Kobieta, która przeciwstawiła się Facebookowi - Haugen Frances - ebook + książka

Kobieta, która przeciwstawiła się Facebookowi ebook

Haugen Frances

0,0
79,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Historia sygnalistki z Facebooka, która poprzez zwiększenie transparentności i odpowiedzialności gigantów technologicznych pragnie pomóc nam odzyskać kontrolę nad naszym życiem

W 2021 roku media rozpisywały się o tzw. „Facebook Papers” – wewnętrznych dokumentach pokazujących skalę wykorzystania Facebooka do dezinformacji i manipulacji przedwyborczych, podsycania mowy nienawiści oraz degradacji zdrowia psychicznego nastolatków. To wtedy Frances Haugen, była pracownica firmy, ujawniła, że zdemaskowała groźne działania giganta technologicznego. Zeznawała przed amerykańskim Kongresem i udzielała wywiadów, w których przyznała, że skopiowała kilkadziesiąt tysięcy stron dokumentów. Została wyróżniona w trakcie pierwszego orędzia o stanie państwa, wygłoszonego przez prezydenta Bidena. Dołożyła starań, by każdy dokładnie zrozumiał, o czym mówią te dokumenty: Facebook wiedział, że przez przypadek zmienił swój algorytm tak, że zaczął on nagradzać ekstremizm, a następnie odmówił naprawienia błędu; wiedział, że jego klienci wykorzystują platformę do podsycania przemocy, szerzenia kłamstw, podważania poczucia własnej wartości młodych kobiet, marginalizowania wybranych środowisk i innych niebezpiecznych mechanizmów. Ale dlaczego Haugen była jedyną pracownicą firmy, która ośmieliła się zdemaskować i skrytykować byłego pracodawcę?

To inspirująca książka o kobiecie, która wielokrotnie szła pod prąd, zmieniła świat, nauczyła się skupiać na tym, co ma znaczenie, i ignorować krytyków. Ale to także przerażające obnażenie kultury i praktyk Facebooka.

To książka o zagrożeniach, które przenoszą się z mediów społecznościowych do świata rzeczywistego, i o tym, jak im zapobiegać

Gdyby książka Haugen jedynie prezentowała argumenty sygnalistki (których wartość prawna pozostaje jeszcze do ustalenia), to i tak byłaby ważnym elementem dokumentowania tego, w jaki sposób pozwoliliśmy, by zagrożenia wynikające z działania mediów społecznościowych wkradły się do naszego życia. To mądra opowieść i dlatego warto ją przeczytać.– Bethany McLean, „The Washington Post”

W końcu zaczynamy domagać się zapewnienia podstawowego poziomu bezpieczeństwa od coraz mniej przejrzystych platform technologicznych, wypaczających naszą rzeczywistość według swoich zachcianek. Ta książka stanowi przyspieszony kurs tego, jak naprawdę działają algorytmy rekomendacyjne, jak wygląda podstawowa analiza danych oraz jak Meta/Facebook funkcjonuje od środka. – „Vanity Fair”

Frances Haugen to amerykańska analityczka danych, menedżerka produktów logarytmicznych i sygnalistka. Jest absolwentką Franklin W. Olin College of Engineering oraz Harvard Business School. Pracowała w firmach Google, Yelp i Pinterest, a w 2019 roku dołączyła do Facebooka/Meta, gdzie pracowała w dziale Civic Integrity. W 2021 roku przekazała Amerykańskiej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd (SEC) oraz dziennikowi „Wall Street Journal” kilkadziesiąt tysięcy stron wewnętrznych dokumentów, ujawniając, że Facebook był świadomy istnienia radykalizacji i przemocy politycznej na całym świecie oraz że się do nich przyczyniał.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 555

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: The Power of One: How I Found the Strength to Tell the Truth and Why I Blew the Whistle on Facebook

Tłumaczenie: Jarosław Filip Dąbrowski

Redakcja: Maryla Błońska

Korekta: Marta Chelińska

Skład: Tomasz Gąska | 7colors.pl

Opracowanie e-wydania:

Projekt okładki: Katarzyna Konior | studio.bluemango.pl

Copyright © 2023 by Frances Haugen

This edition published by arrangement with Little, Brown and Company, New York, New York, USA.

All rights reserved

Copyright © 2024 for this Polish edition by Poltext Sp. z o.o.

All rights reserved.

Copyright © 2024 for this Polish translation by Poltext Sp. z o.o.

All rights reserved.

Autor zrobił wszystko w jego mocy, aby opowiedzieć tę historię tak dokładnie i zgodnie z prawdą, jak to tylko możliwe, zgodnie z prawdą i tym co jego zdaniem się wydarzyło. Niektóre nazwy i niektóre opisy zostały zmienione, aby chronić prywatność innych osób. Dialogi są zrekonstruowane zgodnie z najlepszą pamięcią i uporządkowane oraz połączone w sekwencje niektórych wydarzeń. Inni, którzy byli obecni, mogą pamiętać inaczej.

Ta książka jest opisem tylko moich doświadczeń w informowaniu o nieprawidłowościach. Wszelkie dyskusje dotyczące logistyki informowania o nieprawidłowościach nie mogą być interpretowane jako instrukcja procesu informowanie o nieprawidłowościach. Uznaję, że byłam częścią w historii i próbuję pomóc innym zrozumieć ten moment oraz otaczający go kontekst. Nie jestem prawnikiem, a ta książka w żaden sposób nie zastępują porady kompetentnego adwokata dopuszczonego do wykonywania zawodu w twoim kraju. Jeśli spróbujesz zgłosić wykroczenia korporacyjne, twój ostateczny sukces lub porażka będzie wynikiem twoich własnych wysiłków, twojej szczególnej sytuacji i niezliczonych innych okoliczności poza moją wiedzą i kontrolą.

Opinie wyrażone w tej publikacji są opiniami autora i niekoniecznie odzwierciedlają oficjalne zasady lub stanowiska Facebooka, Google, Yelp lub Pinterest.

Warszawa 2024

Wydanie pierwsze

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl.

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Poltext Sp. z o.o.

wydawnictwoprzeswity.pl

[email protected]

ISBN 978-83-8175-664-8 (epub)

ISBN  978-83-8175-665-5 (mobi)

 

Książkę tę dedykuję Tobie, Czytelniku.

Z każdą przeczytaną stroną powiększasz społeczność ludzi pomagających budować lepszą przyszłość mediów społecznościowych, której wszyscy potrzebujemy i na którą wszyscy zasługujemy.

Droga naprzód to coś więcej niż strach i rozpacz.

To zaledwie początek dyskusji, która zmieni świat.

Rozdział 1Orędzie o stanie państwa

Sprawowanie władzy determinowane jest przez tysiące interakcji pomiędzy światem ludzi obdarzonych władzą a światem ludzi bezsilnych, tym bardziej że te światy nigdy nie są rozdzielone wyraźną linią – każdy człowiek jest w niewielkim stopniu częścią obydwu.

Václav Havel, Zaoczne przesłuchanie

„Nie martw się – powiedział chłopiec, spoglądając w górę na mnie, gdy jechaliśmy windą w budynku Kapitolu. – Robię to już od jakiegoś czasu i nawet ja czasami mam tremę”.

Jego słowa wyrwały mnie ze stanu kontrolowanego oddechu, uspokajającego ćwiczenia, które pomagało mi się skupić, gdy czułam się zdenerwowana. Od momentu, gdy opuściliśmy Biały Dom i wsiedliśmy do autobusu, który zawiózł nas na Kapitol, czułam się tak, jakbym weszła na ruchome schody, które jadąc w górę, stale podnosiły mój poziom zdenerwowania, i z których nie wiedziałam, jak zejść. Był 1 marca 2022 roku, wieczór, w którym prezydent Joe Biden miał wygłosić swoje pierwsze orędzie o stanie państwa. Zaledwie pięć dni wcześniej Rosja najechała Ukrainę. Pomyślałam, że to przemówienie przyciągnie jeszcze więcej uwagi niż zazwyczaj, ponieważ ludzie się zastanawiali, czy Biden czasami nie wypowie wojny Rosji. Serce mi waliło.

Spojrzałam w dół na chłopca, Joshuę Davisa. Miał na sobie elegancki, granatowy garnitur, szafirowy krawat, a włosy rozdzielał mu przedziałek na boku. Ten trzynastolatek w okularach sprawiał wrażenie doświadczonego ambasadora. I po części nim był. Gdy był jeszcze niemowlęciem, zdiagnozowano u niego cukrzycę, i już w przedszkolu stał się swego rodzaju narodowym rzecznikiem osób cierpiących na tę chorobę. Ostatnio apelował do firm farmaceutycznych, by obniżyły ceny insuliny dla tych, którzy jej potrzebują. Joshua najwyraźniej dobrze się czuł, będąc w centrum uwagi, a do tego z pewnością był spostrzegawczy, ponieważ zauważył, że ja zdecydowanie nie jestem zrelaksowana.

Zaledwie pół roku wcześniej sama znalazłam się w centrum uwagi, gdy w publicznie ogłosiłam nadużycia ze strony Facebooka i składałam zeznania przed Kongresem oraz w innych miejscach na temat tego, w jaki sposób ta platforma stała się źródłem dezinformacji i zarzewiem politycznej przemocy. Korporacja była tego świadoma, ale przedkładała zyski nad bezpieczeństwo publiczne.

Dostrzegałam ironię tego, że pocieszał mnie uczeń gimnazjum, który był ode mnie trzy razy młodszy. Pomyślałam o tym, jak bardzo się różnimy: w wieku czterech lat Joshua przemawiał przed Zgromadzeniem Ogólnym Wirginii, apelując o przyjęcie ustawy, która uczyniłaby szkoły bezpieczniejszymi dla dzieci z cukrzycą typu 1. Z kolei ja w wieku czterech lat w przedszkolu Montessori robiłam drewniane skrzynki, które podobały się tylko mojej mamie, używając do tego prawdziwych pił i młotków. Zanim ujawniłam swoją tożsamość w programie 60 Minutes[1], zaledwie sześć miesięcy temu, przez całe życie unikałam światła reflektorów tak bardzo, że nawet na swój pierwszy ślub zwiałam ukradkiem na plażę w Zanzibarze. W okresie ponad 15 lat od ukończenia studiów być może dwa razy zorganizowałam przyjęcie urodzinowe. Mój mózg działa w kategoriach danych i arkuszy kalkulacyjnych. Według mojej przybliżonej oceny Joshua spędził 70% swojego życia na widoku publicznym, podczas gdy ja byłam w centrum uwagi przez mniej niż 1,5% swojego życia.

Tamtego wieczora byliśmy członkami wąskiej grupy gości Pierwszej Damy. Zaproszenie do jej loży oznaczało, że prezydent Stanów Zjednoczonych wymieni każdego z nas w swoim wystąpieniu – posłużymy jako ludzkie symbole dla jego programu działań. Ja zostałam zaproszona, ponieważ byłam „sygnalistką z Facebooka”. Wyniosłam 22 tysiące stron dokumentów z firmy z branży mediów społecznościowych, w której pracowałam w Civic Misinformation, zespole zajmującym się zwalczaniem publicznej dezinformacji, a następnie w Counter-Espionage, który miał przeciwdziałać szpiegostwu. Chciałam zrobić coś więcej, niż tylko się upewnić, że wszystkie te techniczne, przerażające fakty zawarte w tych dokumentach ujrzą światło dzienne. Zanim pojawiłam się na orędziu prezydenta, spędziłam kilka miesięcy w trasie, starając się sprawić, by społeczeństwo zrozumiało, co to wszystko oznacza.

Udało mi się do tej pory jakoś przetrwać swoje wystąpienia publiczne, łącznie z debiutem w programie 60 Minutes i zeznaniami przed szeregiem kongresowych i parlamentarnych komisji z całego świata, ponieważ skupiałam się na prezentowaniu istoty tych dokumentów. Trzymałam się uśmierzającej moje nerwy metafory, że jestem, jak instruował mnie mój przyjaciel, „jedynie przekaźnikiem tej dokumentacji”. Moim celem było zapewnienie przejrzystości i kontekstu, a moja fizyczna obecność była tylko mało istotnym elementem tego wszystkiego. Nie chodziło tu o mnie – chodziło o informacje, które świat musiał poznać.

Orędzie o stanie państwa wydawało się natomiast czymś innym. W przypadku tego wystąpienia moim ogólnym zadaniem było po prostu być. Pozwolić ludziom siebie zobaczyć. Gdy prezydent Stanów Zjednoczonych da mi znak, mam stanąć przed narodem, przed światem, i być po prostu widoczna.

Bez mojej ochronnej mantry serce waliło mi w piersiach.

„Dziękuję, jesteś bardzo miły”, powiedziałam Joshui, gdy wychodziliśmy z wyłożonych marmurem korytarzy Kapitolu i zmierzaliśmy w stronę balkonu Izby Reprezentantów.

Zaczęłam tę podróż rok wcześniej, gdy w ramach procedury whistleblowingu (sygnalizowania nieprawidłowości – przyp. red.) złożyłam w Securities and Exchange Commission (SEC)[2] dokumenty, które moim zdaniem miały ogromne i bezpośrednie znaczenie dla społeczeństwa. W moim zawiadomieniu wyszczególniłam liczne sposoby, w jakie Facebook wielokrotnie wprowadzał społeczeństwo w błąd i wielokrotnie nie informował na temat spraw tak zróżnicowanych i tak dramatycznych, jak zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego i międzynarodowego. Ujawniałam rodzaje algorytmów napędzających platformy partii politycznych oraz fakt, że Facebook świadomie narażał na szwank zdrowie i dobro nawet dziesięcioletnich dzieci. A wszystko to robiono w pogoni za zyskiem. Zawiadomienie, poparte dowodami w postaci dokumentacji, wskazywało, że Facebook stwarzał zagrożenie dla świata i że firma wpadła w negatywną pętlę przyczynowo-skutkową, która tylko będzie się pogłębiać, o ile społeczeństwo nie dowie się o wszystkim i nie wymusi na korporacji zmian poprzez interwencję regulacyjną.

Facebookowi tak wiele spraw uchodziło na sucho, ponieważ korzysta z zamkniętego oprogramowania umieszczonego w odizolowanych centrach danych, samemu pozostając poza zasięgiem opinii publicznej. Facebook wcześnie zdał sobie sprawę z tego, że dzięki zamkniętemu oprogramowaniu ma przewagę w postaci możliwości kontrolowania i kształtowania narracji dotyczącej tych i wielu innych problemów, które sam stworzył. Jeśli społeczeństwo nie jest świadome problemów, nie jest świadome prawdy, to nie powstają zewnętrzne naciski, by tę sytuację rozwiązać. Oprogramowanie tym się różni od fizycznych produktów, że jego użytkownik może obserwować rezultaty jego działania jedynie na ekranie. Nie możemy zajrzeć do ogromnej plątaniny algorytmów, które generują wynik – nawet jeśli te algorytmy niosą ze sobą przygniatający, niepoliczalny koszt, taki jak nieuczciwe wpływanie na wybory krajowe czy obalanie rządów, podżeganie do ludobójstwa czy rujnowanie poczucia własnej wartości u pewnej nastolatki, co w efekcie doprowadza do kolejnego samobójstwa.

Gdy to wszystko upubliczniłam, często zadawano mi następujące pytanie: „Dlaczego w innych firmach technologicznych, takich jak Apple, jest tak niewielu sygnalistów?”. Odpowiadałam na to tak: Apple nie ma motywacji, by okłamywać opinię publiczną w sprawie najważniejszych aspektów swojej działalności, nie ma też takiej możliwości. W przypadku namacalnych produktów Apple’a, takich jak telefony czy laptopy, każdy może zbadać ich fizyczne elementy składowe (m.in. metale i inne surowce naturalne) i zapytać się, skąd pochodzą i w jakich warunkach są wydobywane. Ludzie mogą też monitorować fizyczne produkty oraz wynikające z nich zanieczyszczenia, by ocenić szkody społeczne powodowane przez firmę. Naukowcy mogą umieścić czujniki w pobliżu fabryki Apple’a i monitorować szkodliwe substancje, które są uwalnianie do powietrza lub do rzek i oceanów. Ludzie mogą rozebrać na części produkty Apple’a w ciągu kilku godzin od ich wypuszczenia na rynek i publikować na YouTubie filmy oceniające poprawność parametrów deklarowanych przez firmę lub sprawdzające, czy w środku faktyczne znajdują się elementy, które Apple twierdzi, że tam umieścił. Korporacja wie, że jeśli okłamie społeczeństwo, to szybko zostanie na tym przyłapana.

Z kolei Facebook stworzył serwis społecznościowy, który każdemu użytkownikowi na świecie prezentował odmienny produkt. A my – rodzice, dzieci, wyborcy, prawodawcy, przedsiębiorcy, konsumenci, terroryści, handlarze ludźmi w celach seksualnych, wszyscy – starając się określić, czym dokładnie jest Facebook, byliśmy ograniczeni doświadczeniami. Nie byliśmy w stanie ocenić, jak reprezentatywne, jak rozpowszechnione lub jak rzadkie są doświadczenia użytkowników oraz ponoszone przez każdego z nas szkody. W rezultacie bez znaczenia było to, czy aktywiści nagłośnią fakt, że Facebook przyzwala na wykorzystywanie dzieci, rekrutację terrorystów, ruchy neonazistowskie czy etniczną przemoc zaaranżowaną i dokonywaną w sposób umożliwiający jej relacjonowanie w mediach społecznościowych, albo że tworzy algorytmy, które prowadzą do zaburzeń odżywiania i skłaniają do samobójstw. Facebook odpierał krytykę różnymi wersjami tego samego argumentu: „To, co widzicie, to jednorazowy incydent, anomalia. Problem, który odkryliście, nie odzwierciedla tego, czym jest Facebook”.

Facebook uwielbiał też przypominać nam, że nasze własne wybory i działania ogromnie wpływają na spersonalizowany „świat”, który widzimy w naszych aktualnościach. Twierdził, że nasz spersonalizowany Facebook składa się głównie z treści od naszych przyjaciół i rodziny oraz współpracowników, z którymi chcieliśmy się kontaktować za pośrednictwem tej platformy, a także ze stron, które zdecydowaliśmy się śledzić, oraz grup, do których postanowiliśmy dołączyć.

W artykule z 2021 r. zatytułowanym You and the Algorithm: It Takes Two to Tango [Ty i algorytm. Do tanga trzeba dwojga] Nick Clegg zdaje się mówić „uważaj, na kogo wskazujesz palcem”. Clegg to błyskotliwy były brytyjski poseł. W czarujący sposób przeniósł on odpowiedzialność z korporacji na użytkowników na całym świecie, którzy nie mieli pojęcia, do jakiego stopnia Facebook nimi manipulował i ich wykorzystywał. Było to zgrabne odwracanie uwagi, za które Clegga sowicie opłacano, a którego celem było pomijanie faktu, że Facebook coraz bardziej wypełniał wasze aktualności treściami, o które nigdy nie prosiliście – z roku na rok coraz więcej i więcej, by zaspokoić nienasycone dążenie akcjonariuszy do osiągania coraz większych zysków. Twierdzenie, że „Facebook dostarcza treści od członków mojej rodziny i moich przyjaciół”, było od lat nieprawdziwe – a Facebook o tym wiedział.

Bez względu na to, czy nazwiemy to robieniem z ludzi wariatów, czy zwykłym kłamstwem – działanie to było celowe. Co więcej, Facebook był świadomy, że zaledwie kilka osób wewnątrz firmy wiedziało, że korporacja kłamie, ponieważ tylko pracownicy Facebooka z przyznanym pełnym dostępem do zamkniętego oprogramowania mogli dostrzec pełną skalę tego, co się dzieje. Gdy użytkownik, aktywista lub przedstawiciel władz zostaje zmanipulowany, Facebook kradnie tej osobie możliwość zmiany sytuacji poprzez prawdę, osłabia energię tej osoby do kontynuacji walki. Jednak gdy wyniesione przeze mnie dokumenty ujrzały światło dzienne dzięki bezprecedensowej i zaplanowanej strategii, która opierała się na początku na publikacjach w dzienniku „Wall Street Journal”, a potem wykorzystywała konsorcjum mediów z całego świata, ta zasłona oszustwa częściowo została zdjęta. Setki, o ile nie tysiące aktywistów na całym świecie przeczytało Pliki Facebooka i zobaczyło, że lata ich pracy nagle znalazły swoje potwierdzenie. Społeczeństwo otrzymało dowód od samego Facebooka, że korporacja, podobnie jak firmy tytoniowe przed laty, była świadoma toksycznej prawdy o sprzedawanej przez siebie truciźnie, ale wciąż nas nią karmiła.

Społeczeństwo uzbrojone w dziesiątki tysięcy stron wewnętrznych dokumentów Facebooka, a konkretniej w szczegółowe artykuły i analizy na temat tego, co się w nich znajduje, odpowiedziało w zdecydowany sposób. W okresie sześciu miesięcy od ujawnienia dokumentacji Facebooka wycena korporacji sięgająca biliona dolarów zaliczyła prawie 50-procentowy spadek, po czym nadal spadała, tracąc nawet 75% i zaliczając przy tym największą jednodniową utratę wartości firmy w historii spośród wszystkich notowanych na giełdzie amerykańskich spółek. Użytkownicy w Stanach Zjednoczonych i Europie rezygnowali z Facebooka. Projekty ustaw regulacyjnych, które latami tkwiły w biurokratycznych labiryntach w Europie i Stanach Zjednoczonych, teraz dostały szansę na uchwalenie. Wszędzie krążyli prawnicy od pozwów zbiorowych, domagając się sprawiedliwości dla zrozpaczonych rodziców, którzy byli świadkami cierpienia, a czasem wręcz śmierci swoich dzieci. Facebook nie mógł już dłużej unikać prawdy ani ignorować nawoływań społeczeństwa do zmian. Wszyscy dowiedzieliśmy się, że nie musimy tolerować życia w świecie definiowanym przez Facebooka. Czasy „po prostu nam zaufaj” się skończyły.

Rosło pragnienie społeczeństwa, by dowiedzieć się więcej, a ludzie zaczynali doświadczać pewnego katharsis – bo nie musieli już żyć w zmanipulowanej rzeczywistości i mogli zacząć konfrontować swoje doświadczenia życiowe z kłamstwami Face­booka – i moje doświadczenie życiowe również uległo zmianie. Moje nowe, surrealistyczne życie wiązało się z tym, że z mało widocznej analityczki danych i menedżerki produktu stałam się sygnalistką z Facebooka. Czułam się tak, jak gdyby świat nie postrzegał mnie jako mnie – nie do końca jako osobę, a raczej jako symbol. Jako nazwisko, jako panią z wiadomości. Nagle zaczęłam jeździć na tournée po świecie i konferencje prasowe. Uczestniczyłam w spotkaniach z ekspertami od zagrożeń, analizując sposób, w jaki trolle w dark webie śledzą moją mamę, która mieszka pośrodku stanu Iowa, analizując jej historię z mediów społecznościowych i planując potencjalne działania wymierzone przeciwko jej i mnie. Nawet wiele miesięcy później nadal bywały dni, w których kilku dziennikarzy pytało mnie: „Jak sobie z tym radzisz? Jak zmieniło się twoje życie?”.

Początkowo w ogóle nie miałam zamiaru ujawniać swojej tożsamości. Stawiałam sobie dwa podstawowe cele: chciałam spać spokojnie, uwolniona od ciężaru utrzymywania tajemnic, które autentycznie uznawałam za zagrażające życiu dziesiątek milionów osób, oraz doprowadzić do zmian, sama pozostając w cieniu. Szybko jednak się zorientowałam, że niewiele wiem o tym, z czym wiąże się bycie sygnalistką – a także na temat tego, co tak naprawdę oznacza bycie sobą.

Poprosiłam o pomoc organizację non-profit zajmującą się pomocą prawną, która od lat wspierała szereg różnych sygnalistów w strukturach rządowych i korporacyjnych. Członkowie organizacji pokazali mi, jak legalnie przekazać informacje do SEC i Kongresu, a także, jak w bezpieczny sposób Kongres może podzielić się tymi informacjami z reporterami.

By upewnić się, że pierwsze interpretacje dokumentów będą tak przejrzyste i precyzyjne, jak to tylko możliwe, ściśle współpracowałam też z Jeffem Horwitzem, dziennikarzem „Wall Street Journal”.

Spotkaliśmy się po raz pierwszy nieco ponad rok wcześniej na szlaku turystycznym w Oakland Hills. Do tego czasu zdążyłam dokładnie sprawdzić Jeffa i upewnić się, że mogę podjąć z nim anonimową współpracę, by wydobyć prawdę na światło dzienne. Jeff żartował, że był najbardziej poinformowaną osobą na temat Facebooka spośród tych, które nie podpisały umowy poufności z tą firmą. Prawdopodobnie miał rację. Uznałam, że ma właściwe podejście. Był jednym z najbardziej zawziętych dziennikarzy opisujących druzgocący wpływ Facebooka. Wiedziałam, że Jeff może pomóc mi przełożyć złożone realia firmy na prosty przekaz skierowany do społeczeństwa. Sądziłam, że to on może być publicznym głosem, podczas gdy ja pozostanę w cieniu.

Gdy zbliżał się dzień publikacji pierwszego artykułu w „Wall Street Journal”, rozmowy z prawnikami przeniosły się na pytania dotyczące tego, co chcę robić, gdy informacje ujrzą światło dzienne. Ich zalecenie było proste i brutalne: mogłam zrobić to, co mi się podoba, ale ich zdaniem była tylko jedna możliwa droga naprzód – o ile chciałam żyć własnym życiem, musiałam się ujawnić i potraktować szczerze tę prawdę oraz jej bronić.

Moim głównym doradcą i prawnikiem był Andrew Bakaj, były oficer CIA, który sam kiedyś był jednym z klientów tej organizacji prawniczej. Jeszcze zanim zaczął mi doradzać, Andrew pomagał komuś, kto był prawdopodobnie najbardziej znanym klientem tej grupy prawników – anonimowemu sygnaliście, który pierwszy poinformował generalnego inspektora ds. funkcjonariuszy wywiadu o „niewinnej” rozmowie telefonicznej prezydenta Donalda Trumpa z ukraińskim prezydentem, Wołodymyrem Zełenskim. Ta rozmowa oczywiście stała się podstawą do wszczęcia pierwszej procedury impeachmentu wobec Donalda Trumpa.

Jednym z godnych uwagi (i znaczących) faktów w sprawie tego impeachmentu było to, że sygnalista pozostał anonimowy. Najważniejsze media sądziły, że znają tożsamość tej osoby, ale odmawiały publikacji jej nazwiska. Nie był to przypadek. Andrew jasno mi wyłożył, co trzeba było zrobić, by utrzymać w tajemnicy to kluczowe dla procesu impeachmentu nazwisko. Codziennie, przez całe tygodnie, wydzwaniał godzinami do różnych redakcji, mówiąc: „Jeśli zdradzicie tożsamość osoby, która waszym zdaniem jest tym sygnalistą, i tej osobie stanie się jakakolwiek krzywda, to wszyscy się dowiedzą, że macie krew na rękach”. Przerażające jest to, że media często wskazywały błędną osobę jako sygnalistę – utrzymywanie swojej tożsamości w tajemnicy może narazić na szwank innych.

Andrew przedstawił mi sugestywny obraz tego, jak wygląda życie za zasłoną anonimowości. Prawdopodobnie będę się zastanawiała latami, co się stanie, gdy moja tożsamość wyjdzie na jaw. Powiedział, że wraz ze wzrostem wpływu moich informacji powinnam zakładać, że „sygnalista z Facebooka” zacznie przyciągać tłumy dziennikarzy poszukujących tego, kto ujawnił prawdę na temat serwisu społecznościowego, który dla ponad miliarda osób był uosobieniem internetu i każdego miesiąca wpływał na życie 3,2 miliarda ludzi. Media i agenci będą chcieli ujawnić moją tożsamość rzekomo w celu weryfikacji moich „prawdziwych” motywów.

Właśnie to spotkało tego ukraińskiego sygnalistę. Media i inni tropiciele polowali na jego tożsamość. Politycy używali wybranej przez niego anonimowości jako broni, snując spekulacje na temat jego tożsamości w swoich wystąpieniach, a nawet usiłując ujawnić ją poprzez pisemną interpelację, której odczytania w trakcie procesu impeachmentu odmówił prezes Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, John Roberts. Ludzi ogarnęła mania odkrycia, kim jest sygnalista. Andrew powiedział mi, że jeśli pozostanę anonimowa, to powinnam spodziewać się czegoś podobnego – i to z wielu powodów.

Na pierwszy rzut oka zagadka mojej tożsamości przywoływała na myśl klasyczną historię: jakiś Dawid przeciwstawia się złowrogiemu i z pozoru niezwyciężonemu Goliatowi. Chociaż oczekiwaliśmy, że większość ludzi pozytywnie spojrzy na moje działania, to niektórym mogą się one nie spodobać. Wydawało się, że w moim przypadku nie istnieje takie zagrożenie życia, jakie miało miejsce w przypadku tego ukraińskiego sygnalisty. Moi prawnicy nie byliby zatem w stanie przekonać mediów, że jeśli odkryją i ujawnią moją tożsamość, to może mnie spotkać fizyczna krzywda.

Biorąc to wszystko pod uwagę, zastanowiłam się nad jeszcze jedną rzeczą. Przypuszczałam, że ten ukraiński sygnalista uznał (całkiem rozsądnie), że samo istnienie zapisu rozmowy, w trakcie której prezydent Trump prosi swojego ukraińskiego odpowiednika o przysługę w zamian za pomoc w obronie jego kraju, wystarczało, by poinformować społeczeństwo i wszcząć postępowanie. Wyobrażałam sobie jednak, że prawdopodobnie nie przewidział on, jak jego anonimowość i nieobecność w trakcie postępowania zostaną wykorzystane do osłabienia i podważenia istoty ujawnionych informacji.

Gdy nadszedł czas ogłoszenia wyroku w procesie impeachmentu, obrona wykorzystała nieobecność sygnalisty i skupiła całą swoją energię na zdyskredytowaniu go i podaniu w wątp­liwość motywów nieobecnej osoby, zamiast omawiać kon­sek­wencje odmowy przez Stany Zjednoczone pomocy wojskowej Ukrainie, która miała się bronić przed potencjalną rosyjską inwazją. Do której oczywiście doszło i która za chwilę miała się stać kluczowym tematem dzisiejszego orędzia o stanie państwa. Brak twarzy i głosu, które mogłyby się przeciwstawić fikcjom wykorzystywanym do podważania prawdy, spowodowałby, że siła dowodów uległaby osłabieniu i erozji.

Miałam wrażenie, że moje informacje były zdecydowanie bardziej złożone od zapisu pojedynczej rozmowy telefonicznej. Bez głosu z wewnątrz Facebooka, który byłby w stanie w sposób jasny i niezaprzeczalny wydobyć prawdziwą istotę tego, co ujawniały te dokumenty; bez tego głosu z wewnątrz Facebooka, który w sposób miarodajny byłby w stanie wskazać powiązania pomiędzy szkodliwymi algorytmami i kłamstwami a kulturą korporacyjną, osoby odpowiedzialne mogły uniknąć kary, podobnie jak w przypadku pierwszego impeachmentu Trumpa. Manipulacje i kłamstwa Facebooka mogły znowu wziąć górę.

Te 22 tysiące stron zawierały głęboki kontekst na temat tego, w jaki sposób produkty firmy, takie jak Facebook i Instagram, zostały zaprojektowane i jak funkcjonowały oraz czego pracownicy Facebooka uznawali, że się od nich oczekuje. Nie były to informacje, które intuicyjnie mogła zrozumieć dowolna osoba spoza firmy, bez względu na to, jak byłaby inteligentna czy wykształcona. Żeby zostać ekspertem w podobnie złożonych dziedzinach, należy ukończyć studia magisterskie lub doktoranckie. Jednak gdy chcemy zbadać dynamikę systemu rekomendacji w serwisie społecznościowym Facebooka oraz związane z nią konsekwencje, nie możemy wybrać ścieżki akademickiej, która zapewniłaby komukolwiek wystarczające kompetencje, by w sposób niezależny przeanalizować wszystkie szczegóły i niuanse tych dokumentów.

Prawdopodobnie niewiele osób z zewnątrz było w stanie zrozumieć, w jaki sposób wyjątkowa kultura Facebooka zrodziła wyjątkowo zamknięte oprogramowanie. Jedynym sposobem, by dokładnie zrozumieć te systemy, jest praca na specjalistycznym stanowisku w jednej z zaledwie kilku wielkich technologicznych korporacji. W czasie gdy to wszystko ujawniłam, na całym świecie było być może 300–400 osób, które wystarczająco dogłębnie rozumiały działanie tych systemów, by dostrzec, dlaczego te dokumenty są tak obciążające; osób, które były w stanie zdać sobie sprawę, że fundamentalne zagrożenia zawarte w tej dokumentacji tworzą krytyczne zagrożenia dla ludzkości.

Gdy nadszedł czas, by artykuły Jeffa ujrzały światło dzienne, nie mogłam już dłużej się zastanawiać, czy chcę się ujawnić opinii publicznej. Nie mogłam dalej wierzyć w opowiedzianą sobie samej bajeczkę, że będę doradczynią zza kulis i będę się starała znaleźć równowagę między swoim wpływem a bezpieczeństwem. Mogłam zignorować fakt, że idąc po śladzie ujawnionych dokumentów, Facebook w końcu zorientuje się, że to ja jestem tą sygnalistką. Mogłam zaakceptować to, że w dowolnym momencie to korporacja zadecyduje, w jaki sposób – po swojemu – przedstawić mnie światu. Posłuchałam swoich doradców, zawierzając ich ciężko zdobytym, autentycznym doświadczeniom z whistleblowingiem.

By rozszyfrować to, w jaki sposób Facebook i społeczeństwo splątały się w naszym dystopijnym tańcu, potrzebny był ktoś, kto wywodzi się z wnętrza firmy i kto jest wtajemniczony w jej kulturę, machinacje oraz wymogi, które różne jej działy narzucają sobie nawzajem. Potrzebny był ktoś, kto jest w stanie zapewnić kontekst i powiązania pomagające zrozumieć, dlaczego tak wiele mądrych, miłych i sumiennych osób było w stanie stworzyć produkt o tak straszliwych i wstrząsających światem konsekwencjach. A co być może najważniejsze, potrzebny był ktoś, kto ostrzegłby świat, że nieprzejrzyste korporacje, takie jak Facebook, tworzą bezprecedensowe wyzwania dla organów nadzoru i rządu; że Facebook jest jedynie pierwszą, a nie ostatnią nieprzejrzystą firmą, która wywołuje tak duże szkody dla świata.

Po rozważeniu wszystkich powyższych aspektów postanowiłam, że tym kimś będę ja.

Ujawniłam się, ponieważ chciałam, by świat zawrócił z katastrofalnego kursu obranego za nas przez Facebooka. Uznałam, że jedynym na to sposobem było przedstawienie na konferencjach zawartości dokumentów i odpowiedzenie na związane z nimi pytania. Rozumiałam też, jak absurdalnie brzmiały moje oskarżenia. Gdyby ktoś powiedział ci: „Czy wiesz, że aplikacja w twoim telefonie wybiera sprawy, o których będziesz decydować, jeszcze zanim wejdziesz do kabiny wyborczej?”, to pewnie przewróciłbyś oczami. Mógłbyś zachichotać i powiedzieć sam do siebie: „Niezła teoria spiskowa”. Gdybyś był mniej uprzejmy, mógłbyś wypowiedzieć to na głos.

Zapewne byś nie uwierzył, że nie jedna partia polityczna, ale wiele ugrupowań z lewa i prawa zgłaszało takie problemy Facebookowi. Każde z nich skarżyło się, że wpływ produktów i algorytmów Facebooka na społeczeństwo wymuszał na partiach i kandydatach zajmowanie się ekstremalnymi tematami, o których wiedzieli, że nie są ani lubiane, ani popierane przez większość ich wyborców, ale które musieli podnosić, ponieważ algorytm właśnie je wzmacniał.

Trudno było uwierzyć, że coś, co brzmi jak science fiction, może być prawdziwe. A jednak było prawdziwe. Wiem, że to wszystko było prawdziwe. Widziałam to. Byłam przy tym obecna. Byłam tam. I nikt w Facebooku nie może tego zakłamać. Wszystko to zostało wyraźnie zapisane na dziesiątkach tysięcy stron dokumentów, o ile potrafiło się je odczytać.

Facebook to firma komercyjna, która miała możliwość prowadzenia działań w ukryciu, a gdy napotkała okazję pójścia na skróty, to w pełni ją wykorzystała. Ostatecznie to Facebook stworzył te skróty wewnątrz swojego zamkniętego oprogramowania. A jeżeli społeczeństwo nie jest świadome, że dokonano kilku skrótów, to czy w ogóle ich dokonano? Początki firmy były niewinne, serwis został stworzony dla studentów z Ivy League, by mogli oni pozostawać w kontakcie ze swoimi przyjaciółmi. Później przedsiębiorstwo wykorzystywało ten wizerunek, aby zamaskować swoją powolną ewolucję w kierunku czegoś nowego. Nie była to już sieć o ludzkim wymiarze, złożona z rodziny i przyjaciół, ale raczej machina do nagłaśniania na ogromną skalę, zasilana przez wielomilionowe grupy i algorytmy, które przypisywały najwięcej uwagi i znaczenia najbardziej ekstremalnym ideom.

To nie tak, że jakaś pojedyncza osoba postanowiła skierować firmę na niszczycielski kurs. Facebook był korporacją, która uczyniła fetysz z konsensusu i mitycznej wizji samej siebie, w której wszyscy są równi (z wyjątkiem Marka Zuckerberga, jej prezesa). Gdy przyszłam do firmy w 2019 roku, jej biuro w Menlo Park w Kalifornii było największym na świecie pomieszczeniem typu open space, mierzącym 400 metrów długości. Naciskani przez członków Kongresu dyrektorzy Facebooka przez lata odmawiali wskazywania osób odpowiedzialnych za poszczególne decyzje – utrzymywali, że to komitety je podejmują i że nie ma jednej odpowiedzialnej osoby. Ale bez indywidualnej odpowiedzialności ludzie mają niską motywację, by wstać i powiedzieć: „To jest niedopuszczalne”, czy nawet zatrzymać się i zadać pytanie: „Czy powinniśmy to robić?”. W ostatecznym rozrachunku Facebook stworzył kulturę, w której nie ceniono osobistej odpowiedzialności. W jaki sposób i dlaczego ta kultura się wytworzyła? Jak funkcjonowała na co dzień? Potrafię to wyjaśnić, a także to, jak te kulturowe kropki łączyły się z kodem stojącym za algorytmami.

Gdy zaczęłam pracę w Facebooku w 2019 roku, ludzie byli już co najmniej od roku świadomi, że decyzja o zmianie podejścia – z zachęcania użytkownika do jak najdłuższego korzystania z produktów firmy na sprowokowanie go do reakcji – doprowadziła do zalewu ekstremalnych treści. Facebook dokonał tej zmiany na przełomie lat 2017–2018 w odpowiedzi na powolny, ale niepokojący spadek ilości treści publikowanych na platformie. Firma przeprowadziła wiele eksperymentów ukierunkowanych na osoby, które publikowały na Facebooku, i odkryła, że jedyną metodą na zwiększenie ilości produkowanych treści jest zapewnienie twórcom drobnych nagród społecznych. Innymi słowy, im bardziej ludzie lajkują, komentują czy udostępniają dane treści, tym bardziej prawdopodobne, że będzie ich produkowanych jeszcze więcej.

Większość ludzi patrzy na serwisy społecznościowe jedynie z punktu widzenia konsumenta. Wchodzę na Facebooka, Twittera, TikToka, by konsumować treści. To rozsądne skojarzenie, ponieważ ogromna większość wykonywanych przez przeciętną osobę działań w mediach społecznościowych i spędzanego tam przez nią czasu poświęcana jest konsumowaniu. Jednak serwisy społecznościowe uważają się za „dwustronny” rynek łączący tych, którzy chcą tworzyć, z tymi, którzy chcą konsumować, podobnie jak zwykły rynek łączy tych, którzy sprzedają, z tymi, którzy kupują. Bez sprzedających nie ma kupujących. Nie da się oglądać treści, jeśli ktoś ich wcześniej nie stworzy.

Zgodnie z kodeksem spółek handlowych oraz polityką korporacyjną Facebook ma również wobec swoich akcjonariuszy obowiązek polegający na generowaniu rosnących zysków. Istnieje ograniczona liczba sposobów, by tego dokonać. Facebook może tworzyć lub kupować całkowicie nowe produkty/podmioty, przyciągać nowych użytkowników do już istniejących produktów, generować większe opłaty w przeliczeniu na reklamę z wykorzystaniem bazy obecnych użytkowników lub skłonić użytkowników do zwiększonej konsumpcji swoich produktów, ponieważ konsumowanie większej ilości treści prowadzi do częstszego oglądania reklam i klikania w nie. Wszystkie te mechanizmy pozwalają firmie czerpać zyski ze sprzedaży reklam tym, którzy chcą się reklamować, a te reklamy są wtedy w całości więcej warte. Z drugiej strony wszystko uzależnione jest od zwyczajów użytkowników – nawyków naturalnych lub wytworzonych.

Do 2019 roku obawy przed osiągnięciem monopolistycznej pozycji przez Facebooka zamroziły pierwszy sposób ekspansji. Korporacja nie miała szans na uzyskanie pozwolenia fuzji z jakimkolwiek innym serwisem społecznościowym. Niektórzy wspominali nawet o odseparowaniu Instagrama i WhatsAppa od klasycznego Facebooka, by wzmocnić konkurencję.

Drugi sposób podbicia zysków okazał się również mało obiecujący. Zdecydowana większość internautów korzystała już bowiem z produktów Facebooka. Korporacja intensywnie inwestowała więc w to, by nawet użytkownicy w mniej zamożnych częściach świata sięgali po jej produkty (blokując tym samym drogę do rozwoju wolnego i otwartego internetu), ale ci użytkownicy przynosili niewiele dochodu, dlatego też i trzeci sposób nie wchodził w rachubę.

Pozostał zatem już tylko jeden sposób, czyli skłonienie ludzi, by konsumowali więcej treści. W 2018 roku, by zatrzymać spadek produkcji treści, Facebook zmienił sposób jej klasyfikacji w aktualnościach, stawiając na przekazy generujące więcej lajków, komentarzy i udostępnień. Facebook stale i subtelnie tresuje cię w kwestii tego, jaki rodzaj treści jest w serwisie pożądany, w sposób zamierzony lub niezamierzony. Influencerzy oraz inni wpływowi użytkownicy, tacy jak osoby publikujące treści, dokładnie analizują, co jest dystrybuowane w serwisach społecznościowych i świadomie dostosowują tworzone treści, by były podobne do najpopularniejszych postów. Z kolei większość zwykłych użytkowników również podświadomie zmienia to, co publikuje w mediach społecznościowych, opierając się na tym, co widzi w aktualnościach. To, co ujrzysz w swoich osobistych aktualnościach, podświadomie staje się „tym, do czego używany jest Facebook”. W 2018 roku, gdy serwis zaczął zwiększać dystrybucję treści pobudzających do reakcji, ludzie na całym świecie zaczęli częściej oglądać pewne rodzaje przekazów, nawet jeśli nie byli świadomi tego, co się dzieje.

Już w grudniu 2019 roku analitycy danych Facebooka zaczęli wskazywać, że serwis zdołał stworzyć sprzężenie zwrotne, które nie czyniło rozróżnienia między pozytywnymi a negatywnymi reakcjami. Można było wstawić emoji nadąsanej twarzy pod postem lub napisać komentarz wyrażający dezaprobatę dla artykułu czy wskazujący, że jest on przykładem dezinformacji, ale ponieważ zareagowano na tę treść, to algorytm i tak zinterpretował to jako wskazówkę, by pokazywać więcej podobnych treści. Wydawcy zaczęli dostrzegać, że im bardziej wzburzone są komentarze pod linkiem, tym bardziej prawdopodobne jest, że link prowadzący do ich strony będzie klikany. Od zawsze drażni mnie, że ludzie nie winią Facebooka za to, że serwisy informacyjne lub strony internetowe publikują sensacyjne wiadomości. By przetrwać, większość mediów musi osiągać zyski, dlatego dostosowują one to, co tworzą (podobnie jak w przypadku kampanii politycznych), do tego, czym platformy dzielą się z użytkownikami.

W przypadku Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej to sprzężenie zwrotne doprowadziło do pogorszenia jakości debaty politycznej, ale w bardziej niestabilnych częściach świata przyczyniło się do śmierci dziesiątków tysięcy osób na skutek polewania medialną benzyną wspólnot, które i tak cierpiały z powodu napięć etnicznych i historycznych zaszłości.

Facebook po raz pierwszy zderzył się z przejawami przemocy między wspólnotami w 2017 roku w Birmie, kraju położonym w południowo-wschodniej Azji, które to zajścia organizacja Amnesty International nazwała „okrucieństwem społecznym”. Siły zbrojne Birmy zbudowały sieć składającą się z dziesiątek tysięcy kont, stron i grup prowadzonych przez siedmiuset członków personelu wojskowego w celu dystrybucji i wzmocnienia propagandy wymierzonej przeciwko przedstawicielom grupy etnicznej Rohingya.

Dziennik „New York Times” pisał, że Birma od wielu lat wysyłała liczne grupy funkcjonariuszy do Rosji, by tam się uczyli wojny psychologicznej, hakowania i innych umiejętności informatycznych. Już wtedy Rosja była światowym liderem w prowadzeniu wojny cybernetycznej opartej na mediach społecznościowych, a tego typu operacje stały się istotnym elementem jej ataku na Ukrainę. Każda osoba śledząca wiadomości była tego świadoma. Gdy zajmowałam miejsce w loży dla gości w oczekiwaniu na orędzie o stanie państwa, wiedziałam, że Facebook nagminnie zaniedbywał kwestię ogromnej roli, jaką sam odgrywał w cybernetycznych działaniach Rosji, albo raczej że Facebook postanowił ignorować fakt, iż ułatwiał Rosji takie działania, a wręcz je wspierał.

Birmańskie inwestycje w szkolenie personelu i budowanie szerokiej sieci mediów społecznościowych w celu nagłaśniania swojej propagandy weszły w fazę wykonawczą w 2017 roku. Wojsko wykorzystało tę sieć do dystrybucji szokujących zdjęć, fake newsów i podburzających postów, często skierowanych przeciwko muzułmańskiej społeczności kraju. Krytykom takich działań trudno było się przeciwstawić fałszywym twierdzeniom, ponieważ trollowe konta prowadzone przez wojskowych atakowały każdego, kto starał się załagodzić konflikt, wzmacniając spory pomiędzy osobami komentującymi. Wojskowe trolle posługiwały się technikami, które miały się stać elementem standardowego podręcznika promowania przemocy na tle etnicznym na całym świecie: publikowano wyrwane z kontekstu lub fałszywe zdjęcia martwych ciał, które ich zdaniem były dowodem masakr urządzanych przez społeczność Rohingya.

Postanowiłam zareagować, ponieważ w 2021 roku pojawiła się druga fala podsycanej przez Facebooka przemocy na wielką skalę, tym razem w Etiopii, stanowiąc powtórzenie tego, co wydarzyło się w Birmie zaledwie kilka lat wcześniej. Byłam i jestem głęboko przekonana, że wybory, których dokonywał Facebook w kwestii swoich produktów i ich wprowadzania na rynku globalnym, mogą w okresie następnych dwudziestu lat zagrozić życiu dziesiątek milionów ludzi. Chciałam zyskać pewność, że osoby dysponujące możliwością interwencji zrozumieją powagę tego międzynarodowego, destabilizującego i pogłębiającego się kryzysu, i uznałam, że jedynym sposobem realizacji tego zamierzenia jest rozmowa z przedstawicielami rządu oraz upewnienie się, że dobrze rozumieją, co jest tutaj stawką.

Gdy dotarłam do loży Pierwszej Damy, posadzono mnie obok Valerie Biden, siostry prezydenta i jego długoletniej menedżerki kampanii wyborczych. Jedną z zaproszonych osób była Danielle Robinson, wdowa po sierżancie amerykańskiej armii – Heath Robinsonie. Przetrwał on misje bojowe w Kosowie i Iraku, ale zmarł na rzadki nowotwór płuc wywołany długotrwałą ekspozycją na spalanie odpadów w bazach wojskowych, w dołach zwanych „burn pits”. Po śmierci męża Danielle poświęciła się organizowaniu wsparcia dla rodzin weteranów, którzy chorują lub zmarli z powodu oddziaływania „burn pits”, prymitywnych miejsc utylizacji odpadów tworzonych i zarządzanych przez militarno-przemysłowy koncern KBR, kontrahenta armii i filię korporacji Halliburton. Wykorzystywana przez KBR strategia przedkładała krótkookresowe zyski nad życie żołnierzy. Ambasadorka Ukrainy w Stanach Zjednoczonych, Oksana Markarowa, została posadzona kilka miejsc dalej. Gdy wchodziłyśmy do loży, wręczyła każdej z nas po małej ukraińskiej fladze.

Czułam się przytłoczona bliskością ludzi, którzy tak dużo poświęcili i tak dużo stracili, a jednak nie tylko się nie załamali, a wręcz nabrali sił, by zachować nadzieję i dążyć do zmian. Czułam się tak, jak często czułam się w swoim życiu – że tu nie pasuję. Tamtego wieczora starałam się ze wszystkich sił okazać szacunek tej uroczystej chwili oraz tym znamienitym, wyjątkowym gościom. Samo podjęcie decyzji, co założyć i jak się zaprezentować, wywołało we mnie spory stres.

Moja matka była pionierką na Uniwersytecie Iowa. Byłam pierwszym dzieckiem kobiety profesorki na swoim wydziale. Moje istnienie było symbolem jej zaangażowania w posiadanie rodziny oraz trudności, które musiała pokonać, by mnie mieć. Będąc adiunktem, wielokrotnie słyszała, że jeśli urodzi dziecko, to zaprzepaści swoje szanse na karierę akademicką. Do pracy na Wydziale Biochemii codziennie zakładała proste sukienki, po części jako wyraz braku zainteresowania ubiorem, a częściowo jako oznakę przedkładania efektywności nad wygląd. Gdy zaczęła siwieć, postanowiła nie farbować włosów, ponieważ twierdziła, że często i tak jest najmłodszą osobą na zebraniach komitetu wydziału.

Dopiero w wieku 25 lat, gdy podjęłam naukę w Harvard Business School (HBS), zdałam sobie sprawę, jak wiele straciłam. Nie nauczyłam się (ani od matki, ani od moich koleżanek z branży technologicznej), jak korzystać z tradycyjnie kobiecych elementów naszej kultury w moim przypadku. Zanim tam trafiłam, moim pierwszym zajęciem po studiach była praca w Google, gdzie miałam niewiele wzorców do naśladowania, ponieważ tylko nieliczne kobiety zajmowały stanowiska wyższe od mojego. Te nieliczne, które poznałam w Google (w tamtym czasie kobiety stanowiły mniej niż 10% zespołu ds. jakości wyszukiwania), w większości podążały tą samą drogą, co moja matka, wybierając defeminizację jako swój ochronny kamuflaż. Był wśród nich jeden chlubny wyjątek – szefowa programu rotacji menedżerskiej, w którym uczestniczyłam, wiceprezeska ds. wyszukiwania, Marissa Mayer. Dopiero w HBS spotkałam kobiety z szerokiego spektrum branż tworzących światową gospodarkę i zyskałam możliwość kontaktu z osobami, które są wpływowe oraz nie widzą sprzeczności w byciu kompetentnymi, wpływowymi, a przy tym pięknymi, ponieważ zdobyły swoje kompetencje w branżach zdominowanych przez kobiety.

Zanim zostałam sygnalistką, rzadko nosiłam makijaż – może tylko kilka razy przez te wszystkie lata, od kiedy przestałam być nastolatką. Na szczęście ta sama makijażystka, którą zapewnili mi twórcy programu 60 Minutes do wywiadu w połowie września 2021 roku, była ponownie dostępna tamtego wieczora. Miałam na sobie sukienkę kupioną dzień wcześniej w domu towarowym Nordstrom Rack. Była w kolorze morskim i – jak mi doradzano – „do kolan i niezbyt strojna”. Dzięki wskazówkom zaufanej przyjaciółki i koleżanki z pracy miałam na sobie szal, zarówno po to, by dopełniał sukienkę, jak i po to, by zapewniał mi trochę ciepła. W ostatniej chwili, tuż przed wyruszeniem na obiad poprzedzający wygłoszenie orędzia o stanie państwa, przyjaciółka zdobyła dla mnie i przywiozła spinkę z ukraińską flagą.

Ze swojego miejsca w loży na górze widziałam wszystkich członków Kongresu obecnych na sali obrad. Patrząc na nich, odnosiło się powierzchowne wrażenie wspólnoty. W rzeczywistości w 2022 roku Stany Zjednoczone były głęboko spolaryzowane. Wiedziałam z doświadczenia, że podziały i poczucie przynależności plemiennej były w dużej mierze podsycane algorytmami Facebooka, które optymalizowały zaangażowanie. Po dwóch latach globalnej pandemii i po ponad dekadzie życia w ekosystemie informacyjnym mediów społecznościowych, który wynagradzał i promował ekstremalne treści, dostrzec można było głębokie podziały zarówno wśród słuchaczy orędzia o stanie państwa, jak i ogólnie na świecie.

Biorąc pod uwagę to, jak podzielone i upolitycznione były reakcje na wybór poprzedniego prezydenta, Donalda Trumpa, w 2016 roku, Stany Zjednoczone znajdowały się w trudnej sytuacji, w której wiele osób o poglądach prawicowych uważało, że oskarżenia o rosyjską ingerencję w wybory były przesadzonymi oznakami zawiści ze strony przeciwników Trumpa. Teraz z kolei, sześć lat później, wiele osób na prawicy uważało, że wybory z 2020 roku zostały skradzione, co było skutkiem naszego wypaczonego ekosystemu informacyjnego oraz intensywnej kampanii dezinformacyjnej, a także wojny cybernetycznej prowadzonej przeciwko sobie przez Rosję i Ukrainę, równie ważnej jak rakiety i samoloty, które te kraje przeciwko sobie wysyłały.

Żyjemy w świecie, w którym używanie mediów społecznościowych jako broni uznawane jest przez armie świata za kluczowy element prowadzenia wojny, a jednak wiele osób w Stanach Zjednoczonych i innych krajach zaakceptowało narrację Face­booka o problemach mediów społecznościowych oraz dostępnych rozwiązaniach. Jednym z najważniejszych zwycięstw PR-owych Facebooka w poprzedniej dekadzie było sprawienie, że uwierzyliśmy w fałszywy wybór między „wolnością” a „bezpieczeństwem”, który sprowadzał się do tego, że musimy wybierać, czy chcemy zachować „wolność słowa”, czy wprowadzić „cenzurę”. Wielu ludzi, łącznie z wieloma osobami, które zasiadły w sali obrad na dole, nie chciało rozmawiać na temat naprawy problemów związanych z Facebookiem, ponieważ poniekąd rozsądnie byli przeciwnikami cenzury. Facebook zdołał nas przekonać, że istnieją tylko te dwa wybory, podczas gdy firma dysponowała tysiącami stron dokumentacji wskazującej, że istnieje szereg alternatyw.

Prezydent Biden wkroczył do sali tak samo, jak wcześniej robili to jego poprzednicy w niezliczonych orędziach o stanie państwa, które oglądałam w telewizji. Tylko że tym razem ja tam… tutaj… byłam. Zgodnie z oczekiwaniami rozpoczął swoją przemowę od nakreślenia sytuacji w Ukrainie i wskazania na konieczność tego, by wolne kraje świata stanęły po stronie tych, którzy nie prosili się o inwazję. Wszyscy zaczęliśmy machać ukraińskimi flagami.

Nikt nie uprzedza, kiedy nasze nazwisko pojawi się w orędziu i w jaki sposób zostanie się przedstawionym. Gdy prezydent wymienił moje, byłam na to zupełnie nieprzygotowana. „Frances Haugen, która jest tu dziś wieczorem z nami, pokazała nam, że musimy pociągnąć platformy społecznościowe do odpowiedzialności za narodowy eksperyment, który z chęci zysku prowadzą na naszych dzieciach. Ludzie – dziękuję wam. Dziękuję wam za odwagę, jaką się wykazaliście”. I tak po prostu, zanim zdążyłam zdać sobie sprawę, co się dzieje, wstałam, a następnie usiadłam oszołomiona. W głowie mi się kręciło.

Droga do tego wieczora, do tej loży, do tego wyrównania rachunków między społeczeństwem a jedną z największych korporacji na świecie, nie była prosta.

Moja podróż w niczym nie przypominała podróży mitycznej bohaterki, ale raczej małej, innej niż wszyscy dziewczynki, która uparła się i parła naprzód krok za krokiem, aż w końcu po długim czasie te kroki się zsumowały. To podróż nastolatki i młodej kobiety, która postanowiła nie słuchać poleceń innych, którzy mówili jej, że ma nie istnieć lub wracać do pudełka, w którym ich zdaniem było jej miejsce. To podróż, podczas której nauczyłam się, że mogę dokonywać wyborów, podejmować decyzje odnośnie do swojego życia oraz – ostatecznie – że każda pojedyncza osoba i każda pojedyncza decyzja ma w sobie niesamowitą moc. Wszyscy mamy więcej mocy, niż myślimy, nawet jeśli przyjęcie tego do wiadomości może budzić w nas przerażenie.

Żyjemy w świecie, w którym poczucie fatalizmu łatwo się wkrada do naszej codzienności – poczucie, że problemy, z którymi się mierzymy, są nie do pokonania. Że każdy z nas z osobna jest zbyt mały, by mieć istotny wpływ na cokolwiek. Chcę postawić sprawę jasno – gdy odczuwasz fatalizm, oznacza to, że ktoś próbuje skraść ci twoją moc. Nie zawsze łatwo jest to dostrzec. Setki tysięcy pracowników przeszły przez drzwi Facebooka przede mną i nikt nie podjął żadnych działań. Wielu się wypaliło i odeszło z firmy. Wielu innych zostało, pracowało bardzo ciężko i dostosowało się do platformy kształtującej świat, którą sami pomagali tworzyć.

Wyobraź sobie, co by było, gdybyśmy wszyscy zdali sobie sprawę z możliwości pojedynczej osoby. Jaki świat moglibyśmy razem zbudować, gdyby więcej ludzi zaczęło zdawać sobie sprawę z własnej mocy?

[1] Popularny amerykański program publicystyczny nadawany przez sieć telewizyjną CBS – przyp. tłum.

[2] Amerykańska komisja papierów wartościowych i giełd – przyp. tłum.