Kiedy zgasnę - Justyna Leśniewicz - ebook + audiobook + książka

Kiedy zgasnę ebook i audiobook

Leśniewicz Justyna

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Marlena jest nieśmiała i wrażliwa. Tak bardzo chciałaby być akceptowana, ładna, kochana... Tymczasem w liceum jest ofiarą drwin, a nawet przemocy. W dodatku matka-perfekcjonistka wymaga od niej zdecydowanie za dużo. Jest jednak coś, co Marlenie wychodzi doskonale: kontrolowanie wagi. Dziewczyna szybko wpada w sidła anoreksji. Gdy Marlena zaczyna gasnąć, w jej świecie pojawia się Miśka, która pewnego dnia staje w jej obronie i nastolatki szybko się zaprzyjaźniają. Potem poznaje Huberta, chłopaka, który wydaje się pochodzić z zupełnie innego świata, a mimo wszystko młodych do siebie ciągnie. „Kiedy zgasnę” to słodko-gorzka powieść YA – o przyjaźni, miłości, a także o problemach, które mogą dotknąć każdego. To historia o tym, jak wielką rolę w naszym życiu potrafią odegrać inni ludzie: kiedy jedni przynoszą upokorzenie, inni sprawiają, że możemy rozbłysnąć na nowo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 2 min

Lektor: Maria Kozłowska
Oceny
4,1 (23 oceny)
11
7
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lillchen

Dobrze spędzony czas

prosto napisana, ale bardzo ciekawa i przejmująca. moim zdaniem zdecydowanie niedoceniona historia
10
Doncia32

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wartościowa książka , polecam:)
10

Popularność




Dla wszyst­kich bez wy­jątku – ko­chaj­cie sie­bie,

bo każdy z was jest na swój spo­sób wy­jąt­kowy i wart mi­ło­ści!

ROZ­DZIAŁ 1

WRZE­SIEŃ 2022 ROKU

MAR­LENA

Uśmie­cham się, ob­ser­wu­jąc na ekra­nie brata. To­masz jest wy­so­kim, po­staw­nym bru­ne­tem o ciem­nych oczach. Kiedy na mnie pa­trzy, wi­dzę w nich mi­łość i tro­skę. Gdy tylko może, kon­tak­tuje się ze mną przez Zooma.

Ja w po­rów­na­niu z bra­tem urodą nie grze­szę – my­sie włosy odzie­dzi­czone po ma­mie i nie­bie­skie oczy – nie wy­róż­niam się ni­czym z tłumu. Uwiel­biam ubra­nia w stylu over­size, które za­kry­wają moje sze­ro­kie bio­dra i znie­na­wi­dzone piersi, a także nie­kształtne łydki i za grube uda po­łą­czone z wiel­kim tył­kiem.

– My­sza, gdzie ty znowu od­pły­wasz my­ślami?

Wzru­szam ra­mio­nami, na nowo przy­wo­łu­jąc uśmiech. To­masz nie jest jed­nak kimś, kogo mo­gła­bym choćby pró­bo­wać oszu­kać. Ob­ser­wuje mnie prze­ni­kli­wym wzro­kiem, a ja czuję, że moja ma­ska pęka pod na­po­rem jego spoj­rze­nia.

– Mama zro­biła mi rano aferę o tróję z matmy, a po­tem z ca­łych sił sta­rała się mnie igno­ro­wać przez cały dzień.

– Ale trója u Bocz­nia­ko­wej to jak szóstka! U niej na tróję na­prawdę trzeba wkuć ma­te­riał. Zresztą to nie ko­niec świata... To była geo­me­tria, nie?

– Taaa, ni­gdy tego nie ogarnę. Na­uczy­łam się wzo­rów na pa­mięć, ale i tak za­wsze coś sko­pię w ja­kimś ob­li­cze­niu.

– Zwy­czaj­nie matma to nie twoja bajka, le­piej ra­dzisz so­bie w hu­ma­nie.

– Ty ja­koś do­brze ra­dzi­łeś so­bie ze wszyst­kim...

– Szła mi matma i fiza, bo mam ści­sły umysł, a hu­ma­ni­stycz­nych przed­mio­tów po­tra­fi­łem się na­uczyć. Ze ści­słymi przed­mio­tami tak nie jest, My­sza. Jak tego nie za­ła­piesz, to choć­byś wy­re­cy­to­wała wszyst­kie twier­dze­nia i wzory z pa­mięci, to nic nie da.

Wiem, że stara się mnie po­cie­szyć. Gdyby tylko o mnie cho­dziło, trója nie by­łaby koń­cem świata. Na­wet z nią mam cią­gle szansę na świa­dec­two z pa­skiem, a jed­nak drę­czy mnie to cho­lerne po­czu­cie, że za­wio­dłam.

– Za­wio­dłam po raz ko­lejny...

– Ni­kogo nie za­wio­dłaś, My­sza! – To­mek nie­mal krzy­czy. – Mam po­ga­dać z mamą, żeby ci tro­chę od­pu­ściła?

Kręcę ener­gicz­nie głową, nie chcę, żeby się wtrą­cał. Nie chcę, żeby z nią roz­ma­wiał, bo na­wet gdyby mama obie­cała mu, że tro­chę zlu­zuje, to i tak po wszyst­kim urzą­dzi­łaby mi awan­turę, po któ­rej prze­sta­łaby się do mnie od­zy­wać. Nie wiem, czego nie zno­szę bar­dziej: jej wy­bu­chów gniewu czy tych okrop­nych, ci­chych dni. Co boli mnie bar­dziej: jej słowa czy pe­łen po­gardy wzrok, kiedy mija mnie w ko­ry­ta­rzu?

– Mu­szę koń­czyć, zga­damy się ju­tro, co?

– Ja­sne.

– Ko­cham cię, My­sza, wiesz? Pa­mię­taj, je­steś wy­star­cza­jąca, a ide­ały nie ist­nieją.

„Prze­cież ty ist­nie­jesz” – my­ślę, nie wy­po­wia­da­jąc tego na głos.

– Ja cie­bie też ko­cham, Szczurku.

Po chwili wpa­truję się już w ciemny ekran.

Na­sze zwra­ca­nie się do sie­bie per My­sza i Szczu­rek sięga wcze­snego dzie­ciń­stwa. To zna­czy mo­jego, bo To­mek miał już wtedy z dzie­sięć lat. Ja w wieku pię­ciu lat z ja­kie­goś po­wodu uzna­łam, że faj­nie bę­dzie, jak skrócę so­bie włosy. Wy­obra­ża­łam so­bie, że mama bę­dzie ze mnie dumna i uzna to za oznakę sa­mo­dziel­no­ści. Oczy­wi­ście tak się nie stało. Usły­sza­łam tylko, że je­stem nie­nor­malna i mam durne po­my­sły. Sie­dzia­łam w po­koju, pła­cząc, a na gło­wie mia­łam dwa ki­kuty, które jesz­cze kwa­drans wcze­śniej były dwoma buj­nymi ku­cy­kami. Wtedy przy­szedł To­mek, przy­tu­lił mnie i po­wie­dział, że jego zda­niem jest pięk­nie i wy­jąt­kowo. Po­dobno wy­glą­da­łam, jak­bym miała my­sie ogonki przy­cze­pione do głowy. Od tam­tej pory na­zy­wał mnie Myszką, co w póź­niej­szym cza­sie ewo­lu­owało do My­szy. Ja – żeby nie po­zo­stać dłużną – za­czę­łam na­zy­wać go Szczur­kiem.

Pew­nie moje dzie­ciń­stwo by­łoby ni­ja­kie, gdyby nie on. To­mek przy­tu­lił mnie wię­cej razy niż matka i oj­ciec ra­zem wzięci. Ta pierw­sza nie lubi czu­ło­ści, a ten drugi cie­szy się, gdy ma święty spo­kój. Po po­wro­cie z pracy tylko zdej­muje kra­wat i ma­suje so­bie skro­nie, pod­kre­śla­jąc, że po­trze­buje od­po­czynku. Jako dziecko wal­czy­łam jesz­cze o jego aten­cję, szybko jed­nak prze­sta­łam.

A te­raz stoję u progu do­ro­sło­ści. Pod­czas gdy moi ró­wie­śnicy ko­rzy­stają z uro­ków mło­do­ści, mnie nikt ni­gdy nie za­pra­sza na im­prezy, w do­datku na­zy­wają mnie nu­dziarą i ku­jonką. Fajną ko­le­żanką by­wam tylko wtedy, gdy trzeba po­ży­czyć no­tatki albo dać spi­sać lek­cje, do in­nych rze­czy się nie na­daję. Nie mam ani jed­nej przy­ja­ciółki. Cza­sami wy­obra­żam so­bie, że po­tra­fię być to­wa­rzy­ska i uczest­ni­czyć w ży­ciu klasy i szkoły. Wtedy jed­nak przy­po­mi­nam so­bie słowa ja­kie­goś przy­pad­ko­wego chło­paka, które usły­sza­łam pierw­szego dnia li­ceum: „Suń tro­chę ten wielki ty­łek”.

Cza­sem mam w so­bie tyle emo­cji, że mu­szę zna­leźć sku­teczny i szybki spo­sób, żeby się ich po­zbyć. Czę­sto – tak jak po tej roz­mo­wie z Tom­kiem – wkła­dam buty do bie­ga­nia i wy­cho­dzę z domu. Wcze­śniej upew­niam się, czy ro­dzice na pewno śpią. Lu­bię się wy­my­kać nocą, bie­gać i ćwi­czyć – czuję wtedy, że je­stem pa­nią wła­snego ży­cia.

Roz­glą­dam się po sze­regu bu­dyn­ków na na­szej ulicy i kręcę głową. Wszyst­kie domy jed­na­kowe, na pod­jaz­dach dro­gie sa­mo­chody, ide­al­nie przy­strzy­żone traw­niki i za­dbane klomby z kwia­tami. A w środku ide­al­nych do­mów nie­ide­alni lu­dzie ze swo­imi zmar­twie­niami, tro­skami i pro­ble­mami, które nie mogą wy­do­stać się poza cztery ściany.

Truch­tem ru­szam w kie­runku parku, szybko jed­nak pod­krę­cam pręd­kość – do tego stop­nia, że pot za­lewa mi twarz. Prze­bie­gam przez kilka ale­jek i w końcu do­cie­ram do par­ko­wej si­łowni, sia­dam na ro­werku sta­cjo­nar­nym. Za­czy­nam pe­da­ło­wać z ca­łych sił, a pot na mo­jej twa­rzy mie­sza się ze łzami. Je­stem wy­koń­czona psy­chicz­nie, ale zmę­cze­nie fi­zyczne przy­nosi mi uko­je­nie. Palą mnie wszyst­kie mię­śnie, ciało mrowi, da­jąc znak, że prze­sa­dzam. Nie słu­cham jed­nak tych sy­gna­łów – w końcu to ja rzą­dzę swoim cia­łem, a nie ono mną.

Opie­ram głowę o kie­row­nicę, czu­jąc, że za­czyna mi bra­ko­wać tchu, a świat nie­zno­śnie wi­ruje. Sie­dzę tak jesz­cze kilka mi­nut, sta­ra­jąc się opa­no­wać drże­nie mię­śni i ko­ła­ta­nie serca. W końcu wstaję i truch­tem ru­szam z po­wro­tem do domu. Mi­jam te same drzewa, bie­gnę po tej sa­mej uliczce, a jed­nak te­raz czuję się o niebo le­piej.

Do domu wra­cam koło trze­ciej nad ra­nem, jest week­end, więc mogę so­bie po­zwo­lić na to, co ko­cham naj­bar­dziej – na to, co daje mi po­czu­cie kon­troli.

ROZ­DZIAŁ 2

Bu­dzi mnie ja­kiś szmer, a po­tem trzask upusz­cza­nego przed­miotu. Nie­chęt­nie otwie­ram oczy i wi­dzę mamę sto­jącą nade mną z kwa­śną miną. Ma na so­bie ja­sny dres, a włosy zwią­zane na czubku głowy w nie­dbały kok. Prze­cią­gam się i do­strze­gam, że leżę pod koł­drą w ubra­niu, w któ­rym wczo­raj bie­ga­łam.

– Trzeba tu wpu­ścić tro­chę świe­żego po­wie­trza – mówi, pod­cho­dząc do okna i otwie­ra­jąc je na oścież.

– Już wstaję – mam­ro­czę za­chryp­nię­tym gło­sem.

Nogi płoną mi bó­lem, głowa pul­suje od zmę­cze­nia i nie­wy­spa­nia. Bolą mnie też całe plecy – pew­nie prze­cią­ży­łam ja­kieś mię­śnie.

– Tak trudno było się wczo­raj wy­ką­pać i prze­brać w pi­żamę? Je­steś do­ra­sta­jącą dziew­czyną, masz szes­na­ście lat. Nie po­win­naś być dzie­cia­kiem, któ­rego trzeba pil­no­wać, je­śli cho­dzi o hi­gienę... – zrzę­dzi matka. Ściąga ze mnie koł­drę i za­czyna zdej­mo­wać z niej po­szwę. – Czy może się jed­nak mylę? – do­py­tuje, wbi­ja­jąc we mnie pe­łen po­gardy wzrok.

Kręcę tylko głową, pod­no­szę się z łóżka i rów­nież się za­bie­ram do zmiany po­ścieli. Ro­bimy to w ci­szy, a kiedy już wszyst­kie po­duszki małe i duże po­zba­wione są po­sze­wek, mama zwija brudną po­ściel w kłę­bek i wy­cho­dzi bez słowa z mo­jego po­koju. Przy­sia­dam na łóżku i ści­skam na­sadę nosa.

– I chodź na śnia­da­nie! – Krzyk mamy spra­wia, że się wzdry­gam.

W po­śpie­chu idę do ła­zienki, żeby się ogar­nąć i nie iry­to­wać ni­kogo swoim nie­świe­żym wy­glą­dem. Ła­zienka jest urzą­dzona ni­czym z ka­ta­logu, ide­al­nie do­brane ko­lory beżu i cie­płego brązu do­sko­nale ze sobą współ­grają. Nie­wielka ka­bina prysz­ni­cowa, a na półce za­wsze równo jak od li­nijki uło­żone ko­sme­tyki. Mama ma bzika na punk­cie po­rządku. Po ką­pieli wy­cią­gam spod ła­zien­ko­wej szafki wagę i wcho­dzę na nią. Licz­nik upar­cie wska­zuje pięć­dzie­siąt pięć ki­lo­gra­mów. BMI twier­dzi, że to pra­wi­dłowa waga przy moim wzro­ście, ale lu­stro po­ka­zuje coś zu­peł­nie in­nego. Wiel­kie uda, wy­sta­jący brzuch i ty­łek, który spra­wia, że wy­glą­dam jak gru­bas. „Suń tro­chę ten wielki ty­łek” – po­now­nie brzę­czy w mo­ich uszach, a śmiech chło­pa­ków od­zywa się ni­czym echo. Tak wła­śnie po­strze­gana je­stem przez ró­wie­śni­ków: wielka, tłu­sta ku­jonka. Do rze­czy­wi­sto­ści przy­wo­łuje mnie pu­ka­nie do drzwi.

– Dziecko, idziesz jeść czy nie?

– Już idę – od­po­wia­dam.

Swo­bod­nie czuję się tylko w domu babci, ewen­tu­al­nie u ciotki Danki i wujka Da­wida. Ciotka i wu­jek nie mo­gli mieć dzieci, a po­nie­waż je­stem je­dyną chrze­śnicą Da­wida, prze­le­wają na mnie mi­łość, któ­rej nie mogą ofia­ro­wać swo­jemu po­tom­stwu. Gdy by­łam młod­sza, za­bie­rali mnie w wa­ka­cje nad mo­rze, a pod­czas fe­rii zi­mo­wych w góry. Lu­bi­łam ten czas, był taki nie­skom­pli­ko­wany. Czu­łam się wtedy jak dzie­ciak, a nie jak wię­zień pod baczną ob­ser­wa­cją straż­nika, czyli matki.

W końcu wy­cho­dzę z ła­zienki i ru­szam w stronę kuchni: ja­snego po­miesz­cze­nia z modną wy­spą na środku.

– Co zjesz na śnia­da­nie? – pyta mama.

Wzru­szam tylko ra­mio­nami i pod­cho­dzę do lo­dówki. Ser żółty – lu­bię to­sty, ale to by­łaby bomba ka­lo­ryczna. Roz­to­piony tłu­sty ser nie jest czymś, co po­maga zrzu­cić ki­lo­gramy. Jo­gurty... wi­dzę, że wszyst­kie są z cu­krem.

– Ty to masz chyba za do­brze, sto­isz przy tej lo­dówce, jakby pu­sta była. Zjesz coś w końcu? – Po­na­glana de­cy­duję, że zro­bię so­bie świeżo wy­ci­skany sok. – W końcu za­czę­łaś się do­brze od­ży­wiać. – Mama, kie­ru­jąc się do drzwi, uśmie­cha się. – Nie za­po­mnij po so­bie po­sprzą­tać – rzuca na od­chodne.

Jest ze mnie za­do­wo­lona, bo za­czę­łam zdrowo jeść. W końcu coś spra­wia, że matka jest ze mnie dumna.

Opie­ram się o wy­spę i ob­ra­cam w dłoni szklanką soku. Cie­kawe, ile to ma ka­lo­rii? Czy­ta­łam ostat­nio o po­stach prze­ry­wa­nych, ide­al­nych, je­żeli ktoś chce zrzu­cić parę ki­lo­gra­mów. Może wła­śnie taki post to coś dla mnie. Nie­wiele my­śląc, wy­le­wam za­war­tość szklanki do zlewu i spłu­kuję go wodą, aby mama ni­czego nie za­uwa­żyła. Cza­sami się za­sta­na­wiam, czy ja pa­suję do tego ide­al­nego świata mo­jej matki.Czy nie sta­no­wię skazy na jego lśnią­cej po­wierzchni?

Po­win­nam bar­dziej o sie­bie za­dbać, sku­pić się na so­bie. Zmie­nić cał­ko­wi­cie swój styl ży­cia. Przy­po­mi­nam so­bie te wszyst­kie mo­ty­wu­jące Tik­Toki, które oglą­dam przed za­śnię­ciem. Chcę być lep­sza, chcę być per­fek­cyjna... chcę za­do­wo­lić wszyst­kich wkoło.

– Mamo! – krzy­czę do­piero przy drzwiach wyj­ścio­wych. – Idę tro­chę po­bie­gać, okej?

– Idź, idź, tyko wróć przed obia­dem!

Moja zwy­kła trasa wie­dzie do parku, ale prze­cież rów­nie do­brze mogę po­ćwi­czyć, uda­jąc się w prze­ciw­nym kie­runku. Na prawo od mo­jego domu znaj­duje się droga pro­wa­dząca do mia­sta przez wspo­mniany park, a na lewo są przed­mie­ścia. Za na­szym osie­dlem roz­ciąga się skra­wek lasu, póź­niej droga ser­wi­sowa przy au­to­stra­dzie i mniej­sza dziel­nica mia­sta – z ra­cji lo­ka­li­za­cji – na­zy­wana przez wszyst­kich miej­scem „za to­rami”.

Ru­szam po­wol­nym truch­tem, wy­bie­ra­jąc drogę w stronę dziel­nicy za to­rami. Po noc­nym biegu bolą mnie wszyst­kie mię­śnie. Igno­ruję to. W końcu do­bie­gam do po­lany, wiatr smaga moje ciało, spra­wia­jąc, że co ja­kiś czas prze­cho­dzi mnie dreszcz. Za­trzy­muję się, wkła­dam słu­chawki do uszu i włą­czam PVRIS – Lo­ve­less, żeby za­głu­szyć szum po­bli­skiej trasy. Ru­szam da­lej. Kręci mi się w gło­wie, a żo­łą­dek skręca się z głodu, przy­po­mi­na­jąc, że nie za­ser­wo­wa­łam mu dziś żad­nego po­siłku. Po­sta­na­wiam jed­nak igno­ro­wać sy­gnały, które wy­syła moje ciało, i słu­chać tylko głosu w gło­wie, który po­wta­rza, że dam radę po­ko­nać dy­stans z na­szej dziel­nicy za tory. Wy­si­łek po­nad moż­li­wo­ści po­zwoli mi osią­gnąć cel – waga w końcu ru­szy z miej­sca. Co ja­kiś czas za­trzy­muję się, żeby wziąć łyk wody. W pew­nym mo­men­cie za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy woda nie ma na pewno żad­nych ka­lo­rii. W końcu nie­raz czy­ta­łam, że może za­trzy­my­wać się w or­ga­ni­zmie.

Po pra­wie pół­to­rej go­dziny w końcu do­cie­ram na miej­sce. Lą­duję pod ja­kąś re­mizą. Na­prze­ciw do­strze­gam nie­wielki skle­pik, a tuż obok je­dyny w oko­licy warsz­tat sa­mo­cho­dowy miesz­czący się na par­te­rze domu ro­dzin­nego.

Skoń­czyła mi się woda i nie mam siły wra­cać pie­szo do domu, a tym bar­dziej biec z po­wro­tem. Wcho­dzę do sklepu i roz­glą­dam się po pół­kach. W oczy pchają mi się oczy­wi­ście ro­ga­liki z cze­ko­la­do­wym na­dzie­niem. I ba­to­niki, i inne słod­ko­ści. Mam ochotę po­chło­nąć je wszyst­kie. Ale skrę­ca­nie się żo­łądka przy­po­mina mi rów­nież, dla­czego to ro­bię, dla­czego mu­szę schud­nąć.

Ku­puję tylko małą bu­telkę wody i po prze­li­cze­niu po­zo­sta­łej go­tówki po­sta­na­wiam wró­cić do domu au­to­bu­sem, żeby nie wku­rzać matki, że tak długo mnie nie ma. Włą­czam mu­zykę i nucę pod no­sem, sta­ra­jąc się za bar­dzo nie dać się po­nieść me­lo­dii. Lu­bię śpie­wać, mu­zyka – oprócz sportu – jest we­dług mnie naj­lep­szym spo­so­bem na uwol­nie­nie emo­cji. Śpiew i ry­su­nek to dwie moje pa­sje, które chcia­ła­bym w przy­szło­ści roz­wi­jać. Bar­dziej sku­piam się na ry­so­wa­niu, w wol­nych chwi­lach po­tra­fię szki­co­wać go­dzi­nami. Głów­nie po­staci z anime albo ka­ry­ka­tury.

Wsia­dam w au­to­bus i zaj­muję miej­sce przy oknie. W uszach tym ra­zem brzę­czy mi Smo­la­sty śpie­wa­jący o mi­ło­ści. Ob­ser­wuję oto­cze­nie. Na­sze mia­sto jest nie­wiel­kie, ale mamy tu­taj wszytko, co po­trzebne do ży­cia. Dwie szkoły śred­nie: ogól­niak imie­nia Ma­rii Ko­nop­nic­kiej, do któ­rego cho­dzę ja, oraz tech­ni­kum, gdzie po­szło kilka osób z mo­jej pod­sta­wówki. Mamy też dwie szkoły pod­sta­wowe i dwa przed­szkola. W środku mia­sta znaj­duje się oto­czony ko­lo­ro­wymi ka­mie­nicz­kami ry­nek, a w jego oko­licy można la­tem zjeść lody albo na­pić się le­mo­niady.

Moja mama pra­cuje w są­sied­nim więk­szym mie­ście w kan­ce­la­rii ad­wo­kac­kiej przy są­dzie re­jo­no­wym, na­to­miast tata z wuj­kiem swoją kan­ce­la­rię otwo­rzyli w cen­trum, tuż obok ra­tu­sza, więc nie na­rze­kają na brak klien­tów...

Droga do domu upływa sto­sun­kowo szybko albo to ja da­łam się tak bar­dzo po­chło­nąć mu­zyce, że nie zwra­ca­łam uwagi na upły­wa­jący czas.

– Wró­ci­łam!

Nikt mi nie od­po­wiada, więc do­cho­dzę do wnio­sku, że mama mnie nie usły­szała. Od­świe­żam się i prze­bie­ram, a po­tem po­now­nie spraw­dzam wagę, jakby od rana mo­gło się coś zmie­nić. „To, że nie zja­dłam jed­nego po­siłku, jesz­cze nie zna­czy, że schudnę” – po­wta­rzam so­bie w my­ślach. Scho­dzę do kuchni, gdzie mama w far­tuszku w zie­lone listki przy­go­to­wuje obiad.

– Głodna?

– Na­wet nie tak bar­dzo – kła­mię, sia­da­jąc przy wy­spie.

– To może po­cze­kamy z je­dze­niem na tatę? – Zerka na ze­gar wi­szący na ścia­nie, który wska­zuje trzy­na­stą. – Po­wi­nien być za go­dzinę.

Zga­dzam się. Z pew­nym zdzi­wie­niem za­uwa­żam, że od ja­kie­goś czasu prze­stało mi bur­czeć w brzu­chu. Czyżby udało mi się oszu­kać or­ga­nizm kil­koma ły­kami wody?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Re­dak­tor pro­wa­dząca: AGATA TON­DERA
Re­dak­cja: IDA ŚWIER­KOCKA
Ko­rekta: ALEK­SAN­DRA MAR­CZUK-RA­DO­SZEK, SYL­WIA KU­REK
Skład: MAŁ­GO­RZATA ĆWIE­LUCH
Ilu­stra­cja okład­kowa i pro­jekt okładki: KLAU­DIA KĘ­DRA
Kon­sul­ta­cja psy­cho­lo­giczna: IZA­BELA MA­LI­SZEW­SKA

Książka za­wiera na­stę­pu­jące mo­tywy: za­bu­rze­nia od­ży­wia­nia, za­nie­dba­nia ro­dzi­ciel­skie, nie­wła­ściwe re­la­cje ro­dzic–dziecko, pro­blemy emo­cjo­nalne, de­pre­sja, próby sa­mo­bój­cze, śmierć.

© Co­py­ri­ght for text by Ju­styna Le­śnie­wicz, 2023 © Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2023 All ri­ghts re­se­rved
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki moż­liwe są tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-82995-13-8
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51 e-mail: kon­takt@bo­ok­s4ya.plwww.bo­ok­s4ya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.