Kato-tata. Nie-pamiętnik - Halszka Opfer - ebook

Kato-tata. Nie-pamiętnik ebook

Halszka Opfer

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Kato-tata" odsłania tabu, dotyka wrażliwego ciała wykorzystywanego dziecka, które nie szuka nigdzie pomocy a jątrzące rany nie goją się i roznoszą w nieskończoność, również na ciele i duszy dorosłej kobiety. Niechętnie rozmawiamy o molestowaniu dzieci, a już na pewno za wszelką cenę unikamy odnośników do osobistych doświadczeń naszych rozmówców, jakby bojąc się, że niechcący poruszone wspomnienia zaczną cuchnąć. Dlatego tak ważne jest, żeby to dziecko zaczęło krzyczeć, żeby wykrzyczało z siebie tę traumę, poczucie winy i strach. W "Kato-tacie" dziecko właśnie krzyczy, prostym, zwykłym językiem, wypranym z zawiłości literackiego stylu. Dopóki ten niezrozumiały ból siedzi cicho, dziecko będzie nadal cierpieć, choćby miało sto lat.

Jeśli wyobrazimy sobie "Niedole cnoty" Sade`a w połączeniu z "Malowanym ptakiem" Kosińskiego przeniesione na Dolny Śląsk w realia lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych - możemy w przybliżeniu określić "Kato-tatę". Czytając tę książkę schodzimy do piekła i zastanawiamy się ile takich piekieł znajduje się w naszym najbliższym otoczeniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 218

Oceny
4,3 (237 ocen)
142
51
28
13
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
biedronka51

Całkiem niezła

tez mogla bym napisac podobna ksiazke...niestety....Ile z Nas moglo by??!
21
Kasia105

Nie oderwiesz się od lektury

Wstrząsająca.
10
sniff

Nie oderwiesz się od lektury

Wszyscy wiedzieli. Nikt nic nie zrobił.
00
amdinel

Nie oderwiesz się od lektury

Wstrząsająca relacja krzywdzonego dziecka, mam nadzieję że taki oprawca jest już w piekle.
00
klaudialidia

Nie oderwiesz się od lektury

Miazga.
00

Popularność




PRZEDMOWA

Dzieciństwo może różnie smakować; może być słodkie i przepyszne jak ciastko lub lody czekoladowe, może być niezbyt cukierkowe, ale „pożywne” jak kromka chleba z masłem, ale może też być jak garść gwoździ – ostre, zimne i nie do przełknięcia!

Takie właśnie, przypominające drut kolczasty, raniące z każdej strony było dzieciństwo Halszki – autorki i bohaterki tej opowieści. Wracając do dni i nocy pełnych koszmarów, które przeżywała w swoim rodzinnym domu, ale także w szkole i wśród rówieśników, pisze ona: …często zastanawiam się, czy w moim życiu były jakieś dobre chwile, które wspominałabym z tęsknotą…

W książce poznajemy jej wspomnienia o dzieciństwie i… wydaje nam się, że człowiek nie jest w stanie znieść tyle bólu, cierpienia i poniżenia.

Człowiek – dziecko, funkcjonujące w świecie trudnym do wyobrażenia. Tak okropnym, że nie do zniesienia, tak bolesnym, iż nierealnym…

Halszka jednak prowadzi swą opowieść w sposób, który sprawia, że nie chcąc nawet, wbrew naszej woli… stajemy obok niej. Razem z nią wdychamy smrodliwe zapachy domu i ojca, kulimy się przerażeni w kącie, uciekamy na mróz, z głodu boli nas brzuch, co rusz przełykamy jej gorzką ślinę poniżenia. Z ciężarem gniotącym nas w pierś, obserwujemy, jak dziewczynka wykonuje posłusznie, prawie jak automat, ruchy zaspokajające chuci jej ojca, jak skamieniała ze strachu i wstydu oddaje mu swoje dziecięce ciało, błagając w duchu, „aby to już się skończyło”. To odczuwanie wraz z bohaterką cierpienia, które wypełniało niemal każdy dzień jej dzieciństwa, jest ponad nasze siły. Tak jak gnębiona przez innych Halszka staje obok siebie i patrzy na siebie „z zewnątrz”, jak na jakąś inną dziewczynkę, z której śmieją się i nad którą znęcają się nauczyciele i koledzy, tak i my pragniemy stanąć w bezpiecznej odległości, aby jej dzieciństwo tak bardzo nas nie bolało.

Stanąć z boku, zdystansować się, odrealnić ten okrutny świat… świat Halszki, świat, w którym najskromniejsze marzenia, marzenia o prawdziwej lalce, są niemożliwe do zrealizowania, w którym szczęście polega na tym, że mama ma dobry humor i zauważa obok siebie dzieci. Ten świat wzrusza nas, ale jeszcze bardziej przeraża.

Oglądając obraz życia dziecka rysowany słowami Halszki, najchętniej umieścimy go w fikcji literackiej. Chcemy wykluczyć poza rzeczywistość codzienność tego dziecka, aby brudy, smrody i wulgarność jego domu, okrucieństwo i brak czułości matki oraz ohydne łapska ojca nie zbliżyły się zbytnio do nas, nie pobrudziły nas, nie dotknęły. Bronimy się w myślach: może coś tam z tego jest i prawdą, ale to niemożliwe, żeby wszystko. Z pewnością ubarwione i przerysowane jak to w książce, żeby poruszyło, żeby się sprzedało…

Opowieść Halszki jest bolesna przede wszystkim poprzez prawdę, którą opowiada. Prawdę doświadczaną przez wiele dzieci, dzieci z różnych pokoleń, żyjących w różnych środowiskach, nie tylko tych, które kojarzone są z problemami, biedą, niskim wykształceniem, trudnościami psychicznymi czy alkoholem.

Odnosząc historię dziewczynki do wiedzy, jaką posiadamy na temat krzywdzenia dzieci, wiedzy, o znęcaniu się fizycznym, psychicznym maltretowaniu, zaniedbywaniu dzieci przez rodziców czy ich wykorzystywaniu seksualnym, tworzonej przez naukowców przez kilkadziesiąt ostatnich lat, ma się wrażenie, iż autorka jest doskonale zaznajomiona z tą wiedzą oraz że w historii jednego dziecka spróbowała pokazać niemal wszystkie zjawiska charakterystyczne dla tego problemu.

Ale…

opowieść Halszki to opowieść realnej kobiety – dziewczynki, dziś już dorosłego krzywdzonego dziecka, opowieść boleśnie prawdziwa. Spotykamy w niej wiele sytuacji, zachowań i uczuć, które faktycznie są udziałem krzywdzonych dzieci. Na co dzień przeżywają one strach naszej bohaterki, doznają fizycznego i psychicznego bólu, codziennie tęsknią za prawdziwym rodzicielskim zainteresowaniem i czułością, każdego dnia walczą o przetrwanie.

W historii opowiadanej przez dziewczynkę widać także swoisty sposób życia rodziny, w której przemoc jest codzienną historią i której członkowie koncentrują się na tym, aby przemoc jak najmniej bolała, aby jej w danej chwili uniknąć …aby przeczekać, przeżyć. Stoją więc na czatach, nasłuchują, zamierają w bezruchu, kryją się za kotarą, uciekają na noc z domu i… wracają następnego dnia. Poniżają się i przymilają do swego oprawcy, aby uniknąć chwilowo bólu. …Zrobimy wszystko, co zechce, byle nie bił… – przyznaje dziewczynka.

Nie szukają nigdzie pomocy, nie zgłaszają nikomu swych codziennych dramatów, ukrywają własne nieszczęście, ale też nie przyjmują pomocnych gestów, na przykład darowanej przez kioskarkę bułki. Sami przed sobą nie potrafią przyznać się do koszmaru, w którym żyją, udają, że wszystko gra, że jest „normalnie” …dalej będę udawać, że jesteśmy kochającą się rodziną… – wyznaje dziewczynka, która długo nie wyobrażała sobie, że może być inaczej, która jest przekonana, że tak jest w innych domach, że to samo robią swoim dzieciom inni rodzice …to, co działo się w naszym domu, było dla mnie wzorem.

Krzywdzone dzieci starają się potajemnie, przytłoczone wstydem, nierzadko zwracając się przeciwko sobie, zdobyć coś dla siebie… chwilowe względy ojca, chwilowe bezpieczeństwo, porzucone przez innych na ulicy słodycze, chwilową sympatię kolegów i koleżanek. Te własne zachowania, poniżające próby przetrwania, jeszcze bardziej pozbawiają ich godności i poczucia własnej wartości. Myślą o sobie równie źle, jak ich kaci myślą o nich: …czuję się jak śmieć… mam do siebie wstręt… – mówi o sobie Halszka.

Maltretowane dzieci, żyjąc we wrogim, nieprzyjaznym świecie, nie radzą sobie także z życzliwością, która czasami je spotyka …wydawało mi się niemożliwe, że ktoś chce mi coś dać i na dodatek na mnie nie krzyczy, przyznaje nasza bohaterka. Dzieci krzywdzone myślą o sobie źle, o tym, że nie zasługują na dobro, szacunek i życzliwość; myślą tak również wtedy, gdy dorosną.

Zdarza się, że maltretowane dzieci naśladują swego oprawcę, brat znęca się nad siostrą i matką, siostra atakuje siostrę, wszyscy są przeciw wszystkim; przemoc wszechogarnia rodzinę. Staje się częścią życia, sposobem na życie w rodzinie …awantury były nieodmienną częścią naszej codzienności …przyzwyczaiłam się …w domu panowało prawo dżungli, mówi Halszka.

Atakując samych siebie i odzierając się z szacunku i człowieczeństwa, krzywdzone dzieci często chronią tych, których kochają. Halszka za wszelką cenę pragnie, aby matka nie dowiedziała się, co robi z ojcem …bo byłaby zła… i, co dość charakterystyczne, dziewczynka zastanawia się …za co tata mnie karze? Czy byłam ostatnio niegrzeczna? Coś musiałam zrobić złego, ale co?… Jestem winna, to ja jestem winna tego, co mi robi ojciec, jak zachowuje się matka, zasługuję na takie traktowanie …widzę dziecko, które nienawidzi siebie i całego świata… – przypomina sobie własne uczucia dziewczynka.

Jedną z najczęstszych konsekwencji doświadczania przez dzieci krzywdzenia w rodzinnym domu jest rozwijanie się w nich tożsamości ofiary – wiktymizacja. W swoim życiu dzieci te nie potrafią bronić siebie przed atakami lub wykorzystywaniem przez innych, jak Halszka, która wspomina po incydencie z rowerem …nie tłumaczyłam się, nie powiedziałam nic na swoją obronę…, jak Halszka, która nie umie odepchnąć i powstrzymać seksualnych ataków lekarza czy księdza lub sędziego, z którymi się zetknęła, czy nawet swego rówieśnika, który ją brutalnie wykorzystał. Dzieci krzywdzone nie mogą wpływać na to, co je spotyka, są bite bez względu na to, jak się zachowują, poniżane i wyzywane niezależnie od tego, jak bardzo są usłużne i grzeczne, niedostrzegane i odpychane niezależnie od tego, jak bardzo starają się zaskarbić uwagę i łaski rodziców, gwałcone bez względu na to, ile włożą wysiłku, by się schować i uniknąć sprawcy. W ten sposób dzieci krzywdzone wyuczają się bezsilności i życiowej bezradności …uświadamiam sobie, że jestem w potrzasku. Nie jestem w stanie zrobić nic, aby cokolwiek w moim ohydnym życiu zmienić – przyznaje bohaterka opowieści.

Dzieci krzywdzone żyją w ciągłym smutku i strachu, częstokroć próbując swój stan i własną sytuację ukryć, zamaskować. Zazwyczaj nie proszą o pomoc, zaprzeczają, gdy ktoś je wypytuje. Jednak baczniejszemu obserwatorowi nie ujdą uwagi przygaszone oczy, uciekanie w świat fantazji czy stronienie od dzieci, nie umknie wreszcie brak radości. Nieumiejętność przeżywania radości oraz życie w ciągłym napięciu, jakby w oczekiwaniu na wszystko złe, co może się wydarzyć, to podstawowe cechy dzieci krzywdzonych.

Dzieci maltretowane żyją w chaosie uczuć własnych oraz wśród sprzecznych komunikatów otrzymywanych od rodziców; „Kocham cię i dlatego cię biję”, „Rodziców trzeba szanować – rodzice robią mi okropne rzeczy”. Świat, w którym żyją krzywdzone dzieci, jest niespójny, jedne słowa przeczą innym, jedne wydarzenia kontrastują z kolejnymi. Halszka dziwi się, że tatuś jako katolik robi mi te wszystkie świństwa …tatuś ma dwa tak różne oblicza…, przyznaje też, iż jej ukochana matka, która wiedziała o zboczonych skłonnościach ojca, „w gorących chwilach” uciekała sama, zostawiając z katem swoje dzieci. Niespójność zachowania rodziców, jednocześnie dobrych i złych, rodziców, do których się tęskni i do których codziennie się rozczarowuje brakiem ich zainteresowania i czułości, rodziców, którzy coś obiecują i zapewniają i… nigdy nie dotrzymują słowa, ten sposób postępowania rodziców kreuje dzieciom krzywdzonym obraz domu, który jest nieprzewidywalny, oraz obraz otaczającego świata, nieprzyjaznego i zagrażającego.

Jak przetrwać w tym wrogim świecie? Jak przeżyć w świecie, w którym tak naprawdę nikt o nas nie dba, a potrzeby dzieci nie są w ogóle brane pod uwagę? Czasami pomaga namiastka ciepła, jaką daje posiadanie zwierzaka, jak Halszce, która wspomina …czułam od tych zwierzątek ciepło i miłość. Pomaga przetrwać szczera ludzka życzliwość i zainteresowanie, akceptacja i uczucie, którymi czasami różne osoby obdarzają dzieci krzywdzone …nierzadko nie uświadamiając sobie zupełnie, jak wielkie znaczenie ma ich przyjaźń czy dobre słowo. Halszka wspominając swoją chyba jedyną w życiu prawdziwą przyjaźń klasowej koleżanki, pisze: …pierwszy raz w życiu poczułam to cudowne uczucie, jakie daje bezinteresowna przyjaźń. Badacze zjawiska krzywdzenia dzieci mocno podkreślają niesamowite znaczenie wsparcia, jakie mogą otrzymać od różnych osób krzywdzone dzieci. Okazuje się, że często nawet chwilowe doświadczenia przyjaźni, życzliwości i uznania dają im siłę, by przeżyć koszmar dzieciństwa. Tak samo jak dla naszej bohaterki jej koleżanka Tamara, tak i wiele innych niepodejrzewających swego znaczenia osób przyczynia się do tego, że dzieci krzywdzone potrafią znieść gorzki smak cierpienia i jak, co prawda okaleczone, drzewa rozwijać się i przetrwać. Mali bohaterowie… herosi życia.

Doświadczenia krzywdy doznanej w rodzinie wypalają na dziecku piętno, którego nie można się pozbyć. Badacze wskazują na cały szereg różnych problemów i trudności, na jakie napotykają w dorosłym życiu krzywdzone dzieci; problemów emocjonalnych, społecznych, zdrowotnych. O takich problemach opowiada Halszka: …nie ma nic gorszego dla dziecka jak być ofiarą rodziców… oraz opisując później swoje związki emocjonalne. Opowieści o przeżywanych w dorosłym życiu problemach, które wynikają z doświadczania krzywdy w dzieciństwie, możemy się też domyślać w zapowiadanej przez nią jej kolejnej książce, którą chce napisać.

Wiele Dorosłych Krzywdzonych Dzieci odnajdzie w książce Halszki Opfer obraz swojego dzieciństwa, znajdzie w niej własne myśli, uczucia, lęki i pragnienia. Spotka się twarzą w twarz ze swoją przeszłością – z dziecięcą bezsilnością i strachem, który przenika każdą cząstkę ciała. Będzie to spotkanie bolesne …ale może być początkiem zmierzenia się z własnym dzieciństwem, początkiem poradzenia sobie ze swoimi doświadczeniami. Opowieść, do której przeczytania zapraszam, może być dla wielu tym, czego zabrakło kiedyś jej Autorce. Sięgnijmy do jej własnych słów: Gdybym wtedy natrafiła na odpowiednią książkę lub artykuł, gdybym wiedziała, że mam prawo się bronić – pewnie wyzwoliłabym się spod władzy ojca i moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej.

Gdybym zaczęła mówić, krzyczeć – pewnie znalazłby się ktoś, kto stanąłby w mojej obronie.

Stało się to dopiero po wielu, wielu latach milczenia.

Bardzo późno. Zbyt późno. Ale może nie za późno?

Spotkanie z historią Halszki Opfer będzie inne dla tych, których dzieciństwo smakowało jak lody czekoladowe, którzy wzrastali w prawdziwym cieple domowego ogniska, czuli się kochani, bezpieczni, wartościowi. Tym „szczęśliwcom” opowieść przedstawiana w tej książce może pomóc zrozumieć dzieci krzywdzone, ich trudne i zaskakujące zachowania, ich uczucia i nastawienie do świata.

Problem krzywdzenia dzieci w rodzinie jest od pewnego czasu głośniej dyskutowany w naszym społeczeństwie. Jego publiczny obraz zasilany głównie medialnymi sensacyjnymi doniesieniami o przypadkach maltretowanych dzieci nie przystaje jednak do faktycznych cech zjawiska. Stale nie chcemy przyznać, iż złe traktowanie dzieci przez rodziców stanowi poważny problem społeczny w naszym kraju. Z kolei prowadzone badania naukowe oferują statystyki i zestawienia na temat zjawiska, odkrywanych rozmiarów tego problemu i jego związków z różnymi cechami. Pokazują one krzywdę dziecka bezosobowo, mierząc ją liczbami i procentami.

Aby naprawdę odczuć problem krzywdzenia dzieci, polecam z pokorą i szacunkiem dla bohaterstwa dziewczynki przyjąć jej opowieść zawartą w tej książce.

Otwórzmy zatem drzwi rodzinnego domu Halszki i otwórzmy dla niej samej swoje serce.

dr hab. Ewa Jarosz

Uniwersytet Śląski, autorka książek Dom, który krzywdzi i Ochrona dzieci przed krzywdzeniem

Katowice, 9 grudnia 2008 r.

* * *

Mogłam krzyczeć – nie krzyczałam. Mogłam mówić – nic nie powiedziałam. Milczałam. Aż do dzisiaj.

Kiedy miałam dziesięć lat, pojawiła się ona. Tamara.

Minęło trzydzieści pięć lat. Siedzę przed telewizorem i oglądam ją na ekranie. Patrzy na mnie – ja na nią. Nie mogę oderwać od niej wzroku. Mam wrażenie, że mnie widzi. Przecież to niemożliwe, żebym tylko nie oszalała! Czuję, że za chwilę się rozpłaczę. Muszę nad tym zapanować. Nikt z domowników nie może zobaczyć, że jestem roztrzęsiona, a już szczególnie mój mąż. Nie znosi, kiedy płaczę, nie potrafi mi współczuć – denerwują go moje łzy. Nie chcę, żeby się na mnie złościł. Staram się zapanować nad wzruszeniem. Zaciskam pięści, paznokcie wbijają mi się w ciało. Zaciskam je jeszcze mocniej, aż gula tkwiąca w gardle powoli znika. Mogę dalej spokojnie wpatrywać się w ekran. Nic się nie zmieniła. Ciągle ta sama. Wytężam wzrok, aby jak najdokładniej ją zapamiętać. Wciąż na mnie patrzy. Mam wrażenie, że ktoś ją specjalnie wsadził do mojego telewizora, że zaraz wyjdzie i powie to, na co czekam całe życie: „Nie jestem już na ciebie zła – wybaczam ci – bądź moją przyjaciółką – tak jak dawniej”.

Jednak nic takiego się nie stało. Tamara znika. Na ekranie pojawia się znienawidzona reklama. Idę szybko do łazienki i zamykam za sobą drzwi na klucz. Teraz mogę wypłakać się do woli. Najpierw cicho, ale mój płacz przeradza się w głośny szloch. Puszczam wodę, aby nikt z domowników mnie nie usłyszał.

Nie mogłam jej wytłumaczyć, dlaczego to zrobiłam.

Musiałabym opowiedzieć jej o moim życiu, a przecież milczałam.

MAMUSIA

Mamę pamiętam, jak siedzi w naszej długiej, wąskiej kuchni przy otwartych drzwiczkach pieca. Lubiła tak przesiadywać – wpatrzona w gorący płomień. Jej grube kolana nagrzane do granic wytrzymałości były koloru mocnej czerwieni. Potrafiła tak trwać bez ruchu całymi godzinami, wpatrując się w niewidzialny punkt. Nic wtedy dla niej nie istniało. Taki jej obraz najmocniej utkwił mi w pamięci.

Mama była wtedy dla mnie wszystkim. Kochałam ją tak, jak dziecko może kochać mamę lub pies swego pana – bezgraniczną i bezkrytyczną miłością. Byłam z nią związana niewidzialną nicią, której nic nie mogło przerwać. Bałam się o nią szczególnie wtedy, kiedy miewała ataki woreczka żółciowego.

Mama leży w łóżku obolała i nieszczęśliwa, a my, troje rodzeństwa, mocno wystraszeni i zapłakani, siedzimy obok niej. Mama wyje z bólu, jednocześnie prognozując, co stanie się z nami, kiedy ona opuści ten padół. Te słowa robią na nas piorunujące wrażenie. Płaczemy, wyobrażając sobie, że to już na pewno jej koniec. Moja wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach. W myślach widzę ją już w kaplicy, w trumnie, ubraną na czarno, z rękoma złożonymi na piersiach. Gorączkowe myśli prowadzą mnie na cmentarz.

Widzę księdza wygłaszającego pożegnalne kazanie i wreszcie grabarza zakopującego mamę w zimnym, ciemnym dole. W tym momencie zaczynam krzyczeć, krzyczę coraz głośniej, nie chcę stracić mojej kochanej mamy i decyduję się na rozpaczliwy krok – skaczę za nią do grobu!

Mama głośnymi jękami przywraca mnie do rzeczywistości.

Od tamtej pory panicznie bałam się o jej życie. Byłam przekonana, że każdy następny atak skończy się jej śmiercią. Myślałam sobie, że wolałabym umrzeć pierwsza, a jeszcze lepiej by było, żebym to ja umarła zamiast niej. Ten strach towarzyszył mi przez wiele lat. Była dla mnie całym światem, więc byłam pewna, że gdyby rzeczywiście kiedyś umarła, to ja też będę musiała umrzeć.

Dzieciństwo w moim pojęciu trwało bardzo długo. O wiele za długo. Często marzyłam i widziałam siebie jako osobę dorosłą. Nie chciałam już być małym, niezaradnym dzieckiem. Wydawało mi się, że dorośli nie przechodzą tego co dzieci.

Nawet bajki były koszmarem. Przez nie bałam się jeszcze bardziej.

Leżeliśmy wszyscy w łóżku, gotowi do snu. Mama kładła się obok nas i zaczynała swoją opowieść na dobranoc:

„W ciemnym, czarnym lesie stał sobie wielki czarny dom. A w tym czarnym, czarnym domu wszystkie pokoje były puste. Nikt tam nie mieszkał. Wszędzie wokoło było pełno wielkich pajęczyn z olbrzymimi włochatymi pająkami…”.

Bardzo dokładnie potrafiłam to sobie wyobrazić. Kurczowo chwyciłam się mamy, z drżeniem przylgnęłam do niej, a serce waliło mi jak oszalałe. Moje ciało pokrywała gęsia skórka i nic nie mogłoby mnie oderwać od mamy. Mama tymczasem ciągnęła swoją opowieść: „A w tych czarnych, czarnych pokojach stała sobie wielka hebanowa trumna przyozdobiona czarnymi falbankami…”.

W tym momencie mój strach sięgnął zenitu. Nie mogłam już tego słuchać i chciałam, żeby mama natychmiast przerwała, ale odjęło mi mowę i byłam zmuszona wysłuchać opowieści do końca.

„Była ciemna, ciemna noc i właśnie zegar głośno wybił godzinę dwunastą… I wtedy nastąpiło coś niesamowitego: bo oto ta wielka czarna trumna poruszyła się. Coś się w niej szamotało, jakby ktoś próbował otworzyć ją od środka. Pokój dudnił od hałasu i nagle (tu wszyscy dosłownie zamarliśmy ze strachu) wieko trumny zaczęło się powoli otwierać. Kiedy się już otworzyło – ktoś bardzo powoli zaczął z niej wychodzić i kiedy wstał, okazało się, że jest to… (w tym momencie mieliśmy już pełne gacie) straszny, wielki, z dziurami zamiast oczu – czarny trup!!!”.

Kiedy mama wypowiadała ostatnie słowa bajki, najpierw zniżała głos prawie do szeptu, by słowa „czarny trup” wykrzyczeć z całej siły.

W domu panowała przejmująca cisza. Byłam spocona ze strachu, serce miałam w gardle, bałam się poruszyć, a nawet odezwać. Nie było mowy, żebyśmy zasnęli przy zgaszonym świetle, a mama szczęśliwa, że tak wspaniale udało się jej nas przestraszyć, śmiała się do rozpuku.

Do dzisiaj boję się ciemności, dużych starych domów, unikam jak ognia widoku nieboszczyków i paraliżuje mnie strach, kiedy widzę trumnę na wystawie w zakładzie pogrzebowym.

Pewnego dnia padał deszcz i nie mogliśmy pójść na podwórko bawić się w piaskownicy. Mama wpadła na niezwykły pomysł. Przyniosła do domu wiaderko z piaskiem i rozsypała go na podłodze w kuchni. My robiliśmy sobie babki, a ona mogła zająć się gotowaniem obiadu.

Mama często wychodziła do sklepu i zostawiała nas samych w domu. Sklep był daleko i godziny bez mamy bardzo się nam dłużyły. Pewnego razu mój trochę starszy brat Sławek znalazł pastę do butów i pudełko zapałek. Zaintrygowało go to zestawienie. Postanowił z jednego i drugiego zrobić użytek. Zapalił zapałkę i skierował płomień na pastę. Ta od razu się zapaliła. Ponieważ byłam blisko, ogień błyskawicznie zajął moje śpioszki. Zaczęłam się palić.

Ktoś jednak nade mną czuwał. Okno było otwarte. Ten ktoś dostrzegł dym i usłyszał płacz dzieci. Wskoczył przez okno i zobaczył mnie w ogniu. Natychmiast ugasił palące się na mnie ubranie.

Kiedyś brat popchnął mnie i upadłam głową na kant ściany. Z dużej rany polała się krew. Kiedy mama wróciła, wzięła mnie na ręce i pobiegła na pogotowie. Bardzo bałam się zastrzyków. Ranę zespolili mi klamrą.

Innym razem mama zostawiła w kuchni na podłodze włączoną maszynkę do gotowania. Była rozpalona do czerwoności. Moja siostra Aneta stanęła na niej bosą nogą. Pamiętam wrzask i swąd spalonej skóry. Siostra miała blizny przez wiele lat.

Na naszej ulicy byliśmy znani z tego, że ciągle ulegaliśmy różnym wypadkom. Pewnego razu Aneta kroiła chleb i przecięła sobie palec. Nie umiała jeszcze wtedy posługiwać się nożem, a że była głodna, to swoimi dziecięcymi rączkami usiłowała zrobić sobie coś do jedzenia. Mamy jak zwykle nie było w domu. Przez cały dzień z rany płynęła krew. Siostra darła prześcieradło na paski i obwiązywała nimi ranę. Już po chwili opatrunek robił się czerwony. Tak było do samego wieczora. Straciła w ten sposób bardzo dużo krwi. Już mieliśmy położyć się spać, gdy mama spostrzegła, że Aneta jest bardzo blada i słaba, a od rany wzdłuż całej ręki biegnie czerwona pręga. Wtedy chyba pierwszy raz w życiu się przestraszyła.

Gdy byłam już trochę starsza, koniecznie chciałam pomagać mamie. Chcąc zrobić jej niespodziankę, zabrałam się za prasowanie. Nasze żelazko było prymitywne, ciężkie, bez termoregulatora. Bezpośredni następca żelazek na węgiel i duszę. W sklepach były już lżejsze żelazka z pokrętłem, ale nas „nie było na takie stać”. Żelazko rozgrzane do czerwoności zamiast prasować, zaczęło natychmiast spalać materiał. Wpadłam w panikę i wypuściłam je z rąk. Spadło mi na nogę.

Zdążyłam tylko podnieść je z podłogi i postawić na stole.

Krzyczałam z bólu tak głośno, że z pobliskiego zakładu pracy przybiegli ludzie. Okno było otwarte i pewien mężczyzna wszedł zobaczyć, co się stało. W mieszkaniu pełnym gęstego dymu nie było nic widać. Żelazko wypaliło w stole wielką dziurę. Mężczyzna zachował się przytomnie: wyłączył z prądu żelazko, wywietrzył mieszkanie i włożył moją stłuczoną i poparzoną nogę pod zimną wodę. Blizna była widoczna przez kilkanaście lat.

Zastanawiam się, co by było, gdybyśmy nie mieszkali na parterze. Już drugi raz pomoc przychodziła przez okno.

To dziwne, ale mimo wielu przykrych incydentów mama nadal zostawiała nas samych w domu, natomiast w pozornym zabieganiu o nasze zdrowie wykazywała czasami przedziwną nadgorliwość.

Mój brat miał mały zielony rower. Nie wiem, skąd się ten rowerek u nas wziął. Ktoś nam go pewnie podarował, bo rodzice nie rozpieszczali nas zabawkami.

Rowerek miał tylko dwa kółka. Nie potrafiłam na nim jeździć, a poza tym brat nie chciał mi go pożyczać. Kiedyś nie było go cały dzień w domu i wpadłam na pomysł, żeby sobie pojeździć.

Nasz dom stał na wielkim pustym placu – miejsca do jeżdżenia było dużo. Nauka jazdy na dwukołowym rowerku nie była jednak taka prosta. Ciągle z niego spadałam. Mimo to nie rezygnowałam. Ćwiczyłam wytrwale przez wiele godzin.

Po kilku godzinach złapałam wreszcie równowagę. Szczęśliwa jeździłam bez wytchnienia do późnego popołudnia. Kiedy wreszcie miałam dość, wzięłam rowerek i poszłam do domu. Dopiero przed domem zauważyłam, jak bardzo jestem spocona. Gdy mama zobaczyła moją czerwoną buzię i mokre ciuchy, natychmiast kazała mi się przebrać. Widziałam, że jest bardzo zła. Skruszona, bez słowa zaczęłam zdejmować mokre ubranie. Nagle z kuchni usłyszałam głośne stukanie. Zaciekawiona poszłam zobaczyć, co się tam dzieje. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam klęczącą mamę, z kuchennym tasakiem w ręce. Najnormalniej w świecie rąbała rowerek, klnąc głośno na czym świat stoi. Natychmiast do niej podbiegłam, próbując wyrwać jej tasak. Ale trzymała go bardzo mocno i nie chciała puścić. Zaczęłam głośno płakać i to ją chyba powstrzymało. Popatrzyła na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Ręka z tasakiem zawisła w powietrzu. Błagałam ją, żeby nie niszczyła takiego fajnego rowerka. Zapewniałam, że nauczyłam się jeździć i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa. Wtedy wreszcie otrząsnęła się i opuściła tasak. Kazała mi jednak obiecać, że nigdy w życiu nie wsiądę już na ten rowerek. Tak bardzo bałam się jej gniewu, że zrobiłabym wszystko, aby nigdy więcej jej w takim stanie nie zobaczyć. Tak też się stało. Nigdy już nie jeździłam na małym zielonym rowerku.

Mama bardzo bała się chorób.

Po kąpieli miała zwyczaj wkładania nam na głowy czapek, mimo że nasze łóżka stały przy samym piecu. Żeliwne drzwiczki były rozgrzane do czerwoności, a my, spoceni, w zimowych czapkach, błagaliśmy ją, żeby pozwoliła nam je zdjąć. Na próżno.

W lecie również pilnowała, abyśmy po kąpieli mieli czapki na głowach. Natomiast w zimie w czasie mrozów kazała mi pod spodnie wkładać kilka par rajstop. Bywały dni, kiedy miałam na sobie pięć par grubych bawełnianych rajstop. Było to trochę niewygodne, prawie nie mogłam się ruszać, ale najważniejsze było, żeby zadowolić mamę.

Miała też manię zbierania i składowania w domu najróżniejszych lekarstw. Myślę, że moglibyśmy śmiało rywalizować z niejedną dobrze zaopatrzoną apteką. Szafy pękały w szwach od wypełnionych medykamentami nylonowych worków. Zawsze się dziwiłam, jakim cudem mama się orientuje, w którym worku jest właściwy lek. Za każdym razem, gdy czegoś potrzebowała, udawało się jej znaleźć poszukiwany specyfik. Ale nie wyrzucała przeterminowanych.

Do starych ciągle dokładała nowe. Kiedyś postanowiłam zrobić porządek w tych workach i okazało się, że większość jest przeterminowana. Niektóre lekarstwa miały tyle lat co ja, a niektóre były nawet starsze ode mnie!

Mama nie dbała o siebie i na dodatek obarczała nas winą za to, że wygląda jak dziadówka i ma zepsute zęby. Ciągle ją te zęby bolały. Chodziła w nocy po domu i wyła jak zarzynane zwierzę. Do dentysty jednak nie poszła, mimo że leczenie w owych czasach było bezpłatne. Robiła najdziwniejsze okłady z octu, pieprzu, spirytusu i wkładała to sobie zapałką do czarnych dziur. Trwało to latami, aż doprowadziła swoje uzębienie do całkowitej ruiny i wyglądała jak Baba-Jaga. Było nam jej bardzo żal i błagaliśmy, aby poszła się leczyć, a ona odpowiadała, że to przez nas ma takie zęby, bo nasze utrzymanie tyle kosztuje, że nie stać jej na to, żeby właściwie się odżywiać.

Kiedyś przyjechała do nas ciocia Gienia – najmłodsza siostra taty. Nie lubiły się specjalnie z mamą, ale nie wchodziły sobie w drogę.

Mama uważała ciotkę za chciwą, a ciotka mimo swoich wszystkich wad była jedną z niewielu osób, które robiły nam, dzieciom, jakieś prezenty. Kiedyś znalazła na dnie szafy zniszczoną, starą sukienkę mamy. Mama nie miała w zwyczaju prać ubrań ręcznie tylko w starej frani, a ponieważ sukienka była z wełny, po wyjęciu z pralki nie nadawała się już do noszenia. Mama pozwoliła ciotce zrobić z sukienką co zechce. Gienia przez dwa dni czyściła ją ze zmechaceń, aż doprowadziła ją do dawnej świetności i powiesiła z powrotem w szafie. Po paru dniach nie mogła jej znaleźć. Na pytanie ciotki mama odpowiedziała, że sukienka była w tak dobrym stanie, że sprzedała ją koleżance. Ciotka Gienia zaniemówiła z wrażenia.

TATUŚ

Moje pierwsze doświadczenie seksualne miało miejsce, kiedy byłam bardzo małą dziewczynką. Miałam około trzech lat, a może nawet mniej…

Leżę w żelaznym łóżeczku. Przez siatkę widzę mężczyznę, który zataczając się, podchodzi i pochyla się nade mną. Poznaję – to mój tatuś. Nie powinnam się go bać, ale ogarnia mnie strach. Pochyla się coraz niżej i coś mamrocze. Czuję kwaśny zapach z jego ust. Zaczynam cichutko popłakiwać. Tatuś głaszcze mnie po głowie, rozmawia ze mną czule, jednocześnie wkładając rękę w moje śpioszki. Czuję, że jego palec zaczyna mi wchodzić w podbrzusze. Zaczynam się wiercić. Boli. On jednak nie przestaje i wkłada palec głębiej. Boli mnie jeszcze mocniej, coraz bardziej się boję i łzy lecą mi strumieniami. Tatusiowi chyba robi się mnie żal, ponieważ przemawia do mnie bardziej czule. Jego palec coraz głębiej wpija się w moje wnętrze. Mam wrażenie, jakby poniżej brzucha wiercił mi ogromną dziurę. Robi się czerwony i jęczy.

Po chwili wyjmuje palec z moich wnętrzności. Nareszcie ból się kończy. Całuje mnie w same usta. Czuję w buzi obrzydliwy, oślizgły język. Nie rozumiem, dlaczego mi to przed chwilą zrobił.

Od tamtej pory tatuś robi ze mną takie rzeczy coraz częściej. Nawet przez myśl mi nie przejdzie, aby się mu sprzeciwić. Traktuję jego zachowanie jako coś normalnego. Mam chyba prawo tak uważać, ponieważ często śpię w jego pokoju, a reszta rodziny w drugim i skoro moja mama mu na to pozwala, to widocznie tak ma być.

Tatuś obmacuje mnie tak często, jak to tylko możliwe, a możliwe jest to niemal każdego dnia. Zawsze znajduje okazję. Mama wcześnie rano wychodzi do pracy, a on już nie śpi, tylko czeka, żeby się mną zająć. Budzi mnie jego dotyk… Usiłuję się bronić, ale ojciec jest potężnym mężczyzną i nie mam z nim żadnych szans. Staram się to dzielnie znosić i nie myśleć o tym, aż do następnego razu, chociaż zawsze po tym boli mnie, kiedy robię siusiu.

Robi to ze mną również wtedy, kiedy mama jest w domu, tyle tylko że w drugim pokoju. Wystarczy, żeby wyszła chociaż na chwilę – już mnie dopada.

Z czasem staram się nie dostrzegać tego, że to mój ojciec. Wyobrażam sobie, że to ktoś obcy, wtedy jest mi łatwiej.

Kiedyś tata był w pracy, a my z mamą siedzieliśmy w pokoju. Nagle mój starszy braciszek zaczął się śmiać i opowiedział, że tata bawił się z nim i chciał, żeby wzięli sobie nawzajem pisiorki do buzi. Bardzo nas to wszystkich rozśmieszyło. Śmialiśmy się na cały głos. Mama nie skomentowała tego ani jednym słowem.

Pewnego razu przyszła do nas ciotka Frania, kuzynka mamy. Tatuś leży w łóżku i bełkocze. Bełkot przeradza się w wulgarny krzyk i przekleństwa pod adresem mamy. Boimy się tego wrzasku, nigdy nie wiemy, jak to się skończy. Po chwili widzę, jak chwyta garnuszek i rzuca nim w mamę. Mama w ostatniej chwili robi unik i garnuszek ląduje na głowie mojego brata. Brat drze się w niebogłosy, widzę dużo krwi lejącej się z rany. Mama z ciotką opatrują ranę. Sławek ciągle płacze. Nie idą do lekarza.

Innym razem pijany ojciec zbił brata paskiem od spodni. Trafił go w głowę metalową sprzączką. Znowu lała się krew.

Mama nigdy i nigdzie nie chodziła na skargę.

Nie chciała, żeby obcy ludzie dowiedzieli się o ojcu. My też nikomu nie mówiliśmy, co się u nas dzieje. Było oczywiste, że nie wolno nam opowiadać o takich sprawach. Rozumieliśmy, o co mamie chodzi. Jak prawda wyjdzie na jaw, to zabiorą nas do domu dziecka i rozdzielą z mamą!

Przy ludziach ojciec był zupełnie inny. Kiedy przychodzili do nas goście, nasz kat przeistaczał się w ukochanego męża i wspaniałego tatusia. Do mamy przemawiał czule i chętnie jej usługiwał. Wszyscy nam zazdrościli.

Z chwilą wyjścia ostatniego gościa tata natychmiast zdejmował maskę i wyzywał mamę od najgorszych, tak jak miał w zwyczaju.

Najbardziej lubił nazywać ją kurwą i uczył tego mojego brata, który zastraszony, jak papuga powtarzał różne okropne słowa, nie rozumiejąc ich. Ojca bardzo to bawiło i był dumny ze swoich osiągnięć pedagogicznych. Kiedyś pod nieobecność mamy została z nami ciotka Frania. Byliśmy już wszyscy w łóżeczkach, kiedy przyszedł pijany tatuś. Rozejrzał się po mieszkaniu, a następnie popatrzył na mojego brata, który stał, trzymając się szczebelków łóżeczka. Na widok tatusia zaczął trząść się jak galareta. Tatuś podszedł do łóżeczka i pijackim głosem zapytał: „Gdzie jest mama?”. Przerażony braciszek rozpłakał się i odpowiedział, że mama jest u „Fonsia”, co miało oznaczać, że jest u alfonsa.

Ciotka także bardzo bała się naszego taty. Kiedyś z bratem na ręku schowała się przed z nim w szafie. Stała tam zamknięta długie godziny. Sławek nawet nie zapłakał. Rozumiał.

Kiedy miałam cztery lata, ojciec poszedł do więzienia. Sprawa była związana z pracą: niedopilnowanie służbowych obowiązków. Nasz sąsiad z góry poszedł do więzienia z tego samego powodu. Pracowali w jednym zakładzie. Tata dostał trzy lata, sąsiad dwa. Dla naszej rodziny oznaczało to trzy lata spokoju. Trzy lata bez awantur. Trzy lata bez strachu. Trzy lata bez znienawidzonych seksualnych zabaw z ojcem.

Żona sąsiada widziała w naszej rodzinie przyczynę swojego nieszczęścia. Uważała, że to przez naszego ojca jej mąż trafił do więzienia. Zaczęła się na mamie mścić. Dziesiątki razy wykręcała nam korki. Pewnego dnia zatkała otwór w naszym kominie. Pamiętam, jak mama rozpaliła ogień w piecu i dym wracał z powrotem do mieszkania. Mama sprowadziła kominiarza i wtedy się dowiedziała. Kominiarz przyniósł dużą szybę, którą przykryty był nasz komin. To nie był jedyny złośliwy wybryk naszej sąsiadki. Nie pozwalała swoim dzieciom bawić się z nami, chociaż bardzo się lubiliśmy. Staraliśmy się bawić w bezpiecznej odległości od ich okien, żeby nikt nas nie zauważył. Bywało niestety, że ich rodzina nas nakryła. Od razu zjawiała się ich matka i wołała ich do domu.

Przed pójściem do kryminału tatuś wyniósł z domu wszystkie pieniądze. Ulokował je u dobrego kolegi. Z początku jakoś wiązaliśmy koniec z końcem. Nosiliśmy ubrania jedno po drugim. Bywało, że ktoś nam coś podarował. Kiedyś, gdy byłam chora, przyszła siostra zakonna, aby dać mi zastrzyk. Bardzo się jej bałam i uciekałam na jej widok. Musiało jej się zrobić nas żal, bo następnym razem przyniosła mnie i mojej siostrze bardzo ładne sukienki. Aneta dostała białą w czerwone grochy, a ja w niebieskie. Z butami był większy problem. Mama przeważnie kupowała nam takie najtańsze, z brzydkiego czarnego filcu. Po kilku dniach nie nadawały się do niczego. Nie można było w nich chodzić po śniegu, ponieważ momentalnie przemakały. Mama nie zawsze się tym przejmowała. Pewnego razu po dłuższym chodzeniu w mokrych butach zrobił mi się na nodze wielki wrzód, którego nie można było wyleczyć przez wiele miesięcy.

Mama bezskutecznie szukała pracy. Nie mogła się nigdzie zatrudnić, gdyż tatuś był na czarnej liście.

Póki co korzystaliśmy z pomocy opieki społecznej. Doskonale pamiętam, jak dostawaliśmy wielkie kilkulitrowe puszki oliwy i wielokilogramowe paczki kaszy manny i mąki. To było wielkie święto. Bardzo cieszyliśmy się z tych dostaw, bo mama robiła nam często nasze ulubione placki ziemniaczane i frytki.

Pewnego dnia przeżyliśmy wielkie zaskoczenie. Nasz tatuś wcześniej wrócił z więzienia. Po dwóch latach został zwolniony za dobre sprawowanie. Wcale się nie cieszyliśmy. Mój koszmar zaczął się na nowo. Już pierwszego dnia upił się i zrobił awanturę, a w nocy przyszedł do mnie do łóżka.

Paraliżuje mnie strach. Brakuje mi tchu, nie jestem w stanie nawet go prosić, żeby mnie zostawił w spokoju. Chcę krzyczeć, ale wiem, że nie warto, bo nikt mnie nie usłyszy. Opada na moje łóżko i każe mi się posunąć, żeby mógł się położyć obok mnie. Zaczynam cichutko płakać i patrzę na niego błagalnie, żeby tego nie robił. Powinien zobaczyć w moich oczach, jak bardzo się go boję, i zlitować się nade mną. Popatrzył na mnie z czułością, pogłaskał po głowie i o dziwo odstąpił od swojego zamiaru. Odetchnęłam z ulgą. Patrzyłam na jego wielką, gołą, oddalającą się owłosioną pupę. Ze strachu że wróci, nie spałam aż do rana.

Zanim ojciec zaczął ze mną współżyć, przygotowywał mnie do tego. Chciał, abym dobrze orientowała się w tych sprawach. Intensywną edukację rozpoczął z chwilą ukończenia przeze mnie ośmiu lat.

Późnym wieczorem przychodzi pijany z pracy. Zataczając się, podchodzi do mojego łóżka. Mamy jak zwykle nie ma. Tata ledwo stoi na nogach. Czuję znienawidzony kwaśny zapach alkoholu. Chwiejąc się, siada na łóżku. Mam usiąść obok niego. Skrupulatnie wykonuję jego polecenia. Trzęsę się, szczękam zębami – jak zawsze kiedy się boję. On bezwstydnie wyciąga ze spodni coś wielkiego. To coś przypomina olbrzymi ogórek wyrastający z krzaków. Nigdy wcześniej nie widziałam tak dokładnie jego członka. W pierwszej chwili myślę, że tatuś musi być poważnie chory, skoro tak bardzo mu spuchło. Każe mi uważnie obserwować, co będzie z tym robić. Obejmuje członek ręką i zaczyna nim poruszać. Najpierw pieści go wolno i delikatnie, patrząc na niego z coraz większym zachwytem, i pyta, czy mi się podoba. Trudno mi sobie wyobrazić, że w tych świństwach może być coś ładnego, ale ze strachu odpowiadam, że tak. Nie chcę, aby zauważył, że kłamię, bo wtedy może mi zrobić jeszcze coś gorszego. Tatuś porusza swoim ogórkiem już trochę szybciej. Z każdą chwilą coraz energiczniej. Wykonuje gwałtowne ruchy w górę i w dół. Ściska go coraz mocniej i wtedy nachodzi mnie myśl, że tatuś jest jednak zdrowy, bo w przeciwnym wypadku musiałoby go boleć. Nie wygląda na cierpiącego, chociaż wzrok ma błędny i śmiesznie dyszy. Nie wiem, jak się zachować – najchętniej uciekłabym, ale nie mogę. Jakaś niewidzialna siła każe mi być mu bezwzględnie posłuszną. Nagle ojciec błyskawicznie chwyta moją rękę i kładzie na swoim nabrzmiałym członku. Czuję narastające obrzydzenie. Przychodzi mi na myśl, jak nad stawami chwytaliśmy do rąk mokre oślizgłe żaby. To, co trzymam w ręce, jest jeszcze bardziej wstrętne! Próbuję nieśmiało wyrwać rękę, ale on jakby tego nie zauważał. Jego uścisk jest coraz mocniejszy. Porusza moją ręką coraz szybciej i szybciej. Ściska ją do granic możliwości. Nie wytrzymam tego, zaraz zwymiotuję. Znowu próbuję uwolnić rękę, ale on tylko śmieje się ze mnie. Rozszyfrował mnie i z całą pewnością mnie nie wypuści. Nasze ręce pędzą teraz jak szalone. Góra – dół, góra – dół. Mój umysł pracuje gorączkowo. Modlę się, żeby to się jak najszybciej skończyło. Wreszcie ze spuchniętego siusiaka wytryska biaława ciecz, która oblewa mi dłoń. Tato głośno jęczy, a ja powstrzymuję się, żeby nie zwymiotować. Głęboko oddycham i zaciskam zęby. Nadal każe mi patrzeć na swoje krocze. Jego ulubieniec powoli więdnie i staje się wiotki jak parówka. Wyciera się kawałkiem prześcieradła, uśmiecha się do mnie i mówi z tajemniczą miną, że właśnie z tego powstają dzieci. Do tej pory wierzyłam, że dzieci przynoszą bociany. Jeśli biorą się z tej ohydy, którą przed chwilą zobaczyłam, to na pewno nie będę chciała mieć dzieci! Ojciec chowa swoją zwisającą męskość w spodniach i idzie do łóżka. Ja szybko dopadam zlewu i wymiotuję. Mam wrażenie, jakbym miała wyrzygać wszystkie wnętrzności. Kiedy się uspokajam, przychodzi czas na umycie rąk. Szoruję rękę. Ciągle wydaje mi się brudna i śmierdząca. Mam wrażenie, że to, czym ją oblał, jest nie do umycia. Kilkakrotnie wracam do zlewu. Uczucie, że mam brudne ręce, będzie mi towarzyszyć przez wiele długich lat.

W naszym starym domu nie mieliśmy jeszcze wtedy ciepłej wody, gazu ani tym bardziej łazienki. W kuchni stał duży kaflowy piec, na którym mama gotowała i grzała wodę do kąpieli. Ustawiała na środku kuchni dużą ocynkowaną wannę, wlewała wodę i kąpała nas po kolei. Zawsze przed kąpielą wybuchała kłótnia – każde z nas chciało być kąpane jako pierwsze, gdyż mama nie zmieniała wody. Po kąpieli miała zwyczaj wkładać mnie tatusiowi do łóżka. Cieszyła się, że ojciec pozwala mi leżeć obok siebie. Potem wychodziła do kuchni i starannie zamykała za sobą drzwi.

On tylko na to czekał – bez żadnych przeszkód mógł się do mnie dobrać. Zazwyczaj miałam na sobie koszulę nocną, wobec czego miał do mnie łatwy dostęp. Przeważnie leżałam odwrócona do niego tyłem.

Po chwili jego owłosione łapy nieprzyzwoicie wędrowały raz w górę – do moich dziecięcych sutków – raz w dół do miejsca, które było dla mnie najbardziej wstydliwe. Szczypał mnie to tu, to tam. Co mam zrobić, żeby przestał? Nie wypuści mnie, póki nie zrobi tego, co zamierza. Bolało mnie, że mama robi mi coś tak okrutnego i pomaga mu, ale kochałam ją jak nikogo na świecie i w mojej głowie kłębiły się sprzeczne uczucia. W końcu dochodziłam do wniosku, że skoro dla mojej mamy jest to normalne, to powinnam się do tego dostosować. Wierzyłam, że mama nie pozwoli mnie skrzywdzić. Muszę wytrzymać.

Mama od czasu do czasu wchodziła do pokoju, jakby nie widząc, co on robi. Wtedy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki jego falujące ruchy na chwilę zamierały. Ale ręce nadal tkwiły na moim podbrzuszu. Szeptał mi do ucha, żebym nie uciekała z pupą, bo mu utrudniam i potem będzie musiał się starać od nowa. Mama jak gdyby nigdy nic wychodziła do swoich zajęć. Wystarczyłoby, żeby zechciała odkryć kołdrę i wszystko byłoby jasne. Błagałam ją w myślach, żeby coś ją tknęło i żeby to zrobiła.

Po jej wyjściu tatuś mógł dalej robić ze mną co tylko chciał. Najpierw wkładał mi tam palce, delikatnie, żeby mimo wszystko nie sprawiać mi bólu. Nieraz używał kremu Nivea, żeby mu było łatwiej. Gdy mu się udawało osiągnąć efekt, od tyłu mógł mi włożyć wyprężonego jak wojownik do walki siusiaka. Robił to precyzyjnie i bez pośpiechu. Cieszyłam się, że nie musiałam w takich momentach patrzeć na jego obrośniętą gębę. Starałam się nie słyszeć tego zwierzęcego, coraz bardziej przyspieszonego gorącego oddechu. Cieszył się jak dziecko, gdy udało mu się głęboko we mnie wejść. Ja traktowałam to jako pewnego rodzaju nieprzyjemny zabieg, przez który muszę przejść. Jego owłosiony tyłek w splocie ze mną pracował najpierw powoli, a potem szybciej i szybciej. Dyszał coraz głośniej. Jego spocone ręce przyciskały mnie do siebie z coraz większą siłą. Jego długie paznokcie wbijały się w moje delikatne ciało. Już nie był taki delikatny jak na początku. Gdybym teraz chciała spod niego uciec, nie miałabym najmniejszych szans. Trzyma mnie mocno, żebym przypadkiem nie wpadła na ten pomysł. Musi doprowadzić swoje dzieło do końca. Już go nie interesuje, czy mnie boli, czy nie. Walczy z moim ciałem z coraz większą pasją. Jego członek wchodzi we mnie z coraz większą zaciekłością. Chcę krzyczeć z bólu, ale nie mogę, bo mama może usłyszeć i przyjść. Wtedy na pewno będzie na mnie zła, że robię to z tatusiem. Zaciskam zęby i obiecuję sobie wytrzymać do końca. Nie trwa to już długo – po chwili czuję, jak coś leje mi się na plecy. Odwracam się powoli i widzę jego gębę, czerwoną i zlaną potem.

Ten widok jeszcze bardziej napawa mnie wstrętem. Nauczona grać, udaję, że wcale tak nie jest. Nawet wtedy, kiedy pyta, czy mi się podobało, stwierdzam z przekonaniem, że bardzo. Jest w znakomitym humorze. Jest ze mnie zadowolony. Głaszcze mnie po głowie. Czuję odrazę do śliskiego płynu, który przykleił mi się do nocnej koszuli. Teraz jest zimny i jeszcze bardziej nieprzyjemny. Próbuję tak manewrować swoim ciałem, żeby mokra koszula nie dotykała mojej skóry. Leżę obok niego upokorzona i bezsilna. Tymczasem tatuś beztrosko odwraca się do mnie tyłem. Po chwili słyszę, jak zaczyna chrapać. Już nie jestem mu potrzebna – zrobiłam, co do mnie należało i mogę odejść. Cicho, żeby go nie zbudzić, idę do swojego łóżka.

Mama mnie widzi i jak zwykle o nic nie pyta.

POSŁUSZNA CÓRECZKA

Zaczynają mnie prześladować niesamowite myśli związane z tatą. Chcę go zabić. Boję się jednak, że jak to wyjdzie na jaw, to pójdę do więzienia. Planuję, że nazbieram trujących grzybów, drobno je pokroję i wrzucę mu do zupy. Zrobię to tak, żeby nikt nie zauważył, skończą się moje cierpienia. Wyobrażałam sobie, jak ze smakiem zajada zupę i nagle pada na podłogę. Wije się z bólu, rzęzi, charczy, patrzy na mnie błagalnym wzrokiem, żebym mu pomogła, ale ja ze spokojem przyglądam się jego agonii. Z wykrzywionych ust wypływają resztki trującej zupy i nastaje upragniona cisza… Nareszcie cisza! Nigdy więcej nie będzie na nas wrzeszczał. Nigdy więcej nie będzie nas poniżał i bił. Nigdy więcej nie będzie robił ze mną tych świństw. Grzybowa zupa na wiele lat stała się moją obsesją.

Niestety nigdy nie starczyło mi odwagi. Wierzyłam w Boga i wiedziałam, że nie wolno mi tego zrobić. Bałam się, że będę potępiona i Bóg przestanie mnie kochać. Doszłam do wniosku, że lepiej już cierpieć, niż żeby ktoś musiał cierpieć z mojego powodu.

Znoszę więc cierpliwie codzienne tortury. Z czasem się do nich przyzwyczajam. Już nawet nie wymiotuję. Tłumaczę sobie, że muszę przez to przejść i bunt na nic się nie zda. Staram się tylko, żeby nie brudził mi rąk.

Tatuś miał jeszcze inne ulubione zabawy. Mama już czasem drzemała, kiedy w telewizji można było obejrzeć dobranockę. Ponieważ telewizor stał u niego w pokoju, całe rodzeństwo tam się gromadziło. Natychmiast kazał gasić światło. Jak na zawołanie odsuwał kołdrę i spuszczał gacie do kolan. Wystawiał stojącą na baczność maczugę i zaczynał się nią bawić.

Kiedy zauważał, że to widzę, był zachwycony i jeszcze niżej spuszczał galoty. Zamierałam ze strachu. To, co działo się na ekranie, już do mnie nie docierało. Czułam się jak zahipnotyzowana. Oblewał mnie zimny pot i trzęsły mi się ręce. Nie potrafiłam oderwać od niego oczu. Leżał na wznak z jedną ręką pod głową, drugą toczył zajadły bój z białą jak śnieg nabrzmiałą pałą. Moje rodzeństwo niczego nie zauważało. Jak mogli tego nie widzieć?

Tata patrzył to na mnie, to na szybkie i precyzyjne ruchy swojej ręki.

Pod koniec urywał kawałek gazety i wylewał do niej całą zawartość. Nigdy nie byłam w stanie zwrócić mu uwagi ani choćby wyjść z pokoju. Wiedziałam, że zależy mu, żebym obejrzała tę jego „dobranockę” do końca. Rozumieliśmy się bez słów. Kiedy kończył, kazał nam iść spać, nie zważając na protesty, że dobranocka w telewizji jeszcze się nie skończyła.

Od początku mojego życia tatuś umiejętnie urabiał mnie na swoją ofiarę. Zaprogramował mnie, abym spełniała jego wolę. Czułam wewnętrzny przymus słuchania jego poleceń. Moje życie toczyło się wokół jego seksualnych zachcianek. Istniałam po to, aby je spełniać.

W pewnym momencie stało się to już tak normalne, że wydawało mi się, iż wszystkie dziewczynki na świecie są tak samo traktowane przez tatusiów.

Byłam posłusznym dzieckiem. Rodzice stawiali mnie rodzeństwu za wzór. Uczyłam się lepiej od brata i siostry i często słyszałam, że jestem od nich grzeczniejsza.

Po części była to prawda, ponieważ nie stwarzałam problemów. Unikałam utarczek i bałam się wszelkiej przemocy. Nawet jeśli ktoś robił mi krzywdę, stałam bezradna, nie wiedząc, co począć. Na lekcjach religii uczono mnie, że rodzicom należą się posłuszeństwo i szacunek. To był jeszcze jeden ważny powód, dla którego godziłam się przechodzić różnego rodzaju upokorzenia.

Kiedyś oglądałam film przyrodniczy, który mną wstrząsnął. Zobaczyłam w nim zadziwiające podobieństwo do swojej sytuacji. Głównymi bohaterami byli mała małpka i wąż boa, który dostrzegł ją siedzącą na drzewie. Ona na swoje nieszczęście również go zobaczyła. Gdy ich oczy się spotkały, wąż zaczął ją hipnotyzować. Powoli zbliżał się do ofiary. Los małpki był już przesądzony. Nie była w stanie zrobić najmniejszego ruchu. Nie odrywając od niej wzroku, dopełzł do niej i połknął w całości.

Zauważyłam duże podobieństwo między tą małą małpką a sobą. Kiedy ojciec na mnie patrzył, byłam tak samo bezbronna jak to zwierzątko. Wystarczyłoby przecież, żebym zaczęła krzyczeć, i na pewno by przestał.

CHOROBY

Od urodzenia byłam bardzo chorowita. Dużą część życia spędziłam w szpitalach. Nie było miesiąca, żebym nie była na coś chora. Kiedyś ciotka opowiedziała mi niesamowitą historię związaną z moją chorobą. Była świadkiem pewnego wydarzenia. Byłam wtedy kilkumiesięcznym niemowlęciem. Ciągle płakałam. Ponieważ zbliżała się noc, mama ze wszystkich sił próbowała mnie uspokoić. Bezskutecznie. Była zmęczona i drażnił ją mój głośny płacz. W pewnym momencie nie wytrzymała i uderzyła mnie w twarz. Zamilkłam. Okazało się, że straciłam przytomność. Wezwano pogotowie. Zawieziono mnie na ostry dyżur. Miałam obustronne zapalenie płuc i mój stan był bardzo ciężki. Lekarz powiedział, że będę żyć, jeśli przetrzymam tę noc. Na drugi dzień tata wrócił z pracy i stojąc jeszcze w drzwiach, zapytał mamę, czy dziecko żyje. Mama nie potrafiła mu odpowiedzieć, ponieważ jeszcze nie znalazła czasu, aby się tym zainteresować. Wtedy ojciec, o dziwo, wściekł się i zrobił jej awanturę. Ponieważ nie mieliśmy w domu telefonu, wrócił do pracy, by stamtąd zadzwonić do szpitala. Dyżurny lekarz powiedział mu, że na szczęście jestem silna i przeżyłam noc.

W wieku czterech lat zachorowałam na nerki. Miałam silne ataki kolki nerkowej. Cierpiałam tak bardzo, że dzień i noc darłam się wniebogłosy. Mama nosiła mnie owiniętą w kocyk, żebym się uspokoiła, ale to nie pomagało. Zostawiła mnie w szpitalu. Przeszłam mnóstwo nieprzyjemnych, bolesnych badań i okazało się, że mam kamicę nerkową i muszę się poddać operacji. Mama wyraziła zgodę. Kupiła mi pluszowego misia i zawiozła do szpitala, daleko od rodzinnej miejscowości. Bardzo ciężko przeżywałam rozstanie z mamą. Operacja się udała i po kilku tygodniach wróciłam do domu.

Moja starsza siostra w wieku siedmiu lat zachorowała na łuszczycę. Od kiedy sięgam pamięcią, zawsze widziałam ją wysmarowaną różnymi maściami. Wstydziła się swojej choroby i robiła wszystko, żeby ukryć biało-czerwone krosty, które pojawiały się na jej małym ciele jak grzyby po deszczu. Miała na tym punkcie kompleksy i nawet w czasie największych upałów nosiła bluzki z długimi rękawami i ciemne rajstopy. Koleżanki często ją pytały, dlaczego chodzi tak dziwnie ubrana. Było jej przykro i dawała wymijające odpowiedzi. Niektóre osoby odsuwały się od niej z odrazą, bojąc się, że się zarażą. Rodzice nie pomagali jej w leczeniu kompleksów – wręcz przeciwnie. Tato często wyśmiewał się z jej choroby, pieszczotliwie nazywając ją krokodylem, różyczką albo rapciatą. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego ma takie dziwne skojarzenia. Kiedy go o to zapytałam, powiedział, że krokodyle mają bardzo podobną łuskę, a różyczka czerwone i białe kwiaty – takie jak jej krosty. Był dla niej jadowicie uprzejmy, podkreślając, jaka z niej ładna różyczka lub sympatyczny krokodylek. W jego głosie nietrudno było usłyszeć ironię. Siostra nigdy nie protestowała i nie broniła się przed jego przezwiskami. Myślę, że zdążyła się do tego przyzwyczaić. Mama także nie reagowała. Tak jakby zupełnie tego nie słyszała.

Kiedy jej stan się pogorszył, znalazła się w szpitalu. Nawet się z tego cieszyła, bo miała nadzieję, że znajdzie się w centrum zainteresowania i dostanie od rodziców jakąś zabawkę, podobnie jak ja, kiedy zachorowałam na nerki. Jej życiu nie zagrażało jednak niebezpieczeństwo i rodzice uznali, że nie trzeba jej pocieszać zabawkami. Przebywała tam kilka tygodni. Szpital stał w środku dużego parku. Pewnego razu, nikomu nic nie mówiąc, poszła na spacer. Gdy się zorientowano, że jej nie ma, rozpoczęły się poszukiwania. Znaleziono Anetę nad stawem, karmiła łabędzie. Siostra przełożona bardzo się zdenerwowała, nakrzyczała na nią i postanowiła przywiązywać ją do łóżka. Całymi dniami leżała tak wpatrzona w sufit, ze skrępowanymi rękoma, jak jakaś niebezpieczna wariatka. Odwiązywano ją tylko na noc, bo wtedy zamykano drzwi szpitala. Pewnego ranka siostra przełożona, schodząc z nocnego dyżuru do szatni, znalazła swój płaszcz fachowo pocięty żyletką na drobne paski. Od razu wszyscy pomyśleli o mojej siostrze. Wzięto ją na rozmowę, ale nigdy się nie przyznała.

Ojciec nie lubił Sławka – nawet nie nazywał go po imieniu. Wołał na niego „ty padalcu” albo „ty mendo społeczna”. Nie tylko się z niego wyśmiewał, ale także znęcał się nad nim fizycznie i psychicznie. Zawsze znalazł powód, żeby go zbić, a potrafił bić mocno i skutecznie. Bił go dosłownie gdzie popadnie. Brat miał poważne problemy w szkole i nie był lubiany przez kolegów. Kiedyś jeden uczeń wbił mu w rękę długopis. Mama zabrała nas wszystkich i poszliśmy z nim do szpitala. Musiał dostać zastrzyk przeciwtężcowy. Bardzo często przychodził do domu posiniaczony. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek któreś z rodziców interweniowało u nauczycieli. Nauka zupełnie mu nie szła. Robił dużo błędów ortograficznych. Kiedyś pani zadała wypracowanie domowe. Napisał, jak potrafił najlepiej. Tata dorwał jego zeszyt i przeczytał domownikom na głos jego wypracowanie. Zaśmiewał się przy tym do łez. Pamiętam, że jeszcze po kilkunastu latach, kiedy sobie o tym przypomniał, zanosił się od śmiechu. Mnie natomiast nazywał swoją ukochaną córeczką – nigdy nie był w stosunku do mnie złośliwy ani nie kpił ze mnie.

Aneta i Sławek byli zazdrośni.

Szkoda, że nie wiedzieli, czemu to zawdzięczam.

Nic dziwnego, że Sławek miał problemy emocjonalne. Cierpiał na różne natręctwa. Rozmaite czynności musiał wykonywać po wiele razy, aby się upewnić, że je zrobił. Zamykał drzwi, a potem kilkakrotnie wracał i sprawdzał, czy aby na pewno są zamknięte, albo prasował i nigdy nie wiedział, czy wyłączył żelazko. Potrafił tak wracać po kilka razy i ciągle nie był pewien. Prosił nas o sprawdzenie, czy jest wyłączone. Miał także wewnętrzny przymus ciągłego oglądania wszystkich ścian i sufitów po kolei. Tak jakby się czegoś bał i kontrolował, czy na suficie nie ma przypadkiem niczego, co mogłoby mu zagrażać. Tata w takich chwilach kpił sobie z niego, naśladując jego zachowanie, i zaśmiewał się przy tym okropnie. Ze wstydem muszę przyznać, że myśmy się też świetnie bawili, a mama jak zwykle nie robiła nic, aby nas powstrzymać. Widziałam łzy w jego oczach, ale wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że to wcale nie takie śmieszne. Szkoda, że nasz tata nie potrafił tego zrozumieć. Myślę, że każdy przejaw jego humoru braliśmy za dobrą monetę i chcieliśmy się mu w jakiś sposób przypodobać. Mieliśmy nadzieję, że unikniemy jego gniewu. Ale to było złudzenie. Bardzo szybko tracił dobry humor i wracał do awantur.

Jak daleko sięgam pamięcią, zawsze mieliśmy owsiki. To małe robaki, które żyją w odbycie.

To był prawdziwy horror. Najgorzej było, gdy zbliżała się noc. Wtedy wychodziły, co powodowało niemiłosierne swędzenie. Nie mogłam siedzieć, spać – ciągle czułam, że je mam. Wrzynały mi się w ciało i pęcherz moczowy, który piekł, jakby ktoś dźgał mnie igłą. Myślałam, że oszaleję. Próbowałam się ratować na różne sposoby, a ponieważ byłam tylko małym dzieckiem, radziłam sobie tak, jak umiałam. Główną metodą było wyjmowanie ich i zabijanie. Na niewiele się to jednak zdawało, bo na miejsce jednego pojawiały się następne i trwało to godzinami – dopóki wyczerpana nie zasnęłam. Musiały się szybko rozmnażać, bo dokuczały również w ciągu dnia. W dzień trudniej było z nimi walczyć, bo przecież nie mogłam sobie w publicznym miejscu grzebać w majtkach! Myślałam, że zeżrą mnie żywcem! Starałam się ze wszystkich sił zaciskać zęby i znosić to. Mówiłam mamie o robakach. Jeżeli próbowała coś robić, to bardzo nieudolnie, skoro je miałam od zawsze i trwało to wiele lat. Wreszcie sama wyczytałam w gazecie, że trzeba w odstępach dwutygodniowych zrobić sobie lewatywę z piołunu. Szkoda, że mama nie wpadła na ten pomysł.

PREWENTORIUM

Przez pobyt w więzieniu tata podupadł na zdrowiu i zachorował na gruźlicę. Znowu ulga! Aż na dziewięć miesięcy pojechał do sanatorium. Moglibyśmy przez ten czas odetchnąć, gdyby ktoś nie podsunął mamie szalonego pomysłu, żeby oddała nas do prewentorium. Zawiozła brata do jednej placówki, a mnie i siostrę do drugiej. Trafiłam z deszczu pod rynnę. Otoczenie było niezwykłe i piękne. Prewentorium składało się z dwóch połączonych ze sobą budynków. W jednym, półokrągłym, znajdowała się bawialnia. Każde piętro było przeznaczone dla dzieci w określonym przedziale wiekowym. Była tam masa przeróżnych zabawek. Nigdy w życiu nie widziałam aż tylu zabawek naraz. W drugim budynku były sale do spania, nauki, szatnia, jadalnia i biura. Budynek stał w pięknym parku. Rosły tam cisy i inne niespotykane drzewa iglaste. Wzdłuż alejek z ciosanego kamienia ciągnął się mur porośnięty bluszczem. Gdzieniegdzie w nierównych odstępach stały malutkie zgrabne ławki. Zawsze siadałyśmy na nich z mamą w dzień jej odwiedzin. Na końcu parku stały dwie duże drewniane altany, w których poustawiano szkolne ławki. W lecie odbywały się tam lekcje. Bardzo lubiłyśmy zajęcia na świeżym powietrzu. Przed głównym wejściem znajdował się ogromny, zadbany klomb z kwiatami. Na karłowatych drzewkach miały zwyczaj przesiadywać dwa piękne pawie, które były ozdobą naszego prewentorium. Uwielbiałam patrzeć, jak rozpościerają swoje barwne pióra. Byłam nimi tak zafascynowana, że choć na chwilę udawało mi się zapomnieć o moich problemach. Często chodziłam między tymi małymi drzewami i szukałam zgubionych przez pawie piórek. Nieraz miałam szczęście i udawało mi się znaleźć jakiś wyjątkowo piękny okaz. Był dla mnie prawdziwym skarbem. Wysyłałam je w listach do mamy. Chciałam, żeby miała coś cennego ode mnie. Wieczorem leżałam w łóżku. Wyobrażałam sobie i święcie wierzyłam, że mama trzyma w ręce moje piórka i myśli o swojej córce, która bardzo za nią tęskni. Byłam pewna, że piórka są dla niej ważne, ponieważ dostała je ode mnie. Po powrocie do domu zapytałam o nie i dowiedziałam się, że oddała je koleżance, bo nie były jej do niczego potrzebne.

W prewentorium przebywały dzieci w wieku od trzech do dziewięciu lat. Panie wychowawczynie, których zadaniem było opiekować się nami, z całą pewnością nie miały żadnego pedagogicznego przygotowania. Były dla nas bardzo surowe i niesprawiedliwe. Była to raczej tresura niż opieka.

Kiedy trzeba było spać – musieliśmy spać. Nie wystarczyło tylko leżeć w łóżku – należało zamknąć oczy i spać. Jeżeli ktoś nie mógł zasnąć, to musiał dobrze udawać, że śpi, bo w przeciwnym razie karany był biciem. Gdy przychodziła pora posiłków, trzeba było siedzieć w stołówce tak długo, aż talerz będzie pusty. Nieważne, czy smakuje, czy nie. Kiedyś dostałam na drugie danie bardzo tłusty kawałek mięsa. Odłożyłam go na brzeg talerza. Zobaczyła to wychowawczyni i momentalnie znalazła się przy mnie. Pokroiła obrzydliwy tłuszcz, kazała otworzyć buzię i po kolei wciskała mi kawałek po kawałku.

Z trudem je połykałam, walcząc z odruchem wymiotnym. Przy ostatnim nie wytrzymałam. Moim ciałem wstrząsały skurcze. Pani krzyknęła, żebym tego nie robiła na stołówce, chwyciła mnie za kark i pchnęła w kierunku wyjścia. Wyleciałam jak z procy, rzygając na świeżo wypastowaną podłogę. Rzygałam, rzygałam i nie mogłam przestać – znacząc szlak do gabinetu pielęgniarek. Weszłam tam w nadziei, że ktoś mi pomoże. Pani pielęgniarka, zdziwiona moją skargą, opryskliwie powiedziała: „No i co z tego, że wymiotowałaś, nie jedz obiadu i tyle!”.

Pamiętam malutką dziewczynkę z najmłodszej grupy. Miała około trzech latek. W jadalni pani wychowawczyni karmiła ją zupą mleczną. Dziewczynka płakała – widać zupa jej nie smakowała. Pani głośno na nią krzyczała i karmiła ją na siłę, brutalnie wkładając wielką łyżkę do jej maleńkiej buzi. Tymczasem dziecko darło się wniebogłosy, a z rozciętych ust zaczęła się sączyć krew. Pani zachowywała się tak, jakby tego w ogóle nie zauważyła. Zupa od krwi stawała się różowa, a pani karmiła dziewczynkę tak długo, aż talerz był pusty.

Innym razem w męskiej części korytarza zapanowało wielkie poruszenie. Pani przyłapała naszego kolegę na skakaniu po łóżku. Miał na imię Marianek. Postanowiła go przykładnie ukarać. Kazała mu się rozebrać od pasa w dół. W takim stanie przyprowadziła go do żeńskiej części prewentorium, aby wszystkie dziewczynki mogły go sobie obejrzeć. Marianek – dusza towarzystwa, zawsze wesoły – stał teraz z nieszczęśliwą minką, upokorzony do granic możliwości, w koszulce, która nie mogła mu niczego przykryć. Próbował ją naciągać, ale koszulka sięgała mu tylko do pępka. Zrezygnowany stał więc ze spuszczoną głową, nieruchomo jak manekin. Wydawało się, że za chwilę się rozpłacze – ale dzielnie wytrzymał upokorzenie. Grupa dziewcząt była przerażona tym widokiem. Natomiast pani jadowicie ostrzegła nas, że coś takiego może spotkać każdego dzieciaka, który będzie nieposłuszny. Nie osiągnęła jednak celu: pewnie liczyła na to, że wyśmiejemy Marianka. Tymczasem wszystkim nam chciało się płakać.

Popularną metodą wymierzania kary było bicie kantem linijki po zewnętrznej stronie rąk. Delikwent musiał bez sprzeciwu wystawić ręce i dostawał linijką po kościach. Nie wolno było płakać ani cofać rąk. W przeciwnym razie liczba uderzeń się zwiększała. Trzeba było zaciskać zęby i odważnie znosić bicie. Pani była szczególnie usatysfakcjonowana, kiedy winowajca liczył uderzenia razem z nią. Nie wszystkie dzieci tak potrafiły, ale z czasem można się było tego nauczyć. Wtedy były bardzo dumne, że potrafią wraz z panią liczyć na głos mocne uderzenia linijki. Pewnego razu o mały włos spotkałoby to mnie. Pani zawołała nas do łazienki. Nie wiedzieliśmy, dlaczego pokazała nam półeczkę, na której stały kubeczki do płukania zębów. W kubkach były pasta i szczoteczki. Każde dziecko miało podejść i wziąć do ręki swój kubek wraz ze szczotką. Mój był pusty, a szczoteczka leżała na podłodze. Na podłodze leżało o wiele więcej szczoteczek. Pani podzieliła nas na dwie grupy – ci, których szczoteczki były w kubkach, i ci, których szczoteczki leżały na podłodze. Ze złośliwym uśmiechem kazała pozbierać szczoteczki i stanąć w szeregu. Czułam, że coś jest nie tak, niezauważona dyskretnie podniosłam szczoteczkę i jak gdyby nigdy nic stanęłam w bezpiecznym szeregu. Nie wiedziałam, co będzie się działo dalej. Dzieci z drugiego szeregu musiały wyciągnąć chude rączki zewnętrzną stroną do góry. Po zewnętrznej stronie bicie boli o wiele bardziej i pojawiają się sine plamy. Panie chciały, żeby efekt był lepszy. Rączki po każdym uderzeniu zachowywały się tak, jakby chciały uciec, ale strach przed jeszcze mocniejszym biciem był większy. Nikomu nie wolno było głośno zapłakać ani zaprotestować. Wtedy bicie zaczynało się od początku. Po wykręconych z bólu twarzach było widać, że trudno to wytrzymać. Pomimo to dzieci starały się być dzielne. Łzy płynęły im strumieniami. Było mi ich żal, ale z drugiej strony byłam szczęśliwa, że udało mi się przechytrzyć kata! Po egzekucji pani z zadowoleniem stwierdziła, że teraz już na pewno żadne szczoteczki nie będą się walać po podłodze. Poszła sobie i wreszcie zostawiła nas same. Dzieci powoli dochodziły do siebie. Przestawały płakać. Z czułością głaskały swoje obolałe, sinoczerwone i spuchnięte rączki. Niektóre, z bardziej widocznymi śladami pobicia, dumnie chwaliły się kolegom. Łzy zamieniały się w salwy śmiechu. Patrząc na dzieci, postronny obserwator odniósłby wrażenie, że opowiadają sobie dowcipy. Ani słowem nie wspominały o bólu i poniżeniu. Żadne z nas nawet nie pomyślało, żeby się komukolwiek poskarżyć. Nie było komu. Cały zatrudniony w prewentorium personel rościł sobie prawo do wychowywania nas w podobny sposób.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki