Kłirówy. Te, które złamały zasady - Sylwia Chutnik,Justyna Bilik - ebook
NOWOŚĆ

Kłirówy. Te, które złamały zasady ebook

Sylwia Chutnik, Justyna Bilik

0,0

Opis

Hołd wobec odważnych kobiet, które łamały stereotypy i żyły pomiędzy oczekiwaniami i szufladkami swoich czasów. „Dopóki kultura wokół nas ciągle gnębi tych, którzy nie naginają się do większości, to każdy gest niezgody jest odsłonięciem się. Jak coming out” - piszą autorki. Wybrały 16 osób bohaterskich, które miały odwagę się odsłonić. Wśród nich są tak znane jak: Frida Kahlo, Virginia Woolf, Maria Komornicka/Piotr Włast, Tove Jansson czy Susan Sontag, jak i te których nazwiska nie są powszechnie rozpoznawane: urodzona w 1900 roku w Bursztynie na terenie dzisiejszej Ukrainy, tworząca w jidysz i po polsku pisarka Debora Vogel czy amerykańska malarka i feministka Judith Waterman. W książce występują także: Chantal Akerman, Natalie Clifford Barney, Claude Cahun i Marcel Moore, Barbara Hammer, Marsha P. Johnson, Lee Miller, Adrienne Rich i Chawa Złoczewer/Eva Kotchever/Eve Adams.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Początków tej książki jest wiele. Zacznijmy od osobistego. Każda z nas przygląda się od lat własnej tożsamości i stara się wpisać ją w szerszy, polityczny kontekst. Feminizm drugiej fali przyniósł zgrabne hasło mówiące o tym, że to, co prywatne, jest też polityczne. Wszystko, co robimy i kim jesteśmy, niesie impakt w kwestii zmian społecznych. Każda, najmniejsza i najbardziej nawet banalna, czynność podszyta jest wymiarem politycznym. Przy czym rozumiany jest on według klasycznej i dość prostej definicji: jako uzgadnianie zachowań współzależnych grup społecznych o sprzecznych interesach. Od razu zaspojlerujemy: nie zawsze da się pogodzić te często wykluczające się cele, dlatego też polityka to nieustanne napięcie. Negocjacja, przesuwanie granic, a najczęściej walka o władzę, wpływy, ale i język czy reprezentację. Dotyczy to również poszczególnych grup społecznych, przy czym te najsłabsze (dzieci, osoby z niepełnosprawnością, osoby starsze, kobiety, osoby nieheteronormatywne, niebiałe, uchodźcze i tak dalej) już na wstępie mają gorzej – wynika to z samego faktu bycia poza główną i dominującą grupą. Kto ją tworzy? Tak, łatwo się domyślić. Biały, heteroseksualny mężczyzna z kraju zachodniego. Wyznający większościową w danym kraju religię. Najlepiej zamożny, a przynajmniej z klasy średniej. Czemu akurat on? Bo ma idealną płeć – przypisaną przy narodzinach i odpowiadającą jego tożsamości płciowej (cis), kolor skóry i pochodzenie. Nie musi uciekać przed konfliktami zbrojnymi ani emigrować ekonomicznie. Nie musi pracować opiekuńczo, czyli zajmować się dziećmi lub innymi osobami zależnymi (w tym chorymi rodzicami, teściami, ale i zwierzętami). Jest mu łatwiej, co nie znaczy, że żyje bez problemów. Stąd często przy takich wyliczankach odzywa się głos, że „nie wszyscy mężczyźni są uprzywilejowani”. Statystyki i badania pokazują jednak, że w przeważającej liczbie są. Co gorsza, zupełnie nie zdają sobie z tego sprawy. I dlatego nie o nich jest ta książka. Ale i dla nich.

Drugim tropem i otwarciem jest dla nas queerstoria, czyli przeszłość osób niehetero. Tych, które kryją się za literami L, G, B, T, Q, I, A oraz wieloma innymi pochodzącymi od skrótów nazw tożsamości psychoseksualnych. Queer (z angielskiego „dziwny, osobliwy” – w książce używamy zarówno wersji oryginalnej tego określenia, jak i spolszczonej: „kłir”) oznacza kolejną odsłonę polityki, tym razem tożsamościowej, która w dużej mierze opiera się na przekonaniu, że płeć jest tylko maską, maskaradą. Tożsamość ujawnia się jako seria powierzchownych gestów czy działań. Filozofka Judith Butler nazywa takie zachowania performatywnymi, ponieważ „istota albo tożsamość, których rzekomo mają być wyrazem, same stanowią wytwór, są tworzone i wzmacniane przez znaki cielesne i inne środki dyskursu”. W praktyce trudno jest oderwać rozważania o queer od feminizmu. Bez wdawania się w szczegóły jest tu wiele stycznych idei (a zwłaszcza w feminizmie intersekcjonalnym), jak empatia, siostrzeństwo czy bezkompromisowość. Jedno z haseł na amerykańskim Marszu Równości brzmiało:

„I AM QUEER AND PROUD AND I WILL BEAT YOU UP IF YOU SAY ANYTHING BAD ABOUT ME OR ANY OF MY QUEER FRIENDS”

(Jestem dumną osobą queerową i spuszczę ci manto, jeśli powiesz coś złego o mnie lub o moich queerowych osobach przyjacielskich), co pokazuje również pewnego rodzaju zmęczenie nieustannym udowadnianiem, że ma się prawo być tym, kim się chce być. Dotyczy to stylu życia, zaimków, wyglądu i tego, z kim wchodzi się w relacje, jakie one są i co się je na śniadanie. Kropka.

I tu trzeci punkt, od którego zaczęło się nasze myślenie o książce. To złość i zniecierpliwienie nieustającym tłumaczeniem, wyjaśnianiem i perswadowaniem. A może by tak na każde pytanie dotyczące elgiebetów, związków partnerskich, uzgadniania płci czy form wobec osób niebinarnych odpowiadać: „Dajcie mi spokój, doczytajcie sobie, doedukujcie się, a przede wszystkim zajmijcie swoim życiem”? Tylko kto będzie wprowadzałx społeczne zmiany? Kto będzie wprowadzałx przypisy i bibliografię do własnego życia? No tak, my. Znowu. A praca na własnej tożsamości potrafi wyczerpać psychicznie i sprawić, że trudno jest wyjść z aktywizmu i być po prostu sobą, a nie przykładem dziwaka, którego każda osoba może bezkarnie zanalizować w komentarzach, ocenić na forum i zbesztać.

Bez względu na kwestię osobistego poczucia należenia do mniejszości (na dobre i na złe), w naszej książce przede wszystkim ważne są osoby, o których opowiadamy. Ich wybór podyktowany był fascynacjami, identyfikowaniem się jako antyfaszystka, Żydówka czy osoba niehetero. Nie każda osoba składała się dokładnie z tych właśnie odsłon, ale każda przekraczała normy i ponosiła za to konsekwencje. W tym sensie była wojowniczką na rzecz Inności, na rzecz Zmiany i niemieszczenia się w schematach. Odwiedzałyśmy miejsca ich pochówku lub rozsypania prochów, czyniąc symboliczny gest pielgrzymki do queerowych awanturnic. To jak pewnego rodzaju hołd złożony tym, które były przed nami i które próbowały nagiąć ramy systemu. Lub wprost: przewietrzenie dusznej, a często brunatnej atmosfery, która panowała we współczesnych im czasach. 

W czasie pracy nad książką wielokrotnie zastanawiałyśmy się, czy szukanie cech wspólnych naszych bohaterek w ogóle ma sens. Oczywiście, kiedy tworzy się zbiór tekstów czy antologię, to dobrze jest wytłumaczyć się z doboru osób, o których się pisze. Od szukania cech wspólnych o wiele ciekawsze jest pytanie o to, co zebrane w niniejszej książce postaci znaczą dla nas samych i dla nas współcześnie. Stąd forma tekstów daleka jest od klasycznego eseju, a my dałyśmy sobie możliwość, aby przedstawić postaci z osobistej, czasem wręcz intymnej strony. 

Bo nie ma queeru bez obnażania się. Dopóki kultura wokół nas ciągle gnębi tych, którzy nie naginają się do większości, to każdy gest niezgody jest odsłonięciem się. Jak coming out – publiczne mówienie o swojej orientacji. Jak drobne gesty: zdjęcie swojej dziewczyny na tapecie telefonu, wspólne mieszkanie, tworzenie queerowych relacji i rodzin z wyboru. Każdy gest staje się niczym powiewanie flagą, ponieważ odróżnia się od większościowej opowieści. Dochodzą do tego kwestie samoświadomości, samodefinicji i samorealizacji w warunkach ekstremalnych. Czasem łatwo wpaść w pułapkę pozornie gładkich rozwiązań – slogan „życie na własnych warunkach” brzmi dobrze, ale czy ktoś zastanawiał się, jakim kosztem osoby queerowe walczą o swoją niezależność?

A z drugiej strony biografie często milczą na temat tych nieoczywistości. Dotyczy to również naszych bohaterek.

W Mojej autobiografii Carson McCullers autorka Jenn Shapland pisze o nieustannym szukaniu fragmentarycznych scen i „dowodów na lesbijstwo” zawsze, kiedy bada się nieheteronormatywne osoby. Aby połączyć je w całość i mieć pewność co do tożsamości psychoseksualnej, należy ciągle dostarczać niepodważalnych elementów – a już najlepiej zdjęć, tekstów, jasnych deklaracji. Tymczasem często mamy poszlaki i niedomówienia, które wychwycić może queerowe oko przywykłe do czytania między wierszami, „które wie, jak to jest siedzieć w szafie, i wypatruje odbić własnego doświadczenia w nawet najbardziej nieprawdopodobnych miejscach”, jak pisze Shapland. Ale jak odróżnić głęboką relację, fascynację artystyczną czy miłość? A może nie ma takiej potrzeby, aby zawsze definiować to, co łączy nas z drugą osobą – no chyba że zależy nam na wyjściu z heteromatrixa. O, wtedy dobrze pokazać, że to, co „normalne” i przezroczyste, jest zazwyczaj związkiem damsko-męskim. A kiedy nim nie jest, to zaczynają się podejrzenia i tropienia.

Być może na taką sytuację wpływa kwestia odstawania od normy, bycia pomiędzy kategoriami i przekraczania ich. Tożsamość marginalna – z wyboru czy z przymusu? A może nieheteronormatywność musi zawsze tkwić na krawędzi lub wręcz w głębokim offie, może jej tam wygodniej niż w samym środku społecznego tygla? W naszym studium postaci queerowych, czyli z definicji przekraczających normy i przyzwyczajenia, finalnie chodzi o brak klucza do zrozumienia. Jak pisała historyczka literatury Eve Kosofsky Sedgwick: „To jedna z rzeczy, do których może odnosić się słowo »queer«: otwarta siatka możliwości, luk, nakładania się, dysonansów i rezonansów, uchybień i nadmiarów znaczeń, gdy elementy składowe czyjejkolwiek płci, czyjejkolwiek seksualności nie są stworzone (lub nie da się tego zrobić), aby oznaczać monolityczne”.

Osoba bez podpisu, bez ramki, o której mamy mniemanie, ale wymyka nam się ono za każdym, razem, kiedy próbujemy je wtłoczyć w oczywiste kategorie.

I tak: Claude Cahun jest poza płciami, Frida Kahlo wbrew ograniczeniom cielesności, Marsha P. Johnson rozwiewa mity na temat bierności (czarnoskórej transkobiety, na dodatek pracownicy seksualnej). Lee Miller to, co prawda, piękna modelka, ale i zawzięta reporterka wojenna leżąca w wannie Hitlera. Virginia Woolf to ikona „sławnej pisarki”, a jednak przepełniona bólem i namiętnościami. Eve Adams to zaangażowana politycznie lesbijka, Susan Sontag – intelektualistka, której nigdy nie zrozumiemy, Piotr Włast to hiperpłciowość, a znowu Natalie Clifford Barney to nie tylko dama z paryskiej bohemy, ale i aktywistka. Jest też Adrienne Rich, która raz na zawsze obala mit, że matka nie może być zarazem lesbijką, a znowu lesbijka Tove Jansson może być zarazem autorką popularnych bajek.

Oprócz tego – dwie reżyserki filmowe, pionierki w Stanach i w Europie, zupełnie inaczej opowiadające o swoim doświadczeniu psychoseksualnym – Barbara Hammer, której każdy film krzyczy „Jestem lesbijką i to jest super!”, i Chantal Akerman, ostrożnie podchodząca do kwestii „zamykania się w definicjach”, ale portretująca głównie queerowe bohaterki. Debora Vogel, Żydówka, pisarka raczej normatywna (nic nie wiadomo o tym, żeby było inaczej), ale za to – outsiderka, która stworzyła styl zwany montażami i wybrała pisanie głównie w jidysz o figurach bez płci, decydując się tym samym na funkcjonowanie poza głównym obiegiem artystycznym. I, na koniec, queerowa malarka Judith Waterman, która udowadnia, że malarstwo abstrakcjonistyczne może być zaangażowane politycznie.

Kiedy więc, wydawać by się mogło, mamy już trop, to zaraz musimy znowu szukać nowego. To było również i naszym doświadczeniem przy pisaniu tej książki. Pozwalało zmierzyć się z bardziej i mniej znanymi postaciami w sposób dający nam zbyt łatwe rozwiązania, z których od razu rezygnowałyśmy, aby zachować nasze prawo do opowiadania. W końcu przeszłość jest ciekawa tylko w naszym kontekście, prawda?

Wracamy do queeru, do przekraczania oficjalnej kultury i wykraczania poza nią. Kiedy już kapitalizm przeżuje wszystkie tęczowe flagi i zachwyty nad własnym (zazwyczaj rzekomym) otwarciem na inność, wówczas zaczyna robić fochy. Że elgiebety nie zawsze są wdzięczne, że się im dało atencję. Że miało być ładnie i estetycznie, niczym w katalogu tolerancji, a wyszło brudno i w podartych rajstopach. Że drag queens miały rozbawiać, a nie rozrabiać. Że geje mieli tańczyć poloneza, a nie malować na ścianach napisy wzywające rząd do wzięcia odpowiedzialności za homofobię, która przyczynia się do samobójstw. I tak dalej. Tymczasem queer ma być otwarciem drzwi kopniakiem, a nie uchyleniem okna. Ma być przeciąg, a nie zefirek. Ma trochę zaboleć, a nie tylko umilić dzień.

the QUEER MOMENT, czyli the choice is yours

bo queer jest po to, żebyś nic nie musiałx

bo queer jest testem wielokrotnego wyboru

bo queer mnoży możliwości i niszczy ograniczenia

bo queer otwiera cię na świat 

bo queer otwiera świat na ciebie

bo queer jest polityczny o tyle, o ile każde istnienie jest polityczne

bo queer jest pomiędzy, ponad i obok

bo queer jest w samym środku kalejdoskopu 

bo queer jest pożądaniem, które nie daje się zamknąć

w szufladce sztywnych kategorii

bo queer jest miłością, która nie potrzebuje błogosławieństwa,

by czuć swoją siłę

bo queer nie potrzebuje nazywania i segregowania

bo queer to przebranie, do którego nikt nie przywiązuje się na dłużej 

bo queer to imię, które możesz zmienić, kiedy zechcesz

bo queer nie każe ci pasować do ideału czy wzoru

bo queer nienawidzi ideałów i kpi z pojęcia natury

bo queer nie zna kształtu lepszego od innych

bo queer nie jest nigdy czarny ani biały

bo queer zawsze mówi TAK, o ile Ty się na to godzisz

bo queer staje zawsze po stronie różnorodności i mniejszości 

bo queer jest wojną wypowiedzianą twoim uprzedzeniom

bo queer codziennie rodzi się od nowa… 

tekst pochodzi z zinu „Shape”, nr 1/2005

Maria Komornicka/ Piotr Włast 1876-1949

Istnienie swe ciągnę,

jak szarą smugę

mgły

Sylwia Chutnik

Czytam i czytam to, co napisały o tej postaci jej badaczki i badacze. Czuję napięcie, że nic innego nie będę w stanie dodać. I wracam do początku, do pierwszego razu, kiedy w zbiorze tekstów Marii Janion Kobiety i duch inności przeczytałam o poetce, co była poetą, i to się nikomu nie podobało, chociaż nikt nie zaprzeczył jej talentowi. Postać wymykająca się temu, co chcemy sądzić o kobietach twórczyniach. Bo czy to była kobieta, czy to była „waryatka”, odmieniec, dziwaczka? W rozważaniach krytycznoliterackich zwraca się uwagę na wątek genderowy, a także wieloznaczność postawy Komornickiej/Włast wobec jej roli w świecie literackim. Pisze się o transgresji, janionowym terminie oznaczającym przekroczenie, wyłom na poziomie osobowości, granic społecznych, a także biologii czy kwestii moralnych. To bycie pomiędzy, na granicy, kluczenie i gubienie tropów. Wszystko to brzmi ciekawie, a humanistyka zaciera rączki, bo od lat wykorzystuje to określenie na opisanie tego, co do nieopisania. I właśnie tu czają się pułapki, bo zgrabna terminologia jest pojemna, ale nie zawsze słuszna. W kwestii queerowości wywodzącej się z „dziwakowania” i osobliwości też jest wiele dyskusji, na przykład o tym, czy słowo to nie jest nadużywane. Tylko że wymykanie się jest elementem gonienia króliczka i zakusy na przyszpilenie i Ostateczne Opisanie są płonne. Czuję, że mogę bardziej pisać Własta, niż opisać.

No właśnie, czucie. Kategoria wstydliwa, nieprecyzyjna, niepoważna i mało naukowa. A jednak intuicja w sprawie odbioru dzieła literackiego jest niezbędna, aby w ogóle mówić o sztuce. Czy mam rezygnować z emocji, bo piszę esej? Ale to jest esej o poezji, ludzie! No dobrze, tak naprawdę o osobie piszącej wiersze, więc może postrzeganie jej przez pryzmat „widzi mi się” jest krzywdzące i grozi projektowaniem własnych hipotez, a następnie wpisywaniem ich między fakty z biografii? Chcę zrozumieć i poczuć to, co przeżywałx Maria/Piotr, aby wyjąć ją z szufladki modelu „wariatki na strychu” (A Madwoman in The Attic) Sandry Gilbert i Susan Gubar. W klasycznej już książce analizującej literaturę wiktoriańską z perspektywy feministycznej te dwie krytyczki literatury piszą o historii kobiecego poszukiwania samookreślenia, które nierozerwalnie wiąże się z podmiotem piszącym. Określenie niepasujących do normy kobiet twórczyń rozszerza się w tym wypadku do wielopłciowości, transgenderowej wyprawy z dala od jasnych definicji. Z drugiej strony tytułowe określenie książki niepokojąco pasuje do samej Marii/Piotra – po wyjściu ze szpitali psychiatrycznych rodzina rzeczywiście zamykała „obłąkaną Marię” na strychu i w jej pokoju, jeszcze bardziej izolując od świata. A może było to na rękę samej autorce? Może wszystkie powinnyśmy zamieszkać na strychu i stać się wiedźmami, najlepiej histerycznymi? W końcu i tak nas postrzegają, czemu więc nie wystąpić ze społecznej siatki i zająć się tworzeniem sztuki z dala od nieprzyjaznego społeczeństwa? To trochę inna figura niż cat lady, kociara, która emocje i uczucia przekierowuje na zwierzęta domowe (a nie na dziateczki i męża), czym łamie obowiązek gospodyni domowej i pożytecznej kobiety. Ale mimo wszystko funkcjonuje w społeczności, tylko od niej odstaje i służy do poniżania i kpin (coś jak stara panna, dzidzia piernik i inne wyklęte). A wariatka na strychu siedzi na strychu, my jej nie widzimy i nie mamy z nią kontaktu. My się jej domyślamy. Och, jak nas to boli i wytrąca z równowagi. Bo oznacza to, że do końca nie wiemy, co też ona knuje. I, co być może najważniejsze, nie mamy nad nią kontroli. Maria/Piotr w zamkniętych ośrodkach to z jednej strony ulga dla mieszczaństwa (nie będzie nam tu łaziło takie nie wiadomo co), z drugiej niezagojona rana (przecież ludzie zdają sobie sprawę z piętna wykluczenia) i chęć dalszego poniżania oraz dominowania.

Tragi-błazeństwem mój chory byt

dziwaczną chimerą dusza –

łkaniem upiorów ironii zgrzyt

nonsensem każda katusza

Podmiotka się wymyka. Wiele w tym rozczarowania i pogodzenia z losem. Skoro nie ma innej możliwości na to, aby funkcjonować we wspólnocie na własnych zasadach, to usunięcie się w cień jest chyba jedynym wyborem.

Rodzina umieszczała ją w tak zwanych domach zdrowia, pacyfikując ewentualny bunt wobec wykluczenia ze społecznego życia. Łatka „waryatki” przez lata nie pozwoliła do końca zawyrokować, czy rzeczywiście cierpiała na jakiś rodzaj psychozy, schizofrenii, czy była transgenderowa, co na tamte czasy (a przecież często i na nasze!) było brane za zaburzenie. Ona sama wierzyła w rodzaj siły duchowej, dzięki której można kreować rzeczywistość. Jej zainteresowania jogą, mistyką, a także coraz częstsze uciekanie w świat metafizyki dawały jej wgląd w rozwój wyższych form życia duchowego. Być może była to ucieczka od rzeczywistości, w tym własnego ciała, co można interpretować jako rodzaj dysforii.

Uciszanie i dyscyplinowanie prowadzić może do samozniszczenia, o czym właściwie wprost wspominała sama Komornicka między innymi w autobiograficznej prozie Biesy, w dramacie Skrzywdzeni i innych utworach literackich. Prawdopodobnie doświadczyła w dzieciństwie i młodości przemocy, w tym seksualnej, i nadużyć. Uraz posttraumatyczny objawiał się między innymi dysocjacją, odłączeniem pewnych elementów świadomości i tożsamości. To jak odklejenie się od siebie, przejście poza to, co sobą reprezentujemy, co robimy i co odczuwamy. Dusza opuszcza ciało, rozum opuszcza głowę, a serce – serce szuka desperacko nowego schronienia. Do tego demonizowanie niektórych zachowań wzmagało poczucie obcości, jakby napędzało jeszcze bardziej poczucie zranienia i niedostosowania. Ponad siedem lat spędzone w zakładach opieki psychicznej, a mówimy o pierwszej połowie XX wieku, gdzie raczej stosowany był zimny prysznic na obskurnych kafelkach niż arteterapia w rytm muzyki relaksacyjnej. Zranienie pogłębiało się, wtedy człowiek przestaje być człowiekiem.

Jam jest, który jest, a ty – której nie ma

Na potrzeby tego tekstu przyjęłam zasadę używania zaimków w zależności od tego, który etap życia opisuję. Podobnie zrobiła Laura Jane w autobiografii Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka, gdzie korzystając ze starych zapisków sprzed tranzycji zdecydowała się pisać o sobie w formie męskiej, aby oddać to, co wtedy myślała i kim była. To również gest pamiętania o swojej przeszłości, który zastosował Paul B. Preciado, zachowując swoje martwe imię (Beatrice) w formie inicjału i włączając je między imię i nazwisko. A Maria/Piotr? Nie byłoby tu o co kruszyć kopii, gdyby przemiana w Piotra nie była, no właśnie, świadomą metamorfozą, przejściem w nową postać (na dodatek poprzedzoną sformułowaniem „Odmieniec”). Inaczej: gdyby była to tranzycja, to nie byłoby dyskusji i wyjaśnień. Poza tym pod koniec życia swoje listy do rodziny podpisywałx imieniem Maria, więc nie jest do końca pewne, czy była to detranzycja, zwrócenie uwagi na płynną tożsamość, czy powrót do początków i podkreślenie, że konwenanse, które ograniczają kobiety, już jej nie dotyczą i w związku z tym może być na powrót płcią zdominowaną. I tu sama siebie kontrargumentuję: w odpowiedzi na list historyka literatury prof. Stanisława Pigonia, wysłany już po wojnie, swoją tożsamość określił jako Piotr Odmieniec Włast. Tak dokładnie się podpisał. A skoro tak się określił, to jak mogę to podważać i w ogóle myśleć o dead name? Oraz, jak pisze jej badaczka Brygida Helbig: „Od 31. roku życia nosiła wyłącznie męski strój. Nie dlatego, żeby zamaskować płeć, lecz żeby ujawnić płeć prawdziwą i w ten sposób radykalnie przekroczyć kondycję kobiety. Bo spodnie nie były dla Marii Komornickiej maskaradą, lecz wyrazem głębokiego przekonania”. Ale Helbig nazywa Piotra „straconą boginią”. Co więc jest tutaj prawdziwą płcią, gdzie tu jest w ogóle płeć?

A może w takim razie ta „Maria” pod koniec życia to kwestia strachu? Ostatnie lata to przecież zależność od opieki świadczonej przez rodzinę oraz ośrodków i przytułków, może lepiej było się nie wychylać i potulnie przyjąć rolę narzuconą kulturowo?

Queerowi badacze Wiktor Dynarski i Marcin Rzeczkowski uważają jednak, że Marii po prostu nigdy nie było, a włączanie Piotra Własta w poczet „poetek” jest błędem. Błąd więc popełniłam, opisując niniejszą postać w książce poświęconej kłirowym bohaterkom. Ale już się z tego tłumaczę, a właściwie podkreślam znowu: Maria pojawiała się pod koniec życia, podobnie żeńska forma. I właśnie tutaj widać dokładnie, jak bardzo dualistyczny podział płciowy się nie sprawdza. Jak nie pasuje do konkretnych postaci i mąci tam, gdzie historia mogłaby być równie dobrze zawieszona. A może to wewnętrzna transfobia każe nam ciągle domagać się dowodów, zeznań, dokumentów i świadków. Mam za dużo pytań, ale chcę je postawić publicznie, temat jest zbyt ważny, aby nie pisać wcale.

W każdym razie – i tu znowu nie wiadomo, w jakich kategoriach to rozpatrywać – Maria/Piotr zostałx pochowanx w sukience przez siostry zakonne, które opiekowały się nix do śmierci (zmarłx 8 marca 1949 roku, ironiczny dzień kobiet). Czyli katolickie siostry z Izabelina podjęły decyzję za nas wszystkich. Nieironicznie.

W masce nagości chadza mój duch

Maria/Piotr jest o Polsce, bardziej niżby chcieli narodowowyzwoleńczy strażnicy patriotyzmu. Badaczka Karolina Krasuska napisała, że Włast „zawłaszcza narodową narrację mesjanistyczną na użytek »prywatnych losów jednostki«”. W swoich tekstach osoba poetycka (niezależnie od stosowanych zaimków w sferze narracyjnej, większość utworów jest pisana w formie żeńskiej) skupia się na indywidualnym odczuwaniu tego, co wpisywane jest w młodopolski kryzys i „przewartościowanie wartości”. W osobistych rozważaniach ważne jest też to, kto to robi – i właśnie przemiana (odczytywana również jako transgenderowe wyoutowanie się) stanowi tu jakby zachętę do poszukiwań i nowych rozwiązań.

Jest przede wszystkim twórczość. I to wczesna. W wieku szesnastu lat Maria Komornicka wydała tom opowiadań Szkice, krótko potem zbiór reportaży z Cambridge Raj młodzieży. Na uczelnię przeniósł ją ojciec, ale studiowała tylko pół roku, rozczarowana atmosferą, która tam panowała. Ojciec się wściekł, podobno „wpędziła go do grobu” swoim zachowaniem. Jak ma się zbyt wysokie wymagania wobec dzieci i próbuje im ułożyć życie, to niedziwne, że się potem cierpi na chore serduszko. W 1894 roku ukazał się jej dramat Skrzywdzeni, kilka lat później tom prozy i poezji Baśnie i psalmodie. Jest początek XX wieku, wszyscy starają się odnaleźć w nowych realiach. Maria pisze w „Chimerze”, staje się jedną z najbardziej szanowanych przez Zenona Przesmyckiego (Miriama) autorek. Wszystko wydaje się w porządku, oto rośnie nam nowa gwiazda. Ale w 1903 roku przychodzą pierwsze załamania, sytuacja się zagęszcza. Za Marią zaczynają szeptać, że to skandalistka, podejrzana persona. Jeszcze jakoś się trzyma, chociaż doświadczenia z dzieciństwa odzywają się w chwilach słabości. Tylko że szykany związane z jej rzekomym złym prowadzeniem się, a także liczne „skandale” sprawiają, że jest jej coraz trudniej po prostu pisać i nie przejmować się, co ludzie gadają. Zaszczucie, doskonale znamy ten termin.

Skąd brała się jej tak zwana zła opinia „kobiety zepsutej”? Jako nastolatka zamieszkała u Anny i Wacława Nałkowskich (rodziców Zofii), co oczywiście prowokowało plotki na temat rzekomego ménage à trois. Poznała w 1896 roku Zofię Villaume, korespondencja między nimi każe podejrzewać jeśli nie romans, to chociaż bardzo bliską relację. Potem romansowała z żonatym Cezarym Jellentą, co oczywiście było tylko jej winą, bo pewnie uwiodła biednego i porządnego chłopa, który – tak się składało – miał też żonę. W końcu sama wzięła ślub z chorobliwie zazdrosnym Janem Lemańskim, który tak się zeźlił na żonę i jej kuzyna, z którym spacerowała po krakowskich Plantach, że strzelił w ich stronę. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Jej małżeństwo jednak nie należało do szczęśliwych. Mąż choleryk, do tego zachorował na długie miesiące w czasie podróży poślubnej. A jak z niej wrócili, to Maria zażądała rozwodu. W tamtych czasach rozwód z inicjatywy kobiety to był gest odwagi, ale i liczenia się z tym, że społeczeństwo nie wybaczy takiej bezczelności. Mimo nawiązania współpracy z poetą i wydawcą „Chimery” Zenonem Przesmyckim (Miriamem) i kilku obiecanych publikacji wszystko zaczynało się rwać. Dawni znajomi nie kwapili się do wstawiennictwa, plotki zrywały mosty porozumienia. W 1903 roku wyruszyła więc w samotną podróż po Europie (miała pieniądze ze spadku po ojcu), aby skupić się na pisaniu. Stała się religijna, rozmyślała o przodkach i swoich rodowych korzeniach. To właśnie z tej podróży wysłała list do matki podpisany „Maria-Włast”. Wtedy również nastąpił pierwszy poważny epizod załamania nerwowego. W czasie lektury w polskiej bibliotece w Paryżu zaczęła się kompulsywnie modlić oraz ubliżać jednemu z pracowników. Paryscy znajomi postanowili umieścić ją w domu zdrowia pod Paryżem. Biblioteka wydaje się niezmienna od lat. Tylko w Arcueil nie ma już szpitala, jest za to zamknięte laboratorium jądrowe Marii Skłodowskiej-Curie, oddzielone wysokim murem straszy zanieczyszczeniami radioaktywnymi niczym Czarnobyl.

Szukam… marzę… próżnuję, płonę, drżę…

Po kilku miesiącach Maria odzyskała siły i opuściła szpital. Wróciła do Warszawy, ale nie czuła się dobrze w tym mieście. Matka zaproponowała jej odpoczynek nad morzem, po drodze zatrzymały się w Poznaniu, w hotelu Bazar (gdzie w 1918 roku przemawiał Ignacy Jan Paderewski, co miało zainicjować powstanie wielkopolskie). I właśnie w tym hotelu Maria spaliła swoje wszystkie sukienki, oświadczając, że od tej pory nazywa się Piotr Włast. Rodzina w związku z tym umieściła ją w Domu Zdrowia dla Umysłowo Chorych w Krakowie. Ten gest zamknięcia, oprócz „troski”, a tak naprawdę uciszenia, tłumaczy się również prozaicznie, jako pozbycie się jednej z osób, które mogłyby odziedziczyć ziemię rodzinną. Z zakładów dla obłąkanych pisał: „Ludzkości!!! Nie-ludzka ludzkości, mordujesz niebacznie jedno z najlepszych swoich dzieci, bo nie potrafisz opanować gorszych”. „Jestem absolutnie pewny, że prędzej czy później doczekam się rehabilitacji, która niejednego spiorunuje, a nawet bardzo wielu niezłych ludzi okryje płomieniami wstydu lub bladością niepowetowanego żalu”.

Można powiedzieć, że tak się skończyła kariera literacka, ponieważ od roku 1907 do śmierci w 1949 pisma Komornickiej/Własta nie były już publikowane, mimo że ciągle pisał, na przykład tworząc Księgę poezji idyllicznej. Na tyle Maria/Piotr zniknął z radaru rynku wydawniczego, że „Kurier Codzienny” już w roku 1934 zamieścił notkę o jego śmierci. Może symbolicznie była to prawda.

Piotr wrócił do rodzinnego Grabowa, do domu starszego brata Jana. Spędzał czas na tworzeniu i samotnym przebywaniu w pokoju. Rodzina spisała go na straty, wołała za nim/nią „głupi Pietrek”. Został wykluczony z każdej dziedziny. W czasie II wojny majątek spłonął, w nim wiele rękopisów Własta. Po 1945 roku Piotr niedowidział, był słabego zdrowia. Jakby schodziło życie, jakby wszystko się kończyło.

Zamieszkał w kilkuosobowym pokoju w ośrodku w Izabelinie, chory, ale nadal starający się śledzić to, co działo się w środowisku literackim. Z nadzieją, że przecież los się odmieni, a on wyjdzie „na wolność”. Dostał niewielką rentę, wcześniej – po ubezwłasnowolnieniu – był na utrzymaniu siostry Anieli. Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych jego zwłoki trafiły do grobowca rodzinnego na Powązkach. I tu pewnego rodzaju chichot losu: jego bratanek, generał Stanisław Komornicki, który zginął w katastrofie smoleńskiej, jest również pochowany w tym grobowcu. Istnieje zdjęcie, gdzie prezydent Andrzej Duda składa wieniec na płycie, ale traf chciał, że kładzie go dość blisko płyty z imieniem i nazwiskiem Marii Komornickiej-Lemańskiej (po mężu). Pierwszy transpłciowy poeta polski, chociaż pochowany pod żeńskimi personaliami, doczekał się honorów od głowy państwa. Rzecz działa się w 2023 roku, w czasie trwającej nagonki na osoby LGBTQIA+.

W ogóle z tą pamięcią bywa różnie. Czasem są ślady oficjalnego docenienia. Muzeum w Warce ma salę Marii Komornickiej. W roku 2017 obchodzono uroczyście w Grabowie pod Kozienicami sto trzydziestą rocznicę jej urodzin. No i powstaje coraz więcej opracowań badawczych, a młode osoby transpłciowe i niebinarne coraz częściej odkrywają Piotra jako odpowiedź na to, czy rzeczywiście polska kultura zawsze była tradycyjna i skostniała genderowo, a przewrót kłirowy rozpoczął się raptem kilka lat temu.

Ale patrząc na percepcję osób, które nie interesują się poezją młodopolską, literaturą mniejszościową czy „sławnymi ludźmi, którzy pochodzą z Grabowa”, to postać Marii/Piotra jest nadal czymś zaskakującym. U nas takie rzeczy, w Polsce? A jednak.

Tylko jest kwestia tego, co my z tym dziedzictwem zrobimy. Uhonorujemy, włączymy do kanonu (jeśli teraz ukazują się jakiekolwiek utwory, to zawsze podpisane jako Maria Komornicka) czy będziemy chować wstydliwie na półce (no właśnie, nawet nie wiadomo, jak podpisać, skandal). I czy dla nas, badaczy i badaczek, nadal będzie więcej pytań niż odpowiedzi, jeśli chodzi o transgresje Mariopiotra?

Tytuł: Kłirówy. Te, które złamały zasady

Copyright © Sylwia Chutnik, Justyna Bilik 2025

Projekt okładki i skład: Łukasz Aksamit

Fotoedycja: Małgorzata Penczonek

Redaktorka inicjująca: Maria Fredro-Smoleńska

Redakcja: Joanna Derda

Korekta: Joanna Morawska

ISBN 978-83-66275-44-7

Wydanie I

ul. Zorza 6, 20-381 Lublin

Wydawnictwo Osnova sp. z o. o.

ul. Krakowskie Przedmieście 13

00-071 Warszawa

osnovapublishing.pl