Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pani Zofia przez całe swoje życie rozmawia z duchami. Czując, że jej dar stanowi ważne przesłanie dla innych, decyduje się opowiedzieć o swoich doświadczeniach ulubionej pisarce, aby ta wydała je w postaci książki. Kobiety odbywają szereg spotkań w przytulnej kawiarni o nazwie Literacka. Ich rozmowy składają się na pełną wzruszeń i zaskakujących wątków powieść, która zatrzymuje czytelnika skłaniając do refleksji nad najważniejszymi pytaniami o sens ludzkiego życia i śmierci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 267
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
2
Ścigając
wiatr
3
4
Ścigając
wiatr
5
Tytuł: Ścigając wiatr
Copyright © Margota Kott 2022
All rights reserved
Wydanie II © Wydawnictwo Ezooneir 2023
Projekt graficzny okładki i skład: Ezo Oneir Grafika na okładce: Joanna T. Wrzesińska
Prawa do obrazów/batików: Joanna T. Wrzesińska ISBN E-BOOK 978-83-67459-17-4
Wydawca:
Grupa wydawnicza EZOONEIR.COM
Książkę wydrukowano na papierze Ecco Book Cream 70g.
6
Pragnąc uatrakcyjnić tekst tej książki, wykorzystałam fragmenty wierszy pióra mojej Przyjaciółki, Joanny T. Wrze-sińskiej – poetki i malarki. Niektóre z tekstów przez nią napisanych, choć pierwotnie w związku z innymi tematami, idealnie wpasowały się w motyw przewodni. Świadczy to o tym, iż sztuka jest rzeczą niezwykle uniwersalną. Niektóre zaś teksty, ten o Heni Wojdyło, czy o transporcie zwierząt do rzeźni, Joanna napisała konkretnie „pod” powieść.
Jej batiki, obrazy malowane specjalnymi farbami na jedwa-biu, skradły moje serce. Postanowiłam wykorzystać zdjęcia dzieł mojej utalentowanej Przyjaciółki w książce.
Jeden z batików, ozdabiający okładkę, przemawia do przy-szłego Czytelnika bardziej niż tysiąc słów.
Joasiu! Dziękuję za inspirację
i możliwość udostępnienia Twojej sztuki.
7
8
„Wiatr1 wieje tam, gdzie chce, i szum jego słyszysz,lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża.”
Biblia Tysiąclecia, Ewangelia św. Jana, J3,8
1 W języku greckim wyraz pneuma oznacza wiatr i ducha, także Ducha Świętego.
9
10
– Czy napisze pani tę książkę w moim imieniu?
Pisarka miała już na koncie kilka powieści, ale o zupełnie innym profilu. Nie wiedziała, czy tamtej spodoba się jej styl pisania i czy w ogóle znajdą wspólny język. Były tak różne.
Do tego dzieliła je spora różnica wieku, która wynosiła ponad trzydzieści lat.
– Zastanowię się nad tym, pani Zofio. – Pisarka wolała się asekurować na wypadek gdyby tamta zrezygnowała albo znalazła kogoś innego.
Temat sam w sobie był ciekawy. Pani Zofia posiadała zdolności parapsychiczne. Posługiwała się wahadełkiem. Podobno rozmawiała też z duchami. I choć te tematy Pisarce nie były zbyt bliskie (czytywała kiedyś z ojcem nałogowo von Dänikena, ale to właściwie wszystko), brała pod uwagę możliwość współpracy.
– Czyli mam być kimś w rodzaju ghostwriterki? – upewniła się czy dobrze zrozumiała przekaz. Pani Zofia była zdezorientowana. Nigdy przedtem nie spotkała się z tym określe-niem.
– To ktoś taki – tłumaczyła cierpliwie Pisarka – kto wy-słuchuje zamawiającego, albo czasem korzysta z jego luźnych notatek i pomysłów, a potem spisuje wszystko prze-kształcając pomysł w prawdziwą literaturę.
11
– Aha. – Pani Zofia pokiwała głową. – Rozumiem.
– Pozostaje jeszcze ustalić pod jakim nazwiskiem książka zostanie wydana. Pisarz na zamówienie, czyli ghostwriter, praktycznie nie istnieje w przestrzeni literackiej. Jest duchem, pisarzem widmo. Stąd nazwa. On wywiązuje się jedynie z umowy, dostaje określoną sumę pieniędzy za napi-sanie książki, a zamawiający otrzymuje gotowy produkt.
Potem się rozstają, wykonawszy wszystkie warunki trans-akcji. Ghostwriter całkowicie się wycofuje, nie roszcząc sobie żadnych praw do rękopisu, a autor pomysłu szuka wydawnictwa lub wydaje książkę własnym sumptem. Cały splendor z jej napisania przypada jemu, zamawiającemu.
Pani Zofia zmarszczyła czoło. Przez chwilę myślała intensywnie, przetwarzając wszystkie uzyskane informacje.
– To znaczy, że na okładce miałoby widnieć MOJE nazwisko? – W jej głosie słychać było przerażenie.
– Nie, może pani wymyślić dla siebie jakiś pseudonim.
Pani Zofia znów się zamyśliła. Przez moment trwała w za-wieszeniu. Wreszcie przerwała milczenie.
– Nie. Ja tak nie chcę – podsumowała zdecydowanie. – Czy jest możliwość, żeby to pani napisała i podpisała dzieło własnym nazwiskiem?
– Pseudonimem – uśmiechnęła się Pisarka, która w prywat-nym życiu była zupełnie kimś innym.
– Może być i pseudonimem – westchnęła z ulgą starsza kobieta. – Grunt, żeby w tych opowieściach o duchach nikt mnie nie rozpoznał. Rozumie pani? Nie chcę, żeby wzięli mnie za wariatkę.
12
Pisarka rozumiała doskonale. Wciąż miała w pamięci własne rozterki. Lubiła pisać wprost, nie bała się drażliwych tematów. Wątki erotyczne także prowadziła śmiało i bez-pruderyjnie. Nie wszystkim się to podobało. Napisać można wszystko. Tylko potem trzeba zmierzyć się z opinią ludzką i krytyką. Podczas spotkań z czytelnikami spoglądać im w oczy, tłumaczyć się, wstydzić. Dużo czasu zajęło jej od-dzielenie własnego pisarstwa od życia prywatnego.
– Pani Zofio – podsumowała Pisarka. – Obiecuję, że nikt nawet się nie domyśli, że chodzi o panią. Wiem, nasze mia-sto nie jest duże. Zawsze można wpaść na osobę, która wie o nas rzeczy dziwne czy niepochlebne i nie zawaha się podzielić swoją wiedzą z innymi. Mimo wszystko wierzę, że uda się przejść przez cały ten proces bez uszczerbku.
Pani Zofia upiła łyk słabej herbatki. Jej serce, które wołało rozpaczliwie o wszczepienie rozrusznika, pracowało nie-miarowo i kobieta bała się, że może nie zdążyć z opowie-dzeniem historii. A tak bardzo pragnęła podzielić się swoimi zdolnościami, wiedzą, wizjami. Darem. Bała się jedynie konfrontacji z prawdziwym światem. Światem, który z roku na rok stawał się miejscem coraz bardziej cynicznym, obcym, wyrachowanym, wyzutym z uczuć wyższych, pozbawionym przestrzeni dla niewypowiedzianego, eterycznego i ezoterycznego, wszystkiego, co wiąże się z tak zwaną du-chowością.
– Czyli tak. – Pisarka zaczęła od razu planować zakres przyszłych obowiązków. – Pani opowiada o swoich przeży-ciach, ja to spisuję, wymyślam stosowną fabułę, okraszamy to jeszcze jakimiś rysunkami, może fotografiami i pusz-13
czamy w świat. Wydajemy pod moim nazwiskiem, znaczy pseudonimem, pod którym napisałam poprzednie powieści.
Tym razem literacki światek nie będzie mieć do czynienia z ghostwiterem, ale z prawdziwym duchem, który wprawi wszystko w ruch. Z panią. Duch pozostanie w cieniu, a na jaw wyjdą jedynie jego doznania i doświadczenia. Pisarka zaś postara się to wszystko dokładnie spisać. Z całą staran-nością i wrażliwością, na jaką tyko będzie ją stać.
Pani Zofia kiwnęła głową na zgodę. Pisarka uniosła rękę i na znak przypieczętowania umowy lekko musnęła po-marszczoną dłoń swojej rozmówczyni. Zapatrzyła się przy tym na srebrny pierścień z ogromnym, miodowym burszty-nem. Na jedną małą chwilę, w momencie zetknięcia się skóry obu dłoni, zatrzymał się świat. A potem poczuła, jakby poraził ją prąd.
14
„Na mgnienie powiek zmienił się świat.
Krople wzmocniły barwy.”
Joanna T. Wrzesińska, „Początek”, wiersz XXXI Odkąd sięgała pamięcią zawsze była inna. Różniła się od pozostałych dzieci. Nie zewnętrznie. Tak jak większość dziewczynek w jej wieku nosiła zaplecione warkocze i wełniane sukienki w szarych kolorach. Grała w klasy, ska-kała przez skakankę, bawiła się w chowanego. Miała kilka koleżanek w swoim wieku. Uczyła się przeciętnie. Mieszkała w małym miasteczku. Jednak była inna.
Miała dar.
Zanim jednak drzwi otworzyły się i trzasnęły z hukiem, odmieniając na zawsze jej los, dała się poznać jako niezwykle ruchliwe dziecko. Wszędzie jej było pełno. Lubiła pso-cić, wspinać się po drzewach, a nawet bić, gdy coś szło nie po jej myśli. Kolega z piaskownicy do dziś nosi na czole bliznę, pamiątkę tych dni.
15
– Naznaczyłaś mnie, jestem twój i nic na to nie poradzę –
śmiał się pan Franciszek przy każdej okazji, kiedy przyjeż-dżał na wakacje do starego kraju.
Zawsze z wielkim przejęciem powtarzał tę zabawną historię, a potem oboje śmiali się do rozpuku na samo jej wspomnienie. Pomimo upływu lat pozostawało żywe w ich pamięci. Chociaż pan Franciszek mieszkał już od lat samotnie w dalekiej Australii, tak naprawdę nigdy nie zapomniał
o swej pierwszej miłości, Zosi. Tej, która z zazdrości o koleżankę pobiła Franka metalową łopatką. Dziewusze, która śmiała się z nim bawić, także dostało się nielicho. Dziś żadne z nich nawet nie pamiętało jej imienia.
***
Ciocię Wisię mała Zosia kochała bardziej niż własną matkę. Kobieta nie miała męża ani dzieci i była niezwykle piękna. Tak przynajmniej sądziła dziewczynka.
Wielkie niebieskie oczy zawsze były dla niej pełne uwagi i miłości. Ciocia Wisia potrafiła po prostu znaleźć dla Zosi czas, wymyślając dla swojej siostrzeniczki wciąż nowe roz-rywki.
– Chciałabyś nauczyć się pływać? – zapytała, a dziecko z radości zaczęło podskakiwać do góry jak piłeczka.
Chwilę później jednak Zosia zmitygowała się i posmutnia-ła:
– Cioteczko, ale w czym ja się będę kąpała? Nie mam przecież żadnego stroju.
16
– To nie kłopot – rzuciła wesoło ciocia Wisia. – Kupimy na miejscu, w kurorcie.
Zosia nie wiedziała co znaczy słowo kurort, ale wstydziła się zapytać.
Pojechały pociągiem. Dziewczynka uwielbiała wyprawy z ciocią nawet te małe, krótkie. Takie, jak na przykład spa-cery wzdłuż pięknej alei lipowej w ich małym, rodzinnym miasteczku. Dziś jednak wycieczka miała być dłuższa i du-żo bardziej ekscytująca. Ciocia obiecała jej spacer po par-ku, lody i basen. Czyż mogła marzyć o czymś lepszym tego sierpniowego, upalnego dnia?
Zosieńka czuła się jak w bajce. Ogromne, zielone drzewa rzucały ażurowe cienie na ławeczki na których siadywali zmęczeni kuracjusze. W Pijalni Wód starsi ludzie popijali wody lecznicze z ceramicznych naczynek z dzióbkiem. Dla małej dziewczynki był to magiczny, nieznany świat. Kolorowe, kwiatowe kobierce przyciągały mnóstwo motyli i pszczółek. Zosia nie mogła się napatrzeć. Po głównym deptaku spacerowali kuracjusze i turyści. Czas upływał
wolno, rozkosznie. Zosia miała wrażenie, że jest ozdobną łyżeczką zanurzoną w złocistym miodzie. Było ciepło i mi-ło. Idealnie. Podziwiały razem kwitnące krzewy, rzeźbione, drewniane zwieńczenia domów, ogrodzenia willi przez które zwieszały się zielone, ulistnione gałązki, obsypane nie-znanymi kwiatami.
Zatrzymały się na dłużej przy budce z lemoniadą. Tak smacznej dziewczynka jeszcze w życiu nie piła. Cytrynowy smak musował jeszcze długo w nosie i na języku, pobudza-jąc Zosieńkę do śmiechu. Przy cioci Wisi zawsze było jej 17
wesoło. Pragnęła zostać z nią tu na zawsze. Usiadły na małej ławeczce pod rozłożystym platanem. Ciocia opowiadała o historii tego miejsca, właściwościach leczniczej wody, sile czystego powietrza. Mówiła także o leczeniu różnych chorób, zakładach wodolecznictwa, balneoterapii i leczeniu błotem. Tego ostatniego Zosia nie mogła w ogóle zrozumieć.
– Jak to? – pytała cioteczkę. – Brudnym błotem nacierają ciało? I to na goło?
Wydało się jej to wstrętne, obrzydliwe.
Ci dorośli to czasem jednak są dziwni – stwierdziła Zosia w duchu.
– Ludzie dla zdrowia nie takie rzeczy potrafią zrobić. –
Cioteczka jak gdyby czytała jej w myślach. – Trzeba się cieszyć i Bogu dziękować, że się jest młodym i zdrowym.
Zosia już nie słuchała, zaciekawiona kolejną atrakcją. Oto bowiem mężczyzna w szarej, popelinowej koszuli zachęcał
przechodniów do zrobienia sobie pamiątkowego zdjęcia na tle landszaftu z napisem „Pozdrowienia z …”. Zosia stała przez chwilę z rozdziawioną buzią i patrzyła na kolejne osoby, które podchodzą z tyłu i wkładają głowy w wycięte w desce otwory. Z zewnątrz wyglądało to strasznie śmiesznie, lecz Zosia dałaby wszystko, żeby ten miły pan i ją sfo-tografował razem z ciocią. Nie musiała wcale o to prosić.
Ciocia Wisia już wcześniej miała w planie ten punkt programu. Zosia odruchowo poprawiła włosy, upięte tego dnia w dwie warkoczowe fasolki nad uszami, i uśmiechnęła się najpiękniej jak umiała. To nic, że widać było puste miejsce po mleczaku, który wypadł jej tydzień temu. Na co dzień 18
nie miewała takich rozrywek, teraz więc rozpierała ją radość. Ciocia zapłaciła fotografowi, podając adres na który ma wysłać zdjęcie. Jednego czego Zosia żałowała to to, że nie może od razu zobaczyć efektów. Za chwilę jednak zajęło ją coś innego, ponieważ ciocia Wisia oznajmiła radośnie:
– A teraz, moja mała, na basen!
– Hurrra! – zakrzyknęła dziewczynka, wykonując taneczne pas wokół latarni.
A, że droga jej się dłużyła, wyciągnęła skakankę i skandu-jąc ulubioną wyliczankę, zaczęła skakać.
Aniołek, fiołek, róża, bez.
Konwalia, balia, wściekły pies.
Jej nadmierna ruchliwość, o dziwo, nie drażniła ciotki. Ma-ma zawsze wyrzekała, że wszędzie jej pełno i ciągle się gdzieś kręci pod nogami. Ciocia Wisia natomiast potrafiła jedynie rzucić grzecznie:
– Ta dziewczyna to żywe srebro!
I tyle. Nigdy na Zosię nie nakrzyczała.
Aniołek, fiołek…
Mała nóżka zaplątała się w skakankę i gdyby nie pomocna dłoń cioteczki dziewczynka leżałaby jak długa na trotuarze.
Ciocia Wisia przezornie wzięła Zosię za rękę i dalej, już bez niebezpiecznych przypadków, doszły do bramy prowa-dzącej na basen. Jakież było zdziwienie cioci Wisi i jaka rozpacz Zosieńki! Akurat tego dnia basen był zamknięty.
19
Dziewczynka zaczęła płakać i tupać ze złości małymi nóż-kami. Ciocia natomiast rozglądała się uważnie wytężając wzrok.
Przecież takiego ważnego obiektu musi ktoś pilnować –
pomyślała nie bez racji.
I rzeczywiście. Na szczycie schodów prowadzących do basenowych przebieralni pojawił się młody, przystojny mężczyzna. Z początku zakrzyknął w ich stronę jedynie:
– Dzisiaj zamknięte! Przyjdźcie jutro.
Jednak, gdy podszedł bliżej i spojrzał na ciotkę Wisię oczy mu się zaśmiały. A może była to raczej kwestia banknotu, który kobieta wsunęła pomiędzy metalowe przęsła ogrodzenia, kto wie? W każdym razie brama została otwarta, a ciekawe turystki wpuszczone do środka.
– Chciałabym siostrzenicy tylko pokazać basen. Przyjecha-łyśmy specjalnie pociągiem, z daleka – tłumaczyła panu pilnującemu terenu.
– Zasadniczo nie powinienem… – zająknął się, jakby spodziewał się, że kobieta dorzuci jeszcze jeden banknocik.
Ciocia Wisia jednak ani o tym myślała. Spojrzała na niego wnikliwie swoimi błękitnymi oczyma, aż ten zmiękł niczym tabliczka czekolady pozostawiona nieopatrznie na słońcu.
– Ja chcę tylko pokazać ten wspaniały basen małej dziew-czynce. – Tu wskazała na Zosię, a ta wykonała najpiękniej-szy dziewczyński dyg na jaki tylko było ją stać.
Na twarzy mężczyzny zagościł uśmiech.
– Zasadniczo to mogę… – Podrapał się po szyi, zmarszczył
czoło, po czym raźno ruszył do przodu.
20
Kobieta z dzieckiem błyskawicznie podążyły za nim, żeby tylko nie zdążył się rozmyślić.
Kiedy wspięły się na sam szczyt schodów ich oczom ukazał
się oszałamiający widok. Pośród zieleni starych lip i klo-nów jarzyły się wszystkimi możliwymi kolorami wykafelkowane baseny. Trzy. Jeden dla maluchów płytki, ze schod-kami i poręczami. Drugi, największy, dla tych, którzy przeciętnie pływają, a tych jest zawsze najwięcej. No i ten najbardziej przyciągający wzrok, z niesamowicie wysoką bu-dowlą, o niezliczonej ilości schodów prowadzących do gó-ry.
Zosia chciała pobiec, od razu, tu i teraz, jednak czuła re-spekt przed tym mężczyzną. Czekała więc pokornie na po-zwolenie cioci Wisi i tylko chłonęła te wszystkie cuda roz-szerzonymi z zachwytu oczami. Nigdy dotąd w swoim nie-spełna sześcioletnim życiu nie widziała prawdziwego basenu. Czasem tylko zażywała latem kąpieli w metalowej balii, w ogrodzie. Ale balia to nie basen, a ten tutaj to był prawdziwy cud.
– Co to za wieża? – zapytała dziewczynka.
Zwróciła się jednak do cioci, bo do obcego pana nie wypa-dało. Ten jednak od razu odpowiedział, a w jego głosie zabrzmiała duma:
– To jest skocznia. Stąd skaczą na główkę do wody najlepsi pływacy. Sportowcy. Zasadniczo tacy, co nie boją się ryzy-ka.
Dziewczynka zadarła główkę do góry. Basen dla maluchów był najbardziej kolorowy. Zosia zauważyła rybki i muszelki, które w promieniach sierpniowego słońca pulsowały jak 21
żywe. Ją jednak najbardziej zafascynował ten drugi basen.
Tym bardziej, że po jego dnie pełzały czerwonawe raki i jeszcze jakieś większe zwierzęta wodne ze szczypcami, których nazwy nie znała. Wielkie ryby, o barwnych pasia-stych bokach, zapraszająco falowały weloniastymi płetwa-mi. Otwarte muszle, z błyszczącymi wewnątrz perłami, wabiły dziewczynkę bezpowrotnie. Obejrzała się za siebie.
Ciocia Wisia stała niedaleko przebieralni i natrysków, rozmawiając z mężczyzną pilnującym basenu. Ich głowy znajdowały się coraz bliżej siebie, co Zosia zdążyła zauważyć przez tak krótki moment. Byli całkowicie zajęci sobą. Ma-ma zawsze kładła jej do głowy, by nie przeszkadzać dorosłym.
– Dzieci powinny być jak ryby – mawiała przy każdej moż-liwej okazji. – Mają milczeć, kiedy starsi ze sobą rozmawiają.
Te słowa huczały jej w głowie, gdy przyglądała się rybkom i żabkom, odwzorowanym tak cudnie na lśniących kafel-kach. Zapragnęła zobaczyć je z bliska. Podeszła ostrożnie do krawędzi słupka. Ukucnęła. Niestety, nadal nie widziała szczegółów. Pochyliła więc główkę do przodu, aż zatrzęsły się trwożnie dwa warkocze spięte w fasolki. Straciła rów-nowagę. I tak, w ubraniu, poszybowała na samo dno. Woda nie rozprysła się na boki, nie zniwelowała uderzenia małego ciałka. Basen był pusty. Tego dnia bowiem zaplanowane było chlorowanie i czyszczenie zbiorników. Wodę spusz-czono.
Zosia nie usłyszała już przeraźliwego krzyku cioteczki Wi-si, ani przekleństw, pomieszanych z wołaniem do Boga, 22
pana w czapce ratownika. Biegli ile sił w nogach, lecz nie mogli już cofnąć, ani na jotę, upływu czasu. Dziewczynka wpadła do pustego basenu. Skoczyła na główkę. Zamiast syren zwabiły ją morskie rybki i muszelki. Namalowane tak realistycznie i kunsztownie, jakby pluskały się w najpraw-dziwszej wodzie. I to zmyliło dziewczynkę.
Straciła przytomność, zalewając się krwią. Zemdlała. Nie odzyskała przytomności tego dnia, ani nawet następnego.
Potem powiedziano rodzinie, że mała otarła się o śmierć.
Wpadła w omdlenie, potem w śpiączkę, później nastąpiła śmierć kliniczna. Właściwie była już na krawędzi. Po Tamtej Stronie. Niewiele brakowało, żeby została tam na wieki.
Nie mogli wiedzieć, że w snach zacznie po tym widywać zmarłych i rozmawiać z nimi podobnie, jak z żywymi. Nawet z takimi, których za życia nie znała. Od tego właśnie momentu drzwi pomiędzy światem żywych i umarłych pozostały dla niej już na zawsze niedomknięte.
Po tym wypadku ciocia Wisia już nigdy nie zabrała Zosi na żaden spacer. Nawet taki najkrótszy, wzdłuż alei lipowej w ich małym, rodzinnym miasteczku.
23
Najbardziej charakterystyczną cechą dzieciństwa nie jestłatwość, z jaką marzenia mieszają się z jawą, lecz całkowitewyobcowanie. Nie istnieją słowa, które mogłyby opisaćmroczne lęki i przeżycia dziecka”
Stephen King, „Miasteczko Salem”
– Tak naprawdę to, kim staniemy się w dorosłym życiu rozpoczyna się już w dzieciństwie – stwierdziła pani Zofia, a Pisarka przyznała jej rację.
– Dokładnie! – powiedziała. – Nauka to potwierdza. Psy-chologia, pedagogika, Korczak i Freudyści. To, co kształtu-je człowieka na zawsze dzieje się wówczas, gdy jesteśmy mali, młodzi. A potem, w dalszym życiu, wciąż do tego wracamy, próbując uleczyć traumy z dzieciństwa. Bo przecież każdy je ma…
Pani Zofia zamyśliła się. Przymknęła oczy na dłuższą chwilę, jakby kontaktowała się z dzieckiem w sobie. Z tą cząst-ką swego ja, która wciąż była w niej obecna, dymiąc niczym niewygasły wulkan.
24
– Gdy byłam bardzo mała – rozpoczęła swoją opowieść –
nad moim białym łóżeczkiem paliła się w nocy lampka.
Ogromnie bałam się ciemności. Budziłam się z przeraźli-wym krzykiem. Wystraszona, mokra. Ciągle ktoś brał mnie na ręce, przytulał, nosił. Jakaś stara kobieta powiedziała, że małe dziecko we śnie widzi swoją całą przyszłość. Chyba to prawda. Pamiętam jak się chowałam pod stołem, płacząc.
Nie wiedziałam dokładnie jaka była tego przyczyna, jednak nie mogłam powstrzymać się od łez. Widywałam w naszym domu wiele osób, cieni, przewijało się ich mnóstwo, ale oprócz mnie nikt ich nie widział. To mnie dziwiło, a jednocześnie martwiło. Co więcej, rozmawiałam z tymi osobami, i wówczas nie czułam się samotna gdy moi rodzice musieli wyjść z domu.
– Czyli już wtedy widywała pani duchy? – dopytywała Pisarka z ciekawością.
– Tak. Ale dopiero po wypadku. Po tym, jak wpadłam do basenu bez wody. Przedtem jednak słyszałam postukiwa-nia, szmery, głosy, widziałam cienie lecz nie umiałam tego sobie wytłumaczyć. Nawiedzał mnie jakiś nieokreślony niepokój, którego źródła nie byłam w stanie zdefiniować.
Zdałam sobie z tego sprawę dużo później, gdy osoby przy-chodzące stamtąd zaczęły ze mną rozmawiać i ukazywać się w sposób dużo bardziej widoczny, prawie namacalny.
Pisarka zapisywała wszystko w notesie.
– W dzieciństwie przejawiałam ogromny głód, apetyt na miłość matczyną – kontynuowała starsza pani. – Wprost wymuszałam, żeby mi mówiła, że mnie kocha. Mamie brakowało wciąż dla mnie czasu, a ja nie odstępowałam jej ani 25
na krok. Złościła się na mnie, kazała zająć się sobą, popa-trzeć na kurki, kwiatki, ptaszki. A ja wciąż byłam uczepio-na maminej spódnicy. Jak nieco podrosłam próbowałam zaskarbić jej uczucie w inny sposób. Na przykład chodziłam zbierać zioła, ponieważ w okolicy było mnóstwo łąk i pól. Gdy już udało mi się zebrać większą ilość, sprzeda-wałam je w pobliskim punkcie skupu, a zarobione w ten sposób pieniądze z dumą oddawałam mamie. Czasem robiłam jej drobne prezenty. Pamiętam nawet wodę kwiatową w szklanym flakoniku. Często zbierałam zioła z grupą koleżanek, lecz one zupełnie na coś innego przeznaczały swoje zarobki. Kupowały lemoniadę, lody, cukierki, a wszystko z myślą jedynie o sobie. Nigdy jednak, pomimo licznych wysiłków, nie zauważyłam w jej oczach aprobaty czy wdzięczności, a ja przecież wówczas zrobiłabym dla niej wszystko, by tylko zasłużyć na jej miłość. Kiedy coś zbroi-łam widywałam w oczach mamy groźne błyski, a później w domu odbywała się rozmowa. Zanim jednak to następo-wało wyobrażałam sobie najgorsze rzeczy. Do dziś pamiętam jej krzyki. Czasem nawet szarpnęła mnie w złości za rękę. W końcu, podrosłam na tyle, że przestałam się tym przejmować i pomyślałam:
– Nie kochasz mnie, mamusiu, no to trudno. Nie, to nie!
Powinnam się cieszyć, że moi rodzice żyją, ponieważ w mojej okolicy było dużo sierot, a niektóre dzieci zostały nawet umieszczone w domu dziecka. Ja miałam rodziców.
Ojca, który czasami mnie przytulił, a czasem złajał, kiedy była taka potrzeba. Nigdy jednak nie chował długo urazy.
To był dobry człowiek, ale choleryk. Potem przepraszał, 26
brał mnie na kolana, jednakże nieco goryczy zawsze po tym zostawało w moim wrażliwym serduszku.
Pisarka nie miała teraz czasu, aby myśleć o swoim domu rodzinnym. Obrazy i uczucia, które się w niej pojawiały równolegle z opowieścią pani Zofii gasiła w zarodku.
W końcu nie o jej historię rodzinną chodziło, ale o Medium. Jej dzieciństwo, młodość i rozwój daru. Wszystko, co mówiła tamta kobieta zdawało się ważne. Wydarzenia z życia pani Zofii wpływały, w mniejszym lub większym stopniu, na rozwój Daru.
– Gdy wyszłam za mąż i urodziłam córeczkę, bezwiednie powtarzałam schematy wychowawcze wyniesione z domu.
– Pani Zofia próbowała zachować spokój, jednak zdradziło ją nerwowe skubanie skórek przy wypielęgnowanych paznokciach. Pisarka pisała szybko, starając się nie uronić ani słowa. Przemyślenia zostawiła na później.
– Oschłość w stosunku do małego dziecka uważałam za normalne. Inaczej nie umiałam – mówiła pani Zofia. –
Rzadko przytulałam dziewczynkę, choć bardzo garnęła się do mnie. Nadrabiałam to spełniając jej zachcianki. Kupowałam wszystko na co było mnie stać. Wydawało mi się wówczas, że to wystarczy i, że uszczęśliwiam własne dziecko. Jednak jej potrzeby były zgoła inne. Podobne jak moje w tym wieku, lecz ja wówczas tego nie zauważałam.
Córeczka pragnęła jedynie mojej bezwarunkowej miłości i bliskości.
Pewnego razu byłam zajęta gotowaniem posiłku. Stałam przy kuchence gazowej. Córka przybiegła do mnie mówiąc, że coś ją boli w buzi. Powiedziałam, żeby odeszła, że póź-27
niej zobaczę co to jest. Naraz stanęła bardzo blisko mnie i włączonej kuchenki. Jej śliczne, puszyste blond włoski momentalnie zajęły się ogniem. Zdrętwiałam na ułamek sekundy. Za chwilę jednak otrzeźwiałam, chwyciłam szybko mokrą ścierkę ze zlewu i zarzuciłam jej na głowę. Pomimo mojej błyskawicznej reakcji większa część włosków uległa zniszczeniu. Żeby mój mąż się nie domyślił niczego obcięłam córce włoski na krótko. Wprawdzie małżonek dociekał prawdy, jednak nigdy nie przyznałam mu się jaka była przyczyna. W opowieści córeczki o pożarze nie uwierzył, uznając je za urojenia czy efekt wybujałej, dziecięcej wyobraźni. Tego dnia nie dokończyłam jednak obiadu, a córki nie wypuszczałam już z rąk, tak bardzo się wystraszyłam. Przytulałam ją kiedy tylko tego potrzebowała.
I nawet teraz chcę ją brać na kolana, z czego ona się śmieje.
Mówi wciąż: „Przecież nie jestem już małą dziewczynką, tylko dorosłą kobietą!” Mam okazję często okazywać czu-łość, ponieważ mieszkamy w jednym domu, z córką i jej rodziną. Żyjemy w pięknym miejscu, u podnóża gór, oddy-chając czystym, leśnym powietrzem.
Pisarka była wdzięczna, że tamta nie koloryzowała, nie starała się ulepszyć własnej wersji siebie dla taniego poklasku.
Mówiła prawdę, pokazując także swoje wstydliwe i słabe strony.
To będzie dobry materiał – pomyślała z satysfakcją, zamykając notes.
***
28
Poprosiła panią Zofię, by opowiedziała jej jeszcze o swoich młodych latach. Aby zrozumieć pewne zachowania zawsze należy cofnąć się do czasów dzieciństwa. Tam szukać zrę-bów osobowości.
– Opowiem ci, kochana, o moim pierwszym zetknięciu ze sztuką. Teraz może to wydawać się śmieszne, ale z per-spektywy lat te wydarzenia odcisnęły na mnie niezatarte piętno.
Pisarka otworzyła notes.
– Pewnego razu cioteczka zabrała mnie do teatru na kome-dię. Było dużo śmiechu i dobrze się bawiłam. Miałam wrażenie, że wszystko to dzieje się naprawdę. Nie rozróżnia-łam jeszcze wtedy fikcji od życia. Nie pamiętam tytułu, zapamiętałam jedynie mały fragment z tego przedstawienia.
Pan schował się za zasłonę okienną, a Pani która była w do-mu na pytania kolejnych wchodzących osób informowała, że Pana nie ma w domu. Nie mogłam wytrzymać napięcia i niewiedzy wchodzących. Siedziałyśmy z ciotką w pierwszym rzędzie. Nagle krzyknęłam głośno:
– Ta pani kłamie! On się schował za zasłoną.
Po czym wbiegłam na scenę, podniosłam zasłonkę i dodałam z satysfakcją:
– Przecież buty mu widać.
Rozległ się gromki śmiech i wielkie brawa z widowni. Być może publiczność myślała, że występ małej dziewczynki był zaplanowaną częścią przedstawienia. Podobała się im ta scenka i mała Zosia otrzymała rzęsiste brawa i gratulacje za swój występ.
29
Pisarka roześmiała się, próbując wyobrazić sobie ruchliwą dziewczynkę pośród dorosłych. Reagującą żywiołowo na sprawy, których dorośli nie powinni jej w takim wieku jeszcze pokazywać.
Dziwna była ta rodzina – pomyślała, nie wypowiedziała jednak tych słów na głos, nie chcąc urazić rozmówczyni.
– Ten teatr to jeszcze nic – kontynuowała pani Zofia. – Du-żo gorzej bowiem wspominam moje pierwsze zetknięcie się z kinem.
Czyżby rodzice zabrali ją do kina na kryminał? – zastanawiała się Pisarka. – Albo na film od lat osiemnastu? W tym wieku to musiałaby być niezła trauma.
– Za jakiś czas, od tej pamiętnej eskapady do teatru, jeden z wujków, wujek Janek, jechał do miasta, załatwiać swoje sprawy. Zapytał matkę czy może mnie ze sobą zabrać. Po wypadku z basenem wciąż bolała mnie głowa. Jednak na taką daleką eskapadę aż mi się oczy zaświeciły. Nie miałam bowiem zbyt wielu okazji, by zobaczyć coś innego niż rodzinne miasteczko. Nudziło mi się. Pragnęłam coraz to nowych wrażeń. Pojechaliśmy więc. Wujek Janek udał się do urzędu, jednak było zbyt wcześnie. Urzędniczka miała dotrzeć dopiero za kilka godzin. Zasugerowano, by przyjechał
następnego dnia, jednak wujek podjął decyzję, że jak już przyjechał to załatwi sprawy do końca. Poszliśmy razem na spacer, kupił mi lody, a potem książeczkę. Czas jednak się dłużył. Zapytał mnie:
– W teatrze już byłaś, ale w kinie to chyba jeszcze nie?
– No nie – odpowiedziałam. – W kinie nie byłam.
– No to teraz będziesz miała okazję. Wujek pokaże ci film.
30
Jednak na miejscu okazało się, że o tej porze grają jedynie film wojenny, przeznaczony dla widzów dorosłych. Pani z kasy nie polecała tego filmu dla dziecka, jednak wuj zbagatelizował ostrzeżenie i powiedział lekkim tonem:
– Najwyżej zasłonię jej oczy ręką albo książeczką, którą dzisiaj kupiłem.
Weszliśmy do sali kinowej. Było bardzo ciemno. To mi się nie spodobało, ponieważ od zawsze bałam się ciemności.
Po omacku znaleźliśmy swoje miejsca. Znajdowały się bardzo blisko ekranu. Najpierw wyświetlano Polską Kronikę Filmową. Słuchałam i patrzyłam jak urzeczona. Spodobała mi się muzyka i tańce zespołu Mazowsze. Potem zaczęto wyświetlać film. Wujek pilnował, by w drastycznym mo-mentach zakryć mi oczy. Wierciłam się i denerwowałam, ponieważ niewiele byłam w stanie usłyszeć i zobaczyć.
Wuj bowiem to zakrywał oczy, to wkładał mi palce w uszy.
Odpychałam więc ręce wuja od siebie. Otworzyłam szeroko oczy, kiedy dotarło do mnie co naprawdę widzę i słyszę.
A pokazywano wojnę. Brutalnych scen nie brakowało. Poranieni żołnierze biegali z karabinami w oparach dymu, padali na ziemię, czołgi miażdżyły wszystko, co znalazło się na ich drodze, działa wybuchały z hukiem. Ludzie umie-rali, wołając o pomoc. Pragnąc z całego serca im pomóc, wykrzykiwałam na cały głos:
– Niech pan nie strzela! Ratunku! Uciekajcie! Schowajcie się! To wojna!
Ludzie zaczęli wiercić się na fotelach, nakazując uspokoić mnie wujowi i wyjść ze mną z kina. On jednak, ciekawy zakończenia, wciąż siedział na miejscu. Powiedział wpraw-31
dzie parę słów do słuchu, ale nie dało to rezultatu. Patrzył
na ekran jak zahipnotyzowany. Widząc, że moje lamenty nie odnoszą żadnego skutku, bojąc się coraz bardziej ciemności rozświetlanej wybuchami i krzykiem – uciekłam.
Schowałam się w ostatnim rzędzie pod fotelem. Skuliłam się, zamknęłam oczy i zatkałam uszy rękoma. Poczułam się wreszcie bezpieczna. Kiedy film się skończył i zapalono światła, wuj z przerażeniem stwierdził, że dziecka nie ma obok niego. Pytał wszystkich dookoła czy nie widzieli małej dziewczynki. Wybiegł nawet na ulicę, myśląc, że sama opuściłam budynek kina. Nigdzie Zosieńki jednak nie znalazł. Wrócił z powrotem. Wraz z obsługą przeszukano gruntownie salę i znaleziono małe, przestraszone dziecko, zwinięte w kłębek niczym zając pod miedzą. Cały czas drżałam, szłam wystraszona, trzymając kurczowo wujka za rękę. Nie interesowała mnie nawet oranżada ani cukierki, które kupił po drodze. Po załatwieniu urzędowych spraw wróciliśmy do domu, gdzie nadal milczałam. Nie opowiedziałam rodzicom co mi się przytrafiło, a i wuj też milczał, bojąc się ich reakcji. To była nasza wspólna tajemnica, zmowa milczenia. Później, nawet po latach, nie lubiłam oglądać filmów wojennych, tak mi ta pierwsza projekcja zapadła w pamięć. Przez jakiś czas nawet nie chodziłam w ogóle do kina, bojąc się powtórki z dzieciństwa.
– No to faktycznie niezła przygoda dla tak małego dziecka
– przyznała Pisarka.
I dodała:
– Ja dostałam za swoje podkradając matce z ukrytej półki na książki jakieś romansidło. Miałam wówczas osiem lat.
32
Sceny erotyczne o których wówczas przeczytałam, wizuali-zowałam sobie tak plastycznie, że pamiętam je do dziś.
Roześmiała się.
– A może właśnie dlatego zdecydowałam się na karierę pisarki „świńskich” książek?
Teraz śmiały się już obie.
– Pani Kamo, czy możemy prosić o drugą herbatkę? – za-wołała Pisarka i chwilę później delektowały się aromatycz-nym napojem.
Kelnerka zaproponowała im dodatkowo danie dnia – ko-rzenne ciasteczka przypominające pierniki. Były przepysz-ne.
– To mi przypomniało jedną straszną historię z dzieciństwa
– odezwała się pani Zofia, pogryzając chrupiące ciasteczko.
– Pewna malarka namalowała dla mnie, w prezencie na urodziny obraz przedstawiający bajkę o Jasiu i Małgosi.
Rodzice powiesili go nad moim łóżeczkiem. To było piękne, profesjonalne malowidło, pełne żywych barw. Przed-stawiało chatkę z piernika położoną w tajemniczym lesie.
Przed domkiem, na zielonej polance, siedziało dwoje dzieci, Jaś i Małgosia, zajadając się pierniczkami. Zza póło-twartych drzwi wychylała się Baba Jaga, z chytrym uśmieszkiem na twarzy. Wokół niej kłębiło się mnóstwo czarnych kotów. Zaciekawiło mnie czemu dzieci siedzą i jedzą, a brzydka baba złowrogo na nie spogląda. Mama wytłumaczyła mi jaki ukryty zamiar ma czarownica. Utu-czyć dzieci, upiec je w piecu chlebowym i zjeść. Kiedy to usłyszałam wystraszyłam, tak, że cała ta sytuacja przyśniła mi się w nocy. Zmoczyłam nawet łóżko ze strachu. Baba 33
Jaga goniła mnie bowiem we śnie grożąc, że także mnie schrupie, jak Jasia i Małgosię. Uciekałam z krzykiem, po-tykając się o wszystko po drodze. Sen kilkakrotnie się powtarzał. Skończyło się na tym, że bałam się usnąć, by znów nie przyśnił mi się ten koszmar. Rodzice, zaniepokojeni reakcją córki, zdjęli obraz ze ściany. Nadal jednak pozostawał w domu. A ja wciąż nie mogłam zapomnieć złej czarownicy i niewinnych dzieci, skazanych na straszliwą śmierć w rozgrzanym piecu. Wymyśliłam więc sobie, że jeśliby Babę Jagę spalić wraz z obrazem, to nigdy więcej nie będzie już w stanie żadnemu dziecku zrobić krzywdy.
Mama udała, że spaliła obraz, jednak za jakiś czas znów na niego natrafiłam, myszkując na strychu. Byłam bardzo roz-czarowana, że mnie oszukano. Płakałam z rozpaczy i bez-silności. Mama w końcu obiecała, że znienawidzony przedmiot zniknie z naszego domu na zawsze i będzie spalony uroczyście na specjalnym stosie. Nie wiadomo czy dokładnie tak się stało, ale o obrazie słuch zaginął na zawsze.
– Brr. Faktycznie okropna historia – przyznała Pisarka. –
Kto wiesza na łóżeczkiem dziecięcym takie straszydła?
– Nie mieli pojęcia, że tak to odbiorę. A ja byłam wrażliwym dzieckiem. Dla nich to był bajkowy obraz, a ja odbie-rałam to jako rzeczywistość. Stąd takie głębokie przeżycia i strach.
– Ja miałam nad łóżkiem obraz Anioła Stróża, który prowadzi dzieci bezpiecznie przez mostek. No, a potem, jak już byłam starsza, anioła zastąpiły plakaty z piosenkarzami.
To było jednak już znacznie później… – wyznała Pisarka.
34
– I tak właśnie powinno być – przyznała pani Zofia. –
Wszystko dostosowane do wieku i potrzeb młodego człowieka.
Przez chwilę milczały. W końcu odezwała się pani Zofia:
– Te wydarzenia były jednak niczym w porównaniu z tym, co wydarzyło się potem. Jednak nie wszystko naraz – dodała.
– No jasne. – Pisarka zamknęła notes, jednak pani Zofii coś się jeszcze przypomniało.
– A propos świętych. Przypomniał mi się sen z Matką Bo-ską Zielną.
Pisarka na powrót otworzyła notes i chwyciła za pióro.
– W okresie dzieciństwa, w półśnie, znalazłam się nagle po Tamtej Stronie. Zobaczyłam gromadkę ludzi, znajomych i rodzinę. Jedna z krewnych pokazała mi kobietę ubraną w długą suknię z chustą na głowie. Kobieta była smukła, smagła i piękna. Na jej twarzy malowała się jednak troska i ból. Druga z krewnych powiedziała do mnie:
– To Matka Jezusa. Wraca z majowego. To Matka Boska Zielna.
Podbiegłam do niej. Przytuliłam się pytając, czy to prawda, że wszystkie dzieci kocha jednakowo. Pogłaskała mnie po głowie, przytuliła i powiedziała, że tak.
– Ale tu na ziemi – tłumaczyła – każdy ma rodziców, matkę która kocha, a przynajmniej powinna kochać, swoje dzieci.
– A ja bym tak chciała, Matko Wszystkich, żebyś mnie też po prostu kochała – powiedziałam, czując jak łzy wzruszenia zapierają mi dech.
35
– Przytuliła mnie na chwilę, a ja poczułam dobroć i miłość, błogość. Uczucie nie do zapomnienia. Powiedziała mi, że przybyła tu tylko na chwilę i musi wracać. Rozpłynęła się we mgle, a ja zostałam jedynie w towarzystwie dusz moich krewnych. Zrobiło mi się pusto i smutno. Mój wujek był
księdzem. Rozdawał obrazki. Wiele obrazków. Na wszystkich Matka Boska przedstawiana była jako bardzo mło-dziutka dziewczyna. Tymczasem ta którą widziałam była zupełnie inną kobietą. Starszą, dojrzalszą, urodziwą. Piękno emanowało z całej jej postaci, lecz widać było na twarzy również piętno bólu.
Przypomniało mi się jeszcze co powiedziała do mnie, we śnie:
– Bądź dobra dla ludzi, bo to się opłaca.
A Pisarce przypomniało się przysłowie: dobro powraca.
– Ludzie są jak dzieci – mówiła dalej zasmucona pani Zofia. – Broją, biją się, robią sobie nawzajem krzywdę, wymyślają różne narzędzia zbrodni. A potem błagają, w pie-śniach i modlitwach żeby im przebaczyć winy. A oni powinni tamtych ludzi, pokrzywdzonych, przeprosić. Ich bła-gać o przebaczenie. Obiecują poprawę, a jeszcze bardziej dotkliwie ranią innych.
Pani Zofia zamilkła. Zamyśliła się. Pisarka, jako osoba niezbyt wierząca, a przynajmniej nie w ogólnie przyjęty sposób, powątpiewała w tę wizję.
Zachowuję się jak jakaś psychoterapeutka. Wszystko muszę zaraz analizować, odnosić do Freuda, Junga, filozofów, psychologów – wyrzucała sobie.
36
Nawet była zła, że nie potrafi pewnych rzeczy po prostu przyjąć takimi jakimi są, a raczej takimi jakimi widzi je Medium. Taką jednak miała naturę i doświadczenie życiowe. Lubiła mieć po swojej stronie twarde dowody, podobnie jak policjanci prowadzący dochodzenie w sprawie prze-stępstwa. Oczywiście zeznania świadków także są częścią dochodzenia, jednak najbardziej pożądane są fakty i dowody materialne. W tym przypadku łatwo było wysnuć wła-ściwe wnioski. Przynajmniej tak jej się wydawało.
Pani Zofia jako dziewczynka lekko nie miała. Własna matka nieraz potrafiła jej sprawić karę i to najczęściej za byle co. Aż dziw, że w końcu wyszła na ludzi. Uzyskała wy-kształcenie, całe życie miała dobrą pracę i satysfakcjonują-ce zarobki. Jednak tej bezwarunkowej miłości zawsze jej brakowało. Pisarka umiała słuchać. To, czego nie dowiedziała się bezpośrednio z jej ust, sama dopowiedziała. Wy-czytała między wierszami. Na odległość było czuć, że dziewczynka, nawet jako osoba dorosła, miała niedobór matczynej miłości i podświadomie tęskniła za nią. Nie okazywano jej uczuć, być może nawet wcale nie kochano.
To odcisnęło piętno na zachowaniu i charakterze małej Zo-si. Tak głęboko wryło się w jej osobowość, że nie mogło nijak się zmienić, ewoluować, nie dawało się wymazać.
Miłość matczyna, taka bezinteresowna, silna, pierwotna, staje się budulcem w procesie więziotwórczym. Kiedy ta osoba nie jest w stanie tego dawać, albo daje za mało, wtedy szuka się substytutów, matek zastępczych. Pani Zofia zdaje się znalazła. W snach i wizjach o Matce Boskiej. Pisarce nie mieściło się w głowie, że czyjaś wiara może być 37
żywa i, że święci to nie tylko gipsowe figury, ale prawdziwe osoby. Ktoś, kto kocha ponad wszystko i pomimo wszystkiego. Jak rodzice, jak najlepsi przyjaciele. Pisarka nigdy czegoś takiego nie przeżywała. Obce jej było podobne myślenie. Wiedziała swoje. Tamta tęskniła po prostu za obrazem matki. Tak silnie wyobraziła sobie to, czego nie dostała w dzieciństwie, że wygenerowała te uczucia we własnej głowie. Każdy pragnie być kochanym. Więc mała Zosia zrzutowała te potrzeby na obszar własnej podświadomości, a ta dała jej przetworzoną, tak bardzo oczekiwaną odpowiedź.
Kochającą matkę. Matkę wszystkich matek. Archetyp. Tę, która kocha zawsze i wszędzie. Za nic. Tylko za to, że się jest. Dlatego Pisarka, z pewnym dystansem, przysłuchiwała się tym opowieściom, a potem bez szczególnego zaanga-żowania je spisała. Swój własny obraz, siebie jako matki, schowała głęboko, bardzo głęboko pod warstwami dobrego wychowania, oczekiwań społecznych, pozycji i wykształ-cenia. Podświadomie jednak czuła, że w miejscu, w którym powinny wybuchać matczyne emocje niczym gejzer, ona miała zaledwie wyschnięte źródełko. I nie bardzo wiedziała, co z tym wszystkim zrobić. Być może analizowała do-głębnie czyjąś sytuacje, by móc zapomnieć o swojej. Wolała przysypać wszystko kurzem niepamięci, zapomnieć, wy-przeć bezpowrotnie. Po to, by czasami móc spokojnie spać.
38
39
40
– Ona ma na imię Jenny. – Medium miała głos tak zdysza-ny, jakby właśnie ukończyła maraton.
Pisarka zamyśliła się. Nic jej to nie mówiło, a imię brzmiało obco. Skojarzyło się jej z zachodnim filmem, nie mogła sobie jednak przypomnieć tytułu. Zresztą i tak wydało jej się to w tej chwili nieważne.
Siedziały w „Literackiej”. Była to kawiarnia w której spo-tykały się, by pracować nad tekstem. Przed południem bywało najciszej. Jedynie pojedynczy goście przychodzili na kawę i ciastko.
– Jenny! – Medium przebywała w tej chwili w świecie równoległym. Wydawało się, że znalazła się w jakimś transie.
– A może to przypadek autohipnozy? – zastanawiała się Pisarka. – Podobno takie rzeczy też się zdarzają.
Coś jej mówiło, że to kolejna wizja. Była jednak o tyle dziwniejsza, że nie wystąpiła we śnie czy półśnie. Do tego w obecności drugiego człowieka. Dla niej był to pierwszy raz.
41
Dziwne – pomyślała, rozglądając się dookoła. – Jeśli to duch, to naprawdę ma odwagę. Albo coś ważnego do załatwienia.
Nawet nie zauważyła, że zaczyna traktować to o czym jeszcze miesiąc temu nie miała pojęcia, jako rzecz normalną.
Pośrednio też brała w tym udział. Nie do końca jako widz, raczej jako świadek, uczestnik. Pani Zofia, owładnięta tran-sem, powtórzyła jeszcze imię „Jenny" kilkakrotnie.
– Ona – rzuciła oderwane słowo, które Pisarka próbowała zapamiętać. Nie miała bowiem pewności, czy gdy tamta dojdzie do siebie, będzie cokolwiek pamiętać ze swoich wizji. – Ona mi coś chce pokazać.
– Co takiego? – spytała cichutko Pisarka, szeptem, tak jakby bała się spłoszyć przelatującego trwożnie ptaka.
Pani Zofia jednak zdawała się jej w ogóle nie słyszeć. Oczy miała półprzymknięte i drgały jej powieki. Autorce przy-szłej książki skojarzył się ten obraz z domem rodzinnym.
Kiedy była dzieckiem, mieli w domu psa. Kiedy twardo spał drgały mu powieki, a czasami dodatkowo poruszał
łapami w sposób nieskoordynowany. Tata śmiał się zawsze, że chyba kogoś goni i zdarzało mu się nawet popiskiwać.
Pisarka ofuknęła się, że jej myśli w takiej chwili były tak przyziemne. Że nie potrafiła wznieść się ponad swe marne wspomnienia czy wyobrażenia. A tu tymczasem działo się coś niebywałego. Pani Zofia złapała kontakt z jakąś duszą.
Z kobietą o imieniu Jenny.
– Kim jest Jenny? – Pisarka nieco podniosła głos.
Bez rezultatu. Medium była w tym momencie za mleczną szybą. Po drugiej stronie rzeczywistości. Obcowała z czymś 42
do czego Pisarka w ogóle nie miała dostępu, a czego domy-ślać się mogła jedynie po objawach. Poczuła się tak, jakby znalazła się nagle w obcym kraju i nie znała ani słowa w języku jego mieszkańców. Zagubiona i zdezorientowana mogła jedynie liczyć na pomoc tłumacza. Jednak tłumaczka, czyli pośredniczka pomiędzy żywymi i umarłymi, póki co nie miała z nią kontaktu. Z krótkich, urywanych zdań wynikało, że dziewczyna czy kobieta z wizji gdzieś ją prowadzi i coś jej pokazuje.
– Jesteśmy w pokoju – wycharczała Medium. – Ona tam mieszka. Mieszkała. – poprawiła się.
– Ale w Polsce? – odruchowo zapytała Pisarka, choć zdawała sobie sprawę, że nie uzyska w tej chwili odpowiedzi.
– Jenny! – zwróciła się do kobiety. – To twój dom? Tu mieszkasz? Pokaż mi gdzie śpisz?
Pisarka domyśliła się z kontekstu, że Medium widzi kobietę, której ona nie była w stanie dostrzec. Ba, że tamta traktuje ją jako żywą realną osobę.
– Stolik, krzesło, jakaś kolorowa serweta. Piękna jest, wiesz Jenny? Bardzo mi się podoba. Mówisz, że sama ją wybiera-łaś? Masz doskonały gust.
Pisarka nie mogła się zdecydować czy zapisywać na bieżąco to, co słyszy czy raczej zapamiętywać poszczególne słowa i ich kontekst. Żałowała, nie po raz pierwszy zresztą, że pani Zofia zabroniła jej używać dyktafonu. Sprzęt ten ogromnie ułatwiłby pracę. Tamta jednak kategorycznie powtarzała „nie”. Cóż było robić? Pozostało zapamiętywa-nie i szybkie zapisywanie. Na szczęście pamięć miała dobrą, nie sprawiało jej problemu notowanie nawet dość dłu-43
gich fraz. Przydawały się jej także zawodowe doświadczenia stenotypistki. Jej zadanie polegało na błyskawicznym zapisywaniu tekstu mówionego metodą specjalnych skró-tów. Medium obchodziła wraz z Jenny całe mieszkanie.
Mówiła co widzi i w jakim pomieszczeniu aktualnie się znajdowały. Po opisie łazienki, wykafelkowanej płytkami o błękitnym odcieniu, z delikatnym szmaragdowym żyłko-waniem, przeniosły się do kuchni. Jenny chyba chciała na-stawić czajnik, ale pani Zofia odmówiła herbaty. Wyglądało na to, że jest raczej nastawiona na wyciągniecie jakichkolwiek informacji od tajemniczej dziewczyny niż na rozmowę o niczym.
Ciekawe czy ona robi to świadomie? – zastanawiała się Pisarka. – Czy traktuje to jako przesłuchanie, czy zwykłą gościnę? Czy ma świadomość tego, że nie dzieje się to naprawdę?
Chyba jednak się działo, a przynajmniej Medium miała takie odczucie, ponieważ coraz śmielej i odważniej poczy-nała sobie w obcym mieszkaniu, w towarzystwie nieznanej kobiety.
– Co chcesz mi pokazać, Jenny? Co jest dla ciebie takie ważne, że postanowiłaś skontaktować się ze mną?
Pisarka liczyła na to, że tamta wypowie jakieś użyteczne słowa, Medium je powtórzy i zdobędzie jasność w temacie.
To jednak co się wydarzyło, zupełnie zmieniło tok jej ro-zumowania.
– Jenny? – Głos Medium na powrót stał się świszczący i nerwowy, jakby się gdzieś spieszyła albo miała coś nie-przyjemnego do powiedzenia, i chciała to mieć jak najszyb-44
ciej za sobą. – Co znaczą te puste opakowania? To jakieś zastrzyki? Jesteś chora?
Zaskoczona Pisarka siedziała jak przymurowana. Przymru-żała oczy starając się, mimo woli, ujrzeć to, co tamta w świecie równoległym. Niestety nie miała do niego dostępu. To pani Zofia posiadała dar, Pisarka zaś jedynie wyobraźnię. Wyimaginowała sobie ciasną kuchnię, stół nakryty ceratą, a na niej otwarte i puste szklane buteleczki po le-kach.
– Jenny? Masz anginę? Dlatego chwytasz się co chwilę dłońmi za gardło? Powiedz, kochana? Mnie możesz powiedzieć. Nie bój się mnie. To już się stało. Jest po wszystkim.
Powiedz coś…
Zdania były urywane, nerwowe. Pełne ciekawości i we-wnętrznego żaru. Pisarka musiała użyć własnej wyobraźni, by dopowiedzieć w myślach odpowiedzi Jenny. Słyszała przecież jedynie monolog, nie dialog. Czuła, że tamta nie do końca ufa nowoprzybyłej. Niby chciała wyznać jej sekret, lecz jednocześnie obawiała się konsekwencji. A może wiedziała, że to niczego nie zmieni?
– Strzykawki? – zapytała zaskoczona pani Zofia. – Sporo ich tutaj.
Jej oddech stał się ciężki, czuło się, że przygniata ją jakiś sekret. Bolesna lub wstydliwa tajemnica, tego jeszcze nie wiedziała.
– To twoje? – zapytała łagodnym głosem stara kobieta. –
Twoje Jenny? Te wszystkie fiolki i strzykawki? Należały do ciebie, powiedz mi?
45
Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Zamglone oczy nagle odzy-skały blask. Wracała na jasną stronę. Do żywych.
Pisarka miała teraz mnóstwo pytań. Chciała je zadać jak najszybciej, najlepiej wszystkie naraz. Dowiedzieć się, co Medium widziała i co pragnęła przekazać jej Jenny, kimkolwiek była i gdziekolwiek przebywała jej dusza. Bo, że ona nie żyje, wiedziała Pisarka od razu. Czuła to wyraźnie.
Nie potrzebowała mieć do tego nadprzyrodzonych darów.
Wiedziała i już!
Medium powoli wychodziła z transu. Sięgnęła po filiżankę z wystygłą już herbatą. Spojrzała w przestrzeń rozciągającą się wprost przed nią.
– Ta dziewczyna była narkomanką. Jestem tego pewna.
Podniosła głowę, spoglądając wprost w oczy Pisarki.
Po co jednak Jenny nawiedziła Medium? – zadawały sobie w duchu to samo pytanie.
Niestety, na tym etapie żadna z nich nie potrafiła udzielić prawidłowej odpowiedzi.
46
4
„Pod plandeką ciężarówki
Błagalne głosy
Wąski korytarz rzeźni
Zamyka możliwość życia
Jutro ustawi się
kolejka w mięsnym
po wątróbkę, nóżki, żeberka”
Joanna T. Wrzesińska, „Transport”
Pani Zofia otrzymała skierowanie od lekarza na po-branie krwi. To były rutynowe badania. Musiała jednak wcześniej wstać. Wiadomo, że badanie krwi, a w szczególności na poziom cukru, robi się na czczo. Miała potem wrócić do domu, zanim spotka się z Pisarką, ale coś się przedłużyło w ośrodku. Stwierdziła, że już nie zdąży wrócić na śniadanie, więc umówiły się w mieście, tym razem w barze, a nie w „Literackiej”. Pani Zofia wybrała jajeczni-cę i pokrojone w plastry pomidory, Pisarka zaś parówki z bułeczką. Spóźnione śniadanie popijały nijaką herbatą.
Zgodnie stwierdziły, że takiej jak w ich ulubionej kawiarni 47
nie ma nigdzie. Kiedy już się najadły, pani Zofia otworzyła torebkę i wyjęła z niej leki. Połknęła całą ich garść.
– Coś ci teraz opowiem, kochaniutka. Taką jedną historię dotyczącą parówek.
Pisarka sięgnęła po notes.
– Obiecana paróweczka z cielęciny bardzo mi smakowała.
Zapytałam cioteczkę czy mogę wziąć jeszcze jedną.
– Weź, dziecko. Jedz. Mamy ich dużo – odpowiedziała z uśmiechem.
Zjadłam więc kolejną, a potem jeszcze jedną. Objadłam się niesamowicie. Nigdy dotąd bowiem nie jadłam takich pysz-ności. Popiłam tylko troszkę herbaty, żeby nie stracić smaku. Objedzona do syta wróciłam do domu, a że było to wie-czorową porą, niedługo ułożyłam się do snu. Nadszedł
szybko. A we śnie działy się niesamowite rzeczy…
Byłam w nieznanym mi miejscu, na wsi. Wokół rozpoście-rały się pola, doliny, z dużą ilością trawy i pastwiska. Spa-cerowałam tam przez jakiś czas przyglądając się wszyst-kiemu. Nagle przeniosło mnie w inne miejsce. W pomieszczeniu, na dużych stołach, leżały zakrwawione części po-ciętego mięsa. Jacyś ludzie sortowali je, po czym kładli do blaszanych pojemników. Na stole długim, blaszanym, leżał
jakiś zwierzak, obdarty ze skóry i bez wnętrzności. Podeszłam bliżej. Miał szeroko otwarty pyszczek, widziałam jego zęby i oczy wilgotne od łez. Podszedł do niego rzeźnik z ostrym nożem i zamiarem dokończenia dzieła. Ciachnął
go brutalnie ostrzem poprzez udo. Wydawało mi się, że ca-łe ciało zwierzęcia drgało.
48
Wybiegłam na zewnątrz. I znów znalazłam się na zielonych łąkach. Poprzez tory biegła ścieżka w kierunku zagrody.
Po tej ścieżce biegł mały cielaczek, płacząc. Upadał po drodze, podnosił się i dalej biegł. Zapytałam go:
– Dokąd tak biegniesz?
A on mi odpowiedział:
– Do swojej mamy. Do zagrody gospodarza.
Powiedziałam mu:
– Nie chodź do tych złych ludzi. Oni cię sprzedali, zabili.
A on mi na to odpowiedział:
– Ale ja za nimi tęsknię!
I biegł dalej. Gospodarz w tym czasie wyszedł z dwoma krowami na łąkę. Jedna z nich zaczęła głośno ryczeć, chwilę później wyrwała się chłopu tak, że dłużej nie mógł już jej utrzymać na łańcuchu. Pobiegła w stronę cielaczka tak szybko, jakby frunęła. Chłop zaczął krzyczeć:
– Pomóżcie mi ją złapać! Krasula zwariowała, ryczy jakoś dziwnie!
Kilka osób rzuciło się na pomoc, próbując ją schwytać, ale krowa zdążyła dobiec już do cielaczka. Stanęła na dwóch łapach i poczęła się z nim witać. Cielak płakał, krowa ry-czała, ludzie oniemieli. Tym bardziej, że oni nie widzieli cielaka. Tylko ja. Oni zdołali zauważyć jedynie „wściekłą”
krowę i gospodarza, który gonił ją po polu. W tym momencie, być może od głośnego ryku, a może z całkiem innego powodu, obudziłam się.
Nie przychodziłam już potem do cioteczki na parówki. Na samą myśl o ich smaku, mdliło mnie.
49
Pani Zofia spojrzała na pusty talerz Pisarki, na którym pozostał jedynie sztuczny flak po kiełbaskach. Spodziewała się jakiejś reakcji po tej dramatycznej wizji dotyczącej jedzenia zwierząt. Pisarka domyśliła się o co jej idzie.
– Chodzi o parówki? – roześmiała się. – Od lat jem sojowe.
Jestem wegetarianką. Nie jest to jednak związane z jakąś ideologią. Po prostu nie przepadam za mięsem.
– A ja, niestety, pomimo tej świadomości, którą posiadam, nie mogę jakoś odzwyczaić się od mięsa. Jedno tylko ci powiem, kochana. Cielęciny od czasu tamtego snu nie ja-dam.
– Wcale się nie dziwię – wzdrygnęła się Pisarka.
– Nie zawsze byłam taka wrażliwa – wyznała pani Zofia. –
Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że wszystko, co żyje na naszej planecie, zarówno rośliny, zwierzęta, owady, kwiaty czy ludzie odczuwają radość życia oraz ból. Przed wypad-kiem i zanikiem pamięci częściowej, byłam zupełnie innym dzieckiem. Ciekawskim, sprytnym, bezlitościwym. Zadawałam ból, nie zdając sobie sprawy, że ktoś przez to cierpi.
Wyrywałam nogi małym żabkom, tłumacząc, że to przecież tylko żaby. Uznawałam, że można bezmyślnie obcinać mo-tylom skrzydełka, a żywe muchy przyklejać do papieru.
Gdy nastąpiła chwila „omdlenia” po tym, kiedy skoczyłam do pustego basenu, zobaczyłam inny świat. Jakieś jasne oczy wpatrywały się prosto w moje. Usłyszałam wtedy na-stępujące słowa:
– Popatrz i zrozum – mówił głos. – Wszystko, co żyje cieszy się tym życiem. Drzewa, które kwitną, kwiaty w liście wtulone, muszka, która sobie fruwa w powietrzu.
50
– Nawet sałata? – zapytałam.
– Tak. Gdy ją dotykamy wysyła, podobnie jak drzewa prze-znaczone na ścięcie, znaki ostrzegawcze. Drży ze strachu przed rozstaniem ze swoim środowiskiem.
Na chwilę, na malutką chwilkę, która jednocześnie zdawała mi się wiecznością, poczułam, jakbym przeistoczyła się w roślinę. Czułam ciepłe słońce i podmuch wiatru nade mną. W rybę, która pluskała się wesoło w czystej wodzie, skaczącą żabkę pośród trawy, bawiącą się kroplami rosy.
Byłam ptakiem, który z wielką radością wzbijał się w górę i patrzył stamtąd na maleńkich ludzi. Stałam się kotką, sar-ną, która opiekuje się swoimi dziećmi, kwoką, jakimś zwie-rzątkiem zamkniętym w klatce i psem uwiązanym na łańcuchu.