się na moście Wilsona. Stłumiona muzyka nasiliła się trzykrotnie, kiedy weszła tylnym wejściem za Lissą. Anti-Christ, Superstar – ktoś napisał sprayem na drzwiach, a poniżej: Lucretia My Reflection. Jeszcze kilka zakrętów, chwila marszu korytarzem i znalazły się w napakowanym jak puszka sardynek klubie. Tłum odzianych na czarno sylwetek tańczył szaleńczo w rytm miażdżącej uszy muzyki. Dziś była noc „staroci”, leciały: Killing Joke, Front 242, 45 Grave i tym podobne. Cassie zawsze wolała starsze utwory, powstałe na początku ruchu, od popłuczyn, które go teraz kończyły. Salwy oślepiającego światła stroboskopów zmieniały parkiet w sekwencję następujących po sobie stop-klatek. Ostry blask przeplatany pasmami ciemności obnażał twarze wampirów o karmazynowych ustach. Nieludzko rozszerzone, nigdy niemrugające oczy. Ubrane na gotycką modłę, lub w różnym stopniu rozebrane, dziewczyny o beznamiętnych wyrazach twarzy tańczące w wysoko zawieszonych klatkach. Pary namiętnie obcałowujące się w ciemnych kątach. Powietrze drgające od fal jazgotliwej muzyki.

Cassie od razu poczuła się jak w domu.

– Tędy! – Siostra poprowadziła ją za rękę między coraz bardziej napierającymi ciałami. Im głębiej zanurzały się w kłębowisko tancerzy, tym więcej głów się za nimi odwracało.

No jasne, pomyślała raczej ponuro Cassie.

Ona i Lissa wyglądały niemal tak samo. Szczegół, który je odróżniał, to jasne pasmo wśród czarnych, prostych włosów – Cassie miała je po lewej, Lissa zaś po prawej stronie. Drugą, i ostatnią, zauważalną różnicą był tatuaż w kształcie drutu kolczastego okrążający pępek Lissy, podczas gdy Cassie posiadała w tym miejscu małą tęczę. To Lissa zawsze nalegała, by jednakowo ubierały się do klubu. Identyczne, welwetowe, czarne rękawiczki, identyczne, czarne krynolinowe spódniczki i identyczne czarne, skórzane bluzy. Nawet buty na obcasach i skórzane torebki na rękę. Ojca doprowadzało to do szału, również Cassie zaczynały męczyć te gadżety; a także to, że nikt nie zwracał uwagi na nią, tylko na Lissę.

Próbowała o tym nie myśleć. Już dawno zorientowała się, że to do niczego nie prowadzi, chyba że do samego sedna jej braku pewności siebie i kiepskiej samooceny. Jej skrywana zazdrość o Lissę przeistaczała się czasem w cichą nienawiść; nigdy nie rozumiała, jak to możliwe, żeby dwoje ludzi tak do siebie podobnych z wyglądu miało tak sprzeczne charaktery. Lissa uwielbiała imprezować, była towarzyska i przyciągała chłopaków jak magnes, podczas gdy Cassie była ponurą introwertyczką. Pięć lat psychoterapii i kilka miesięcy spędzonych w psychiatryku utrzymywały jej umysł na krawędzi normalności. Lecz nie chodziło tylko o Lissę, chodziło o wszystko. Taki świat.

Na miłość boską, zadręczała się. Postaraj się zabawić.

W końcu dotarły do baru.

– Wygląda na to, że mamy farta! – wykrzyknęła Lissa, nie przestając ciągnąć za sobą Cassie.

– Co?

– Dziś za barem stoi Radu. A to oznacza darmowe drinki.

Radu tak naprawdę nazywał się Jim – nie potrafił pozbyć się wampirycznego image’u, który obecnie napiętnował gotów. Bez koszulki i z idealnie ogoloną głową, wyglądał jak Nosferatu Maxa Schrecka – z tą różnicą, że posiadał mięśnie. On i Lissa spotykali się już od paru miesięcy, choć ciężko stwierdzić, na ile było to poważne. Radu pewnie znał podłą reputację Lissy w szkole, poza tym Cassie przypuszczała, że umiejętności zaprezentowane przez siostrę przed wejściem do klubu były już także dobrze znane wśród jego męskiej obsługi.

– Witamy w Goth House, drogie panie – powitał ich Radu, wręczając im po puszce Holstena. Lissa natychmiast wychyliła się, by go pocałować, eksponując w całej okazałości swój dekolt. Zawstydzenie zaróżowiło policzki Cassie, kiedy pocałunek przerodził się we wzajemne sondowanie ust językiem.

– Jezu – jęknęła. – Wydajecie takie dźwięki jak para zgłodniałych bernardynów, która dorwała się do karmy.

– Moja mała siostra jest zazdrosna – szepnęła do niego Lissa, wodząc palcem wokół tatuażu Zakonu Smoka. Wyrzeźbiona klatka piersiowa zareagowała nieznacznym drgnię-ciem.

Cassie wściekała się w duchu. Była siedem minut starsza od Lissy, lecz ona ciągle nazywała ją małą siostrą. I tak, zazdrościła, ale nie cierpiała o tym słyszeć. Bądź sobą, tak powtarzał jej psychiatra, pobierając za to dwieście pięćdziesiąt dolców za godzinę. Przestań walić głową w mur, próbując być kimś innym. Cassie uważała to za dobrą radę, choć całkowicie niepraktyczną.

– Ejże, mała siostro! – podchwycił Radu. – Zostaw coś dla alkoholików! Oni też chcą się upić.

Cassie bezwiednie opróżniła puszkę i odstawiła ją na blat. Czy ja właśnie zrobiłam piwo w pięć minut?

Odpowiedź była twierdząca.

Biała mgiełka uniosła się nad kolejnym, otwieranym dla niej przez Radu.

– Chcesz do tego słomkę? A może lejek?

– Mam lepszy pomysł – zachichotała Lissa. – Trzeba jej podłączyć kranik bezpośrednio do ust.

Doprawdy zabawne, pomyślała w odpowiedzi Cassie, zważywszy na to, do czego się sama podłączyłaś ustami przed chwilą. Nie odważyła się jednak powiedzieć tego na głos. Zdecydowanie nie chciała znów wałkować tego samego tematu. Patrzyła na tańczących ludzi, popijając piwo, a Lissa świergotała z Radu. Niesławny Bela Lugosi’s Dead Bauhausu rozpoczął kolejny zestaw piosenek, poruszając tłumem. Utwór starszy niż Cassie, lecz nic nie stracił na wyrazistości. Migotanie stroboskopu zsynchronizowało się z upiornym wejściem perkusji, zmieniając parkiet w otchłań cięć montażowych i ostrych błysków. Cassie uważnie przyglądała się imprezowiczom. Tuż przed nią dwie dziewczyny w ażurowych body jawnie pieściły się podczas tańca, a w kącie głośno jęczało dwóch facetów w czarnych skórach. Tłum był bardzo zróżnicowany tego wieczoru. Czasami Cassie miała frajdę z samej obserwacji, gdyż z jakiegoś powodu widok zadowolonych ludzi uszczęśliwiał i ją. Kiedy indziej, tak jak teraz, przyprawiał o jeszcze większe przygnębienie. Z pewnością nie poprawiło jej samopoczucia pojawienie się przystojnego chłopaka w koszulce Blackaciddevil Danziga, który do niej zagadał:

– Hej, chcesz zatańczyć? Jesteś Lissa, prawda?

– Nie, jestem jej siostrą – odpowiedziała.

A wtedy gość oświadczył:

– A, to sorka. – I sobie poszedł.

Po prostu zajebiście!

Dwa piwa na pusty żołądek zrobiły swoje. Pieprzyć to, zadecydowała. Zwyczajnie się upiję. Stojący za barem Radu uniósł brew, kiedy zażądała kolejnego Holstena.

– Ejże, mała siostro, nie wiesz, że zawody w piciu piwa na wyścigi są w przyszłym tygodniu?

– Daj mi piwo – zażądała.

Teraz obydwie brwi podjechały do góry.

– A magiczne słowo?

– Daj mi, proszę, następne piwo, łysa podróbko wampira.

Zaśmiał się, odchylając głowę do tyłu.

– Co za stanowczość! – powiedział, podając jej browar.

Lissa wyciągnęła gwałtownie rękę.

– Może przystopujesz? Urżniesz się, znów będziesz biadoliła przez pół wieczora, a na koniec zahafcisz ojcu Cadillaca jak ostatnio, dwa razy z rzędu.

– Nie zahafcę. Obiecuję rzygać przez okno. Mam nadzieję, że zachce mi się przy Pennsylvania Avenue. Pomacham Bushowi[2].

Lissa westchnęła podirytowana.

– Cassie, przestań proszę.

– Co przestań? Piję sobie piwko i się rozglądam.

– Jasne, tylko za każdym razem, jak tak robisz, zaczynasz mieć te swoje humory.

– Moje humory, moja sprawa. Skoro o tym mowa, wyświadcz mi przysługę i zajmij się swoimi, dobra?

– Skończ robić wiochę. Chryste, czy ciągle muszę cię niańczyć?

– Niańki robią loda cieciom przy gotyckich klubach?

– Wprowadziłam cię tu, nieprawdaż? – Lissa znów się obraziła. – Czasem się zastanawiam, po cholerę cię tu zabieram. Gdyby nie ja, sterczałabyś w tej kolejce, dołując się i podziwiając czubki swoich butów jak jakiś Kopciuszek. Następnym razem ty obciągniesz bramkarzowi, żeby nas wpuścił.

– O, tak, z pewnością tak będzie – prychnęła Cassie, powstrzymując śmiech.

– Bywasz taka upierdliwa, Cassie. Mam dość przejmowania się twym losem zawsze, gdy gdzieś wychodzimy.

– Nie musisz się o nic martwić. Zajmij się sobą, a ja zajmę się sobą.

– Sobą? Czyli czym, podpieraniem ścian? – Lissa wskazała na zatłoczony parkiet. – Czemu sobie nie potańczysz. Poznaj kogoś. Jakiegoś faceta. Zatańcz, zabaw się.

– Bawię się cały czas – odpowiedziała sarkastycznie Cassie, wypijając więcej piwa.

Lissa gwałtownie wyrwała jej puszkę.

– Masz, weź to. To cię rozluźni. – Próbowała wcisnąć jej wrzosowo-zieloną tabletkę z wizerunkiem króliczka Playboya.

– No świetnie. Chrzanisz mi o piciu, a za chwilę wciskasz ecstasy.

– Daj spokój, jesteśmy na imprezie, Cassie. Każdy to łyka.

– Dzięki, ale nie. Warto jednak zadbać chociaż o neurony. Niefajnie jest mieszać sobie w mózgownicy.

– Poprawi ci humor.

– Jasne, i sfilcuje mózg do rozmiarów orzeszka, zanim skończę dwadzieścia pięć lat. – Odebrała puszkę z Holstenem. – Może wątroba przetrwa parę lat więcej. Rzucę picie po przeszczepie.

– Super – warknęła Lissa. – Bądź sobie sztywniarą. Schlaj się, zarzygaj i wyjdź na idiotkę. Niech wszyscy wiedzą, że jesteś świruską i pijaczką. Nie chcesz się dobrze bawić, to nie. Baw się kijowo, Cassie; bo chyba właśnie na tym ci zależy. Użalaj się i dąsaj jak opóźniona w rozwoju ofiara losu, niech każdy ci współczuje. Ojeju, jeju, biedna, mała Cassie, nikt jej nie rozumie.

Cassie dość już usłyszała; wyłączyła się, słowa spływały po niej jak po kaczce. Pozwoliła się wchłonąć otoczeniu, podczas gdy Lissa znów zajęła się wpatrywaniem w Radu. Muzyka osaczała ją, całkowicie otępiając, wprowadzając w pożądany stan zupełnie niwelujący poczucie upływu czasu. Uśmiechnęła się nieznacznie, wpatrzona w migający tłum. Nie potrzebowała się z nim stapiać – chciała choć w małej części pozostać sobą – akurat w tej, którą lubiła. Wiedziała, że to wyłącznie usprawiedliwienie, lecz alkohol pomagał jej odnaleźć się w tym miejscu.

Co z tego, że nikt jej nie zauważał?

Co z tego, że nikt nie interesuje się „małą siostrą” Lissy Heydon.

Bycie sobą w tym tłoku jest bezpieczniejsze niż bycie jego częścią. Na zewnątrz jest więcej nieszczęścia, pomyślała, niż tutaj. Być samą nie jest tożsame z byciem samotną.

Tak sobie przynajmniej wmawiała.

Kolejne fale muzyki przetoczyły się po niej w równomiernych odstępach: Skinny Puppy, Faith and the Muse, This Mortal Coil i Christian Death. Zaczęła tańczyć sama i nagle stała się częścią tłumu. Miała świadomość, że jest elementem całości. Egzotyczne, blade oblicza tonęły w cudownym mroku klubu. Migotały oczy rozpalone narkotykami albo żądzą, choć przeważnie przepełniała je po prostu wola życia. Jakaś obca dziewczyna w obcisłym, szkarłatnym gorsecie dotykała się uwodzicielsko, z niemrawym uśmieszkiem na krwisto czerwonych ustach. Musnęła delikatnie policzek Cassie i zniknęła w tłumie. Chwilę później ubrany na czarno chłopak wlepił w nią smutne spojrzenie; uśmiechnął się do niej, lecz również zniknął w mgnieniu stroboskopu. Ledwo widoczne pary całowały się – a nawet decydowały na więcej – skryte w ciemnych kątach klubu niczym ośmielone duchy. Proste, krucze włosy Cassie opadły jej na twarz jak welon, ograniczając pole widzenia do podłużnych, rozhuśtanych luk. Muzyka zrobiła się głośniejsza, ogłuszająca – lecz to jej się podobało. White Zombie, Tool i kultowy Marilyn Manson. Kusiły napierające na nią ciała, uśmiechała się sennie, gdy przypadkowa dłoń prześlizgiwała się wzdłuż jej pleców czy ramion. Dotknięcia tym razem jej nie złościły; wydawały się interesujące, nawet inspirujące. Muzyka i ruch nasiliły się, przechodząc w istne pandemonium aż do ostatniego akordu. Kiedy dobiła do baru, Radu wręczył jej następne piwo, ale nigdzie nie widziała Lissy. Krzyknął coś do niej, może słowa wyjaśnienia, lecz nie zrozumiała go przez huk dźwięków.

Na ogół po takiej ilości piwa chwytała doła – przynajmniej tak to działało do tej pory. Nie tej nocy. Była delikatnie pobudzona. Naprawdę dobrze się bawiła, pomimo kąśliwych zapewnień siostry, że będzie wręcz przeciwnie. Poleciało coś z repertuaru Death in June, zespołu, którego Cassie nigdy nie lubiła. Wyglądali na kryptofaszystów, więc usunęła się z parkietu. Omijała rozgadane pary, rozważając wizytę w łazience.

Tak po prawdzie, to pałętała się bez celu. Późny powrót do domu nie przedstawiał kłopotu – ojciec ponownie wyjechał w interesach do Nowego Jorku. Niemniej Lissa znów będzie musiała prowadzić. Jestem zbyt pijana, przyznała przed sobą Cassie. A skoro już o tym mowa, to gdzie podziewała się Lissa?

Nigdzie jej nie widziała. Może w łazience? Kolejne drzwi po przeciwnej stronie były uchylone. Wsunęła się do środka.

Ani śladu Lissy. Zwyczajny pokój na zapleczu pełniący rolę składu, ciemny, zawalony pudłami oraz kontenerami na śmieci wypchanymi po brzegi puszkami i butelkami. Nagle – fuj! W ustach poczuła coś ziarnistego i gorzkiego. Przysunęła Holstena w stronę światła, by zauważyć na dnie na wpół rozpuszczoną, jasną pastylkę. To dupki, pomyślała. Wyrzuciła puszkę. Dotarło do niej, czemu tak wspaniale się bawiła. No i co z tego, przecież przeżyję, uznała. W następnym momencie wpatrywała się w zawieszony na ścianie, stary plakat Bauhausu. Członkowie zespołu stali na tle pomieszczenia wyglądającego jak krypta w stylu art-deco.

– Dasz wiarę? To już dziadki. Mają ze czterdziechę.

Głos Radu ją przestraszył. Wszedł zupełnie niezauważenie. Niespodziewany widok obnażonego torsu i kształtnego brzucha rozkojarzył ją nawet bardziej niż jego głos. Wygląda tak wspaniale, zauważyła. Na zewnątrz rozbrzmiewał nowy kawałek Alien Sex Fiend, The Girl at the End of My Gun.

– Wpieprzyłeś mi to gówno do browaru, prawda?

Rozłożył ręce.

– Przyznaję się. Twoja siostra mi kazała. To słaba dawka, poza tym działa antydepresyjnie. Powiedziała, że leczysz się na deprechę.

Niech ją szlag.

– To moja sprawa; nie jej, nie twoja.

– No, ale dobrze się bawiłaś, co?

Przerwa.

– Tak…

Podszedł bliżej, nonszalancko; idealne ukształtowane mięśnie grały pod skórą.

– A przecież jesteśmy tu, by się dobrze bawić.

Jego głos zdawał się docierać z daleka. Starała się nie zwracać uwagi na bliskość pochylającego się nad nią Radu, lecz powrócił obraz całującej się z nim Lissy. Cassie zobaczyła na jej miejscu siebie. Zastanawiała się, jakie to uczucie. Osiemnastka na karku, a jeszcze z nikim się nie całowałam, pomyślała. Tylko się upiłam. Co w tym nowego?

– A tak w ogóle to gdzie Lissa?

Uśmiechnął się, jednocześnie marszcząc brwi.

– Poprztykaliśmy się trochę. Przyszła jedna z moich byłych, zaczęła flirtować. Zwykle to Lissie nie przeszkadza, zachowuje się dojrzalej. Ale teraz strzeliła focha i gdzieś ją wcięło.

– Oby nie pojechała do domu beze mnie – zaniepokoiła się Cassie.

– Nie, jest gdzieś tutaj. Pojawi się, jak sobie wszystko przemyśli. – Wzruszył niewinnie ramionami. – W każdym razie nasze spotkanie to jej pomysł.

Spotkanie?

– O czym ty mówisz?

Kolejne wzruszenie ramion.

– No wiesz. Uznaliśmy, że nie robimy wielkiego halo, jeśli któreś z nas zacznie się spotykać z kimś innym. Nic nowego. Lissa zna moje potrzeby, ja zaś wiem, że chce zachować dziewictwo, dopóki nie będzie gotowa.

Cassie zaskoczyło to wygłoszone jakby mimochodem stwierdzenie. Nie miała pojęcia.

– To znaczy, że wy nie…

– Nie. Tak zadecydowała. I ja to szanuję. Kocham ją.

Poczuła się już zupełnie zmieszana.

Wtedy Radu dodał:

– Robimy… inne rzeczy i jest spoko. Ale pewnie mówiła ci o naszej umowie…

– Nie – zaprzeczyła gwałtownie Cassie.

– O, na bank coś wspomniała. Powiedziała, że nie widzi przeszkód. No wiesz. Nie widzi przeszkód, żebyśmy…

– Żebyśmy co?

– No wiesz. Nie miałaby nic przeciwko, gdybyśmy się razem zabawili.

Jeszcze większe zaskoczenie. Cassie stała bez ruchu, rozmarzona, wręcz zupełnie ogłupiała.

Czemu nie zaprotestowała? Czemu wtedy nie wyszła?

– No weź, przecież to jasne, że zawsze ci się podobałem. To szalenie miłe.

Stała nadal w osłupieniu.

– Ty też mi się podobasz; może już zauważyłaś.

Kłamie, pomyślała najpierw. Ona nigdy nikomu się nie „podobała”, w przeciwieństwie do Lissy, jej żywiołowego alter ego.

Ale wątpliwości zaraz się rozwiały.

Nie było żadnych wstępnych słów ani gestów, żadnego przełamywania lodów. Od razu zaczął ją całować, a jedyne, co nią wstrząsnęło, to fakt, że go nie odepchnęła. Nigdy wcześniej nie spotkało jej coś podobnego. Bezpieczniki trzymające w ryzach jej pobudzony dojrzewaniem popęd puszczały, jeden po drugim. Cassie niemal słyszała w głębi duszy, jak przepalają się z trzaskiem. Oddała pocałunek bez oporów.

Co ja…

Jej skóra drżała pod satynową koszulką; jego także wydawała się gorąca, kiedy pieściła obnażony kark. Nawet się nie wzdrygnęła, gdy podciągnął jej top i wyłuskał ze stanika piersi – wręcz przeciwnie, łaknęła więcej, chciała, by dotykał jej mocniej, pragnęła go czuć całą sobą. Nie zaprotestowała, kiedy chwycił jej rękę i pokierował nią w dół, poniżej pasa. Stanęła tylko wyżej na palcach, całując go jeszcze gwałtowniej.

Jego miękki szept rozgrzewał jej ucho.

– Też jesteś dziewicą, prawda? Jak Lissa?

Nie chciała słyszeć o siostrze – nie teraz.

– Zgadza się – odszepnęła. – Ale nieważne. Nie chcę już nią być.

– Nie odebrałbym ci tego, nie potrafiłbym – mówił. Wydawał się taki opiekuńczy, taki uroczy. – Wolałbym się upewnić, czy jesteś zdecydowana…

Jestem gotowa, myślała. Nigdy wcześniej tak się nie czułam…

Lecz w jej głowie kotłowały się sprzeczne emocje. Poczucie winy mąciło trwanie rozkosznego uścisku, rujnując wyczekiwany moment niczym kula burząca.

Przypomniała sobie słowa Radu, że Lissa nie widziała przeszkód.

– Naprawę jestem zdecydowana – zapewniła go. – Wiem to.

Przewiercał ją oczami.

– Chodźmy tutaj… – Nakierował ją silną ręką na stertę pudeł w rogu. Z tylnej kieszeni wydobył kondoma. Cassie pocałowała go ponownie, napierając obnażonymi piersiami na jego tors.

– Chcę, żebyś to zrobił, teraz – prawie błagała.

Właśnie zamierzał ją położyć, kiedy…

– Co wy wyrabiacie?!

…weszła Lissa.

Cassie zamarła. Radu odepchnął ją jak trędowatą.

– Lissa, myślałem, że to ty! – wykrzyknął. – Przyszła do mnie. Skarbie, przysięgam, oszukiwała, że jest tobą!

Kłamca!, pragnęła wykrzyknąć Cassie, ale głos uwiązł jej w gardle. Starczało jej sił jedynie na to, by leżeć sztywno między pudłami, skamieniała ze strachu.

Gniew przekształcił rysy siostry w wyrytą w skale maskę. Przekrwione oczy spoczęły na prezerwatywie leżącej na zakurzonej podłodze.

– Pieprzenie! – wrzasnęła. Jej głos zabrzmiał histerycznie, wręcz obłąkańczo. Pobudzona narkotykami, alkoholem, a teraz wiarołomstwem, Lissa wyglądała na opętaną.

– Lissa – zaczął Radu. – Skarbie, uspokój się…

– ZAMKNIJ RYJ! – Skrzywione oblicze skierowało się na Cassie. – Ty zdradliwa SUKO! Moja własna SIOSTRA!

Cassie ledwie zdołała poruszyć ustami.

– Przepraszam – bełkotała. – Ja…

Lissa aż się trzęsła. Zrobiła się fioletowa ze złości, z zalanych łzami oczu biła nienawiść.

– Do diabła z wami OBOJGIEM! – wydarła się, otwierając torebkę i wydobywając z niej mały pistolet.

– Jasna cholera! – wrzasnął Radu, rzucając się do ucieczki.

BAM!

Cassie wrzasnęła, jakby runął na nią cały świat. Pocisk trafił Radu dokładnie w potylicę. Padł płasko na czoło. Po zaledwie kilku sekundach potworne ilości krwi utworzyły ogromną aureolę wokół jego głowy oraz ramion.

Lissa zwróciła na nią poczerwieniałą twarz. Lufą pistoletu celowała Cassie między oczy.

– Przepraszam, przepraszam! – chlipała Cassie.

– Moja własna siostra… – Z gardła Lissy dobył się dźwięk chrzęszczący jak cmentarna kołatka, a spoglądające w dół oczy już wydawały się martwe. – Jak mogłaś mi to zrobić?

Lissa przystawiła pistolet do swojej skroni.

– Nie! – zawołała Cassie, zrywając się do skoku.

Wyciągnęła ramiona do Lissy, próbując złapać pistolet, kiedy…

BAM!

Lissa padła trupem. Cassie zatoczyła się do tyłu, twarz i piersi pokryte miała krwią, mózgiem i odłamkami kości.

Osunęła się na kolana i krzyczała, dopóki nie straciła przytomności.

[1] Chodzi o Mariona Barry’ego Jr., który został zmuszony do ustąpienia ze stanowiska po nagłośnieniu afery narkotykowej w 1991 r. Po spędzeniu pół roku w więzieniu ponownie sprawował ten urząd w latach 1995-1999.

[2] W 2004 odbyło się uroczyste otwarcie Pennsylvania Avenue z udziałem prezydenta George'a Busha.

Spis treści

Prolog

Część pierwsza Eterea

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Część druga Mefistopolis

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Rozdział dziesiąty

Rozdział jedenasty

Rozdział dwunasty

Część trzecia Intrygi

Rozdział trzynasty

Rozdział czternasty

Rozdział piętnasty

Rozdział szesnasty

Rozdział siedemnasty

Epilog

Słowniczek z piekła rodem

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Kolofon

Spis treści