Romans w Dunwich - Edward Lee - ebook + książka

Romans w Dunwich ebook

Edward Lee

3,8

Opis

Zagotować morza, zmieść lasy. Zburzyć miasta”. Wilbur Whateley posiadał moc, dzięki której mógł tego dokonać. Ludzie z Dunwich sądzili, że jest tylko miejscowym kretynem, kolejnym wybrykiem natury zrodzonym z kazirodczych związków, lecz tak naprawdę był potomkiem wypaczonych i przeklętych bogów; jego celem na tej ziemi było sianie grozy i wymazanie gatunku ludzkiego. Wilbur bowiem zgadzał się całkowicie ze swym nieziemskim ojcem – ludzkie istoty to parszywe, nikczemne i niemal bezrozumne zwierzęta, niezasługujące na to, by żyć. Lecz on również był w połowie człowiekiem, w swoim czasie poczuł pragnienie czegoś, czego nie miał nigdy zdobyć: miłości. Wilbur ją odnalazł, choć dopiero w ostatnim tygodniu swego życia – miłość tak czystą, tak uczciwą i szczerą, że niemal zmienił zdanie na temat bezwartościowości ludzkiego gatunku. Niemal.

„Chwała niech będzie Yog–Sothothowi...”.

Tylko mistrz ekstremalnego horroru Edward Lee mógł się odważyć na przedstawienie sequelu „Zgrozy w Dunwich” Lovecrafta w tak obsceniczny i radykalny sposób. Tam, gdzie Lovecraft skrywał grozę między wierszami, Lee zagląda z perwersyjnym zbliżeniem, by odsłonić każdy szokujący, erotyczny detal, przeciągając czytelnika przez przeraźliwe arkady wyuzdanego seksu, dosadnej makabry i niepohamowanej groteski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (19 ocen)
7
3
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
inspirowana

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, w stylu typowym dla autora. Ciężko się oderwać. Wszystkie sceny bardzo barwnie opisane więc można się w pełni zatracić w tekście. Jeśli ktoś lubi styl Lee to polecam, warto przeczytać.
00
agibagi87

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!
00
kaxbe1972

Całkiem niezła

Literacki pornos - krótko pisząc.
00

Popularność




Tytuł: Romans w Dunwich

Autor: Edward Lee

Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2022

Copyright © Edward Lee, The Dunwich Romance, 2013

Dom Horroru,

ul. Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Błędy w dialogach i fragmentach pamiętnika mają charakter celowy.

Przekład: Radosław Jarosiński

Redakcja, korekta: Krzysztof Grudnik

Okładka: Matt Seff Barnes Designmattseffbarnes.com

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wrocław 2022

ISBN 978-83-67342-18-6

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

(I)

Pod koniec afery w Dunwich całość ręcznie spisanej relacji Wilbura Whateleya1 trafiła bez wątpienia do znanego doktora Henry’ego T. Armitage (tytuł magistra w Miskatonic, doktorat na Princeton, doktorat z filologii w Johns Hopkins, stopień inżyniera Erlangen–Nürnberg) rezydującego na uniwersytecie Miskatonic. Doktorowi Armitage nalezą się bez wątpienia wyrazy uznania za złamanie skomplikowanego kodu akrostycznego, którym zaszyfrowano notatki. Rozsądek nakazywał, by ze względu na naturę zawartych w nich informacji nigdy nie trafiły one do wiadomości publicznej. Toteż oficjalne oświadczenie władz brzmiało, że zapisy to bezsensowny bełkot, czym bez trudu można zbyć wszystkich zainteresowanych.

Sumując: pewne jest, że te zapisy istnieją. Brak jednakowoż pewności, czy wszystkie zapiski Wilbura Whateleya trafiły do doktora Armitage.

(II)

Sary Sladder była właśnie napastowana w wyjątkowo perwersyjny sposób, za zarośniętym dziką różą kamiennym murkiem okalającym jakieś nędzne pastwisko na zachodnim krańcu Dunwich, kiedy jej ponure i raczej żałosne życie odmieniło się na zawsze. Choć wedle lokalnych kryteriów jej ciało było całkiem atrakcyjne, mocno zaniedbana dwudziestotrzylatka dawno pogodziła się z egzystencją opartą na marnym wyżywieniu (w którym sperma odgrywała przygnębiająco dużą rolę) i biedzie tak absolutnej, że lepiej pozostawić ją bez komentarza. Wszelki światopogląd czy osobiste przemyślenia wynikłe z pracy jej szarych komórek stanowiły zupełną zagadkę; jednakowoż warto chyba poświęcić kilka słów jej wyglądowi fizycznemu. Miała długie, czarne niczym smoła włosy; jej figura zmysłowo zaokrąglała się tu i ówdzie, śmiało można było również stwierdzić, że nie należała do osób nadmiernie szczupłych. Obdarzona była do tego słusznej wielkości biustem zwieńczonym wyrazistymi sutkami, a skóra tej części jej ciała była wręcz alabastrowo jasna. Usta – i nie ma w tym przesady – były niewyobrażalnie wydatne, choć brakowało w nich przednich zębów, wybitych przez ojca, którego wybuchowy charakter był aż nadto znany wśród mężczyzn z Dunwich. Jednak nie okazało się to aż tak wielkim nieszczęściem, kiedy Sary odkryła, że prostytucja jest jej jedynym realnym źródłem zarobkowania (ponad połowa jej zabiegów w tym smętnym, lecz aeonicznym zawodzie polegała na „wspomaganiu ustnym”, a brak siekaczy w całkiem zadowalającym stopniu potęgował efektywność jej usług). Jednak cieniem na wszystkie jej wdzięki kładł się wygląd jej twarzy: w dzieciństwie została bowiem zaatakowana przez mastiffa, który odgryzł jej ucho i poharatał policzki. Miała również zapadnięty nos (kolejna zasługa pijaństwa ojca); a resztę lica pokrywała intensywna wysypka (z jej powodu mniej przyjaźni mieszkańcy Dunwich mówili o niej „Mielona Gęba”). Kolejną niedyspozycją (obok braku zębów), która okazała się szczęściem w nieszczęściu, była przewlekła infekcja zatok i w efekcie całkowita utrata zmysłu powonienia. Sary nawet nie miała pojęcia, jak wielkim było to dla niej dobrodziejstwem, ponieważ krocza mieszkańców Dunwich nie słynęły niestety z atrakcyjnych walorów zapachowych.

Aktualnie Sary otrzymała bardzo niekorzystną propozycję biznesową. Wymagała wprawdzie jedynie dziesięciu centów za swoją usługę, niemniej jednak jej dzisiejszy kontrahent, krzepki młodzieniec z zajęczą wargą – Rufus Hutchins, syn zapijaczonego kopacza studni o imieniu Elam, przedstawił jej kontrofertę:

– No, mam ja dziesińć centów, Sary, i co nieco więcej.

– Co… niby? – spytała Sary, nie rozumiejąc znaczenia tych słów.

Łups!

Rozległ się mięsisty dźwięk obu pięści lądujących na jej twarzy.

– Dziesińć kłykci, parszywa kurwo! – odpowiedział Rufus, wymawiając w swoim papkowatym, prowincjonalnym dialekcie „ku–ffa” zamiast „kurwa”. Widok Sary osuwającej się na wąski pas trawy przy płocie wywołał u niego wybuch śmiechu. Dziewczynie zawirowało w głowie; ujrzała wszystkie gwiazdy, kiedy szorstkie jak papier ścierny ręce zdarły z niej flanelową sukienkę i zaczęły błądzić po nagim ciele. Wyrywała się i krzyczała, kiedy palce brutala niczym obcęgi zacisnęły się na jej sutkach i poczęły łapczywie szarpać gęste włosy łonowe.

– A tera weznę te cipę i nadzieję se na kuśkę, a-haś – oświadczył Rufus, zdążywszy wyeksponować w międzyczasie wspomniany organ. Bujał się na razie na wpół zesztywniały, ale kiedy… Łups! Kiedy jego właściciel zdzielił ją ponownie po głowie, członek podskoczył gwałtownie, jak na sprężynie. Sary pociemniało w oczach; krzyk uwiązł w gardle, a wzniesione do ciosu w wykrzywioną twarz Rufusa ramię opadło bezwładnie.

– Mój tatko raz cie ruchał – przypomniał jej Rufus. – Gadał, że wali ci z cipy gorzej niż z flaków łosia co miesiunc leżały w krzokach. – Obrócił jej twarz, odsłaniając mniej atrakcyjny profil z odgryzionym uchem, i z jakiegoś powodu, znanego chyba tylko komuś tak szalonemu jak Rufus, splunął do środka. Tych kilka chwil pozwoliło Sary na częściowe odzyskanie przytomności; potrząsnęła głową, jakby chcąc pozbyć się plwociny z ucha, po czym wydusiła z siebie:

– A prawda, ojczulek ruchał mnie, ale miał tak małego siurka, żem nawet tego nie poczuła! A słyszałam tyż, że ty lubisz se possać psiego chuja! – Sary, co prawda o niczym takim nie słyszała, ale uznała taką odpowiedź za adekwatną do sytuacji.

Rufus stężał.

– O, powiadasz, że ja lubie se possać psiego chuja? – Syn kopacza studni wetknął dwa palce w usta, gwizdnął przeszywająco i ryknął:

– Tutej, Brooter! Tutej mały!–

Żołądek Sary podskoczył niemal do gardła, gdy przypomniała sobie nieco zbyt późno, że Hutchinsowie mają owczarka collie o imieniu Brooter i że nie był to zbyt przyjazny pies.

Zza płota rzeczywiście wychynął szczerzący żółte kły, sparszywiały collie, w którego oszalałych oczach pojawiło się zainteresowanie. Rufus pstryknął palcami, wydając polecenie Obróć się, mały!, na co zwierzę (zadziwiająco przywykłe do tej komendy) padło na ziemię, zadzierając do góry tylne łapy. W mięsistej mosznie przetoczyła się para jąder, równie wielkich jak ludzkie, a spomiędzy fałdów skóry wysunęła błyszcząca, różowa końcówka. Sary nie musiała się zbytnio wysilać, by przewidzieć, czego się od niej wymaga.

– Dobra, parszywa kuffa, dobra Mielona Gęba. Dalejże, ssij kuśkę Brootera… – Jej prześladowca był wyraźnie usatysfakcjonowany, kiedy Sary przystąpiła do niedającej się opisać słowami czynności, choć zaciskające się na jej gardle ręce i tak uniemożliwiały inne działania. Po niedługim czasie, dzięki umiejętnościom dziewczyny, nastąpił bestialski upust. Jej pierwszą reakcją było zaskoczenie – samą obfitością cieczy, która nagle znalazła się w jej ustach. Następnym odraza, gdyż smak, konsystencja pospołu z ciepłotą tej odrażającej porcji czyniły ją z całym prawdopodobieństwem najobrzydliwszą wydzieliną, jaka zagościła na jej podniebieniu. W pierwszym odruchu chciała ją natychmiast wypluć, lecz w tym samym momencie ręce Rufusa zacieśniły się na jej gardle, a on sam zagroził:

– Nie chcesz łykać? Zara weznę kamienia, rozwalę ci łeb i wyrucham twoje truchło.

Kiedy Sary przełknęła, poczuła się jak ktoś wpadający w głęboką przepaść, ale Rufus już obracał ją na plecy.

– Tera chiba ja spuszczę co nieco z krzyża, tam gdzie się robiom dzieciska. – Zastanowił się przez chwilę nad tym, co powiedział, po czym dodał z entuzjazmem: – A jakże! Zmajstrujemy Rufusowi dziecioka! Ciekawe co bydzie z tego za dziewinć miesięcy? Jak ci zara utne cycki to pewno nic, bo zdechnie z głodu! – I kiedy Rufus miał już przystąpić do gwałtu, Sary, spoglądając na jego sztywny organ, zauważyła dość nieroztropnie i ze śmiechem:

– O jeju, grubasku! Masz kuśkę nawet mniejszą niż twój tatko! – To akurat było prawdą, tyle że prawdopodobnie Rufusa nie zachwycała taka reminiscencja.

Pobladł na twarzy.

– O, ale tera to trza było ugryźć się w jęzor, Mielona Gębo.

Nachylił się, wykrzywiając twarz, wciągnął głośno flegmę, następnie wystrzelił nią z nozdrzy prosto w oblicze Sary. Zastygła w obrzydzeniu, tym bardziej że był na tyle miły, by rozsmarować plwocinę po całej gębie. Przygwoździł ją do ziemi, klękając na jej łokciach. Złapał za głowę, przekręcając na bok, po czym gwizdnął na swego pupila.

– Tutej, Brooter! Tutej, mały! – Zaspokojone zwierzę skoczyło na równe łapy, a jego pan rozgarnął na bok włosy Sary, odsłaniając ocalałe ucho. – Siad, mały! Siad! – zarechotał Rufus. – Odgryź se te ucho!

Sary wrzasnęła, słysząc kłapnięcie szczęk zwierzęcia, a kiedy zacisnęły się na jej uchu, krzyknęła jeszcze głośniej.

– Żeżryj se te ucho, mały! Dooobry piesek!

Kły zwarły się na małżowinie; Sary słyszała odgłos odrywanej tkanki, nawet pośród własnych wrzasków. Czym sobie zasłużyła na takie brutalne traktowanie? Mój ty Jezu!, lamentowała w duchu. Żałuję, że jestem dziwką, ale niech to jasny gwint! Co miała zrobić? Pomimo grozy sytuacji Sary nie mogła opanować oburzenia. Ratuj mnie, najdroższy Jezuniu.

Jeszcze kilka sekund i zwierzę oderwałoby nieszczęśnicy ucho, ale w ostatniej chwili…

Dziwacznie ukształtowany cień przysłonił to widowisko, natomiast Brooter… wypuścił ucho Sary, zaskowyczał i odskoczył, jakby nagle wyczuł groźnego przeciwnika.

– Brooter? Co z tobą, mały? – utyskiwał Rufus. – Nie chcesz se przekąsić ucha tej wywłoki? – W tej chwili Rufus odwrócił się, by spojrzeć, co tak nagle zaprzątnęło uwagę zwierzęcia. Rozległo się przeszywające bębenki w uszach…

BAM!

…tak głośne, że aż zadrżało powietrze. Toczące pianę z pyska psisko zaskomlało i wywinęło kozła w powietrzu. Po wymuszonym salcie pies padł martwy, bez połowy czaszki.

– Zabiłżeś mojego… – Rufus miał się już nieźle wściec, lecz wszelkie obiekcje utknęły mu w gardle, gdy jego mózg zarejestrował dwie rzeczy: po pierwsze – rękę trzymającą ogromny rewolwer, dla ścisłości Webleya 455, po drugie – źródło dziwnego cienia.

Był nim człowiek lub raczej jego wyolbrzymiona karykatura, niezdarnie zgięta, jakby dotknęła ją jakaś deformacja kości. Zwieńczeniem tej dziwnej postaci była burza ciemnych, poskręcanych włosów, kłębiących się na wysokości ponad dwóch metrów. Intruz – jeśli można go tak nazwać – nosił ogromne, ręcznie szyte buty, spodnie z płótna namiotowego i – co było bardzo dziwne – za dużą koszulę z długimi rękawami, zapiętym ciasno kołnierzykiem i mankietami, pomimo panującego gorąca.

Rufus wybałuszył oczy tak bardzo, że zdawało się, iż nie mają powiek, po czym wydusił z siebie strachliwe:

– Ttt–ttt–ttt–ttt…yyy…

Olbrzym odparł na to:

– Tylko człek z duszą ulepioną ze świńskiego łajna wyrabia z dziewką to, co ty. – Jego głos nie miał w sobie nic ludzkiego. Słowa rozbrzmiały donośnie, lecz zarazem pusto; co jeszcze dziwniejsze, bełkotliwie, jakby ciężkie usta napotykały przy ich wymawianiu na jakąś przeszkodę lub jego narząd mowy nie był dostosowany do ich wypowiadania.

Prawdę mówiąc, ktoś dysponujący większą wyobraźnią określiłby ten głos jako nieziemski.

Rufus, nawet pomimo wyzwalającego strumień uryny strachu, zdobył się na obelgę:

– Ty jesteś tym prawnukiem czarownika i synem tej głupiej wiedźmy Lavinny!

Tytan patrzył beznamiętnie, z twarzą skrytą w półcieniu.

– I… i… i… i jakieś dziecioki zginęły, a Osbornowie mówili, żeśta je zabrały, co by czarować!

– Nie pleć tyle po próżnicy – odrzekł dziwny głos.

– U – u – u… ubiłżeś mi psa!

– Tyn kundel miał tak samo od małego napsute w głowie jak i ty. Włóczyło się tu ich wincyj, alem je tyż ustrzelił. Czy to człek, czy kundel, jak ma napsute w głowie, nie zasługuje, by żyć. Z dziesińć roków temu zabiłem tyż kundla Hutchinsów, taki sam oszalały był jak i tyn. Nakarmiłem jego truchłem świnie. Z uciechą to samo zrobiłbym z tobą.

Rufus zaczął się powoli odczołgiwać, gdy jego mózg przyswoił sobie złowieszczą sugestię.

– Ni waż się mi nic robić! Tatko cię dorwi!

Coś na podobieństwo perwersyjnego chichotu wydobyło się z ust giganta.

– A jakże, twój tatko tyż się kiedyś odgrażał i wylądował na wózku. Ale nie martw się, nie ubiję cię. – Wysoka postać pochyliła się z niezwykłą szybkością, a jej dłoń zatrzasnęła się niczym pułapka na myszy na odsłoniętym kroczu Rufusa. – Tyle że po tym, cożeś wyrabiał tej dziewce, lepij będzie co nieco ci ukręcić, cobyś się już nie rozpleniał. – Po czym z odrażającym i głośnym trzaskiem zmiażdżył Rufusowi jądra.

Werbalna reakcja Rufusa nie przypominała ludzkiej – był to raczej skowyt dzikiej bestii o wymiarach mastodonta. Tarzał się po ziemi, a jego tłuste cielsko dygotało niczym galareta. Kolos nadal gniótł cuchnącą mosznę, coraz bardziej rozdrabniając jej zawartość, aż pozostała w niej jedynie papkowata miazga.

Osiągnąwszy zamierzony efekt, gigant przemienił Rufusa we wcielenie bólu. Grubas, leżąc na ziemi, wyglądałby niemal zabawnie, gdyby nie przeraźliwe wrzaski. Z poczerwieniałą i obrzmiałą twarzą, osłaniając ręką obolałe krocze, zaczął pełznąć na oślep wzdłuż płotu, skrępowany opuszczonymi do kostek spodniami. Wystękał schrypniętym od cierpienia głosem:

– Powim… papie. I wujowi Willowi tyż!

– Uczyń to – szorstko odrzekł tytan – a utłukę ich obu, a potem przyjdę zabić twoją mamuśkę. Winna się wstydzić, że takiego chłopoka powiła.

Rufus odczołgał się, lamentując.

Wtedy ogromna, nieproporcjonalna figura wybawcy Sary odwróciła się w jej kierunku.

– Hej – odezwał się.

Sary drgnęła, naga, choć już niespeszona fizycznym wyglądem swego wybawiciela, a trzeba przyznać, że był on niezwykle przerażający. Porośnięta zmierzwioną brodą, pozbawiona podbródka twarz o porowatej, żółtej jak u świeżo oskubanego kurczaka skórze była tak wydłużona i zwężona jakby ściskano ją imadłem.

Sary nie była pewna, co ma myśleć o tej sytuacji, przeważało w niej jednak uczucie wdzięczności. Usiadła z trudem, mówiąc:

– Dobry. Bardzom wdzięczna, żeś przegonił chłopoka Hutchinsów…

– Nigdym go nie lubił – rozległ się donośny głos. – W jego głowie mieszka zło, jak u całej jego rodziny. Przykro było patrzać na to, co wyrabia… – Zduszone słowa zdawały się dryfować w dal, w oczach wielkoluda pojawił się tłumiony z trudem gniew. – Ludziska są tu… wyjątkowo nikczemne.

Sary odpowiedziała z uśmiechem:

– O tak, pewno. Podlejszych chyba ni ma.

– Za pozwoleniem… – Powoli, jakby nie chcąc jej przestraszyć, gigant wyciągnął rękę. Trzymał w niej czystą chusteczkę. – Tyn podlec cię opluł, wytrę to z ciebie.

Sary znieruchomiała, odetchnęła z ulgą dopiero, gdy skończył ścierać plwocinę z jej twarzy.

– Dzie-dziękuję ci. – Usiadła, nieskrępowana częściową nagością. Tytan obrzucił przelotnym spojrzeniem jej ciało. Sary wiedziała, że ma szpetne oblicze, ale wiedziała też, że mężczyznom podoba się reszta, a ponieważ ten prawdopodobnie ocalił jej życie, wydawało się właściwe, by w zamian mu się oddała. Rozchyliła nogi, zanurzając dłoń w obfitych włosach łonowych.

– Nie wim, jak mogę ci się inaczej wywdzięczyć, toteż jeśli chcesz, możesz mnie mieć tera.

Wielki wybawca przez chwilę stał jak wryty na tle okalających jego głowę promieni słonecznych. Sary nie wiedziała dlaczego, wyczuła jednak, że mężczyzna poczuł się niezręcznie.

– Nie, to nie byłoby właściwe po tym, co przeszłaś.

– Co?

Osobliwy głos ścichł nieco.

– W głębi serca nie czułbym się z tym dobrze. Mniemam, że tyż nie czujesz się dobrze po tym, co tyn tłusty chłopok w ciebie wpychał.

Sary nie wyobrażała sobie, aby takie słowa mogły paść z ust któregoś z miejscowych prostaków; tamtejsi mężczyźni w większości byli przykładem wrodzonego braku wszelkiej moralności. Siedziała bez ruchu z obnażonym biustem, wpatrując się w osłupieniu w otaczającą jego głowę słoneczną aureolę. Nie wiedziała, co ma powiedzieć.

– Tera, jak chcesz, to możesz pójść ze mną i se trochy odpocząć. Widzę, że tyn zły chłopok podarł ci suknię, mogę ją zszyć na poczekaniu, bo matula to mnie wyuczyła szycia.

Sary nie wierzyła własnym uszom. Wiedziała dobrze, że każdy mieszkaniec Dunwich już dawno by jej dosiadał, tymczasem ten facet nie dość, że proponował jej wypoczynek, to jeszcze chce naprawiać kieckę. Nie do wiary, pomyślała.

Mężczyzna tymczasem mówił dalej z niepojętym entuzjazmem:

– No i ta, mam też w wędzarni kilka królików, sam je przyprawiałem według przepisu babki. Smakują całkiem, całkiem, jeśliś głodna.

Na dodatek proponuje darmowy posiłek! Oprócz garstki malin z pól Fryego i rzodkwi, która najpewniej spadła z jakiejś ciężarówki, Sary nie jadła od wczoraj nic treściwego; nie wliczając wytrysków, którymi obdarzyło ją kilku klientów. Wyrozumiałość giganta zaparła jej dech w piersiach.

– Och, to by było cudownie! – wykrzyknęła, opuszczając poszarpaną sukienczynę.

Na ustach jej wybawiciela pojawił się uśmiech, w którym można było wyczuć ulgę.

– To chodź, pomogę ci – ręka znajdująca się na końcu bardzo długiej kończyny pochwyciła ją za ramię. – Idziem…

Lecz kiedy Sary już stanęła na własnych nogach, zachwiała się, łkając:

– Ach, boli! – I upadłaby niewątpliwie, gdyby mężczyzna w porę nie chwycił jej w ramiona.

– Nic ci nie jest?

– Rety, ależ mnie się nogi roztrzęsły – odpowiedziała, stojąc w jego objęciach. – Chyba ten chłopok gorzej się ze mną obszedł, niż żem myślała…

– To pewne, ale nie przejmuj się. Poradzimy se z tym.

Sary poczuła, że unosi się w powietrze, kiedy wielki człowiek pochwycił ją w ramiona z taką swobodą, jakby była pustym workiem, po czym przeskoczył niewysokie ogrodzenie i ruszył w kierunku wschodnim, ku majaczącej w oddali linii drzew. Sary aż pisnęła z radości; nareszcie czuła się bezpieczna. Za każdym krokiem kołysała się lekko w ramionach niosącego ją wielkoluda.

Gdy niósł ją przez pola, jej oczy błądziły po okolicy. Nie można było se wymarzyć piękniejszego dnia, uśmiechnęła się do siebie, lecz wtedy jej wzrok przykuły strome zbocza odległej Round Mountain i zachwyt naturalnym pięknem nieco przygasł. Dostrzegła też kilka niezwykłych, walcowatych wzgórz, przeważnie pozbawionych drzew, których miejsce zajmowały osobliwe skupiska kamiennych kolumn, jak powiadano, pochodzących z czasów indiańskich. Słyszała także, że na szczycie najwyższego wzgórza – Sentinel Hill – wzniesiono jakiś ołtarz, jeszcze zanim biały człowiek przybył tu zza Wielkiej Wody, jak mówiła jej matka, a nawet w czasach, których nie idzie objąć głową. Lecz kiedy Sary zaczęła się dopytywać o przeznaczenie tego ołtarza, jej matka zamilkła jak zaklęta. Kilkakrotnie Sary podejmowała próby, by dotrzeć na szczyt i na własne oczy zobaczyć ów ołtarz, lecz zawsze wracała, skąd przybyła, przed osiągnięciem celu, gdyż powstrzymywały ją dziwne, przypominające słowa dźwięki, których źródło znajdowało się jakby pod ziemią…

Otrząsnęła się z niepokojących myśli, ciesząc chwilą. Biust uwydatnił się na tkaninie, a kiedy zerknęła nagle w górę, uchwyciła spojrzenie wielkich, ciemnych oczu zawieszonych na wypukłym kształcie, lecz w tej samej chwili odwrócił wzrok. Nic w tym dziwnego, że mężczyzna patrzył ochoczo na ciało Sary. W głębi duszy brzydziła się takimi spojrzeniami, gdyż przypominały jej ojca; ale teraz?

Świadomość, że ten niezwykły mężczyzna mierzy ją pożądliwym wzrokiem… zachwyciła ją.

Od początku jego nieśmiałość i małomówność znamionowały delikatność, pomimo budzącego grozę, nienaturalnego wyglądu. W głębi jej głowy kołatało się jednak pytanie: co jeszcze może przynieść reszta dnia?

– Och, jaka ja głupia! – zaszczebiotała. – To żeś se o mnie pewnie pomyślał. Ocaliłżeś mnie od poważnych tarapatów, a ja się nawet nie przedstawiłam! Jestem Sary!

Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów.

– A to, to ja wim.

– Naprawdę?

– Pewno. Tak żem słyszał.

– A gdzie?

Wzruszył lekko ramionami, patrząc przed siebie.

– A widziałem, jak żeś chadzała, a to na pastwisku Sawyera, abo przez Ten Acre Meadows, abo przechodziła przez stary mostek. Ja żem akurat w górach był, mówię o tym mostku nad Aylesbury Pike. – Kroczył dalej, a ogromne buty ugniatały wysoką do kolan trawę. – Gdzieś tydzień temu widział żem, jak Doc Houghton wysadzał cię przy Dean’s Corners, po tym, jak podwiózł na swoim eleganckim moturze.

– A ta, doktor Houghton. Podwozi mnie dość często – przyznała Sary, a określenie motoru jako „elegancki” nie było dalekie od prawdy; sam lekarz nazywał go Duesenbergiem. Sary domyślała się, że doktorowi Houghtonowi się nieźle powodzi, znacznie lepiej niż przeciętnemu wiejskiemu medykowi. Krążyły pogłoski, że poczciwy doktorek wspiera wydatnie swój budżet po pierwsze, skracając żywoty co bardziej sędziwych osób, ku radości oczekujących spadku krewnych, a po drugie, dokonując nielegalnych aborcji. A przyznając, że lekarz oferuje jej podwózki na swym wymyślnym motorze, nie wspomniała, że z równą częstotliwością i za całe dwa dolary zabiera ją do swego domu w Aylesbury. Tam zaczyna się masturbować, stając przy tym niemal na głowie, podczas gdy Sary posuwa go w odbyt niepokojąco solidną rączką od motyki oraz bije otwartą dłonią po jądrach. Gdy dostawał orgazmu, nasienie wędrowało z penisa wprost do jego ust.

Ale nie. Sary nie zamierzała o tym wspominać.

– Znam go z widzenia – powiedziała tylko.

– Tak też żem myślał – odpowiedział jej tragarz. – Sam go potem poznałem, bo przyszedł do domu, kiedy mój dziadzio dogorywał. Nie widziałem nic zdrożnego w wypytaniu, jak masz na imię, a on mi powiedział. Rzekł mi, że Sary. A, i widziałem cię raz zeszłego lata, kiedym schodził z Sentinel Hill. Pływałaś w stawie między Coreyami a ruinami starego młyna.

– Tak, przemywam się tam, kiedy nie ma zimnicy…

– Znaczy, nie poszłem tam specjalnie po to – dodał pospiesznie jej rozmówca. – Żebyś nie myślała, że powiodły mnie tam zdrożne myśli. Tak tylko przypadkiem zoczyłem, kiedy przechodziłem.

Uśmiechnęła się, słysząc te słowa, i dotknęła jego dłoni.

– To nic. Wiele chłopa patrza na mnie bez niczego. Ale ty byś się nie podkradał do mnie i nie podglądał celowo.

Mężczyzna wstrzymał oddech.

– Trudno pewnych rzeczy nie gadać, bo nie umim okłamywać poczciwych ludzi. Ale w kłamaniu złym ludziom to chyba nie ma nic złego…

Sary zastanowiły jego słowa.

– Co masz na myśli?

– Podłe ludzie to kłamią jak najęte, więc im również można…

– Nie, nie – przerwała mu. – Ja tyż okłamuję złych ludzi, kiedy mam okazję. Ale co to znaczy, że ciężko pewnych rzeczy nie gadać? Czego trudno nie gadać?

Przemierzył kilka kroków, milcząc jak zaklęty. Czy to tylko od upału na jego czole zaperliły się kropelki potu?

– No trudno odwracać wzrok od gołej dziewki, tak ładnej jak ty.

Sary zupełnie się już rozleniwiła, leżąc w hamaku silnych ramion. Rzadko w jej całym życiu słyszała komplementy, jeśli nie liczyć komentarzy zadowolonych „klientów”, co miało dużo wspólnego z jej zdolnościami, a nawet można powiedzieć, że geniuszem, jaki przejawiała podczas pewnych czynności seksualnych. Raz Elmer Frye ją pochwalił: Mielona Gębo, ty to byś sprawiła, że i trup by trysnął; albo, No tak żem się w życiu nie spuścił, jak tera, dziewczyno. W sumie to nawet z gęby wcaleś nie taka szkaradna, aż mnie chętka bierze, by starej skręcić kark z tymi jej zwisłymi cycami i hajtnąć się z tobą! I to tyle, jeśli chodzi o komplementy pod adresem „Mielonej Gęby”. Ten mężczyzna był o wiele milszy, co było widoczne na każdym kroku, nie wspominając o pewnym aspekcie, skrytym pod ubraniem, który zdążyła już sobie intuicyjnie oszacować. Odpowiedziała w końcu:

– Ach tak, Wim, że chłopów cieszy oglądanie mojego ciała bez ubrania. Ale nie twarzy.

Mężczyzna zatrzymał się, jakby trapił go jakiś dylemat; spojrzał jej prosto w oczy.

– Ale ja nie mówię tylko o ciele, skąd. Mam tyż twarz na myśli. Całą ciebie.

Sary miała w głowie istny zamęt. Jaki był cel w prawieniu jej fałszywych komplementów? Jaka strategia mogła się kryć za nimi, skoro nie chodziło o seks, który zdążyła już zaoferować? Ten facet i tak mógłby wytrząść ze mnie wszystkie bebechy, stwierdziła. W całym życiu nie słyszała milszych słów.

– Aa-ha. – Znów wbił wzrok w przestrzeń przed sobą. Szepnął znów: – Ale żeś… ładna… – Po czym znów ruszył przez pola miarowym, długim krokiem.

Przez dobry kilometr szedł, milcząc, wyraźnie zawstydzony. Sary od dobrej chwili nic nie była w stanie zrozumieć oprócz jednego. Będąc w jego ramionach, czuła się tak, jakby nic jej nie groziło, rozpalało ją za to uczucie, które rzadko gościło w jej monotonnej egzystencji: szczęście.

Przebyli w ten sposób drugą milę, zanim zdecydowała się odezwać:

– Ejże, zapomniałabym! Jak się nazywasz?

– Wilbur – odpowiedział głęboki, szelestliwy głos. – Wilbur Whateley.

Przypisy

[1] Wilbur Whateley jest bohaterem opowiadania H.P. Lovecrafta „Zgroza w Dunwich”.