Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oto zbiór tekstów, których głównym bohaterem jest śmieć. Ten domowy i wysypiskowy, patriotyczny i zagraniczny, niechciany i pożądany. Jednym słowem – literacka hałda mistrzowsko posortowanych zachwytów nad pięknem nieoczywistym i lamentów nad zdewastowaną planetą.
Pokaż mi swój śmieć, a powiem ci, kim jesteś.
Śmieci opisują: Beata Chomątowska, Paweł Dunin-Wąsowicz, Natasza Goerke, Zbigniew Mikołejko, Włodzimierz Karol Pessel, Maria Poprzęcka, Małgorzata Rejmer, Anda Rottenberg, Filip Springer, Ziemowit Szczerek, Krzysztof Środa, Ilona Wiśniewska, Urszula Zajączkowska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 157
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Krzysztof Środa
Prawa autorskie wszystkich tekstów przysługują ich Autorom
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2019
Redakcja zespół
Korekta d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-931-7
Plastikowe buteleczki po kosmetykach, jeśli pływają w oceanie dostatecznie długo, zaczynają się upodabniać do kamieni. Zachowują kształt, ale ich powierzchnia traci połysk i staje się matowa, krawędzie miękną, barwy blakną. Przestają wyglądać na rzeczy stworzone przez człowieka. Szkoda zabierać je z plaży. Mogłyby tam zostać, przeszkadzają mniej niż setki innych przedmiotów, po które nie zawsze chce mi się schylać. Podnoszę je jednak, opłukuję w morzu i chowam do kieszeni. Ładne egzemplarze zdarzają się rzadko, a chcę ich zebrać tyle, żeby można było zrobić zdjęcie, które da wyobrażenie o tym procesie.
Podobnie starzeją się aluminiowe puszki po napojach, chociaż one tracą również kształt. Mogły go zostać pozbawione jeszcze przez ludzi. Mogły też dostać się w któreś z tych miejsc, gdzie fale przetaczają po dnie tysiące kamieni. Tak czy inaczej nie wyglądają na kamienie, mimo że nie ma już na nich farby. Gęsta faktura wgnieceń kojarzy się raczej z formami organicznymi, z tymi dziwnymi strukturami pozostawianymi przez niektóre koralowce, a jeszcze bardziej – z kapeluszami smardzów. Puszek nie podnoszę, tylko plastik. Chyba że trzeba je jakoś ułożyć do zdjęcia.
Tak mi się porobiło rok temu w Kambodży. To znaczy zaczęło się dużo wcześniej, całkiem niewinnie, od plastikowych zakrętek od butelek. Ale tak na poważnie dopiero w Kambodży.
Z zakrętkami to przez Julkę, koleżankę z pracy, i jej córkę Zosię. Miałem wtedy coś w rodzaju normalnej pracy, do której jeździłem kilka razy w tygodniu. Kiedyś wyrzuciłem zakrętkę do śmieci. Julka stała obok.
– Jak to, wyrzucasz zakrętki? – spytała dziwnym tonem.
– No tak – odpowiedziałem niepewnie.
I wtedy dowiedziałem się, że jest taka akcja, że wszyscy zbierają zakrętki i zanoszą je w miejsca, gdzie się je gromadzi, a potem ktoś je zabiera, sprzedaje firmom wytwarzającym z nich inne plastikowe przedmioty, a za uzyskane pieniądze kupuje wózki i sprzęt rehabilitacyjny dla dzieci, które takich rzeczy potrzebują. Dlatego, wyjaśniła Julka, nie powinienem ich więcej wyrzucać, tylko wkładać do pudełeczka stojącego o tutaj, na półce, a ona będzie je co jakiś czas wyjmować i dawać Zosi, bo Zosia jest bardzo dumna, kiedy może ich wsypać więcej niż inni do kartonowego pudła w przedszkolu albo w sklepie, i cieszy się, że pomaga dzieciom mającym mniej szczęścia niż ona. No chyba że, dodała, wolę to robić na własną rękę i zanosić zakrętki do innego punktu odbioru.
Wolałem oczywiście zrobić trzy dobre rzeczy zamiast dwóch: pomóc światu, pomóc dzieciom i ucieszyć Zosię. Od tej pory wszystkie zakrętki wrzucałem do pudełeczka, które jednak wypełniało się irytująco powoli. Zacząłem więc przynosić je z domu. Odkładałem pojedyncze sztuki na parapet, a kiedy zebrała się garść czy dwie, zawoziłem do pracy. Spodobało mi się to. Trudno tak małym kosztem zdobyć niezachwianą pewność, że zrobiło się coś dobrego dla świata i ludzi. Jasne, można próbować rzeczy większych, ale one wymagają zwykle dużego wysiłku, skutki są niepewne, a czasem, jak uczy historia, przeciwne do zamierzonych.
Potem było to lato, przez chwilę dziwnie upalne. Ludzie kupowali dużo napojów i wypijali je od razu, na ulicy. Szedłem od Emilii Plater, z okolic Marriotta, do centrum. Na chodniku leżała zakrętka. Nie było w tym nic niezwykłego. To się zdarza. Ale kiedy zobaczyłem drugą, trzecią, wreszcie czwartą, nie dałem rady. Zatrzymałem się i ją podniosłem. Była czysta i sucha. Nie widziałem powodu, żeby nie schować jej do kieszeni. Kiedy doszedłem do Marszałkowskiej, miałem ich już siedem. Jeśli kupuje się wodę w półtoralitrowych butelkach, na taką porcję trzeba czekać tydzień albo dłużej.
Nie uważałem, by było w tym coś niepokojącego. Poczułem się dziwnie dopiero wtedy, gdy wyjąłem pierwszą zakrętkę z ulicznego kosza na śmieci. Nie, nie grzebałem w nim. Nie trzeba było. Tam, gdzie mieszkam, jest dużo zabytków, barów i innych atrakcji, więc w piątkowe i sobotnie wieczory schodzi się mnóstwo ludzi. Trudno w kilku słowach powiedzieć, co oni wszyscy tam robią. Skutek jest w każdym razie taki, że rano śmieci wysypują się z koszy. Tego dnia z jednego z nich wystawała plastikowa butelka. Pusta, ale z zakrętką. Wystarczyło podejść i ją odkręcić. Tak zrobiłem.
To był nowy etap. Początkowo starałem się to robić ukradkiem. Rozglądałem się, sprawdzałem, czy nikt mnie nie widzi, a jeśli gdzieś w pobliżu byli jacyś przechodnie, stawałem przy koszu plecami do nich, żeby nie domyślili się, co robię. Teraz dopiero przyszło mi do głowy, że jeśli próbowali się czegoś domyślać, mogli wyobrażać sobie, że robię rzeczy bardziej kompromitujące niż odzyskiwanie zakrętek.
Potem przestałem się przejmować. Po prostu brałem, co było do wzięcia. Bez brudzenia rąk oczywiście. Wkładanie zakrętek do pudełka na półce nie miało już sensu. Było ich za dużo. Co jakiś czas wręczałem Julce spory pakunek, który mogła od razu zawieźć Zosi.
W ogóle lubię podnosić przedmioty z ziemi. Od dawna. W czasie wakacji nad morzem zbierałem oczywiście muszelki i okruchy bursztynu. Wszystkie dzieci tak robią. Ale potem, kiedy są starsze albo dorosłe, na ogół przestają. Ja bardzo długo nie przestawałem. Wiedziałem, że są ludzie wolni od tego przymusu. Jest ich większość. Ja jednak, gdy znalazłem się nad morzem, nie potrafiłem się powstrzymać od podnoszenia z piasku muszli, a czasem również innych przedmiotów: kamyków, zaokrąglonych przez fale i piasek kawałków drewna albo szkła, odnóży i pancerzy krabów, kości zwierząt. To nie muszą być żadne egzotyczne wody. Kilka lat temu wyłowiłem z płycizny mazurskiego jeziora kilkadziesiąt pustych, zbielałych już muszli błotniarek i zatoczków – równie poczciwych, jak pospolitych. Mam je gdzieś do tej pory.
Dopiero niedawno zacząłem się zastanawiać, dlaczego tak robię. Sprawy zaszły za daleko. To było ze cztery lata temu. Zaproszony do paryskiej restauracji serwującej owoce morza, nie potrafiłem powstrzymać się przed włożeniem do torby pomarańczowego, szerokiego na piętnaście centymetrów pancerza kraba, którego przed chwilą zjadłem. Zachowałem jednak resztki zdrowego rozsądku – zanim to zrobiłem, wyszedłem do toalety, żeby spłukać z niego resztki mięsa i zapachu. Trzeba było wyjaśnić sobie naturę tej obsesji.
Odpowiedź, z pewnością niepełna, ale lepsza od żadnej, przyszła mi do głowy kilka dni później, w Bretanii, gdy znalazłszy się na szerokiej plaży, zacząłem napełniać kieszenie muszlami ostryg i przegrzebków, zwanych też małżami świętego Jakuba. Było ich dużo. Niebezpiecznie dużo. Wiedziałem, że nie dam rady zabrać wszystkich. Dlatego podnosiłem je po kolei i oglądałem uważnie, żeby wziąć tylko te, których nie można było w żaden sposób zostawić.
A poza tym nie byłem sam. Musiałem wytłumaczyć moje niepoważne zachowanie dwóm kobietom, z którymi wybrałem się na ten spacer. Poznałem je niedawno i należało się im jakieś wyjaśnienie. Kiedy zastanawiałem się, jak to zrobić, przypomniał mi się strzęp mojego wewnętrznego monologu sprzed chwili: „…tylko te, których nie można w żaden sposób zostawić”.
Dlaczego nie można było ich zostawić? Zrozumiałem, że nie chodzi mi o to, by je wszystkie mieć. Po prostu trudno mi było pogodzić się z myślą, że tu zostaną. Przez nikogo nieoglądane. Niepotrzebnie piękne – tak jak nieoglądane przez nikogo zachody słońca w triasie.
Gorzej nawet. Te formy, budowane cierpliwie przez beznadziejnie miękkie organizmy, zyskują cudownie trwałą, zdyscyplinowaną strukturę, którą łatwo zinterpretować jako obietnicę wieczności. Wiadomo jednak, że prędzej czy później zostaną pokruszone przez wodę i kamienie, potem zmienią się w drobiny, których nie da się już odróżnić od ziaren piasku, a w końcu znikną zupełnie. Jak to się mówi – znikną niespostrzeżenie. Ale również niespostrzeżone. Przygnębiająco anonimowe.
Tak właśnie spróbowałem wyjaśnić dwóm kobietom moją kolekcjonerską namiętność, na wszelki wypadek ubierając cały wywód w konwencję żartu. Tłumaczyłem, że nie zabieram po prostu muszli z plaży. Ja je ocalam. Jedna z kobiet się roześmiała, co znaczyło, że żart się udał. Druga patrzyła na morze i wyglądało na to, że w ogóle mnie nie słucha.
Zanim dojdę do Kambodży i tych zmatowiałych buteleczek po kosmetykach – naprawdę już niedługo – opowiem jeszcze o tym, jak zbierałem muszle w Maroku. Maroko jest ważne, bo właśnie tam zacząłem mieć wątpliwości, czy postępuję właściwie. Tak, niby je ocalam, ale przecież nikt mnie o to nie prosił ani do tego nie upoważnił.
Pisałem już gdzieś o tym. Może nie wypada tak robić, ale żeby nie komplikować, zacytuję sam siebie. Nie dosłownie. Okoliczności są inne, więc czasem trzeba będzie coś skrócić, coś dodać, a czasem – wyrazić się inaczej.
Jeśli chodzi o zbieranie muszli na plaży, Agadir nie jest żadnym eldorado. A mimo to po pięciu dniach mam ich już sporo. Nie, prawdę mówiąc, mam ich tylko trochę – w kupce leżącej na blacie szafki więcej jest kamyków i zaokrąglonych przez fale i piasek kawałków glazury.
Na dzień przed opuszczeniem hotelu przyglądam się mojej kolekcji. I widzę, że niewiele jest warta – co najmniej połowa nie nadaje się do tego, by obciążać nią plecak. Więc dokonuję selekcji. Odkładam na bok wszystko, co chcę zabrać, a resztę zgarniam z blatu, ale kiedy mam już ją wrzucić do kosza, przychodzi opamiętanie.
Nie, nie waham się. Wiem, że muszę się tego pozbyć. Ale myśl, że te okruchy świata, jeszcze kilka dni temu przestające z piaskiem, wodą i słońcem, trafią do plastikowej torby, którą jutro rano sprzątaczka skieruje na zupełnie inne szlaki obiegu materii, jest przykra. Nic mnie przecież nie będzie kosztowało – mówię sobie – jeśli odniosę je na plażę. Tak sobie mówię i tak postanawiam zrobić. Czuję się podniośle, prawie jak rabi Bunam z Przysuchy, który w obecności swoich uczniów podniósł z ziemi ziarnko piasku, po czym odłożył je na miejsce i powiedział: „Kto nie wierzy, że Bóg chce, aby to ziarnko piasku tutaj właśnie leżało, ten nie ma w sobie wiary”. Ja z pewnością nie mam w sobie wiary, ale kiedy przeczytałem tę historię, bardzo mnie poruszyła.
Kiedy już jestem na plaży, uświadamiam sobie, że nie pamiętam, gdzie co leżało. Co robić? Czy wypada po prostu sięgnąć do kieszeni i wysypać jej zawartość na piasek? Nie, nie wypada. Zastanawiam się przez chwilę, a kiedy znajduję rozwiązanie dylematu, wzruszam się własną subtelnością. Postanawiam wrzucić moje nieudane znaleziska do oceanu. Jeśli tak zrobię – myślę – one i tak, poruszane przez fale, wrócą na plażę, ale to nie ja zdecyduję, gdzie będą na niej leżeć. I tak robię. Jestem boso, więc wchodzę po kolana do wody i dwoma zamaszystymi rzutami rozsiewam zawartość kieszeni po płyciźnie. Mogę wracać.
Idę wzdłuż oceanu. Dwadzieścia metrów przede mną spaceruje mężczyzna. Na oko młodszy ode mnie, choć trudno powiedzieć, ile ma lat, bo nie widzę jego twarzy. Widzę tylko plecy i spięte w kucyk rude włosy.
Zwracam na niego uwagę, kiedy nagle, nie wiadomo dlaczego, zatrzymuje się, kuca i zaczyna wpatrywać w piasek. A potem sięga po zawieszony na ramieniu aparat fotograficzny, kieruje obiektyw w dół i po dłuższej chwili, tak jakby zależało mu na uchwyceniu dobrze przemyślanego kadru, robi zdjęcie. Po czym wstaje i idzie dalej.
Jestem zaintrygowany. Kiedy dochodzę do miejsca, nad którym się przed chwilą pochylał, nie widzę nic szczególnego. Widzę jednak ślady jego stóp. Staję więc tam, gdzie kucnął, i robię to samo co on: opieram łokcie na kolanach, zbliżam do siebie dłonie, wyobrażając sobie, że trzymam w nich aparat. I już wiem.
Z piasku wystaje zaokrąglony przez wodę kawałek ręcznie malowanej glazury. A może i nie ręcznie. Ale pięknie. W innych okolicznościach z pewnością podniósłbym go, opłukał w morzu i schował do kieszeni. W innych okolicznościach. Z pewnością nie teraz.
Wstaję i patrzę przed siebie. Mężczyzna idzie powoli, patrząc pod nogi. I znów kuca. I znów spędza blisko minutę, celując aparatem w piasek. Przyspieszam kroku, żeby nie stracić z oczu miejsca, w którym się zatrzymał. Niepotrzebnie. Idąc po jego śladach, znajduję bez trudu te dwa głębsze od innych i niepełne, bo pozbawione odcisków pięt. Stawiam w nich własne stopy. I kucam. Ale nic nie widzę. Zupełnie nic. Moje dłonie udające, że trzymają aparat, obejmują tylko kawałek wygładzonej przez wodę powierzchni piasku.
Jestem pod wrażeniem. Jak to jest mieć w sobie wiarę?
Następnego dnia wyprowadziłem się z hotelu. Znalazłem lepsze miejsce, dwadzieścia kilka kilometrów na północ od Agadiru – trudnego przecież do polubienia. Tam muszli było nieco więcej. Nie mogę powiedzieć, że żadnej nie podniosłem i nie zabrałem ze sobą. Zabrałem. Kilka. Tylko te, których nie mogłem zostawić.
A i tak nie czułem się z tym dobrze. Wszystko stało się trudne, nieoczywiste. Nie byłem jeszcze gotów, jak tamten mężczyzna, by przejść z trybu zbierania do trybu fotografowania. Ale kilku muszli, które jeszcze tydzień wcześniej podniósłbym z piasku, nawet nie dotknąłem. Przyjrzałem się im tylko.
Na tej nowej plaży, sprzątanej rzadziej niż ta w Agadirze albo wcale, było więcej śmieci. Były więc również zakrętki. Widywałem je wcześniej. Starałem się nie zwracać na nie uwagi. Wiedziałem już, że mam z nimi problem, tak jak niektórzy mają problem z alkoholem. Teraz jednak wszystko się zmieniło.
Któregoś dnia poszedłem na północ po wygładzonych przez fale skalnych płytach łagodnie opadających w stronę oceanu. Na jednej z nich leżała czerwona zakrętka. Wiedziałem, że nie mając w sobie wiary, nie powinienem wydawać sądów w takich sprawach, trudno mi jednak było uwierzyć, że Bóg – ten żydowski rabiego Bunama czy jakikolwiek inny – chce, żeby ta zakrętka „tutaj właśnie leżała”. Za kilka godzin zacznie się przecież przypływ, a wtedy woda wciągnie ją w głąb oceanu i jeśli nie połknie jej przez pomyłkę jakiś morski ptak, zakrętka zostanie w nim na dziesiątki lat lub dłużej. Podniosłem ją więc i schowałem do kieszeni. Kiedy wracałem ze spaceru, miałem ich kilkanaście.
W kącie pokoju położyłem plastikową torbę na zakupy. Teraz to była torba na zakrętki. W ciągu trzech tygodni wypełniłem ją prawie do połowy. Nie liczyłem, ale było ich kilkaset. Może nie pięćset, ale trzysta na pewno. Pewnie, że mogłem nazbierać więcej, wiedziałem jednak, że muszę uważać. Zachować rozsądek. W miasteczku wszędzie poniewierały się zakrętki. Nie mogłem zabrać wszystkich – tak jak wtedy w Bretanii nie mogłem zabrać wszystkich muszli ostryg i przegrzebków. Brałem tylko te, które zostawione tam, gdzie były, mogły trafić do morza. No i rezygnowałem z brzydkich, pogniecionych, pękniętych. Nie wiem, może dlatego, że wyglądały jak zwykłe śmieci.
A poza tym zbieranie zakrętek na plaży, jeśli ma być czymś więcej niż głupią zabawą, wymaga odpowiedzialności. I staranności. Wiele z nich, nawet te, które wyglądają jak nowe, jest oblepionych piaskiem i wtedy, zanim włoży się je do kieszeni lub torby, trzeba zanieść je do morza i opłukać. Tu nie chodzi o bicie rekordów – mówiłem sobie.
Potem przywoziłem zakrętki z Ukrainy, Rosji, Mongolii, Iranu, Armenii, a nawet z Kambodży i Wietnamu – choć z tych dwóch ostatnich tylko w symbolicznych ilościach. Obawiałem się, że przewożenie ich samolotami na tak wielkie odległości staje się problematyczne, ponieważ nawet jedna zakrętka dołożona do bagażu wymaga spalenia dodatkowej porcji paliwa. Nie potrafiłem tego policzyć, ale gdyby okazało się, że do wyprodukowania tej porcji trzeba zużyć ilość ropy naftowej wystarczającą do wyprodukowania jednej zakrętki – plastik robi się przecież z nafty – wszystko straciłoby sens. Przynajmniej ten ekologiczny.
Więc przywoziłem tylko trochę. Nie mówię, że kilka. Nie mówię, że kilkanaście. Ale chyba nigdy więcej niż pięćdziesiąt. Może faktycznie nie miało to ekologicznego sensu. Dzięki temu mogłem jednak, kiedy przekazywałem zakrętki Julce, poinformować ją – i poprosić o przekazanie tej informacji Zosi – że pochodzą z czterech, pięciu, a czasem, wliczając Polskę, nawet sześciu krajów. Wyobrażałem sobie, że dla małej dziewczynki będzie to jeszcze jeden powód do radości – tym większy, im bardziej egzotyczne będą niektóre z nich.
Jeśli chodzi o zbieranie zakrętek od butelek, Phnom Penh jest prawdziwym eldorado. Leżą wszędzie i każdego dnia pojawiają się nowe. Na ulicach nie ma piasku, więc na ogół są czyste i nie trzeba ich płukać. Można od razu kłaść je do kieszeni. Tę symboliczną ilość, jaką wbrew rozsądkowi można wziąć do samolotu, zebrałem błyskawicznie. Potem cierpiałem. Mimo trudnego do zniesienia upału dużo chodziłem po mieście i każdego dnia widziałem ich setki.
No dobrze, przyznam się. Niektórzy zresztą już się pewnie domyślili – je też zacząłem zbierać. Nie od razu, po jakimś czasie. Żeby nie wyjść z wprawy. Poza tym – mówiłem sobie – nic złego się nie stanie, jeśli podniosę je z chodnika i odeślę na wysypisko śmieci. Lepiej, żeby leżały tam niż tutaj. Niedługo miała zacząć się pora deszczowa, a wtedy płynąca ulicami woda zabierze je do przecinających miasto kanałów, do rzeki i koniec końców trafią do morza.
Potem sam pojechałem nad morze. Kep to dziwne miejsce. Ani wieś, ani miasteczko. Kiedyś to był kurort. Francuzi, którzy rządzili Kambodżą do połowy lat pięćdziesiątych, stawiali tu sobie piękne wille. Naprawdę piękne. Niewiele z tego zostało. Wciąż jednak jest tu plaża. Z mojego dziwnie taniego hotelu dojeżdżałem do niej rowerem. Pięć kilometrów. Czasem ktoś ją sprzątał. Ale nie zdarzyło się chyba, żebym wchodząc do morza, nie otarł się o pływającą w wodzie plastikową torebkę. Wyławiałem ją więc i zawracałem. Wystarczało pięć minut, żeby wypełnić ją leżącymi na piasku śmieciami – butelkami, kubeczkami, widelczykami, słomkami do napojów. I zakrętkami oczywiście. Zawiązywałem ją wtedy, wkładałem do koszyka, który miałem przy kierownicy roweru, i szedłem pływać. Tylko jedna torebka dziennie – mówiłem sobie.
Któregoś dnia, kiedy wracałem z wypełnioną torebką do roweru, z rozłożonego na plaży koca wstał mężczyzna i poszedł za mną. Widziałem go już wcześniej. Francuz. Mieszkał w tym samym hotelu co ja. Spytał, czy może mi pomóc.
– Nie, dziękuję – odpowiedziałem i pukając się palcem w skroń, dodałem: – Wie pan, to taki mój prywatny problem.
– Ależ nie, robi pan coś bardzo ważnego.
– To niczego nie zmieni. Jest tego za dużo. Zbieram jedną torebkę dziennie. Tak symbolicznie. Właśnie skończyłem.
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę. Podziękowałem mu za chęć pomocy i odszedłem. Kiedy wsiadałem na rower, obejrzałem się. Francuz szedł brzegiem morza i podnosił śmieci. Mam ucznia – pomyślałem. To była przyjemna myśl.
Tego samego dnia po południu, idąc hotelowym korytarzem, który kończył się otwartym tarasem, usłyszałem, że za załomem muru, tam gdzie stały stolik i trzy krzesła, ktoś rozmawia po francusku. Kiedy wyszedłem zza rogu, zobaczyłem mojego znajomego z plaży i czworo jego przyjaciół. To on mówił. Spojrzał na mnie zdziwiony i zamilkł. Teraz patrzyli na mnie wszyscy.
– To on – powiedział Francuz i nieco zakłopotany wyjaśnił: – Właśnie o panu opowiadałem.
To było jeszcze przyjemniejsze. Pomyślałem, że staję się legendą. To znaczy na razie zaczynam się stawać. Ale już wkrótce pójdą za mną tysiące i razem uratujemy świat.
Po Kambodży myślałem, że wiem już o śmieciach wszystko, że nic mnie już nie zdziwi. Myliłem się.
Nie wybierałem się na Bali. Kiedy więc okazało się, że tam jadę – lecę raczej, tam niestety nie da się dojechać – byłem pełen obaw. Na szczęście nie wszystkie się potwierdziły. Pewnie byłoby gorzej, gdybym nie znalazł tego miejsca – pięknego ogrodu przy ujściu rzeki, jakieś sto metrów od plaży. Są w nim cztery domki dla turystów, a piąty podzielony jest na dwa maleńkie, niemalże mnisie pokoje. Zamieszkałem w jednym z nich. Był styczeń, pora deszczowa, martwy sezon. Na dodatek na wyspie dymił wulkan, więc ludzie bali się przyjeżdżać. Przez większość czasu byłem w ogrodzie sam.
Na plaży też właściwie nikogo nie było. Za to śmieci było mnóstwo. Prawdziwy zawrót głowy. Koniec świata. Sama myśl o ich zbieraniu wydawała się śmieszna. Dlatego pierwszego dnia tylko je oglądałem.
Plastikowe butelki – te po napojach i te maleńkie, po kosmetykach. A skoro butelki, to także zakrętki – niebieskie, czerwone, żółte, pomarańczowe, zielone, białe. Gumowe klapki, ale też zwykłe buty i kalosze. Szczoteczki do zębów i tubki po paście. Grzebienie. Jednorazowe łyżeczki i widelce. Dziecięce zabawki, czyli klocki, plastikowe telefony komórkowe, samochodziki, karabiny, figurki zwierząt, ludzi i transformersów, części lalek. Pojedyncze litery, kiedyś pewnie służące do nauki układania słów. Słomki do napojów. Kanistry po oleju silnikowym. Sztuczne kwiaty. Zapalniczki. Słoiczki po kremach. Żarówki.
Następnego dnia obudziłem się wcześnie. Nie musiałem spieszyć się na śniadanie. Poszedłem na plażę. Niewiele pamiętam z tego pierwszego spaceru. Musiałem być kompletnie zagubiony. Nie wiedziałem, jak się do tego zabrać, od czego zacząć. Pewnie więc zebrałem trochę zakrętek i kilka zapalniczek. Może wziąłem jakiś dziecięcy bucik lub klapek z Hello Kitty – mam do nich słabość i nie potrafię ich zostawiać na piasku, tak jak kiedyś nie potrafiłem zostawiać na nim muszli. I to wszystko. Obie kieszenie były pełne. To dziwne, ale tutaj nie było, jak w Kambodży, pływających przy brzegu plastikowych torebek. Ani jednej. Trzeba było wracać.
Kolejny ranek był równie słaby. Wybrałem się na plażę z maleńką torebką, do której poprzedniego dnia w sklepie zapakowano mi drobne zakupy. Wiedziałem, że to będzie porażka. Postanowiłem jej doświadczyć. Kiedy ktoś zabiera się do prac przerastających ludzkie siły, powinien to robić z pokorą.
Tym razem jednak znalazłem sposób, żeby nie dać się onieśmielić tej obfitości, nie zagubić się w niej. Przeszedłem kilkadziesiąt metrów i zatrzymałem się w miejscu, gdzie rzeka wpada do oceanu. Kiedy spojrzałem pod nogi, zobaczyłem trzy tubki po paście do zębów. Fajnie – pomyślałem – będę dziś zbierał tubki. Wszystko stało się od razu prostsze.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I
Ark. wyd. 6