Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Polsko-ukraińskie love story naznaczone śmiercią
Królowa francuskich romansów, Juliette Gauthier, przeprowadza się do małej wsi w Bieszczadach, by napisać powieść swego życia. Tymczasem Marko Berezowski, młody żołnierz należący do słynnych Cyborgów broniących lotniska w Doniecku przed separatystami, szuka pracy w Polsce. Udaje mu się znaleźć zatrudnienie jako osobisty ochroniarz intrygującej pisarki. Juliette staje się dla niego kimś znacznie więcej niż tylko pracodawczynią… Jednak okrutny los wkrótce zadrwi z ich planów i zmusi Marko, by ponownie stanął do walki, tym razem o swoją przyszłość.
Uciekający przed wojną, biedą oraz bolesną traumą ukraiński bohater jeszcze nie wie, że jego losy są splątane z małą bieszczadzką wsią o wiele bardziej, niż mógłby kiedykolwiek podejrzewać. Jakiego koloru nabierze jego życie: miłości czy krwi?
Co to jest? Co przedstawia ten rysunek? – Odbijają się jak echem jej własne myśli.
Przypomina to projekcyjny test Rorschacha. Test atramentowych plam.
Co tu widać? Zwierzęcą skórę? – wypowiada pytanie jedynie w myślach.
Charakterystyczna tekstura uruchamia ciąg skojarzeń. Czerwieni jest coraz więcej.
Miłość. Bliskość. Seks. – Tak myśli i tak czuje.
Czerwone plamy pulsują, zagarniając coraz większą przestrzeń. Już nie wabią niezwykłym pięknem. Stają się pospolite i niekształtne.
To miłość? To krew! – Odkrywa.
Kolor miłości. I krwi.
To nie miłość. To śmierć! – Wreszcie pojmuje, że nigdy już nie dokończy zakładki do książki. Do najważniejszej książki swego życia.
Maki leżą jak ścięte. Z łodyg wypływa biały, trujący sok. To koniec.
Margota Kott
Od lat zakochana w jednym mężczyźnie – Sherlocku Holmesie. Magister biologii. Absolwentka studiów podyplomowych na kierunkach: kryminologia i kryminalistyka, pomoc psychologiczna, socjoterapia. Pracownik laboratorium uniwersyteckiego. Aktualnie prowadzi własną firmę.
Uczestniczka wielu warsztatów i kursów kreatywnego pisania oraz konkursów literackich. Recenzentka powieści kryminalnych i thrillerów na portalu Zbrodnia w Bibliotece. Prowadzi bloga literackiego Czerwone i Czarne.
Publikowała w zbiorach: Kreatywne pisanie. 12 debiutów, Wolność. Kocham i rozumiem, Między pragnieniem a rozwagą, CITY 5. Laureatka konkursów literackich: „Nowa legenda toruńska”, „Tamtej nocy w Złotowie”, „Kryminał na 100-lecie AGH”, „Stulecie kryminału”.
Stypendystka Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego w dziedzinie kultury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 411
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Powieść tę dedykuję mojemu Mężowi Michałowi, za cierpliwość i za to, że wierzy we mnie bardziej niż ja sama.
Losy ludzkie są kręte jak drogi i ścieżki w Bieszczadach.
Jan Gerhard, Łuny w Bieszczadach
Czerwone maki pokryte już były pierwszą warstwą lakieru. Dziś pomaluje je drugi raz, a potem nałoży werniks.
Jakaś dziwna ta cisza. Nienaturalna. A w uszach huczy dalekie echo. Sięga machinalnie po pędzelek, lecz cynobrowe płatki zaczynają wirować przed oczyma jak hiszpańskie baletnice. Zamazują się kontury. Brzegi kwiatów tracą pierwotny kształt. Czerwień wsiąka w białą bibułę i przelewa się poza ramy. Jak na śnieżnej polanie rozpełzają się jaskrawe plamy, tworząc niejednolitą, niezrozumiałą abstrakcję.
Co to jest? Co przedstawia ten rysunek? – Odbijają się jak echem jej własne myśli.
Przypomina to projekcyjny test Rorschacha. Test atramentowych plam.
Co tu widać? Zwierzęcą skórę? – wypowiada pytanie jedynie w myślach.
Charakterystyczna tekstura uruchamia ciąg skojarzeń. Czerwieni jest coraz więcej.
Miłość. Bliskość. Seks. – Tak myśli i tak czuje.
Czerwone plamy pulsują, zagarniając coraz większą przestrzeń. Już nie wabią niezwykłym pięknem. Stają się pospolite i niekształtne.
To miłość? To krew! – Odkrywa.
Kolor miłości. I krwi.
To nie miłość. To śmierć! – Wreszcie pojmuje, że nigdy już nie dokończy zakładki do książki. Do najważniejszej książki swego życia.
Maki leżą jak ścięte. Z łodyg wypływa biały, trujący sok. To koniec.
Nie pomaluje ich. Nigdy nie skończy swego dzieła. Lecz w tym momencie staje się jej to całkowicie obojętne. Bo czuje, że roztapia się cała wraz z jaskrawoczerwonymi kwiatami i wsiąka w miękki papier. I przestaje być…
Złych wspomnień nie musisz brać ze sobą. I bez tego będą Cię prześladować.
Carlos Ruiz Zafon
Tłukłem się w podróży już drugą dobę. Ze Słowiańska do Kijowa jeżdżą tylko dwa pociągi. Trasa ta nie jest popularna wśród pasażerów. Cztery przystanki, ponad osiem godzin jazdy. A potem noc do przeczekania na stacji kolejowej w Kijowie. Po dworcu przechadzali się ochroniarze w mundurach moro, ale bez naszytych ukraińskich flag. Poza tym kilku policjantów i żołnierzy. Usiadłem w bezpłatnej poczekalni. Śmierdziało moczem. Wokół kręciło się sporo dziwnych osobników, ale tym przejmowałem się najmniej. Ciepło, wiatr nie hula, w sam raz, by się chwilę przekimać. Na pierwszym piętrze były wprawdzie dwie wielkie, ale za to płatne poczekalnie. Pewnie tam towarzystwo było zdecydowanie lepsze. Zrobiło mi się jednak szkoda pieniędzy. Przetrwałem jakoś noc, jak wielu innych siedzących i półleżących na twardych ławkach. Wczesnym rankiem miałem przesiadkę na pociąg do Przemyśla. Intercity. Byłem padnięty. I wcale nie miałem ochoty jechać na zachód, do dalekiej Polski.
Żeby tak można cofnąć czas – pomyślałem smutno, spoglądając obojętnie na świat przesuwający się za oknem. Siedziałbym teraz u nas w kuchni, przy stole, zajadał przepyszne pielmieni Oksany i patrzył z dumą na małego Mykołę, jak pochłania kolejną porcję, opowiadając te swoje historie z podwórka.
Po szybie wolno spływały krople deszczu niczym łzy. W niedomytym oknie wagonu odbijała się młodzieńcza twarz z oczami starca. Nic też nie zdołało ukryć niewielkiej, choć głębokiej blizny przecinającej czarną brew grubą, poszarpaną kreską.
Ale czas płynie tylko w jedną stronę, jak ten pociąg. Jak już bilet wykupisz, to jedziesz i jedziesz. Aż dojedziesz do stacji końcowej i wysiadka! Ludzie wsiadają w międzyczasie, wysiadają, a ty wciąż jedziesz. Rozmawiasz z nimi przez dwie, trzy stacje i musicie się pożegnać…
– Daleko jeszcze do Lwowa? – zapytał siedzący przy oknie mężczyzna w tureckim swetrze, drapiąc się po szorstkim zaroście na brodzie.
– Nie wiem – odburknąłem. – Trzeba zapytać obsługę.
Nie miałem ochoty ani nastroju na rozmowy o niczym z obcymi. Jechałem do pracy, nie na wycieczkę. Udałem więc, że zmorzył mnie sen. Przymknąłem oczy i oparłem głowę o niebieski zagłówek.
Mężczyzna jednak, z braku zajęcia i odpowiedniego towarzystwa, nie dawał za wygraną.
– A mówił ci ktoś, żeś podobny do Witalija Grigorowicza Jaremy? Jak dwie krople wody. Też tak jak on: czarnowłosy, obcięty na jeża, oczy ciemnobrązowe, brew jak malowana… – Przyglądał mi się nachalnie, chuchając w twarz samogonem i kiełbasą z czosnkiem.
Odwróciłem twarz. Ziewnąłem ostentacyjnie. Słyszałem te gadki, i to niejeden raz.
Witalij Jarema to polityk, który odpowiadał w ukraińskim rządzie za resorty siłowe. Dźwięczały mi jeszcze w uszach jego słowa. „Operacja antyterrorystyczna przeciwko prorosyjskim separatystom na wschodzie Ukrainy będzie trwała aż do likwidacji ich ostatniego bojownika. Będziemy kontynuowali tę operację, dopóki na terytorium Ukrainy nie pozostanie ani jeden terrorysta”.
– Dość! – Wstałem gwałtownie, wytrącając niechcący pasażerowi po prawej stronie gazetę.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Przepraszam – rzuciłem. – Muszę do toalety.
Wyszedłem na korytarz. Zastukałem w drzwi ubikacji.
– Zajęte – mruknął ktoś, kto nie po to się zamknął, żeby się załatwić. Czuć było gryzący zapach papierosowego dymu snujący się poprzez szparę w drzwiach.
Jedyne miejsce, gdzie można potajemnie zapalić – pomyślałem. Nic dziwnego, że kibel wciąż zajęty.
Machnąłem tylko ręką. Tak naprawdę nie zamierzałem skorzystać z toalety. Miałem jedynie dosyć towarzystwa. Pomyślałem sobie, że warto odwiedzić bar, który, według zapowiedzi z radiowęzła, funkcjonował również jako sklep wolnocłowy. Bar przypominał nieco większy przedział. Była to po prostu wydzielona niewielka część pociągu przeznaczona na wagon barowy. Nic wielkiego. Przyjrzałem się menu.
Drogo. – Pokręciłem głową. Ceny znacznie wyższe niż normalnie. Nie takie jak w sklepach u nas, w Słowiańsku.
Poczułem się jednak głodny, bo od wczoraj nic nie jadłem. Kupiłem więc kanapkę z kiełbasą, już zapakowaną, za trzydzieści pięć hrywien, bo świeżo przygotowywana była dużo droższa. Kosztowała aż pięćdziesiąt. A do tego rosół. Kolejne trzydzieści pięć hrywien. Pół litra morszynki, wody mineralnej w zamkniętej butelce, wziąłem ze sobą na później.
Spojrzałem przez okno. Zbliżaliśmy się do stacji Lwów. Mogłem więc wracać na swoje miejsce. Mój sąsiad przepychał się już do wyjścia. Zaaferowany przeliczaniem licznych bagaży i dopinaniem puchowej kurtki nie zwrócił nawet na mnie uwagi.
Kontrola celna zaczęła się zaraz po tym, jak pociąg ruszył. Każdy musiał pokazać zawartość bagażu, toreb, walizek, plecaków. Kobietom zaglądano nawet do torebek. Niektóre osoby kontrolowano bardzo szczegółowo, szczególnie te z podejrzanie małą ilością bagażu. Ja musiałem wypakować wszystko. Podróż z jednym tylko plecakiem wzbudziła podejrzenia celników. Nie była to miła kontrola. Ukraińscy funkcjonariusze wysiedli w Mościskach. Po celnikach przyszli strażnicy graniczni, by skontrolować paszporty.
– Dokumenty proszę! – Polski strażnik otworzył mój paszport i zaczął go powoli przekartkowywać.
– Ty jesteś Marko Berezowski? – zapytał, wpatrując się w zdjęcie paszportowe.
Nie, no kurwa, Dzied Moroz! – zakląłem w duchu.
– Tak jak jest tam napisane – odpowiedziałem jednak, jak mogłem najuprzejmiej, zaciskając z całej siły zęby.
I co to za tykanie? Do Polaka tak nie powie. Do Ukraińca wypada walić na ty, co? Jakie to wkurzające!
– Rok urodzenia 1990 – wysoki strażnik niespiesznie przeczytał wpis w paszporcie. – Dwadzieścia pięć lat… – Łypnął na mnie spode łba, oczekując potwierdzenia.
– Tak. Dwadzieścia pięć.
– Pierwszy raz w Polsce?
– Zgadza się.
– Dokąd jedziesz?
– Do wsi Strzebowiska. To w Bieszczadach.
– Zezwolenie na pracę jest?
– Jest.
Wyjąłem z kieszeni karteczkę złożoną na cztery i podałem strażnikowi.
– Ten pociąg nie jest dobry dla przemytników – zażartował jakiś gość w języku polskim i puścił do mnie porozumiewawcze oczko.
Wyczułem, że odzywka nie była złośliwa. Atmosfera nieco się rozluźniła.
Facet wygląda jak dziennikarz – pomyślałem. Ma przy sobie laptopa i jakąś książkę w twardej oprawie. Może pisarz? Widać, że jeździ często tą trasą. Stały bywalec. Może pisze reportaże? A może ma rodzinę w Ukrainie? – zastanawiałem się, korzystając z przedłużającej się kontroli paszportowej.
Procedura przebiegała bardzo powoli. Na trzy wagony był jeden strażnik kontrolujący paszporty. Reszta pilnowała wyjść. Nawet gdy pociąg dojechał do celu i gładko wjechał na stację Przemyśl Główny, nikomu nie wolno było wysiąść. Nawet osoby, którym już sprawdzono paszporty, nadal nie mogły opuścić pociągu. Dopiero gdy skontrolowano wszystkich pasażerów w wagonie, celnicy dali znak i można było wreszcie wyjść.
Zarzuciłem plecak, oddychając z ulgą. Nareszcie!
Wysiadłem.
– Przepraszam, że się wtrącam, ale usłyszałem, że będzie pan pracował w Strzebowiskach. Do kogo pan jedzie? – zapytał mężczyzna po rosyjsku.
– Do pani Juliette Gauthier, pisarki. Zna ją pan?
– Tak się składa, że znam. Też mieszkam we wsi. Najpiękniejszej w Bieszczadach, jak o niej mówimy.
– A to ci traf! – Ucieszyłem się. – Jaki ten świat mały.
Mężczyzna wyciągnął dłoń w przyjacielskim geście.
– Jan jestem. Mów mi Janek. – Uścisk miał silny, lecz serdeczny.
– Marko. – Uśmiechnąłem się już nieco ufniej.
– Schowaj tę mapkę, nie będzie już potrzebna.
Posłusznie zwinąłem papier i schowałem do kieszeni spodni.
– Dalej pojedziemy autobusem. Będę twoim przewodnikiem.
Skierowaliśmy się na szosę, skąd miał odjeżdżać miejscowy autobus. Poprawiłem plecak na grzbiecie i, lekko kulejąc, poczłapałem za nowym znajomym.
***
Oczywiście się zgubiłem. Jak ostatni idiota. Uznałem, że wiocha to wiocha. Nie doceniłem przeciwnika. Stanąłem na rozstajach, jakbym chciał co najmniej przywołać diabła, i rozejrzałem się na wszystkie strony świata.
Cholera! W którą stronę iść? Dlaczego nie słuchałem dokładnie tego, co mówił Janek?
A tamten wytłumaczył mi, jak mógł najszczegółowiej. Tyle tylko, że było to za wiele informacji naraz. I żadnego długopisu. Skupiłem się nie na słuchaniu, a na obserwacji okolicy. A potem poszedł w swoją stronę, zostawiając mnie na drodze. Rozejrzałem się wokół. Dech zatykało. Takich widoków nie znałem i nie widziałem nigdy wcześniej. Zielone zbocza gór odcinały się grzebieniami drzew na lekko zachmurzonym niebie. Wiatr szumiał i gwizdał, ptaki śpiewały, a mi wcale nie chciało się iść dalej. Jednak musiałem się ruszyć, bo wiosną szybko robi się ciemno.
Zaraz zapadnie zmrok i co zrobię? – pomyślałem z niechęcią. Babka na mnie czeka, a ja szwendam się po lesie jak głupi.
Odetchnąłem z ulgą, gdy ujrzałem na horyzoncie zabudowania. Przyspieszyłem kroku. Przed budynkiem stał spokojnie czarny koń, przywiązany rzemieniem do metalowego słupka.
„Karczma Trzy Baby” – odczytałem na drewnianej, ręcznie rzeźbionej tabliczce umieszczonej nad wejściem.
Widniały na niej trzy babuleńki w chuścinach, z których jedna zasłaniała rękoma oczy, druga uszy, a trzecia usta. Przypomniały mi się trzy małpki z ich „nie widzę, nie słyszę, nie mówię”. Ładny początek. Nigdy nie lubiłem tych małpek i ich chowania głowy w piasek. Obojętności. Egoizmu. Kręcenia się tylko wokół własnych spraw. Odwracania się od problemów innych ludzi. Zero pomocy, niechęć do jakiegokolwiek zrozumienia drugiego człowieka. Trzy baby zawisły mi nad głową i wywołały czarne myśli.
Może tak być, że nikt mi nie pomoże. I ten mój łamany polski, ech…
Jednak drewniany gościniec zdecydowanie zapraszał do środka. Pomalowane na jaskrawy kolor drzwi z kołatką w kształcie niedźwiedziego łba przyciągały wzrok i wyzwalały uśmiech.
Jakie wielkie, stare drzewa musieli wyciąć, żeby wystrugać tak grube bale – przemknęło mi przez myśl, gdy podszedłem bliżej i w końcu zdecydowałem się otworzyć drzwi.
Powitały mnie ponure spojrzenia. Tłumów nie było.
Żadnych turystów, to widać na pierwszy rzut oka – pomyślałem, prześlizgując się wzrokiem po ciepło oświetlonej, drewnianej izbie. Same swojaki. Pieprzone gbury. Jeden z nich miał na głowie kowbojski kapelusz.
Nie jestem tchórzem ani żadnym odludkiem, jednak niechętne spojrzenia odrzucały mnie.
Nie mogłem wiedzieć, że przed chwilą umilkły ostatnie słowa sprzeczki, a ta nagła cisza i złe spojrzenia nie miały ze mną kompletnie nic wspólnego.
Odruchowo poklepałem się po kieszeni, w której trzymałem portfel. Tam, w jednej z przegródek, leżała zwinięta kartka z wydrukowanym wierszem Andrija Bondara pod tytułem Robbie Williams. Stanowiła dowcipny podarunek na drogę od mojego najlepszego przyjaciela.
– No, stary! – Giena poklepał mnie po ramieniu, wręczając przed moim wyjazdem do Polski zadrukowaną kartkę. – Weź ze sobą „przepustkę” na ten twój zgniły Zachód.
Przeczytałem tekst parę razy w pociągu, trochę się pośmiałem, a trochę zdenerwowałem, ale zapamiętałem go w całości. Teraz mogłem spokojnie, nawet bez wyjmowania kartki, powtórzyć pierwsze wersy:
„Czemu oni wszyscy tak na mnie patrzą?
czyżby wiedzieli że jestem Ukraińcem” – za każdym razem myślę
wchodząc do kolejnego baru
czyżby to było tak widać czyżby aż tak
aż tak było widać że jestem Ukraińcem.
No kurwa! – Zaśmiałem się gorzko w duchu. Widocznie widać, że jestem Ukraińcem. I sądząc po ich minach, takich jak ja tu nie lubią.
Jednak faceci popijający piwo z grubych, szklanych kufli szybko stracili zainteresowanie mną. Wrócili do przerwanych rozmów i ocierania piany z ust. Za barem stała cycata barmanka z wielkim dekoltem, spod którego wystawał biały stanik, nie pierwszej świeżości. Po raz kolejny przecierała obojętnym ruchem zabejcowany na ciemno blat.
– Coś podać? – zagadnęła.
Jedyna kobieta w barze. Wokół sami faceci. Jak na filmach o Dzikim Zachodzie.
– Nie, dziękuję – Starałem się, by akcent nie zdradził od razu wschodniego pochodzenia. – Chciałem tylko zapytać o drogę.
– A o kogo chodzi? – Kobieta uśmiechnęła się od ucha do ucha i od razu poczułem się bardziej swojsko.
– O dom tej pisarki, Juliette Gauthier. Zna ją pani?
– Kochanieńki, każdy ją tu zna! – Zaśmiała się tym gardłowym śmiechem, który charakteryzuje nałogowe palaczki i wielbicielki alkoholu. – Zaraz ci wytłumaczę, jak masz iść.
Znowu ktoś mi tyka – pomyślałem z goryczą.
Tym razem jednak nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo. Widziałem, że kobieta jest przyjaźnie nastawiona. Widocznie taki ma styl.
Barmanka wyjęła spod lady papier pakowy i ołówek. Narysowała prymitywną mapkę okolicy. Ścieżka była grubą, chwiejącą się linią, drzewa chude i czupirzaste, jakby je namalował przedszkolak, a słoneczko z promyczkami wokół. Uśmiechnięte. Strzałki pokazywały kierunek marszu. Na miejscu domku ze spadzistym dachem postawiła wielką kropę.
– Tu jesteśmy. – Wskazała punkt serdelkowatym palcem, ozdobionym paznokciem, na którym łuszczył się krwistoczerwony lakier.
– A tu mieszka pisarka – wyjaśniła, zakreślając koło wokół chałupy pod lasem. – To jest dwadzieścia minut drogi. Niespiesznego marszu. Niedaleko. Przed zmrokiem zajdziesz.
Podziękowałem, po raz drugi odmówiłem posiłku czy choćby napoju (nie wejdę po raz pierwszy do domu swojej nowej pracodawczyni, śmierdząc piwskiem!) i skierowałem się do wyjścia. Poza tym byłem okropnie zmęczony. Chciałem już tylko spać.
Wychodząc, kątem oka zauważyłem jakiś ruch przy stoliku koło okna. Nie rozumiałem, jak to się mogło stać tak szybko, od drzwi dzieliło mnie zaledwie parę kroków. Dwóch facetów spod okna nagle znalazło się przy wyjściu. Po obu stronach drzwi, jak psy stróżujące. Teleportowali się błyskawiczne, ale jednocześnie jakby mimochodem. Zdębiałem.
Jak tu teraz wyjść? Czego chcą?
Spokojnie. – Uspokajałem sam siebie. Nie daj się sprowokować, Marko, nie daj się, tygrysie.
A w głowie pobrzmiewał mi kolejny wers Robbiego Williamsa:
mój nastrój kołysze się między gorącym patriotyzmem i chęcią by dać komuś po mordzie
ale to by mnie całkiem zdradziło
Zaciskam pięści, próbując jednocześnie uspokoić oddech. Grdyka chodzi w górę i w dół. Napięte rysy twarzy z pewnością zdradzają zdenerwowanie.
Mężczyźni się nie poruszają. Po prostu stoją i patrzą z przyklejonym, głupim uśmiechem, który nie wiadomo, co ma oznaczać. Ten z wąsem i w kowbojskim kapeluszu ma wkurw w oczach. Trzyma w ręku czarny, skórzany nahaj, jakby to była broń.
Może jestem przewrażliwiony? – zastanawiam się, wątpiąc nagle w swoje odczucia. Może to tylko moja wyobraźnia? Przecież nic do mnie nie mają. Nie znają mnie nawet. Głupio by było, gdybym dał się sprowokować. Pewnie chcą po prostu wyjść z tej speluny, jak i ja. I tyle.
Odpuszczam. Pozornie niedbałym ruchem sięgam do klamki. Faceci rozstępują się jakby nigdy nic. Oddycham z ulgą.
Światowy konflikt zażegnany – podsumowuję, oglądając się za siebie i sprawdzając, czy mężczyźni nie idą za mną.
Czysto.
Na drodze jest pusto i już zaczyna szarzeć. Muszę iść. Odczuwam satysfakcję, że nie wszcząłem niepotrzebnej dyskusji ani tym bardziej bójki.
Pewnie mi się wydawało… – przekonywałem sam siebie.
Jednak intuicyjnie czuję, że tutaj nie lubią obcych. Nie lubią Ukraińców. Nie lubią mnie.
***
Pamiętam doskonale, kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz. Zanim przyjechałem do pracy, chciałem wiedzieć, jak wygląda moja pracodawczyni. Nie było trudno sprawdzić w Internecie. Była sławna. Bardzo sławna. Najbardziej rozśmieszyło mnie określenie „Francuska królowa romansów”. Idiotyczne.
Moja mama wypożyczyła kiedyś z biblioteki miejskiej książkę Barbary Cartland. Na okładce było jej zdjęcie we wszystkich możliwych odcieniach różu. Starsza pani w różowym kapeluszu, przytulająca małego pieska, zdaje się pekińczyka. Kicz. Ale mama uwielbia czytywać romanse, książki, które mówią o miłości i zawsze mają szczęśliwe zakończenie. Mnie książki nie interesują. Ani te o dobrym, ani te o złym zakończeniu. Żadne. Szkoda na nie czasu. Z życia więcej można się dowiedzieć niż z zadrukowanych kartek. Wymysły dziwaków, i tyle.
Pani Juliette Gauthier nie miała pekińczyka. Drzwi otworzyła mi drobna blondynka, cała w bieli, z yorkiem na ręku. Piesek miał białą kokardkę między uszami i przeraźliwie szczekał, zagłuszając słowa powitania. Podniosła na mnie wzrok. Patrzyłem w jej oczy odrobinę za długo, ale miały w sobie coś takiego, za czym tęskniłem od zawsze. Powiew wolności. Sam nie wiem, dlaczego tak pomyślałem. Jej oczy były ciemnoniebieskie, rzucające skry. Przywitaliśmy się więc oczami i, zaproszony kiwnięciem dłoni, wszedłem do środka.
Myślałem, że postawi to małe, szczekliwe paskudztwo na ziemię, ale nic z tego. Futrzak jazgotał cały czas, ona natomiast delikatnie głaskała go po grzbiecie. Lubię psy, ale takie normalne. Kundle są najfajniejsze. No i wolę, kiedy bardziej je widać, niż słychać. Próbowałem powstrzymać grymas obrzydzenia na twarzy, ale chyba nie do końca mi się to udało. Ona jednak zdawała się nie zwracać na to uwagi. Przeprowadziła mnie przez ogromną sień, a potem weszliśmy do wielkiego salonu. Nadal nie udało mi się usłyszeć jej głosu, bo pies bez przerwy szczekał jak głupi. Podążałem za nią, z plecakiem zwisającym z ramienia. Chciałem go już postawić na podłogę, bo ciężki był jak diabli. Pokazała mi kanapę w kwiaty, więc z ulgą zdjąłem go i usiadłem ciężko na siedzisku.
Zwróciła swoją kształtną główkę ku yorczkowi i pocałowała go prosto w pyszczek. Zbrzydziły mnie te czułości. Jedynym plusem było to, że jazgot umilkł jak ucięty nożem.
– Prawda, że słodki? – zapytała mnie głosem, jaki mają aktorki w zagranicznych filmach. Trochę sztucznym, trochę przesadzonym. Ale za to niezwykle kobiecym.
Piesek patrzył na swą panią, jakby rozumiał każde słowo.
– Słodki – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
– Ma na imię Mimi. – Uśmiechnęła się, a ja zauważyłem jej zmarszczki rozchodzące się promieniście wokół ust.
Pusta lala – pomyślałem sobie. Zamiast roztkliwiać się nad tym psem, lepiej by się ze mną przywitała jak należy.
Chyba usłyszała moje myśli, bo nachyliła się w moją stronę, spojrzała mi głęboko w oczy i powiedziała:
– Witamy w Polsce, monsieur Berezowski.
Nie wiadomo skąd, pojawiła się chuda babina z siwymi włosami upiętymi w koronę. Była niesympatyczna. Patrzyła spode łba. Do tego była strasznie brzydka. No dobra, nie jej wina. Ale chociaż mogłaby się uśmiechnąć na dzień dobry.
– Marko Berezowski, mój nowy ochroniarz – przedstawiła mnie Babie Jadze z Bieszczad.
Kiwnąłem głową na powitanie. Baba burknęła coś pod nosem, czego absolutnie nie byłem w stanie zrozumieć.
– Pani Sulimowa – dokończyła krótką prezentację i zostawiła mnie Babie Jadze na pożarcie, rozpływając się w wąskiej smużce papierosowego dymu.
– Pójdzie za mną – rozkazała Sulimowa niskim, prawie męskim głosem.
Posłusznie poszedłem za nią na górę po drewnianych schodach. Z korytarza prowadziło do poszczególnych pomieszczeń sześcioro identycznych drzwi. Chciałem zniknąć samotnie za jednymi z nich, obojętnie za którymi. Marzyłem o tym. Czułem się tu niekomfortowo. Nie umiałem tego nazwać, ale coś dziwnego wisiało w powietrzu. A może po tym wszystkim, co stało się później, dorobiłem sobie w myślach to pierwsze wrażenie? Może wcale tak tego wówczas nie widziałem, tylko byłem bardzo zmęczony i zwyczajnie chciało mi się spać? Tak, to musiało być wyobrażenie dodane później do mojej pamięci. Zresztą nieważne. Krótko mówiąc: baba otworzyła drzwi, wpuściła mnie do środka, a potem bez słowa odeszła. Nie pamiętam, żeby się pożegnała.
Dziwna kobieta…
Wzruszyłem ramionami, zrzucając z ulgą na podłogę ciężki plecak. Zapaliłem światło i rozejrzałem się po pokoju. Był duży. Ze dwa razy większy niż pokój, w którym mieszkałem gościnnie u brata. Było tam wszystko, co potrzeba. Łóżko, szafa, mały stolik i dwa krzesła. Wyposażenie skromne, ale bardzo dobrej jakości. Takie bardziej europejskie, zachodnie. To było widać w każdym szczególe. Na ścianie wisiał nawet telewizor z płaskim ekranem. Podszedłem do okna, żeby obejrzeć, jaki mam widok. Ściemniło się już jednak na tyle, że niewiele widziałem. Ot, jakąś odległą linię gór, i tyle. Zasłoniłem krótkie, gęste zasłonki. Rozebrałem się. Powiesiłem kurtkę do szafy. Buty postawiłem na dole. W ulubionej bluzie z kapturem i ciepłych kapciach poczułem się swobodniej. Odetchnąłem z ulgą i rozejrzałem się raz jeszcze po pomieszczeniu.
To będzie teraz mój dom – pomyślałem.
Doszedłem do wniosku, że przed snem warto coś zjeść. Wyjąłem z plecaka termos z herbatą, której nie dopiłem w podróży. No i miałem jeszcze jedną kanapkę. Postawiłem to wszystko na stole i zacząłem jeść. Przerwało mi pukanie do drzwi.
Może to moja pracodawczyni? – Zgadywałem.
To nie była jednak pani Gauthier, tylko Baba Jaga z kolacją. Weszła zdecydowanym krokiem, z hałasem postawiła tacę na stół i bez słowa wyszła. Nie zdążyłem podziękować. Gdy tylko zjadłem, poczułem senność. Nawet nie chciało mi się przebierać. Zgasiłem tylko światło i padłem do łóżka tak, jak stałem. W bluzie z kapturem i w spodniach od dresu. Od razu zasnąłem i nie śniło mi się nic. Pierwsza noc wolna od koszmarów. Od długiego czasu. Odkąd Oksy i Mykoła… Odkąd zostałem sam.
***
Rano zobaczyłem świat w innych barwach. Było cicho, ciepło i pachniało ziołami. Poczułem się jak na wakacjach na wsi. Przeciągnąłem się z lubością. Nigdy nie lubiłem wylegiwać się za długo w łóżku po przebudzeniu. Rozleniwiało mnie to. Jak już się obudziłem, to trzeba było wstać.
Po co mają mnie potem boleć gnaty?
Rozejrzałem się po pokoju. Odsłoniłem okno. Widok był cudowny. Las i góry, a wszystko to rozświetlone promieniami słonecznymi. Wczoraj nie zauważyłem, że w pokoju jest dwoje drzwi, oprócz tych wejściowych, rzecz jasna. Dziwna sprawa.
Ciekawe, dokąd prowadzą. Czyżby mój pokój był przejściowy?
Nie chciało mi się w to wierzyć. Chałupa była wielka. Na pewno każdy pokój miał osobne, wygodne wejście. Zaciekawiony wyskoczyłem z łóżka i nacisnąłem klamkę pierwszych drzwi. Prowadziły do łazienki. Luksusowej łazienki. Wszystko tu było idealnie dostosowane do potrzeb, wygodne i piękne. Na półkach stały drogie męskie kosmetyki i elektryczna maszynka do golenia w fabrycznym opakowaniu. Znalazłem też nową szczoteczkę do zębów, a właściwie dwie. Jedną zwykłą, a drugą nowoczesną, elektryczną. Poczułem się przez chwilę, jakbym wszedł do czyjegoś mieszkania pod nieobecność właściciela.
A może wlazłem do cudzego kibla? – Spanikowałem.
Jednak nierozpakowane akcesoria coraz bardziej przekonywały mnie, że są przeznaczone dla mnie. Przejrzałem się w lustrze. Oczy jeszcze nie odpoczęły, skóra też. Przeczesałem włosy eleganckim grzebieniem w kolorze bursztynu, który znalazłem na półce nad zlewem. Zlew miał niespotykany kształt, prostokątny, bardzo nowoczesny. Nigdy jeszcze takiego nie widziałem. Uniosłem głowę i ponownie spojrzałem w lustro.
Potrzebuję dłuższego odpoczynku – pomyślałem. Aczkolwiek przecież nie po to tu przyjechałem, żeby odpoczywać, ale pracować.
Doszedłem jednak do wniosku, że w końcu nie będę tu kopał rowów czy pracował w ogrodzie. Mam być ochroniarzem starszej pani. To tyle. Nie powinno być to zbyt ciężkim zadaniem na tym zadupiu.
No chyba żeby pojawił się wściekły niedźwiedź albo wilk. Wtedy co innego – żartowałem w myślach, korzystając jednocześnie z muszli klozetowej tak białej, jak zęby spikerki telewizyjnej.
Zanim się umyłem, zajrzałem z ciekawości do pomieszczenia, do którego prowadziły drugie drzwi z mojego pokoju. Otworzyły się bez skrzypnięcia, a ja wprost oniemiałem z zachwytu. Ujrzałem bowiem najlepiej wyposażoną salę gimnastyczną, z jaką miałem kiedykolwiek do czynienia. Marzenie każdego, kto kocha sport.
Tego typu siłownie mogą mieć chyba tylko milionerzy – pomyślałem głupio i naiwnie.
Nie mogłem sobie jednak odmówić dotknięcia każdego sprzętu po kolei. Czego tu nie było?! Ławeczki, hantle o różnej wadze, umieszczone na metalowych stojakach, sztangi i gryfy. Rower stacjonarny z pełnym oprzyrządowaniem. Orbitrek, bieżnia i kilka innych sprzętów, których przeznaczenia nie znałem. Raj! Marzyłem o tym, żeby wypróbować każde z tych cudeniek teraz, zaraz, bez chwili wahania. Pomyślałem jednak, że na to przyjdzie jeszcze czas, przecież mi nie uciekną. Teraz musiałem pomyśleć o prysznicu, przebraniu się i zameldowaniu u nowej szefowej. Z niechęcią opuściłem domową siłownię. Wyciągnąłem bieliznę, skarpetki, nowe spodnie, bo przecież nie pokażę się damie w dresach, i czystą koszulę. Tylko trochę się pogniotła. Przygładziłem ją dłonią. Woda była cudownie ciepła, a mydło pachniało lasem. Odświeżony i rześki nałożyłem na siebie ubranie, po czym zszedłem na dół.
Przywitał mnie cudowny zapach. Zapach jedzenia, który nieodłącznie kojarzył mi się z domem. Jedzenie plus dom plus ciepło równa się szczęście. Tak mało i tak wiele. Radosne piknięcie w sercu. A potem przebłysk myśli gorzkiej jak mocna kawa. To nie był mój dom. I to nie byli moi bliscy. Ale miałem przynajmniej namiastkę.
Nie jestem dzieckiem, więc nie będę zachowywał się jak dziecko – obiecałem sobie. Biorę, co jest, i cieszę się z każdej chwili, bo wiem z doświadczenia, że każda z tych chwil może być ostatnia.
W kuchni, przy drewnianym stole, siedziała pani Juliette Gauthier, w luksusowym szlafroku w kolorze śmietany. Z założoną nogą na nogę, a nogi miała megazgrabne, to musiałem przyznać, z nieodłączną Mimi i cienkim papierosem w ustach. Obrazek jak z filmu o wyższych sferach. Francuskiego, rzecz jasna. Uśmiechnęła się do mnie tak pięknie i szczerze, że poczułem się tak samo radosny jak ona. Magia! W dodatku psica ani razu nie zaszczekała na mnie, tylko z zainteresowaniem obwąchała. Widocznie uznała mnie za domownika. Miło.
– Witam, monsieur Berezowski. – Omdlewającym gestem podała mi dłoń, a jej głos miał moc wprawienia w ruch koniuszków nerwów wzdłuż kręgosłupa.
– Dzień dobry – odpowiedziałem.
– Dobrze się panu spało na nowym miejscu?
– Wspaniale – odparłem zgodnie z prawdą.
– Bardzo się cieszę – odpowiedziała, a ja dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że mówi do mnie po rosyjsku.
Znałem wprawdzie wiele słów po polsku, potrafiłem się dogadać, ale wolałem rosyjski.
– W jakim języku woli pan rozmawiać? Po polsku czy po rosyjsku? – zaskoczyła mnie tym pytaniem. Czyżby umiała czytać w myślach?
Skąd wie, że znam polski?!
– Jakoś się dogadamy – bąknąłem. – A polskiego nauczyłem się w dzieciństwie.
Uśmiechnęła się, gasząc papierosa w srebrnej popielniczce z kwiatowymi motywami.
– Moja mama i nasza sąsiadka opiekowały się nami na zmianę, zanim poszliśmy do przedszkola. To znaczy ja i mój kolega, syn sąsiadki. Także dogadam się po polsku. Jako tako – dodałem po chwili.
– To dobrze – stwierdziła krótko. – My tu sobie rozmawiamy, a śniadanie stygnie. Zapraszam.
Z czeluści kuchennego zaplecza wylazła Baba Jaga Sulimowa z tacą. Usta miała zacięte, a włosy ciasno splecione nad czołem. Poczułem obezwładniający zapach jajecznicy ze skwarkami. Mojego ulubionego dania na śniadanie. Wzajemnie życzyliśmy sobie smacznego i zaczęliśmy pałaszować. To znaczy ja żarłem, a pani Gauthier kulturalnie grzebała łyżeczką w pasiastej, niebieskiej miseczce pełnej sałatki owocowej. Chleb był domowy, pulchny i świeży. Pachniał jak ręce mojej matki. Z wiejskim masłem smakował doskonale. Służąca doniosła napoje.
– Czego się pan napije? – zapytała pani Juliette. – Kawy czy herbaty?
– Poproszę kawę – odpowiedziałem i niesympatyczne babsko podsunęło mi pod nos lśniący dzbanek.
Kawa pasowała do jajecznicy i chleba. Dosypałem dwie łyżeczki cukru. Musiałem przyznać, że Sulimowa była doskonałą kucharką, jeśli rzeczywiście ona sama przygotowała posiłek. A na to właśnie wyglądało. Lecz nie był to koniec wspaniałości. Szeleszcząc białym, wykrochmalonym fartuchem, wnosiła co chwila nowe dania. Dwa rodzaje pasztetu.
– Ten jest z dzika, a ten z drobiu – poinformowała mnie gospodyni.
Swojskie wędliny, kiełbasy i szynki, nawet słoninę przygotowaną na sposób ukraiński – surową, posoloną i mocno przyprawioną czosnkiem.
– Niebo w gębie – wymruczałem, wcinając wszystkie te specjały ze smakiem.
– Bardzo się cieszę, że smakuje – powiedziała Julia, a mi zrobiło się głupio, że tak łupię to żarcie, jakbym za chwilę miał iść rąbać drwa w lesie.
To chyba niezbyt kulturalnie tak się nażerać, ale co zrobić, wszystko było takie dobre, a ja głodny.
– Proszę się nie krępować, tylko jeść. – Uśmiechnęła się delikatnie, popijając napój w wysokiej szklance.
Miał kolor pomyj albo kadłuba ruskiego tanka. Brudnozielony, nieapetyczny.
Chyba zauważyła, że przyglądam się z lekką odrazą, bo zaraz wyjaśniła:
– Jestem wegetarianką. To wyjątkowo zdrowy sok z jarmużu, pomarańczy i natki pietruszki.
To było prawie całe jej śniadanie. Do tego połówka grapefruita i papieros. Zdrowo, nie ma co.
Uśmiechnąłem się, jak mogłem najpiękniej, i podziękowałem za przepyszne śniadanie. Faktycznie, przyznała, że to Sulimowa własnoręcznie wszystko przygotowała, a pasztet był francuski, z klasycznego przepisu i z gęsich wątróbek. Bajka.
Po śniadaniu poprosiła, żebym ciepło się ubrał, bo ma ochotę pokazać mi swoje włości. Byłem ogromnie ciekaw, jak to wszystko wygląda za dnia, bo wczoraj nie miałem siły ani możliwości rozejrzeć się po obejściu.
Byłem trochę zdziwiony, że o tej porze roku leży tu jeszcze tyle śniegu. Był przecież prawie koniec marca. Zawsze sobie wyobrażałem, że w Polsce jest ciepło. Widocznie się myliłem. Zapytałem ją o to.
– Za kilka dni kalendarzowa wiosna, a my wciąż przykryci śnieżnym dywanem. – Wciągnęła zgrabnym ruchem eleganckie, skórzane rękawiczki.
– Ale już niedługo przyjdzie prawdziwa wiosna. Trzeba mieć nadzieję. – Charakterystycznie przeciągała zgłoski jak mruczący na piecu kot.
Przez jej twarz przeleciał cień, ściągnęła brwi i przymknęła oczy, jakby coś ją zabolało. Miałem wrażenie, że zaraz zemdleje.
Może choruje na serce? – Przestraszyłem się, że umrze w pierwszym dniu mojej pracy i będę musiał wracać z pustymi kieszeniami. I jeszcze większymi długami.
– W pierwszy dzień wiosny, w czterdziestym piątym, było tu gorąco. – Jej głos brzmiał dziwnie martwo i smutno.
– Gorąco? Ile było stopni?
Spojrzała na mnie, nie rozumiejąc.
– Aaaa, nie, nie o to mi chodziło. Już wyjaśniam. Dwudziestego pierwszego marca 1945 roku odbyła się tu, w Strubowiskach, wielka bitwa. Armia Radziecka razem z Wojskiem Polskim oraz oddziałem milicji z Cisnej otoczyli wieś w celu eliminacji Ukraińskiej Powstańczej Armii. W wyniku tych walk spłonęła cała wieś.
– Przykro mi – powiedziałem, choć trudno mi było wyobrazić sobie to spokojne miejsce w czasie wojny.
Popatrzyła na mnie smutno, a jej oczy pociemniały. W puchatym, pikowanym płaszczyku i wielkiej czapie ze sztucznego misia wyglądała jak dziewczynka przebrana w ciuchy po starszej siostrze. O dorosłości świadczyły jedynie krwistoczerwone usta o idealnym, naturalnym kształcie. Poruszała się po śniegu małymi kroczkami, w lśniących kozaczkach na wysokich obcasach. W pewnym momencie potknęła się, a ja podtrzymałem ją za ramię, jak na ochroniarza przystało. Byłem tak blisko niej, że poczułem dosłownie zapach jej skóry. Pachniała tak samo jak jej perfumy. Słodkie, ale nie mdlące. Z charakterem.
Podziękowała mi uśmiechem.
– Ach! – Westchnęła teatralnie. – Co by się stało, gdybym się przewróciła? Mimi mogłaby ucierpieć.
Zacisnąłem zęby. Psiczka patrzyła na mnie bezmyślnie wytrzeszczonymi oczkami. Maleństwu było zapewne ciepło pod tym ubrankiem, ale mnie rozbawiło prawie do łez.
Ja pierdut! Jak można psu zakładać różowy skafanderek?
Obeszliśmy cały dom. W świetle dnia wyglądał imponująco. Jak pałac.
– Więc tak mieszka królowa harlequinów? – wyrwało mi się, chociaż daję słowo, nie chciałem tego powiedzieć na głos.
Myślałem, że się na mnie obrazi, ale ona tylko spojrzała rozbawiona.
Dworek w ogóle nie pasował do tej wsi, do gór, do mojego wyobrażenia o tym miejscu. Był niczym kwiatek przypięty do kożucha. Ogromny, piętrowy budynek, z kolumnami przy wejściu i z oszkloną kopułą na poddaszu. Z wielospadowym dachem, pokrytym ceramiczną dachówką. Popatrzyłem na dom fachowym okiem zawodowca.
Ciekawe, ile czasu i pieniędzy pochłonęło jego wybudowanie. Pewnie za sam projekt dała więcej, niż kosztowało całe moje mieszkanie w Słowiańsku, łącznie z kosztami kredytu.
Zadziwił mnie rozmach całości. Skomplikowana bryła, z wykuszami i pilastrami, przypominała dekorację do filmu. To jakby przenieść paryski Wersal na polską wieś.
Po co jej takie domiszcze? – zastanawiałem się. Przecież mieszka tu sama.
W Internecie wyczytałem, że dwa razy była mężatką, jeśli nie liczyć tabunów kochanków. I kochanek. Pierwszy małżonek, amerykański milioner, umarł ze starości. Z drugim, dużo młodszym od niej, lekkoduchem i hulaką, rozwiodła się lata temu. Miała też syna i córkę, ale byli już dawno dorośli i mieszkali we Francji. Tu mieszkała sama. Widać przywykła do luksusu. Biała elewacja wyglądała w tej zaśnieżonej scenerii jak z cukru. Właścicielka tego pałacu zaś przypominała Śnieżynkę, pomocnicę Gwiazdora, gdyby jeszcze zamiast futrzanej czapy miała na głowie tiarę… Była dumna z tego miejsca. To po prostu rzucało się w oczy. Opowiadała o nim z takim uczuciem, jakby chodziło o najbliższą osobę.
– Monumentalne dzieło – powiedziałem, żeby coś powiedzieć, bo wypadało, ale miotały mną sprzeczne uczucia. Sam nie wiedziałem, czy ten dom był dziwaczny, czy stanowił po prostu zrealizowane marzenie bogatej ekscentryczki.
Chłonęła każde słowo zachwytu całą sobą, chociaż starała się ukryć emocje pod płaszczykiem elegancji. Nietrudno ją było rozgryźć, tak mi się wówczas wydawało. Bogata pisarka, znudzona życiem, która z braku większej widowni popisuje się swoim majątkiem i pozycją przed pracownikiem najemnym ze Wschodu.
Wstyd, pani Gauthier!
– Dopiero zachwyci się pan, monsieur Berezowski, gdy zobaczy taras i oranżerię.
– Ma tu pani oranżerię?
O czymś takim tylko słyszałem. U nas nie budowało się takich wymyślnych cudów. Tylko bloki, fabryki i sklepy.
Za chwilę pewnie się dowiem, że ma na tyłach stajnię z parą lwów i osłem albinosem. A do tego jaguara, rzecz jasna, w garażu. Oprócz pieniędzy ma kobieta wyobraźnię!
Od frontu dom przypominał dworek. Cała posiadłość ogrodzona była kutym, metalowym parkanem. Bramy strzegły dwa kamienne lwy, postarzone dla lepszego efektu. Miało się wrażenie, że całość mieści się tu od pokoleń. Na pewno tak nie było, bo budynek i samo zagospodarowanie działki nijak nie przypominały tych, które mijałem po drodze. W Bieszczadach dominowały chaty drewniane albo z cegły, ale wszystkie w stylu góralskim. Ten był zupełnie inny. I ten dom, i ona sama byli na tym gruncie obcy, nie pasowali tutaj pod żadnym względem. A jednak znajdowali się tu od dobrych kilku lat i mieli się dobrze.
Dom od strony ogrodu miał inny charakter. Pomimo rozmachu, z jakim został zaprojektowany i zbudowany, był bardziej domowy, swojski. Wspaniały taras, o kamiennych poręczach i przęsłach, otwierał się na niezbyt wielki, lecz bardzo charakterystyczny ogród. Pomimo pory roku robił wrażenie. Krzewy poprzycinano w geometryczne wzory.
– To ogród francuski – wyjaśniła. – Jego podstawę stanowi linia i symetria. Dominacja człowieka nad dzikością natury na tych kilku metrach kwadratowych. Taki mały żarcik – dodała, ale nie zrozumiałem, o co jej chodzi.
Miałem przed sobą idealnie przycięte labirynty z żywopłotów i krzewy uformowane w geometryczne kształty. W oczy rzucały się przede wszystkim kamienne rzeźby i fontanny, nieczynne o tej porze roku. Latem faktycznie musiało być tu pięknie.
– Taki ogród to chyba wymaga sporo pracy – zagadałem, choć nie podejrzewałem, żeby to ona go uprawiała.
– Och, lubię pogrzebać czasem w ziemi dla relaksu. Zatrudniam jednak ogrodnika.
Mimi zaczęła się wiercić i poszczekiwać bez powodu.
– Niegrzeczny piesek – przekomarzała się dumna właścicielka małego potwora. – Cichutko, mon chéri.
Po chwili zrozumiała, o co jej chodzi. Zestawiła suczkę na ziemię. Ta z gracją przykucnęła i wysikała się na śnieg. Oczywiście zaraz potem ponownie znalazła się w kochających ramionach swojej pani.
Ciekawe, czy sypia z nią w łóżku – pomyślałem złośliwie, dziwiąc się jednocześnie swojej reakcji, bo co to właściwie mogło mnie obchodzić.
– Wypilibyśmy kawę na tarasie, ale o tej porze roku nie miałoby to jeszcze odpowiedniego uroku – uznała, poprawiając na rękach różową Mimi.
Z tarasu widać było oranżerię. Przez grube szyby, zapewne doskonale izolowane i idealnie przystosowane do tego typu budowli, widać było bujną zieleń i mogłem przysiąc, że przez okna widzę zwisające kule pomarańczy.
– Wnętrze oranżerii obejrzymy od wewnątrz. Teraz przejdziemy dalej.
W zielonym, przyciętym żywopłocie z żywotnika osadzona była metalowa furtka. Otworzyła ją małym, srebrnym kluczykiem. Kontrast tego, co zobaczyłem po drugiej stronie w porównaniu z pałacem, wybudowanym w parku, zaszokował mnie.
– Czy to domek dla służby? – spytałem zaciekawiony.
Kolejna rzecz, która nie pasowała mi w tej układance. Dom był prosty, drewniany i wyglądał na przedwojenny. W każdym razie był bardzo stary.
– Podoba się panu? – zapytała nieco zaczepnie, a ja nie wiedziałem, jakiej spodziewa się odpowiedzi.
Miałem wrażenie, że ją to bawi. Może niepotrzebnie się uprzedziłem. Nie jej wina, że jest bogata i może bez ograniczeń spełniać swoje fanaberie. Przecież to dobrze, że ma forsę, będzie w stanie mi zapłacić, a po to tu właśnie przyjechałem. Zarabiać. Teraz tylko miałem obejrzeć dom i ogród, z których była tak bardzo dumna. Musiałem jedynie okazać grzecznościowe zainteresowanie, to wszystko. Dlaczego więc czułem się bez wartości? Nudny, biedny i nieciekawy? Chyba to jej bogactwo mnie oszołomiło. Nigdy nie widziałem takich rzeczy. Nie budowałem pałaców dla oligarchów, tylko dla zwykłych obywateli. Nie moja wina.
– Domek dla służby? – Wybuchnęła perlistym śmiechem. – Nie. To replika domu, który tu kiedyś istniał.
– Aha – mruknąłem.
– Przed wojną budowano w tej okolicy drewniane domy zrębowe, na podmurówkach, z bielonymi ścianami i dachem krytym słomą. Ten właśnie taki jest. Ale pan się w tym orientuje lepiej ode mnie, monsieur Berezowski, prawda?
Przeczytała pewnie w moim życiorysie, który wysłałem do agencji pracy, że jestem murarzem.
– Tak, trochę się znam, ale na nowoczesnym budownictwie. Murowanym i z betonu.
Patrzyłem z ciekawością na dom. Na tle lasu wyglądał naturalnie. Pasował tu.
– Żeby zachować charakter budynku, pozyskałam odpowiednie materiały – wyjaśniała podekscytowana. – Cieśle przywieźli tu bale z domu z rozbiórki. Wieźli je aż spod Rzeszowa, ale było warto.
Podszedłem bliżej i przyjrzałem się balom. Były grube i zdrowe. Musiały pochodzić z potężnych drzew.
– Dach pod strzechą jest idealną repliką tego, który niegdyś tu istniał. Powiew historii, nieprawdaż…?
Faktycznie niezły skansen – pomyślałem i skinąłem głową na znak, że i ja czuję te klimaty.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Kolor miłości i krwi
ISBN: 978-83-8219-796-9
© Margota Kott i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Jędrzej Szulga
Korekta: Anna Jakubek
Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek