Komisarz Barbarotti. Drugie życie Pana Roosa - Håkan Nesser - ebook + audiobook

Komisarz Barbarotti. Drugie życie Pana Roosa ebook

Nesser Håkan

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ante Valdemar Roos to cichy, 59-letni księgowy. 21-letnia Anna Gambowska właśnie uciekła z ośrodka dla uzależnionych. Ich drogi przecinają się na skutek tragicznego zbiegu okoliczności. To tylko początek akcji wiodącej przez małą leśną chatkę oraz długi ciąg hoteli, moteli i stacji benzynowych gdzieś na drodze między Kymlinge i Maardam. A wszystko przy przejmujących dźwiękach ulubionych piosenek pana Roosa.

Nesser poprzez doskonale sportretowanych bohaterów, w charakterystyczny dla siebie sposób – z odrobiną czarnego humoru – dokonuje wnikliwej krytyki dzisiejszej Szwecji. Demaskuje wszechobecną samotność, pokazuje skutki alkoholizmu, rozwodów i nieobecnych ojców.

Drugie życie pana Roosa to trzecia część cyklu Håkana Nessera o inspektorze Barbarottim, wyrafinowanym sceptyku szukającym czasami wskazówek w Piśmie Świętym. Inspektor Barbarotti ma coraz więcej wątpliwości związanych ze swoją karierą zawodową, a jego życie osobiste obfituje w nieoczekiwane zmiany planów.

Håkan Nesser – jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów, autor wielu powieści i opowiadań. Urodził się i wychował w mieście Kumla w środkowej Szwecji, jednak większość dorosłego życia spędził w Uppsali, gdzie do 1998 roku pracował jako nauczyciel, dopóki nie zaczął utrzymywać się z pisania. Największą popularność przyniósł mu jednak części cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 488

Oceny
4,3 (232 oceny)
114
80
32
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ZbyszekSob

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła seria. Kryminały dotykające czegoś więcej niż tylko pytania „kto zabił”. Komisarz, który się myli i błądzi. Bez hipokryzji politycznej poprawności. Za to z pytaniami przed którymi próbujemy uciec. Polecam
20
bszym

Dobrze spędzony czas

Po każdym przeczytanym rozdziale chce się wiedzieć co dalej! Fabuła z dreszczykiem emocji. Dialogi bez zbytnich frazesów. Koniec również zaskakuje... Ile żyć ma Pan Roos?
20
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Super. Najbardziej „polski” z całej serii kryminałów.
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny odcinek serii bardzo interesujący. Możliwe,że wynika to z faktu poznania komisarza. Fabuła rozbudowana o szczegóły z jego życia,które nas ciekawią.
00
Kaligraf_z_Toledo

Dobrze spędzony czas

Polecam. Nie jest to kryminał tylko powieść obyczajowa, której niektórzy bohaterowie są policjantami a w tle jest jakaś zbrodnia, która rozwiązuje się sama i przy okazji ważniejszych spraw. Raczej smutna historia z nutą, nutką optymizmu.
00

Popularność




I

1

W dniu, w któ­rym wszystko się zmie­niło, Ante Val­de­mar Roos miał wizję.

Spa­ce­ro­wał z ojcem po lesie. Była jesień, trzy­mali się za ręce; słońce prze­ni­kało przez wyso­kie korony sosen, a oni podą­żali wydep­taną ścieżką wijącą się mię­dzy krze­win­kami żura­winy i omsza­łymi kamie­niami. Powie­trze było rześ­kie i przej­rzy­ste, gdzie­nie­gdzie pach­niało grzy­bami. Miał jakieś pięć, może sześć lat. W oddali sły­chać było nawo­ły­wa­nie pta­ków i szcze­ka­nie psa.

– Oto Gråmyren – powie­dział ojciec. – To miej­sce łosia.

Były lata pięć­dzie­siąte. Ojciec miał na sobie skó­rzaną kami­zelkę i kra­cia­stą czapkę z dasz­kiem. Teraz zdjął ją, wypu­ścił rękę syna i man­kie­tem koszuli wytarł czoło. Wycią­gnął tytoń i zaczął nabi­jać fajkę.

– Rozej­rzyj się dookoła, mój chłop­cze – rzekł. – Życie ni­gdy nie będzie lep­sze. Ni­gdy nie będzie lepiej.

Nie był pewien, czy to się wyda­rzyło naprawdę. Czy było to praw­dziwe wspo­mnie­nie, czy jedy­nie obraz, który wypły­nął na powierzch­nię peł­nej tajem­nic studni prze­szło­ści. Tęsk­nota za czymś, czego może ni­gdy nie było.

Wła­śnie dzi­siaj, ponad pięć­dzie­siąt lat póź­niej, sie­dział na roz­grza­nym kamie­niu przy swoim samo­cho­dzie, wysta­wiał twarz do słońca i nie było mu łatwo roz­strzy­gnąć, co jest prawdą, a co złu­dze­niem. Był sier­pień, a do lun­chu zostało pół godziny; ojciec zmarł w 1961 roku, kiedy Val­de­mar miał zale­d­wie dwa­na­ście lat. Czę­sto ide­ali­zu­jemy wspo­mnie­nia. Nie byłoby dziwne, gdyby pewne zda­rze­nia ni­gdy nie miały miej­sca. W każ­dym razie nie­które.

Ale tamte słowa brzmiały praw­dzi­wie i nie wyda­wało się, żeby mógł je wymy­ślić.

Życie ni­gdy nie będzie lep­sze.

Wyraź­nie pamię­tał czapkę z dasz­kiem i kami­zelkę.

Kiedy umarł, był pięć lat młod­szy niż ja teraz, pomy­ślał. Pięć­dzie­siąt cztery lata, nie miał wię­cej.

Dopił kawę i usiadł za kie­row­nicą. Odchy­lił sie­dze­nie – na tyle, na ile się dało – i znowu zamknął oczy. Opu­ścił boczną szybę, by poczuć cie­pły powiew wia­tru.

Spać, pomy­ślał. Zdążę się zdrzem­nąć jakiś kwa­drans. Może przy­śni mi się ta chwila w lesie. Albo coś rów­nie pięk­nego.

Firma Wrig­mans Elek­tri­ska pro­du­ko­wała ter­mosy. Od początku ist­nie­nia, czyli od końca lat czter­dzie­stych, przez kilka dzie­się­cio­leci kon­cen­tro­wała się na róż­nych urzą­dze­niach elek­trycz­nych, takich jak okapy, roboty kuchenne i suszarki, ale począw­szy od połowy lat sie­dem­dzie­sią­tych, prze­rzu­ciła się na pro­duk­cję ter­mo­sów. Zmiana nastą­piła przede wszyst­kim dla­tego, że zało­ży­ciel firmy, Wil­got Wrig­man, prak­tycz­nie spło­nął w cza­sie pożaru trans­for­ma­tora w paź­dzier­niku 1971 roku. Nie była to naj­lep­sza reklama dla firmy pro­du­ku­ją­cej urzą­dze­nia elek­tryczne – ludzie tak łatwo nie zapo­mi­nają.

Nazwę zacho­wano, byli bowiem tacy, któ­rzy uwa­żali, że Wrig­mans Elek­tri­ska to marka sama w sobie. Fabryka znaj­do­wała się w Svartö, kilka kilo­me­trów na pół­noc od Kym­linge, zatrud­niała trzy­dzie­stu pra­cow­ni­ków i Ante Val­de­mar Roos pra­co­wał tam na sta­no­wi­sku głów­nego księ­go­wego od 1980 roku.

Czyli dwa­dzie­ścia osiem lat. Każ­dego dnia czter­dzie­ści osiem kilo­me­trów w samo­cho­dzie; licząc czter­dzie­ści cztery robo­cze tygo­dnie w roku – dla rów­nego rachunku – i pięć dni w tygo­dniu, dawało to dwie­ście sie­dem­dzie­siąt jeden tysięcy czter­dzie­ści kilo­me­trów, co odpo­wia­dało prze­je­cha­niu świata dookoła jakieś sie­dem razy. Naj­da­lej w swoim życiu Val­de­mar był na grec­kiej wyspie Samos – to było dru­gie lato z Alice, dwa­na­ście lat temu. Czego by o cza­sie nie mówić, jedno jest pewne – ucieka.

Ale był też inny rodzaj czasu; Ante Val­de­mar Roos wyobra­żał sobie nie­kiedy, że tak naprawdę ist­nieją dwa poję­cia czasu.

Czas, który gna do przodu – sumu­jący dni, zmarszczki i lata – na co nie­wiele można pora­dzić. Pozo­sta­wało jedy­nie nadą­żać – jak młode psy za goniącą się suką i muchy za kro­wim zadem.

Ten drugi czas, powra­ca­jący, był jed­nak czymś zupeł­nie innym. Powolny i ospały, nie­kiedy stał w miej­scu, a w każ­dym razie można było odnieść takie wra­że­nie; wlo­kące się sekundy i minuty, kiedy jako sie­dem­na­sty cze­kał na świa­tłach na skrzy­żo­wa­niu Fabriks­ga­tan i Ringvägen albo kiedy budził się pół godziny przed cza­sem i za żadne skarby nie mógł ponow­nie zasnąć, tylko leżał na boku, obser­wo­wał budzik na noc­nym sto­liku i patrzył, jak za oknem świta.

I to było bez­cenne – ten czas, kiedy nic się nie działo. Im był star­szy, tym moc­niej to odczu­wał.

Pomy­ślał, że to w prze­rwach mię­dzy zda­rze­niami – kiedy pew­nej listo­pa­do­wej nocy lód kła­dzie się na jezio­rze, jeśli chcia­łoby się być odro­binę lirycz­nym – czuje się jak w domu.

I jemu podobni też.

Nie zawsze tak myślał. Tylko w ostat­niej deka­dzie, mniej wię­cej. Być może prze­czu­wał, że tak wła­śnie jest, ale uświa­do­mił to sobie – nazwał – przy spe­cjal­nej oka­zji. Pew­nego majo­wego dnia przed pię­cioma laty mię­dzy Kym­linge a Svartö samo­chód odmó­wił mu posłu­szeń­stwa. To było rano, jakąś minutę po tym, jak minął roz­droże przy kościele w Kvar­to­fta. Pró­bo­wał kilka razy odpa­lić, ale auto nie wyka­zy­wało żad­nych oznak życia. Naj­pierw zadzwo­nił do Red Cow i powia­do­mił, że się spóźni, a potem do assi­stance – obie­cali przy­słać samo­chód zastęp­czy w ciągu pół godziny.

Minęło pół­to­rej i w cza­sie tych dzie­więć­dzie­się­ciu minut, kiedy sie­dział za kie­row­nicą i obser­wo­wał ptaki fru­wa­jące pod pogod­nym, poran­nym majo­wym nie­bem, świa­tło pada­jące na pola, a na swo­ich rękach żyły, w któ­rych pły­nęła krew pom­po­wana przez jego wierne, stare serce, zro­zu­miał, że w takich chwi­lach jego dusza znaj­duje swoje miej­sce w świe­cie. Wła­śnie w takich chwi­lach.

Nie przej­mo­wał się tym, że samo­chód pogo­to­wia tech­nicz­nego nie przy­jeż­dża. Nie prze­szka­dzało mu, że zadzwo­niła Red Cow i zapy­tała, czy zrej­te­ro­wał. Nie miał potrzeby poroz­ma­wia­nia z żoną ani z nikim innym.

Powi­nie­nem raczej być kotem, pomy­ślał Ante Val­de­mar Roos. Tak, do jasnej cho­lery, gru­bym dachow­cem wyle­gu­ją­cym się w słońcu na szczy­cie sto­doły. To by było coś.

* * *

Teraz, kiedy się obu­dził i spoj­rzał na zega­rek, też pomy­ślał o kocie. Za cztery minuty mijała pora lun­chu – naj­wyż­szy czas wra­cać do Wrig­mans. Dwie minuty wystar­czą.

Zna­lazł tę polanę przed rokiem przy nie­uczęsz­cza­nej leśnej dro­dze, rzut kamie­niem od fabryki. Cza­sami przy­cho­dził tu pie­szo, ale naj­czę­ściej przy­jeż­dżał samo­cho­dem. Lubił uciąć sobie pięt­na­sto­mi­nu­tową drzemkę; miło było po pro­stu odchy­lić zagłó­wek i zapaść w sen. Facet śpiący na ziemi na skraju lasu mógłby wzbu­dzać podej­rze­nia.

Pokój socjalny we Wrig­mans Elek­tri­ska nie chciał mieć wię­cej niż pięt­na­ście metrów kwa­dra­to­wych, był wyło­żony ciem­no­brą­zo­wym lino­leum i lilio­wym lami­na­tem; spę­dziw­szy w nim nie­skoń­czoną liczbę lun­cho­wych godzin, Ante Val­de­mar Roos miał pew­nej nocy sen, że umarł i tra­fił do pie­kła. To był 2001 lub 2002 rok i dia­beł przy­jął go oso­bi­ście: stał i witał w drzwiach nowo przy­by­łego gościa ze swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym sar­do­nicz­nym uśmie­chem. W środku wyglą­dało tam jak w pokoju we Wrig­mans. Red Cow już sie­działa w swoim rogu, z pod­grza­nym w mikro­fali spa­ghetti i horo­sko­pami, i nawet nie pod­nio­sła na niego wzroku, nie ski­nęła głową w jego kie­runku.

Od następ­nego dnia Val­de­mar prze­szedł na kanapkę, jogurt i kawę przy swoim biurku oraz banana i kilka pier­nicz­ków, które prze­cho­wy­wał w pra­wej gór­nej szu­fla­dzie z boku biurka. Teraz, jeśli tylko była odpo­wied­nia pogoda, brał chęt­nie samo­chód, by nie musieć tam sie­dzieć, i ury­wał się na godzinę czy pięć­dzie­siąt minut.

Red Cow uwa­żała go za dzi­waka i wcale się z tym nie kryła. Ale nie doty­czyło to jedy­nie jego lun­cho­wych zwy­cza­jów. Nauczył się nią nie przej­mo­wać.

Zresztą z innymi było podob­nie. Z Nils­so­nem, Tapa­ne­nem i z samym Wal­te­rem Wrig­ma­nem – z tymi, któ­rzy zalud­niali biuro. Zro­zu­miał, że uwa­żają go za trud­nego faceta; sły­szał, jak Tapa­nen używa tego okre­śle­nia w roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej, sądząc, że nikt go nie sły­szy.

„No tak, wiesz, ten Val­de­mar Roos to trudny facet. Bogu dzięki nie jestem jego żoną”.

Trudny facet? Val­de­mar zapar­ko­wał na swoim sta­łym miej­scu koło prze­rdze­wia­łego kon­te­nera, o któ­rego wywie­zie­niu mówiło się od połowy lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Tapa­nen był od niego młod­szy co naj­wy­żej dwa lata i pra­co­wał we Wrig­mans pra­wie tak samo długo. Miał czworo dzieci z jedną kobietą, ale od jakie­goś czasu był roz­wie­dziony. Obsta­wiał goni­twy koni i przez ostat­nie sto osiem­dzie­siąt tygo­dni twier­dził, że to tylko kwe­stia czasu, nim zain­ka­suje kupę forsy, a wów­czas jego noga już wię­cej nie posta­nie w tej prze­klę­tej, zje­dzo­nej przez mole fir­mie. Zawsze pil­no­wał, by sły­szał to Wal­ter Wrig­man, a dyrek­tor miał wtedy w zwy­czaju wymie­niać por­cję snusu, prze­jeż­dżać dło­nią po łysi­nie i wyja­śniać, że nic by go bar­dziej nie ucie­szyło. Nic.

Val­de­mar ni­gdy nie lubił Tapa­nena, nawet wów­czas, gdy jesz­cze cią­gle lubił ludzi. Było w nim coś małost­ko­wego i zło­śli­wego; podej­rze­wał, że należy do ludzi, któ­rzy zawo­dzą przy­ja­ciół w oko­pach. Nie wie­dział dokład­nie, co to zna­czy i skąd mu się wzięła ta myśl, ale paso­wała do Tapa­nena jak ulał.

Nils­sona lubił. Przy­gar­biony Nor­r­land­czyk spę­dzał więk­szość czasu w samo­cho­dzie, ale cza­sami sie­dział za swoim biur­kiem na prawo od szkla­nego boksu Red Cow. Nie miał wię­cej niż czter­dzie­ści lat: cichy i przy­ja­zny, żonaty z jesz­cze bar­dziej mało­mówną kobietą z Byske albo Hörnefors. Mieli pię­cioro albo sze­ścioro dzieci i byli człon­kami jakie­goś nie­za­leż­nego Kościoła – Val­de­mar ni­gdy nie mógł zapa­mię­tać któ­rego. Nils­son zaczął pracę we Wrig­mans jakieś pół roku przed rokiem 2000; prze­jął sta­no­wi­sko po Kula­wym Las­sie, który zgi­nął w nie­cie­ka­wych oko­licz­no­ściach w związku z wypad­kiem węd­kar­skim gdzieś w oko­li­cach Rönninge.

Miał w sobie jakąś powagę ten Nils­son: sza­ro­burą, przy­po­mi­na­jącą lawę cechę, którą mniej rozu­mie­jące dusze, na przy­kład Tapa­nen, nazwa­łyby nudziar­stwem, i mimo szcze­rych chęci Val­de­mar nie mógł sobie przy­po­mnieć, by Nils­son kie­dy­kol­wiek zasko­czył czymś, co można by nazwać dow­ci­pem. Trudno było nawet powie­dzieć, czy pod­czas swo­ich dzie­się­ciu lat we Wrig­mans Elek­tri­ska kie­dy­kol­wiek się śmiał.

To, że lubi kogoś takiego, mówiło tro­chę o nim samym. A raczej lubił. Kie­dyś.

Tak czy siak, obraz spa­ceru z ojcem był cią­gle żywy. Wyso­kie, strze­li­ste pnie sosen, krze­winki żura­winy pośród kęp trawy, wil­gotne wąwozy poro­śnięte wią­zówką i woskow­nicą. Kiedy wró­cił na swoje miej­sce za biur­kiem i uru­cho­mił kom­pu­ter, słowa ojca cią­gle krą­żyły mu po gło­wie.

Życie ni­gdy nie będzie lep­sze.

Ni­gdy nie będzie lepiej.

Popo­łu­dnie minęło pod zna­kiem przy­gnę­bie­nia. Był pią­tek. Sier­pień. Czas upa­łów, jesz­cze lato; pierw­szy powa­ka­cyjny tydzień pracy dobie­gał końca, a naj­bliż­sze godziny były jak szyny kole­jowe wyty­czone w nie­wła­ści­wym miej­scu: przy­ję­cie u brata i szwa­gierki Alice w Kym­linge Kyrkby.

To była tra­dy­cja. W drugi pią­tek sierp­nia u Hansa-Erika i Helgi Hum­mel­ber­gów jadło się raki. Zasady były nastę­pu­jące: zakła­dano na głowę małe kolo­rowe kape­lu­siki, pito co naj­mniej sześć gatun­ków piwa oraz bim­ber i wysy­sano raki. Zazwy­czaj był ich tuzin, plus minus dwa lub trzy. I przez ostat­nie trzy lata Val­de­mar zasy­piał na sofie.

Nie z powodu przedaw­ko­wa­nia napo­jów wysko­ko­wych, raczej z nudów. Miał siłę kon­wer­so­wać, wyka­zać się bystro­ścią, inte­re­so­wać się całą tą ezo­te­ryczną bła­ze­nadą przez mniej wię­cej dwie godziny, a potem jakby ucho­dziło z niego powie­trze. Zaczy­nał czuć się jak foka na pustyni. Na pół godziny zni­kał w toa­le­cie, a jeśli nikt nie zauwa­żył jego nie­obec­no­ści, pozwa­lał sobie na dodat­kowe pół godziny sie­dze­nia na obcej, pola­kie­ro­wa­nej na brą­zowo desce sede­so­wej ze spodniami i bok­ser­kami spusz­czo­nymi do kostek i na roz­my­śla­nie o tym, jak się zachowa, jeśli pew­nego dnia zde­cy­duje się ode­brać sobie życie. Albo zabić swoją żonę. Albo uciec do Kat­mandu. Zwykł korzy­stać z tak zwa­nej dzie­cię­cej toa­lety w czę­ści domu zwy­kle oku­po­wa­nej przez nasto­latki, bo i tak ni­gdy ich nie było, kiedy rodzice impre­zo­wali, tutaj zaś mógł sobie posie­dzieć w spo­koju – nie­ko­chany, pod chmurą pesy­mi­stycz­nych prze­my­śleń – tak długo, jak chciał.

Coś musi być nie tak – myślał o tym w ubie­głym roku – coś musi być na poważ­nie nie tak z jego życiem, skoro mając mniej wię­cej sześć­dzie­siąt lat, nie umie zna­leźć lep­szego roz­wią­za­nia niż pójść na przy­ję­cie i zamknąć się w toa­le­cie.

Więc co robić? – pomy­ślał teraz, kiedy tydzień pracy nagle się skoń­czył i znowu sie­dział za kie­row­nicą. Co robić? Ude­rzyć pię­ścią w stół? Wyra­zić sprze­ciw i grzecz­nie, ale sta­now­czo wyja­śnić, że nie ma zamiaru iść do Hansa-Erika i Helgi?

Czemu nie? Dla­czego po pro­stu nie powie­dzieć Alice, że jej brat i jego oddech nie podo­bają mu się tak samo jak rap, blogi i afi­sze z sen­sa­cyj­nymi nagłów­kami gazet i że nie ma zamiaru ni­gdy wię­cej prze­by­wać w ich quasi-inte­lek­tu­al­nym, zala­nym bim­brem towa­rzy­stwie?

Kiedy prze­mie­rzał z powro­tem dwa­dzie­ścia dwa kilo­me­try do Kym­linge, wąt­pli­wo­ści obi­jały się tam i z powro­tem po jego opu­sto­sza­łej gło­wie. Wie­dział, że są fik­cyjne nie­praw­dziwe; cho­dziło jedy­nie o zwy­czajny, tchórz­liwy pro­test, który nie­prze­rwa­nie się w nim toczył. Pyta­nia, sfor­mu­ło­wa­nia i tru­jące frazy, które ni­gdy nie wydo­były się z jego wybla­kłych warg i które spra­wiały, że był jesz­cze bar­dziej znie­chę­cony i posępny.

Jestem mar­twy, pomy­ślał, mija­jąc nowe cen­trum han­dlowe Coop pod Bil­lunds­ber­giem. Pod każ­dym moż­li­wym wzglę­dem jest we mnie mniej życia niż w sztucz­nym kwiatku donicz­ko­wym. Pro­blem nie tkwi w innych, tylko we mnie.

Sie­dem godzin póź­niej naprawdę sie­dział w toa­le­cie. Prze­po­wied­nie spraw­dziły się co do joty, z małym bonu­sem – był pijany. Z total­nych nudów, pró­bu­jąc zna­leźć sens życia, wypił cztery kie­liszki wódki, sporą ilość piwa i dwa albo trzy kie­liszki bia­łego wina. Opo­wie­dział też wszyst­kim długą histo­rię o dziwce z Odense, ale kiedy zmie­rzał do puenty, nie­stety oka­zało się, że wyle­ciała mu z głowy. Coś takiego może się zda­rzyć w naj­lep­szej rodzi­nie, ale nowa zna­joma gospo­da­rzy – biu­ścia­sta blond psy­cho­te­ra­peutka z korze­niami w Stora Tuna – obser­wo­wała go z pro­fe­sjo­nal­nym uśmie­chem; widział też, jak Alice zagry­zła zęby, aż pobie­lały jej szczęki.

Nie wie­dział, jak długo sie­dział na pola­kie­ro­wa­nej na brą­zowo desce, ale zega­rek wska­zy­wał wpół do pierw­szej; nie sądził, żeby się zdrzem­nął. Doświad­cze­nie mówiło mu, że spa­nie na muszli klo­ze­to­wej jest mniej lub bar­dziej nie­moż­liwe. Spu­ścił wodę, wstał i popra­wił ubra­nie. Kilka razy ochla­pał twarz zimną wodą i pró­bo­wał uło­żyć cien­kie kosmyki, które wciąż gdzie­nie­gdzie wyra­stały na jego nie­re­gu­lar­nej gło­wie, two­rząc pew­nego rodzaju wzór. Zwę­dził odro­binę pasty do zębów i prze­płu­kał usta. Następ­nie chwiej­nym kro­kiem wyszedł z toa­lety i wziął kurs na salon, gdzie hisz­pań­ska muzyka gita­rowa mie­szała się z pod­nie­sio­nymi gło­sami i rado­snym śmie­chem.

Jeśli nikt inny się nie ukrył, powinno ich być jede­na­ście, pomy­ślał Val­de­mar; kom­pletna dru­żyna fut­bo­lowa skła­da­jąca się z ludzi w śred­nim wieku, młod­szych i star­szych ludzi suk­cesu, wyga­da­nych i zasłu­że­nie pija­nych.

Nagle dopa­dło go zwąt­pie­nie. Poczuł się tak doj­mu­jąco stary, praw­dzi­wie prze­grany i ani tro­chę mocny w gębie. Jego żona była od niego o jede­na­ście lat młod­sza, wszy­scy pozo­stali zaś byli mię­dzy czter­dziestką a pięć­dzie­siątką, pyta­nie, czy psy­cho­te­ra­peutka cią­gle nie miała trzy­dziestki… Jemu pozo­stało zale­d­wie kilka mie­sięcy do sześć­dzie­sią­tych uro­dzin.

Nie mam nic do powie­dze­nia żad­nemu z nich, pomy­ślał. I żadne z nich nie ma mi nic do powie­dze­nia.

Nie chcę tu być, co naj­wy­żej chcę być kotem.

Rozej­rzał się po biało-alu­mi­nio­wym holu. Nie było tam ani jed­nego przed­miotu, który by go zain­te­re­so­wał. Ani jed­nej cho­ler­nej małej rze­czy, którą mógłby ze sobą wziąć, gdyby był wła­my­wa­czem. To było zbyt żało­sne.

Obró­cił się na pię­cie, wymknął przez drzwi wej­ściowe i spo­tkał z orzeź­wia­ją­cym, trzeź­wią­cym noc­nym powie­trzem.

Ni­gdy nie będzie gorzej, pomy­ślał.

2

O wpół do pierw­szej następ­nego dnia Ante Val­de­mar Roos sie­dział na sofie w salo­nie i pró­bo­wał czy­tać gazetę.

Kom­plet­nie mu nie szło. Tekst ska­kał. Czuł, jakby jego głowa zde­cy­do­wa­nie za długo sie­działa w piecu. Z żołąd­kiem nie było lepiej, a na obrze­żach pola widze­nia wyro­sło coś na kształt eks­pan­syw­nego pod­biału.

Jego żona Alice nie roz­ma­wiała z nim przez cały ranek, ale młod­sza córka, Wilma, wyja­śniła, jesz­cze zanim obie znik­nęły za drzwiami, że wycho­dzą na kilka godzin na zakupy. Miała szes­na­ście lat; może tro­chę było jej go szkoda.

Star­sza córka, Signe, paliła na bal­ko­nie. Ani Wilma, ani Signe nie były rodzo­nymi dziećmi Val­de­mara – dostał je w pakie­cie razem z Alice, kiedy pobie­rali się jede­na­ście lat temu. Wtedy miały pięć i dzie­więć lat, teraz – szes­na­ście i dwa­dzie­ścia.

Pewna róż­nica – zauwa­żył Val­de­mar. Trudno powie­dzieć, że z cza­sem było łatwiej. Nie było dnia, by nie modlił się do wyż­szych mocy, w które wła­ści­wie nie wie­rzył, o to, żeby Signe się usa­mo­dziel­niła i wypro­wa­dziła z domu. Mówiła o tym od co naj­mniej trzech lat, ale do tej pory bez skutku.

Jeśli zaś cho­dzi o niego, to tak, Ante Val­de­mar Roos miał rodzone dziecko, syna Gre­gera. Był czę­ścią pierw­szego, pogma­twa­nego mał­żeń­stwa z kobietą o imie­niu Lisen; w owym cza­sie to imię rów­nież nie było pospo­lite, a i ona też ni­gdy nie była spe­cjal­nie zwy­czajna. Jeśli cho­dzi o cało­kształt.

Już nie żyła. Zgi­nęła pod­czas eks­pe­dy­cji w Hima­laje dwa lata przed nowym tysiąc­le­ciem. Pomysł był taki, jeśli dobrze zro­zu­miał, żeby zdo­być jakiś tam szczyt w dzień swo­ich pięć­dzie­sią­tych uro­dzin.

Jed­nak wcze­śniej, po sied­miu latach mał­żeń­stwa przy­znała, że pra­wie przez cały ten czas miała na boku innego męż­czy­znę, i roz­wie­dli się bez więk­szych dra­ma­tów. Kiedy prze­pro­wa­dzała się do Ber­lina, wzięła ze sobą Gre­gera, ale Val­de­mar spo­ty­kał się cza­sem z synem, kiedy ten dora­stał.

Nie­zbyt czę­sto. Od czasu do czasu. W ferie i waka­cje… wędrówka po górach i kilka podróży; desz­czowy tydzień w Szko­cji, mię­dzy innymi, i cztery dni w Skara Som­mar­land2. Obec­nie Gre­ger był face­tem w śred­nim wieku i miesz­kał w Maar­dam, gdzie pra­co­wał w banku i żył z kolo­rową kobietą z Suri­namu. Val­de­mar ni­gdy jej nie spo­tkał, ale widział ją na zdję­ciu. Mieli dwoje dzieci. Wysy­łał Gre­gerowi maila co trzy, cztery mie­siące. Ostat­nio widzieli się na pogrze­bie Lisen, na wietrz­nym cmen­ta­rzu w Ber­li­nie. Od tam­tego czasu minęło dzie­sięć lat.

Signe wró­ciła z bal­konu.

– Jak się czu­jesz? – zapy­tała.

– Dobrze – odpo­wie­dział Val­de­mar.

– Wyglą­dasz fatal­nie.

– Naprawdę?

– Mama mówiła, że tro­chę wczo­raj prze­sa­dzi­łeś.

– E tam! – odparł, a gazeta spa­dła mu na pod­łogę.

Usia­dła w fotelu naprze­ciw niego. Popra­wiła zawi­nięty na gło­wie ręcz­nik frotté. Miała na sobie swój duży, żółty szla­frok, skąd wywnio­sko­wał, że przed pierw­szym poran­nym machem zdą­żyła wziąć prysz­nic.

– Podobno znik­ną­łeś z przy­ję­cia.

– Znik­ną­łem?

– Tak.

Chciał pod­nieść gazetę i kiedy pochy­lił się do przodu, poczuł pul­so­wa­nie w gło­wie. Pod­biał buj­nie się ple­nił.

– Posze­dłem… posze­dłem na spa­cer.

– Aż z Kyrk­byn?

– Tak. Był ładny wie­czór.

Ziew­nęła.

– Sły­sza­łam, jak wró­ci­łeś do domu.

– Ach tak?

– Tak naprawdę tylko dzie­sięć minut po mnie. Wpół do pią­tej.

Wpół do pią­tej? – pomy­ślał i prze­szyła go fala nud­no­ści. To chyba nie­moż­liwe?

– Z Kyrk­byn tro­chę się idzie – powie­dział. – Prze­cież mówię.

– No tro­chę – odparła Signe i uśmiech­nęła się szy­der­czo. – A potem byłeś w Prince i zali­czy­łeś kilka piw. To musiało potrwać.

Uświa­do­mił sobie, że to prawda. Signe była jak zawsze dobrze poin­for­mo­wana. Prze­cho­dził koło knajpy na Drot­t­ning­ga­tan, zoba­czył, że jest otwarta, i wdep­nął. Nie wie­dział, że nazywa się Prince, ale nagle mu się przy­po­mniało, że sie­dział przy lśnią­cym barze i pił piwo. Roz­ma­wiał też z jakąś kobietą; miała bujne rude włosy, ara­fatkę, a w każ­dym razie jakie­goś rodzaju chustkę w kratkę na gło­wie; może nawet posta­wił jej drinka. Albo dwa. Jeśli go pamięć nie myli, to na wewnętrz­nej stro­nie przed­ra­mie­nia miała wyta­tu­owane męskie imię. Hans? Nie. Chyba Hugo.

Fuj, pomy­ślał Ante Val­de­mar Roos.

– Cilla, moja kum­pela, cię widziała. Mówiła, że byłeś tro­chę wsta­wiony.

Nie sko­men­to­wał tego. Zaczął nato­miast prze­rzu­cać gazetę i uda­wał, że nie jest zain­te­re­so­wany roz­mową. Jakby go nie doty­czyła.

– Powie­działa też, że byłeś pięt­na­ście lat star­szy od wszyst­kich w lokalu. Babsz­tyl, z któ­rym gada­łeś, był zaraz po tobie.

Zna­lazł strony ze spor­tem i zaczął śle­dzić wyniki. Signe sie­działa w mil­cze­niu przez kilka sekund i gapiła się na swoje paznok­cie. W końcu wstała.

– Mama jest tro­chę skwa­szona, mam rację? – powie­działa i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, znik­nęła w swoim pokoju.

Takie życie, pomy­ślał Ante Val­de­mar Roos i zamknął oczy.

Wcze­sne godziny popo­łu­dniowe wyko­rzy­stał na drzemkę i kiedy obu­dził się o czwar­tej, ku swo­jemu zasko­cze­niu stwier­dził, że jest w domu sam. Bóg raczy wie­dzieć, gdzie się podzie­wały Wilma i Signe, a Alice zosta­wiła kartkę na kuchen­nym stole. „Jestem u Olgi. Wrócę późno. A”.

Zgniótł papier i wrzu­cił go do kosza. Wziął dwie tabletki prze­ciw­bó­lowe i wypił szklankę wody. Przez chwilę myślał o Oldze; była Rosjanką i jedną z nie­zli­czo­nych przy­ja­ció­łek jego żony. Miała ciemne oczy, mówiła wolno i tro­chę mistycz­nie tym swoim głę­bo­kim gło­sem, pra­wie bary­to­nem. Raz śniło mu się, że się z nią kocha. To był bar­dzo reali­styczny sen: leżeli w morzu paproci, dosia­dała go, a jej dłu­gie, czarne włosy tań­czyły na wie­trze; obu­dził się, zanim doszedł, po tym jak Alice włą­czyła odku­rzacz zale­d­wie pół metra od łóżka i zapy­tała, czy jest chory, czy może coś się z nim dzieje.

To było kilka lat temu, ale trudno mu było te papro­cie zapo­mnieć.

Otwo­rzył lodówkę i zasta­no­wił się, czy ocze­kuje się od niego, że ugo­tuje dziew­czyn­kom obiad. Może tak, a może nie. Były skład­niki do przy­rzą­dze­nia pro­stego spa­ghetti, posta­no­wił jed­nak, że poczeka i zoba­czy, jak się sprawy poto­czą. Jedna lub druga w końcu się pojawi; może będą chciały, żeby im dać po stówce, by zamiast tego mogły napeł­nić swoje żołądki na mie­ście. Ni­gdy nie wia­domo.

Wyjął kupon lotto i zasiadł przed tele­wi­zo­rem.

W tam­tej chwili Ante Val­de­mar Roos led­wie przy­pusz­czał, że jego życie stoi przed rady­kalną i brze­mienną w skutki zmianą.

Przez kolejne cztery tygo­dnie ta śmieszna myśl będzie się od czasu do czasu poja­wiać w jego gło­wie i za każ­dym razem będzie się do niej uśmie­chał, mając do tego pełne prawo.

To jego ojciec zaczął typo­wać te same liczby. Zanim się powie­sił, poszedł do sklepu z arty­ku­łami tyto­nio­wymi na Gartzvägen w K. i skre­ślił te same od ośmiu lat liczby. Był tam każ­dej środy przed osiem­na­stą. Cza­sami Val­de­mar mógł mu towa­rzy­szyć.

– To, co zwy­kle? – pytał fleg­ma­tyczny sprze­dawca Pohl­gren.

– To, co zwy­kle – odpo­wia­dał ojciec.

Z obser­wa­cji Val­de­mara wyni­kało, że więk­szość gra­ją­cych pró­bo­wała szczę­ścia, typu­jąc pięć lub osiem zakła­dów, albo grała sys­te­mem, ale Eugen Roos zado­wa­lał się tylko jed­nym zakła­dem.

– Prę­dzej czy póź­niej, mój chłop­cze – wyja­śniał ojciec – prę­dzej czy póź­niej zostaną wylo­so­wane. Kiedy czło­wiek będzie się tego naj­mniej spo­dzie­wał. Cho­dzi o to, żeby mieć cier­pli­wość.

Cier­pli­wość.

Po śmierci ojca zwy­czaj prze­jął Val­de­mar i już w środę po wypadku poszedł do Pohl­grena, zakre­ślił liczby na kupo­nie i zapła­cił czter­dzie­ści öre, bo tyle to wtedy kosz­to­wało.

A potem kon­ty­nu­ował: tydzień za tygo­dniem, rok za rokiem. Kiedy Tipptjänst3 zwięk­szył liczbę z dwu­na­stu na trzy­na­ście, Val­de­mar też doko­nał zmiany. Z jed­nego zakładu na trzy, w każ­dym zakła­dzie doda­jąc inną trzy­na­stą liczbę.

Te same liczby od 1953 roku. Cza­sami zasta­na­wiał się, czy to nie jest jakiś świa­towy rekord. Mimo wszystko, jak by na to nie patrzeć, cho­dziło prze­cież o ponad pięć­dzie­siąt lat, szmat czasu.

Dziwne, że ani on, ani jego ojciec ni­gdy nie wygrali nawet korony. Dwa­dzie­ścia dwa razy miał dzie­wiątkę, trzy razy dzie­siątkę, ale ni­gdy nie prze­kła­dało się to na wygraną.

Cier­pli­wo­ści, myślał. Jeśli prze­każę liczby Gre­ge­rowi, to pew­nego pięk­nego dnia zosta­nie milio­ne­rem.

Mię­dzy dwu­dzie­stą a czter­dzie­stą czwartą minutą dru­giej połowy loso­wa­nia zasnął na chwilę w fotelu – nie dało się tego unik­nąć. Ale przy poda­wa­niu wyni­ków był wystar­cza­jąco przy­tomny. Cią­gle sam w domu, się­gnął po dłu­go­pis i pomy­ślał, że jeśli w przy­szłym życiu nie będzie kotem, to może przy­naj­mniej sta­rym kawa­le­rem.

Potem, kiedy wszystko toczyło się jak zawsze, kiedy nie­obli­czalne wia­try wiały ze wszyst­kich moż­li­wych stron i nic się nie działo albo działo się wszystko, stał się cud.

Loso­wa­nie za loso­wa­niem, wynik za wyni­kiem, liczba za liczbą. Pierw­szą myślą Val­de­mara, już po wszyst­kim, było to, że naprawdę sie­dział i śle­dził całą pro­ce­durę. Wygrał dzięki wni­kli­wej obser­wa­cji. Ni­gdy tak nie robił; obec­nie bar­dzo rzadko oglą­dał loso­wa­nie na żywo, naj­czę­ściej zado­wa­lał się spraw­dze­niem wyni­ków w tele­ga­ze­cie lub w nie­dziel­nej bądź ponie­dział­ko­wej pra­sie. Stwier­dzał, że jak zwy­kle ma czwórkę, piątkę lub szóstkę i pozo­staje mu jedy­nie grać dalej.

Trzy­na­ście.

Sma­ko­wał słowo. Powta­rzał je gło­śno. Trzy­na­ście tra­fio­nych.

Nagle nie był pewien, czy się obu­dził. Albo czy w ogóle żyje. Zmierzch w pokoju i miesz­ka­niu był nie do końca rze­czy­wi­sty, niczym całun. Może umarł? Oprócz tele­wi­zora nie było włą­czone ani jedno źró­dło dźwięku i pierw­szy raz zwró­cił także uwagę na to, że na zewnątrz padało i że niebo nad Kym­linge było czarne jak świeżo poło­żony asfalt.

Uszczyp­nął się w skrzy­dełko nosa, gło­śno odchrząk­nął, poru­szył pal­cami u stóp i wymó­wiw­szy pew­nym gło­sem swoje imię i PESEL, wycią­gnął ostrożny wnio­sek, że ani nie śpi, ani nie jest mar­twy.

Potem nastą­piło roz­da­nie.

Milion…

Ból roz­sa­dzał czaszkę. Wytrzesz­czył oczy i pochy­lił się w kie­runku tele­wi­zora.

Milion dzie­więć­set pięć­dzie­siąt…

Zadzwo­nił tele­fon. Alek­san­der Gra­ham Bell, go and play with your­self, pomy­ślał Ante Val­de­mar Roos.

Można się było zasta­no­wić, dla­czego aku­rat taka fraza, w dodatku w obcym języku, poja­wiła się w jego docho­dzą­cym do sie­bie mózgu, ale tak się wła­śnie stało, wkrótce zresztą miała ona być już tylko wspo­mnie­niem.

Milion dzie­więć­set pięć­dzie­siąt cztery tysiące sto dwa­dzie­ścia koron.

Zna­lazł pilota, wyłą­czył tele­wi­zor i przez dzie­sięć minut sie­dział w fotelu cał­kiem bez ruchu. Jeśli nie sta­nie mi teraz serce, to dożyję setki, pomy­ślał.

Kiedy Alice przy­szła od Olgi, zdą­żyło się zro­bić wpół do dzie­sią­tej wie­czo­rem, a Val­de­ma­rowi udało się pozbie­rać.

– Prze­pra­szam za wczo­raj – powie­dział. – Musia­łem wypić kilka kie­lisz­ków za dużo.

– Musia­łeś? – zapy­tała Alice. – Myśla­łam, że chcia­łeś?

– Powiedzmy – odparł Val­de­mar. – Tak czy siak, tro­chę prze­sa­dzi­łem.

– Dziew­czynki w domu?

Wzru­szył ramio­nami.

– Nie.

– Wilma zadzwo­niła na moją komórkę i obie­cała, że będzie w domu o wpół do dzie­wią­tej.

– Ach tak? – zdzi­wił się Val­de­mar. – Nie, żad­nej z nich nie było przez cały wie­czór.

– Zają­łeś się pra­niem?

– Nie – odpo­wie­dział.

– Pod­la­łeś kwiatki?

– Też nie – przy­znał. – Jak już mówi­łem, nie byłem cał­kiem w for­mie.

– Przy­pusz­czam, że nie zadzwo­ni­łeś z prze­pro­si­nami do Hansa-Erika i Helgi?

– Masz rację – odparł Val­de­mar. – To też zawa­li­łem.

Alice poszła do kuchni, a on za nią, ponie­waż chciał zoba­czyć, jak się sytu­acja roz­wi­nie.

– Wiesz co – powie­działa. – Cza­sami potra­fisz mi spra­wić taką przy­krość, że chce mi się tylko poło­żyć i umrzeć. Rozu­miesz?

Ante Val­de­mar Roos zasta­no­wił się.

– Nie chcia­łem – powie­dział. – Nie mia­łem zamiaru pójść sobie stam­tąd. Ale był taki piękny wie­czór i pomy­śla­łem, że…

– Ta histo­ria, którą opo­wie­dzia­łeś, uwa­żasz, że była na miej­scu?

– Wiem, że zapo­mnia­łem puenty – przy­znał. – Ale ona naprawdę jest cał­kiem zabawna. Przy­po­mniało mi się zakoń­cze­nie, jeśli chcesz, to mogę…

– Dość – prze­rwała. – Wię­cej w tej chwili nie zdzierżę. Czy naprawdę cią­gle chcesz być moim mężem?

Usiadł przy stole, a ona wciąż stała i patrzyła przez okno. Przez dłuż­szą chwilę nic się nie działo. Po pro­stu tam sie­dział z łok­ciami opar­tymi o blat stołu, wpa­trzony w małą, na wpół mar­twą domową przy­tul­ność i dwie małe sol­niczki, które kupili na Västerlånggatan pod­czas desz­czo­wego week­endu w Sztok­hol­mie sie­dem czy osiem lat temu. A może to była sol­niczka i pie­prz­niczka? Alice stała odwró­cona do niego swoim sze­ro­kim tył­kiem, a on pomy­ślał, że wła­śnie na tej obszer­nej czę­ści ciała zasa­dzało się ich mał­żeń­stwo. Tak, tak to fak­tycz­nie było. Wpraw­dzie nie miała wię­cej niż skoń­czone czter­dzie­ści osiem lat, ale nie było łatwo zna­leźć nowego part­nera, kiedy się miało dwa­dzie­ścia kilo­gra­mów nad­wagi, nie w tych cza­sach, tak bar­dzo nazna­czo­nych wyglą­dem, powierz­chow­no­ścią i szczu­pło­ścią – a może w innych cza­sach też nie. Wie­dział, że nic jej tak nie prze­ra­żało jak samotne życie.

Kiedy się pobie­rali, znali wynik rów­na­nia. Val­de­mar był o dzie­sięć lat za stary, dla rów­no­wagi Alice o dwa­dzie­ścia pięć kilo­gra­mów za gruba. Żadne z nich ni­gdy nie wypo­wie­działo tej smut­nej prawdy, ale był prze­ko­nany, że ona jest tego rów­nie świa­doma jak on.

W imię tej samej ponu­rej prawdy można było stwier­dzić – po pro­stu sie­dząc, opie­ra­jąc łok­cie i cze­ka­jąc – że w trak­cie ich mał­żeń­stwa Alice tro­chę schu­dła, on nato­miast nie odmłod­niał.

– Nie kocha­li­śmy się od ponad roku – powie­działa. – Val­de­mar, uwa­żasz, że jestem odpy­cha­jąca?

– Nie – odparł. – To ja jestem odpy­cha­jący, tu jest pies pogrze­bany.

Szybko się zasta­no­wił, czy to prawda, czy tylko wykręt; Alice też to przy­pusz­czal­nie zro­biła, bo się odwró­ciła i przy­glą­dała mu się odro­binę smut­nym i badaw­czym wzro­kiem. Jakby roz­wa­żała, czy powie­dzieć coś jesz­cze, ale tylko gło­śno wes­tchnęła i znik­nęła w pralni.

Dwa miliony, pomy­ślał Ante Val­de­mar Roos. Razem z dwu­nast­kami będzie ponad dwa miliony. Co ja z nimi, do cho­lery, zro­bię?

I nagle w jego podziu­ra­wio­nej świa­do­mo­ści poja­wił się obraz ojca w lesie. Jesz­cze raz: stał tam z fajką w ręku, a jego twarz zda­wała się przy­bli­żać i kiedy Val­de­mar zamknął oczy, mógł zoba­czyć jego poru­sza­jące się wargi. Tak jakby chciał się poro­zu­mieć ze swoim synem.

Co? – pomy­ślał. Co chcesz mi powie­dzieć, tato?

W tej samej chwili, kiedy usły­szał, jak jego żona włą­cza suszarkę bęb­nową, do jego uszu doszedł też głos ojca: słaby, z oddali, prze­bi­ja­jący się przez szum dawno minio­nych dzie­się­cio­leci, a mimo to jed­no­znaczny i wyraźny na tyle, że bez trudu mógł zro­zu­mieć prze­sła­nie.

– W przy­szłym tygo­dniu nie musisz wypeł­niać kuponu, mój chłop­cze – powie­dział. – I nie musisz już dłu­żej być cier­pliwy.

3

Po trzech tygo­dniach w ośrodku w Elva­fors Anna Gam­bow­ska zro­zu­miała, że musi uciec.

To było nie­unik­nione.

Pierw­szy tydzień minął na pła­czu od rana do wie­czora. Cza­sem pła­kała też w nocy; było coś w jej duszy, co musiało być pod­lane tymi wszyst­kimi łzami, żeby potem zmięk­nąć i znowu żyć. Wła­śnie tak to czuła. To był dobry płacz, oczysz­cza­jący, nawet jeśli wyry­wał się z dużego smutku.

Nie pierw­szy raz myślała o swo­jej duszy w taki wła­śnie spo­sób. Jak o mar­nej, małej sadzonce, która potrze­buje wody i poży­wie­nia, żeby się roz­wi­jać. Rosnąć i zaj­mo­wać przy­słu­gu­jące jej miej­sce w tym jało­wym i nie­go­ścin­nym świe­cie. Ale kiedy życie staje się nie do znie­sie­nia, lepiej, żeby leżała ukryta tam w dole, w zim­nej zmar­z­li­nie i uda­wała, że wcale jej nie ma.

Dusza w zmar­z­li­nie. Albo na odwrót, zmar­z­lina w duszy – można też tak powie­dzieć i brzmia­łoby to jak ćwi­cze­nie orto­gra­ficzne.

To trwało już jakiś czas. Co naj­mniej całą wio­snę i całe lato, a może dłu­żej. Jej dusza leżała zapo­mniana na dnie zamar­z­nię­tej pie­czary, którą było jej wnę­trze, i gdyby nie dotarła do ośrodka w Elva­fors na czas, mogłaby rów­nie dobrze umrzeć.

Kiedy o tym myślała, pła­kała jesz­cze bar­dziej. Wyda­wało się, jakby dusza żywiła się swoim wła­snym smut­kiem – tak, tak to wła­śnie było. Przy­pusz­czal­nie miała pewną zdol­ność prze­trwa­nia, mimo wszystko.

To matka odkryła, co się z nią dzieje. Anna ukra­dła jej pie­nią­dze, żeby kupić hero­inę do pale­nia. Także matka dopil­no­wała, by inter­we­nio­wały sto­sowne organa.

Wzięła cztery tysiące koron. To nie­po­jęte, że matka miała w domu tyle pie­nię­dzy; i kiedy Anna w pierw­szych dniach w ośrodku wspo­mi­nała, co zro­biła – to, co w pro­gra­mie dwu­na­stu kro­ków nazwano „etycz­nym zała­ma­niem ner­wo­wym” – dusza kur­czyła się i znowu chciała się głę­boko zaszyć. Matka pra­co­wała w przed­szkolu i cztery tysiące koron to było wię­cej, niż zara­biała na tydzień: odło­żyła pie­nią­dze na nowy rower dla Marka.

Marek miał osiem lat i był młod­szym bra­tem Anny. Zamiast roweru była hero­ina dla star­szej sio­stry.

Nad tym też pła­kała. Nad swoim wsty­dem, pod­ło­ścią i nie­wdzięcz­no­ścią. Ale matka ją kochała, i ona o tym wie­działa. Kochała ją mimo wszystko. Nawet jeśli miała wła­sne pro­blemy, z któ­rymi się bory­kała. Kiedy odkryła, że pie­nią­dze znik­nęły, wście­kła się, ale jej prze­szło. Wzięła Annę w ramiona, pocie­szyła i powie­działa, że ją kocha.

Bez matki ni­gdy nie dałaby rady zmie­nić swo­jego życia – to wie­działa na pewno.

Może z nią też nie, ale na pewno nie bez niej.

Do Elva­fors dotarła pierw­szego sierp­nia, osiem dni po tym, jak nakryła ją matka, w dzień swo­ich dwu­dzie­stych pierw­szych uro­dzin. Po dro­dze zatrzy­mały się w kawiarni i uczciły to kawą i kawał­kiem tortu. Matka trzy­mała ją za ręce, obie pła­kały i przy­rze­kły sobie, że teraz zaczyna się nowe życie. Już wystar­czy.

– Ja też mia­łam w sobie dużo smutku, kiedy byłam w twoim wieku – powie­działa matka. – Ale można go zwal­czyć.

– Jak zwal­czy­łaś swój? – zapy­tała Anna.

Matka zawa­hała się na chwilę.

– Ty się uro­dzi­łaś – powie­działa w końcu.

– Więc uwa­żasz, że ja też powin­nam zajść w ciążę? – chciała wie­dzieć Anna.

– Ani mi się waż – odrze­kła matka i obie się roze­śmiały tak, że per­so­nel kawiarni wymie­nił poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia.

Miło było sie­dzieć w ano­ni­mo­wym miej­scu i śmiać się z życia, pomy­ślała Anna. To była przy­jemna chwila. Dać porząd­nego kop­niaka w tyłek wszyst­kim trud­no­ściom i całemu nie­szczę­ściu. Może w ten wła­śnie spo­sób trzeba sobie radzić z tym cho­ler­nym życiem? Może nie ma lep­szej metody?

Miała pięt­na­ście lat, kiedy pierw­szy raz spró­bo­wała haszu. Trzy ostat­nie lata, kiedy zawie­siła na kołku liceum i zamiast tego pra­co­wała w kio­sku, w kawiarni i na sta­cji ben­zy­no­wej, paliła co naj­mniej trzy razy w tygo­dniu, a odkąd w lutym wypro­wa­dziła się z domu – codzien­nie. W kwiet­niu spo­tkała Steffa i zaczęła się dilerka. Miał kon­takty, był od niej sześć lat star­szy i po mie­siącu wpro­wa­dził się do niej. Kilka razy zała­twił też coś tro­chę cięż­szego: amfe­ta­minę, mor­finę i ecstasy. Hero­ina do pale­nia była w pew­nym sen­sie kropką nad i. W sumie wzięła cztery razy i kiedy wśród sil­nych doznań pła­kała, czuła, jakby łzy były czy­stą krwią.

Albo raczej brudną.

Matka nie wie­działa zbyt dużo o Stef­fie – jedy­nie tyle, że jest. Anna chro­niła go także przed pomocą spo­łeczną i poli­cją, i zasta­na­wiała się, gdzie się podział po tym, jak matka weszła i opróż­niła miesz­ka­nie.

Ale dla takich jak Steffo było wiele miejsc, o tym była prze­ko­nana. Łóżek także – i o to nie musiała się mar­twić.

Miała nadzieję, że zna­lazł sobie inną dziew­czynę. Miała tę nadzieję ze względu na sie­bie. Było w nim coś, co ją prze­ra­żało, wiele rze­czy, przy­pusz­czal­nie dla­tego go chro­niła.

– Jesteś moja – mówił. – Ni­gdy nie zapo­mnij, że teraz jesteś Steffa.

Chciał też, żeby wyta­tu­owała sobie na nodze jego imię, naj­le­piej na wewnętrz­nej stro­nie uda, ale udało jej się to odwlec.

– To pre­zent – wyja­śniał – pre­zent od cie­bie dla mnie.

Tak, naprawdę miała nadzieję, że zna­lazł sobie inną dziew­czynę.

Myśli o Stef­fie spro­wo­ko­wały oczy­wi­ście inne pyta­nia, które wiro­wały dookoła, bli­sko pła­czu, i wie­działa, że szu­kają swo­ich odpo­wie­dzi, tak jak zagu­biony cie­lak potrafi szu­kać swo­jej mamy.

Dla­czego? Dla­czego chcesz znisz­czyć swoje życie? Dla­czego świa­do­mie scho­dzisz pro­sto do pie­kła? Jaki to ma sens, Anno?

Pytała samą sie­bie i wszy­scy inni też pytali. Matka. Ludzie z pomocy spo­łecz­nej. Ciotka Majka. Nie potra­fiła odpo­wie­dzieć.

Jeśli zna­łaby odpo­wiedź, pyta­nia byłyby nie­po­trzebne, pomy­ślała.

To była ciem­ność. Ciem­ność z ogromną siłą przy­cią­ga­nia.

Tak, siła moc­niej­sza od niej samej, dokład­nie tak, jak mówią na tera­pii gru­po­wej.

Kiedy pierw­szy raz zoba­czyła ośro­dek w Elva­fors, pomy­ślała, że wygląda jak obra­zek z bajki. Był poło­żony tuż obok okrą­głego jeziora peł­nego liści nenu­fa­rów. Stromy dzie­dzi­niec z sęka­tymi drze­wami owo­co­wymi pro­wa­dził w górę do domu, dalej we wszyst­kich kie­run­kach roz­cią­gał się las. Budy­nek był sta­rym, uro­czym, żółto-bia­łym drew­nia­nym domem; osiem mniej­szych pokoi na pię­trze, kuch­nia i cztery tro­chę więk­sze na dole. Na rogu stał mniej­szy dom – sie­dziba sekre­ta­riatu i dwa pokoje dla per­so­nelu. Powy­żej, na skraju lasu, znaj­do­wał się jesz­cze kolejny budy­nek: mały, czer­wony domek z poko­jem i kuch­nią, nazy­wany „śluzą wewnętrzną”. Miesz­kały w nim dwie naj­bar­dziej zaawan­so­wane w lecze­niu dziew­czyny, które nie­ba­wem miały się prze­nieść do „śluzy zewnętrz­nej” w Dalby, a potem wró­cić do nor­mal­nego życia.

Prze­by­wały tu tylko kobiety. Sze­fowa Sonja Svens­son, pół tuzina per­so­nelu, byłe nar­ko­manki i miesz­kańcy ośrodka: młode kobiety, które miały zostać wyrwane z hanieb­nego bagna alko­holu i nar­ko­ty­ków – obec­nie osiem osób. Tego samego dnia, kiedy przy­je­chała Anna, przy­jęto też Ellin, osiem­na­sto­let­nią dziew­czynę z Karl­stadu.

Dziew­czyny pocho­dziły z róż­nych czę­ści kraju, głów­nie ze środ­ko­wej i zachod­niej Szwe­cji. Już pierw­szego przed­po­łu­dnia nauczyła się ich imion – to był pod­sta­wowy krok w tera­pii, jak wyja­śniła Sonja, śmie­jąc się tym swoim tro­chę pustym śmie­chem.

Jak mamy się nawza­jem sza­no­wać, skoro nie znamy swo­ich imion?

W ośrodku Elva­fors w dużej mie­rze cho­dziło o sza­cu­nek.

Przy­naj­mniej na papie­rze.

Mimo to wła­śnie brak sza­cunku spra­wił, że Anna Gam­bow­ska wkrótce zde­cy­do­wała się na ucieczkę.

Czy o to wła­śnie cho­dzi? – pytała samą sie­bie.

Tak, wła­śnie o to.

W Elva­fors obo­wią­zy­wało kilka pro­stych zasad. W trak­cie reje­stra­cji Anna musiała pod­pi­sać papier, na któ­rym poświad­czała, że je akcep­tuje. Lecze­nie było dobro­wolne, ale opła­cane przez gminę każ­dej z mło­dych kobiet. Jeśli nie było się zado­wo­lo­nym z tera­pii, nale­żało oczy­wi­ście prze­ka­zać miej­sce komuś potrze­bu­ją­cemu.

A takich nie bra­kuje, Bóg mi świad­kiem.

Tera­pia trwała zazwy­czaj od sze­ściu mie­sięcy do roku, a po jej zakoń­cze­niu zawsze można było utrzy­my­wać kon­takt z ośrod­kiem. Wizyty wdzięcz­nych byłych klien­tów nie nale­żały do rzad­ko­ści. Sonja Svens­son wspo­mniała o tym już pierw­szego dnia.

Pod­stawą był jak naj­mniej­szy kon­takt ze świa­tem zewnętrz­nym. To tam dziew­czyny – żadna z nich nie ukoń­czyła dwu­dzie­stu trzech lat i Annie trudno było nazy­wać je kobie­tami – pora­niły się cier­niami, tam utrzy­my­wały wszyst­kie swoje złe kon­takty i miały destruk­cyj­nych zna­jo­mych. Cho­dziło o prze­rwa­nie złych sche­ma­tów – zarówno wewnętrz­nych, jak i zewnętrz­nych. Zabro­nione było uży­wa­nie tele­fo­nów komór­ko­wych; pozwa­lano na jedną roz­mowę w tygo­dniu – z człon­kiem rodziny, któ­rego numer wcze­śniej podały, naj­czę­ściej był to rodzic. Krewni mogli się odzy­wać, ale musieli prze­strze­gać restryk­cyj­nych zasad. W zamian za to dwa razy w roku orga­ni­zo­wano tak zwany Dzień Krew­nych.

W ośrodku nie było kom­pu­te­rów ani inter­netu, wyjąt­kiem było biuro, do któ­rego miesz­kańcy nie mieli wstępu.

Było radio i tele­wi­zja – trzy kanały.

Przez pierw­sze dwa mie­siące nie pusz­czano na prze­pustki, a póź­niej jeśli nawet, to na wspólną odpo­wie­dzial­ność pen­sjo­na­riuszki ośrodka i co naj­mniej jed­nego krew­nego.

Goto­wa­niem, a także zmy­wa­niem, sprzą­ta­niem i innymi pra­cami domo­wymi zaj­mo­wały się same pen­sjo­na­riuszki. Co naj­mniej dwa razy w tygo­dniu jechały na wspólną wycieczkę, naj­czę­ściej do naj­bli­żej poło­żo­nej miej­sco­wo­ści Dalby, odda­lo­nej o osiem­na­ście kilo­me­trów. W pro­gra­mie były krę­gle, kawiar­nia albo basen.

Elva­fors nie przez przy­pa­dek było odda­lone. Kiedy przed trzy­na­stu laty Sonja Svens­son zaczy­nała swoją dzia­łal­ność, poło­że­nie geo­gra­ficzne było jej głów­nym prio­ry­te­tem.

Żad­nej natręt­nej cywi­li­za­cji. Żad­nych nie­bez­pie­czeństw. Żad­nych kon­tak­tów.

Sama tera­pia opie­rała się na czte­rech fila­rach: otwar­to­ści, kole­żeń­stwie, pomocy w samo­po­mocy i pro­gra­mie dwu­na­stu kro­ków. Krótko mówiąc, po śnia­da­niu zawsze zbie­rano się w dużym pokoju roz­mów, sia­dano w kręgu i opo­wia­dano o swoim samo­po­czu­ciu. Trwało to tyle, ile było trzeba. Następ­nie odby­wały się roz­mowy indy­wi­du­alne i na chwilę wra­cano do pro­gramu dwu­na­stu kro­ków.

Po lun­chu coś orga­ni­zo­wały: albo jechały na wycieczkę, albo zaj­mo­wały się czymś w ośrodku. We wtorki i w piątki przy­cho­dził psy­cho­log i prze­pro­wa­dzał indy­wi­du­alne roz­mowy z dziew­czę­tami. Cza­sami Sonja Svens­son wycho­dziła z ini­cja­tywą i pry­wat­nie roz­ma­wiała ze swo­imi pod­opiecz­nymi.

Potem był czas na przy­go­to­wa­nie kola­cji, posi­łek i sprząt­nię­cie po nim, a w końcu wspólne zebra­nie w kręgu, by prze­dys­ku­to­wać pozy­tywne i nega­tywne prze­ży­cia dnia, który minął.

Mimo to było dużo czasu na inne rze­czy. Na poby­cie z samą sobą. Na czy­ta­nie, pisa­nie albo oglą­da­nie tele­wi­zji. Było też pia­nino, a Anna miała ze sobą gitarę. Jed­nak ni­gdy nie było mowy o wspól­nym śpie­wa­niu. Żadna z pozo­sta­łych dziew­czyn nie była szcze­gól­nie muzy­kalna, ale wiele z nich lubiło grę Anny i każ­dego dnia jedna albo kilka z nich prze­sia­dy­wało w jej pokoju.

W każ­dym razie na początku.

* * *

Kiedy minął tydzień pła­czu, naj­pierw poja­wił się pew­nego rodzaju spo­kój. Lubiła ten mono­tonny, nie­stre­su­jący rytm ośrodka. Wymiana doświad­czeń z innymi dziew­czy­nami też wyda­wała się sen­sowna, choć nie­kiedy odro­binę prze­ra­ża­jąca. Szybko zro­zu­miała, że jeśli cho­dzi o nie­przy­jemne i okrutne życiowe doświad­cze­nia, to w tym towa­rzy­stwie jest nowi­cjuszką. Cztery osoby, a zatem połowa, prze­by­wały już wcze­śniej w ośrodku odwy­ko­wym. Dla Marit z Göteborga ten był czwarty i twier­dziła, że nie umie już pła­kać. Praw­do­po­dob­nie tak było; chęt­nie się śmiała, gło­śno i nie­mal hała­śli­wie, ale jej oczy ni­gdy. To nie był taki śmiech jak śmiech Anny i jej matki w tam­tej kawiarni.

Dwie inne, Turid i Ebba, pro­sty­tu­owały się, cho­ciaż nie skoń­czyły jesz­cze dwu­dziestki, a Malin, odkąd skoń­czyła dwa­na­ście lat, była pota­jemną kochanką swo­jego ojczyma.

Ale jak to zwy­kła pod­kre­ślać Sonja Svens­son i inne osoby z per­so­nelu, patrze­nie wstecz nie jest sztuką. Sztuką jest patrze­nie w przy­szłość.

Pew­nego wie­czoru, sto­jąc i mie­sza­jąc sałatkę na kola­cję, Anna za sprawą Marii, naj­star­szej i naj­bar­dziej doświad­czo­nej z towa­rzy­stwa, spoj­rzała na ośro­dek tro­chę bar­dziej cynicz­nie.

– Zara­biają na nas, kapu­jesz? – powie­działa i zer­k­nęła przez ramię, żeby spraw­dzić, czy nie są pod­słu­chi­wane. – Pomoc spo­łeczna płaci tysiąc koron dzien­nie za każdą z nas! Sonja i jej facet mają w banku ponad milion.

To prawda? Maria znana była z tego, że wyga­duje różne rze­czy, ale może w tym przy­padku miała rację.

– To moja ostat­nia wola – mawiała, kiedy nikt z per­so­nelu jej nie sły­szał. – Po wyj­ściu w dwa tygo­dnie zaćpam się na śmierć, będzie super.

Miała dwa­dzie­ścia trzy lata.

Anna poczy­niła też inne obser­wa­cje; trudno było tego nie robić.

Na przy­kład że w tym świe­cie także była rzad­kim pta­kiem. Jak zawsze. Żadna z pozo­sta­łych dziew­czyn nie czy­tała ksią­żek, a kiedy opo­wie­działa Lud­mille, dwu­dzie­sto­latce z Borås, że pisze wier­sze, ta nagle się wście­kła i nazwała ją pie­przoną małpą, która tylko pró­buje zwró­cić na sie­bie uwagę.

Następ­nego dnia poru­szyła tę kwe­stię na poran­nym zebra­niu. Przy­znała, że jest jej przy­kro z powodu tego, co powie­działa Lud­milla. Wszyst­kie osiem dziew­czyn sie­działo na swo­ich twar­dych krze­słach i obrzu­cało się gów­nem przez pra­wie godzinę. Sonii Svens­son przy tym nie było. Zamiast niej był ktoś inny z per­so­nelu, dość deli­katna kobieta, która miała na imię Karin i pró­bo­wała zała­go­dzić sytu­ację.

Po wszyst­kim nie miała wra­że­nia, żeby sobie szcze­gól­nie dużo wyja­śniły, a następ­nego dnia odbyła indy­wi­du­alną roz­mowę z Sonją Svens­son.

– Nie musisz chyba cią­gle sie­dzieć z nosem w książ­kach – powie­działa Sonja. – Spró­buj się dopa­so­wać.

– Ale ja lubię czy­tać – wyja­śniła Anna.

– To część two­jego pro­blemu – usły­szała w odpo­wie­dzi. – Cho­wasz się. Gitara, poezja i takie tam. Jutro gramy w piłkę w sali gim­na­stycz­nej w szkole w Dalby, tego ci teraz trzeba.

Zaśmiała się pusto i ode­słała Annę.

Jaki to ma sens, pomy­ślała Anna. Mówiła poważ­nie? Co jest złego w muzyce? Poezja i książki nie mogą chyba sta­no­wić pro­blemu?

Począw­szy od tego dnia, dokład­nie zamy­kała drzwi do swo­jego pokoju. Kiedy grała albo po pro­stu leżała i czy­tała lub pisała. Żeby nikomu nie prze­szka­dzać albo nie wyjść na snobkę, ale naj­wy­raź­niej to nie wystar­czyło, ponie­waż pew­nego wie­czoru, kiedy wró­ciły po pły­wa­niu z Dalby, dowie­działa się, że Sonja zaopie­ko­wała się jej gitarą i zamknęła ją w biu­rze.

– Musisz bez niej prze­żyć tydzień. To ci wyj­dzie tylko na dobre.

Na zebra­niu następ­nego ranka Anna powie­działa, że jest jej przy­kro i czuje się ubez­wła­sno­wol­niona, ponie­waż zabrano jej gitarę. Sonja Svens­son nie pozwo­liła żad­nej z dziew­czyn tego sko­men­to­wać; oznaj­miła tylko, że nie pora teraz o tym mówić, i prze­szła do samo­po­czu­cia innych.

Tego samego wie­czoru zadzwo­niła matka. Żeby jej nie nie­po­koić, Anna nie wspo­mniała o incy­den­cie z gitarą. Rzu­ciła tylko, że wszystko jest dobrze, że czuje się coraz lepiej i pisze wła­śnie długi list do Marka. Matka opo­wie­działa, że brat mimo wszystko dostał swój rower, ale ona nie czuje się naj­le­piej, ponie­waż znowu zaczęło jej doku­czać kolano. Może będzie zmu­szona pójść na zwol­nie­nie, a jeśli było coś, czego nie­na­wi­dziła, to być na zwol­nie­niu.

Tej nocy Anna nie spała przez kilka godzin i pła­kała nowym pła­czem. Naj­pierw nie rozu­miała wię­cej niż to, że nie był zwy­czajny.

Ale pojęła.

To nie był płacz nad samą sobą i nad swoją biedną, poha­ra­taną duszą. To był płacz nad świa­tem.

W grun­cie rze­czy nad zaist­nia­łym sta­nem. Nad samym życiem, nad ogra­ni­cze­niem, głu­potą i bez­względ­no­ścią – i nad gitarą, która stała zamknięta w zatę­chłym biu­rze, bo była czę­ścią pro­blemu.

Nie wszystko w ośrodku w Elva­fors było złe. Na pewno na początku Sonja Svens­son miała słuszną wizję – to było dla Anny jasne. Ale im dalej była od nar­ko­ty­ków, tym wyraź­niej widziała nie­do­cią­gnię­cia. Nikt z per­so­nelu nie miał wykształ­ce­nia; wszyst­kie osoby były eks­nar­ko­man­kami albo dobrymi przy­ja­ciół­kami Sonii, dwie jej krew­nymi. Nikt nie mógł mieć odmien­nego zda­nia, jeśli cho­dziło o tera­pię – naj­le­piej wszystko wie­działa Sonja. Wpraw­dzie zawsze uda­wało jej się spra­wić, by myślano, że wszel­kie dzia­ła­nia są dla wspól­nego dobra i że wszy­scy uczest­ni­czą w podej­mo­wa­niu decy­zji. Ale od tego było daleko. To Sonja decy­do­wała, a grupa miała się wszyst­kiemu pod­po­rząd­ko­wać. Jeśli nie chciało się w czymś uczest­ni­czyć – nie miało się ochoty oglą­dać tej czy innej tele­no­weli albo nie było się zain­te­re­so­wa­nym grą w chiń­czyka – odbie­rano to jako dziwne zacho­wa­nie i oznakę nawrotu. Może nie oznakę nawrotu nałogu, ale oznakę powrotu do zacho­wań, które mogą do niego dopro­wa­dzić, a zatem które trzeba ukró­cić. Pew­nego rodzaju ter­ror więk­szo­ści, pomy­ślała Anna, a to raczej nie było pier­wotne zało­że­nie.

I tysiąc koron za osobę dzien­nie? Osiem tysięcy dzien­nie dawało zawrotną sumę już po kilku tygo­dniach. To nie może tyle kosz­to­wać. Może mimo wszystko było coś w tym, o czym mówiła Maria?

Pew­nego week­endu pod koniec sierp­nia Lud­milla nie wró­ciła z prze­pustki. Kilka dni póź­niej powia­do­miono Sonję, że nie­przy­tomną i nagą Lud­millę zna­le­ziono w rowie na połu­dnio­wych przed­mie­ściach Sztok­holmu. Przedaw­ko­wała, została zgwał­cona, a jej stan był kry­tyczny.

Sonja powie­działa o tym na poko­la­cyj­nym zebra­niu. Było coś w jej gło­sie, kiedy o tym opo­wia­dała. W deta­lach. Anna rozej­rzała się po innych, sie­dzą­cych w mil­cze­niu dziew­czy­nach i zasta­na­wiała się, czy one też zwró­ciły na to uwagę.

Odro­bina, no wła­śnie, czego? Satys­fak­cji? Ale inne dziew­czyny wyglą­dały tylko na prze­stra­szone i zszo­ko­wane. Sama też tak się czuła i taki chyba był zamysł.

Zamysł? – myślała kwa­drans póź­niej, leżąc w łóżku. Co za pie­przony zamysł?

Tego wie­czoru pierw­szy raz poja­wiła się myśl, że nie chce już tam dłu­żej być.

4

Kiedy Ante Val­de­mar Roos wyszedł z oddziału Swed­banku przy Södra Torg w Kym­linge póź­nego czwart­ko­wego popo­łu­dnia, na krótką chwilę ośle­piło go słońce i zro­zu­miał, że to jest znak. Łączył się z siłami wyż­szymi; jego życie muso­wało jak szam­pan w dopiero co otwar­tej butelce i czuł, że mógłby zatań­czyć dookoła rynku.

Albo ele­gancko pod­sko­czyć pro­sto do góry i stuk­nąć obca­sami, tak jak to robiła ta Stina, czy jak jej tam było, w tele­wi­zji.

A niech mnie! – pomy­ślał. Takiej chęci życia nie czu­łem od… od kiedy?

No wła­śnie, nie wie­dział.

Może odkąd oświad­czył się Lisen, a ona się zgo­dziła? Cho­ciaż była już wtedy w ciąży, więc odpo­wiedź w sumie nie była chyba aż tak zaska­ku­jąca.

A może kiedy poli­czył palce u stóp swo­jego nowo naro­dzo­nego syna Gre­gera i oka­zało się, że jest ich dzie­sięć i że chło­piec z naj­więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem jest cał­ko­wi­cie zdrowy. Tak, to była ważna i donio­sła chwila. Czuł wtedy taką samą eufo­rię.

Taką samą chęć życia. Taką samą chęć dzia­ła­nia.

Wszystko dzia­łało bez zarzutu. Na nowo otwar­tym kon­cie miał dwa miliony sto tysięcy koron. Auto­ma­tyczne zle­ce­nie prze­lewu na jego stare konto było usta­wione na dwu­dzie­stego pią­tego każ­dego mie­siąca – osiem­na­ście tysięcy dwie­ście sie­dem­dzie­siąt koron, dokład­nie tyle, ile zwy­kle wpły­wało z Wrig­mans Elek­tri­ska po potrą­ce­niu podatku. Powinno wystar­czyć na sto dwa­dzie­ścia mie­sięcy, licząc bez odse­tek.

Dzie­sięć lat. A niech mnie.

Ale nie miał zamiaru prze­le­wać pie­nię­dzy tak długo. Nie do końca. Za kilka lat zacznie pobie­rać swoją zasłu­żoną i oku­pioną ciężką pracą eme­ry­turę. Alice ni­gdy nie powinna się niczego domy­ślić. Nie będzie miała bla­dego poję­cia, jak to się teraz mówi. Miała swoją kartę do jego konta i tak długo, jak długo pie­nią­dze wpły­wały swoim zwy­czaj­nym ryt­mem, nie było naj­mniej­szego powodu, by miała coś spraw­dzać. Nie znała żad­nego z jego kole­gów z pracy i nie mógł sobie przy­po­mnieć, żeby kie­dy­kol­wiek któ­ryś z nich dzwo­nił do niego do domu. W każ­dym razie nie odkąd mają z Alice wspólny numer. Może było to nawet odro­binę dziwne.

Ni­gdy nie dzwo­nili do sie­bie do pracy. Moż­liwe, że któ­raś z córek miała kie­dyś do niego sprawę, ale zawsze dzwo­niła na jego komórkę. Kie­dyś poka­zał Alice, gdzie jest fabryka, kiedy ją mijali, nic wię­cej. Dziew­częta nie tra­fi­łyby tu nawet z mapą w ręku.

Uśmiech­nął się i nie wcho­dząc do środka, minął kolek­turę.

Powo­dze­nia, bie­daki, pomy­ślał. Trzeba cier­pli­wo­ści.

Milion spo­żyt­kuje w taki wła­śnie spo­sób. Powinno wystar­czyć do eme­ry­tury. W wieku sześć­dzie­się­ciu trzech czy sześć­dzie­się­ciu czte­rech lat byłoby w sam raz. Albo sześć­dzie­się­ciu pię­ciu, jeśli zechce; może tak dobrze jak teraz będzie się czuł aż do setki.

Ale drugi milion prze­pu­ści. Po cichu, dys­kret­nie.

Wie­dział, jak i na co go prze­zna­czy; nie musiał się długo gło­wić, żeby na to wpaść, ale wszystko w swoim cza­sie. Naj­pierw musi poga­dać z Wal­te­rem Wrig­ma­nem.

Prze­mie­rza­jąc mostek Okto­ber nad rzeką Kym­linge, zauwa­żył ku swo­jemu prze­ra­że­niu, że gwiż­dże.

Muszę się uspo­koić, pomy­ślał Ante Val­de­mar Roos. Muszę się posta­rać nie zwra­cać na sie­bie uwagi. A może oka­zać skru­chę?

Zresztą nie­ważne. Co nagle, to po dia­ble.

Przy­jął obo­jętny wyraz twa­rzy i powlókł się do domu.

– Co masz na myśli? – chciał wie­dzieć Wal­ter Wrig­man następ­nego ranka, zakła­da­jąc oku­lary na łysinę. – Co ty pie­przysz?

– Zwal­niam się – powie­dział Val­de­mar. – Mam dość.

Szczęki Wal­tera Wrig­mana mie­liły przez chwilę, ale nie wydo­by­wały się żadne słowa. Oku­lary zje­chały z łysiny i z cichym mla­śnię­ciem wylą­do­wały na grzbie­cie nosa, gdzie znaj­do­wało się głę­bo­kie, różowe wgłę­bie­nie wła­śnie do tego prze­zna­czone.

– Skła­dam wymó­wie­nie – spre­cy­zo­wał Val­de­mar. – Naj­chęt­niej natych­mia­stowe, jeśli nie masz nic prze­ciwko, ale mogę zostać jesz­cze tydzień, jeżeli uznasz, że to konieczne. Obej­dzie się bez odprawy.

– Co… co będziesz robić? – zapy­tał Wal­ter Wrig­man gło­sem peł­nym zdzi­wie­nia.

– Mam swoje plany – odparł Val­de­mar.

– Jak długo nosi­łeś się z tym zamia­rem?

– Jakiś czas – odpo­wie­dział. – Sądzę, że Tapa­nen może prze­jąć moje obo­wiązki.

– To nie jest naj­lep­szy moment – rzekł Wrig­man.

– Nie sądzę – odparł. – Nie ma prze­cież więk­szych zamó­wień, mimo wszystko. Możesz zatrud­nić kogoś młod­szego.

– Jasna cho­lera – odburk­nął Wrig­man.

– Nie chcę tortu, kwia­tów i całej tej szopki – kon­ty­nu­ował Val­de­mar. – Zamie­rzam zostać dzi­siaj po połu­dniu i spa­ko­wać swoje rze­czy, jeśli nie masz nic prze­ciwko temu.

– Jasna cho­lera – powtó­rzył Wrig­man.

Uro­czy to ty nie jesteś, pomy­ślał Val­de­mar, wycią­ga­jąc rękę.

– Dzięki za dwa­dzie­ścia osiem lat. Mogło być gorzej.

Wal­ter Wrig­man poki­wał głową, ale nie uści­snął wycią­gnię­tej dłoni. Przez chwilę sie­dział w mil­cze­niu, przy­gry­za­jąc dolną wargę.

– Spie­przaj – powie­dział w końcu.

Taki mia­łem zamiar, pomy­ślał Ante Val­de­mar Roos. Świ­nio.

Zanim opu­ścił Wrig­mans Elek­tri­ska, ostatni raz wsiadł do samo­chodu i poje­chał na swoją lun­chową polanę. Wyłą­czył sil­nik, opu­ścił boczną szybę i odchy­lił zagłó­wek.

Rozej­rzał się dookoła. Popa­trzył na pola, na kamie­ni­sty pagó­rek, na skraj lasu. Świa­tło było teraz inne, docho­dziła piąta po połu­dniu i uświa­do­mił sobie, że ni­gdy wcze­śniej nie był tutaj o tej porze. Zawsze w środku dnia, mię­dzy dwu­na­stą a pierw­szą, i nagle wydało mu się, jakby to było zupeł­nie inne miej­sce. Świerki nie były jak zwy­kle ską­pane w słońcu, pole miało głęb­szy kolor, a jałowce były pra­wie czarne.

Tak to jest, pomy­ślał Ante Val­de­mar Roos. Czas i miej­sce krzy­żują się w tym samym punk­cie tylko raz na dobę. Godzina w tę czy w tamtą to już zupeł­nie inne skrzy­żo­wa­nie, tak to fak­tycz­nie jest.

Tak, wła­śnie w taki spo­sób przed­sta­wia się sprawa czasu i rze­czy – filo­zo­fo­wał dalej. Oto­cze­nia i tego, co wokół. Nie trzeba się zatem ruszać, żeby rze­czywistość dookoła się zmie­niała, ona sama o to zadba. Wystar­czy po pro­stu sie­dzieć bez ruchu w tym samym miej­scu.

Zro­zu­miał, że w jakiś nie­ja­sny spo­sób – nie do końca poj­mo­wał jaki, ale był prze­ko­nany, że pew­nego dnia zro­zu­mie – ma to zwią­zek z tym, o czym w lesie mówił ojciec.

Tam­tego dnia i w tam­tej chwili, która praw­do­po­dob­nie wcale się nie wyda­rzyła.

Życie ni­gdy nie będzie lep­sze.

Kiedy wszedł, natych­miast stwier­dził, że obie pasier­bice są w domu.

Miały swoje pokoje na prawo i na lewo od przed­po­koju; obie zosta­wiły uchy­lone drzwi. Z pokoju Signe docho­dziła muzyka, którą na swoje potrzeby nazwał techno. W każ­dym razie brzmiała jak coś topor­nie elek­tro­nicz­nego, zaci­na­ją­cego się; pusz­czała muzykę dość gło­śno, bo tak miało być, dys­ku­to­wali na ten temat kilka razy. Z pokoju Wilmy docho­dziły ame­ry­kań­skie salwy śmie­chu jakie­goś talk-show.

Coś w rodzaju Hylands hörna4, tylko gło­śniej i wul­gar­niej, pomy­ślał Val­de­mar. Oty­łość lub kazi­rodz­two albo jedno i dru­gie.

Minął ten krzy­żowy ogień i wszedł do salonu. Tutaj też był włą­czony tele­wi­zor, ale nikt nic nie oglą­dał, więc pod­niósł z pod­łogi pilota i wyłą­czył go.

Alice leżała w czer­wo­nych spodniach od dresu na żół­tej gumo­wej macie w sypialni i robiła brzuszki. Tro­chę przy­po­mi­nała żół­wia, który leży na ple­cach i pró­buje sta­nąć na tyl­nych nogach. Z mar­nym skut­kiem. Zoba­czył, że ma w uszach słu­chawki, więc odpu­ścił sobie roz­mowę. W kuchni leżała góra skład­ni­ków na coś, co przy­pusz­czal­nie miało się zna­leźć w woku: warzywa z kur­cza­kiem i ryż. Roz­wa­żał przez chwilę, czy nie zacząć tego sie­kać, ale posta­no­wił, że poczeka na dal­sze instruk­cje.

Zamiast tego usiadł przed kom­pu­te­rem. Był włą­czony; praw­do­po­dob­nie jedna z dziew­cząt albo obie cza­to­wały tro­chę w piąt­kowy wie­czór, roz­ma­wiały przez Skype’a lub prze­glą­dały Face­book, czy jak to się tam nazywa, bo wia­do­mość z czer­wo­nym ser­cem migała do niego na moni­to­rze – „Słonko, jesteś taka słodka, że nie mogę się opa­no­wać!!!” – i był raczej pewien, że to nie do niego. Zamknął pięć albo sześć pro­gra­mów i otwo­rzył swoją skrzynkę mailową. Dzie­siąty dzień z rzędu nie miał żad­nej wia­do­mo­ści. Przez chwilę zasta­na­wiał się, co go wła­ści­wie pod­ku­siło, żeby zakła­dać sobie adres mailowy. Może mógłby cho­ciaż przy­cho­dzić spam, o któ­rym tyle się mówiło? Signe weszła do pokoju i sta­nęła za jego ple­cami.

– Potrze­buję pięć­set koron.

– Na co? – zapy­tał Val­de­mar.

– Wycho­dzę dziś wie­czo­rem, a skoń­czyły mi się pie­nią­dze.

– W takim razie zostań w domu – zapro­po­no­wał.

– Co się z tobą, do cho­lery, dzieje? – zapy­tała Signe. – Odbiło ci czy co?

Się­gnął po port­fel i wyjął pięć­set­ko­ro­nowy bank­not.

– Nie dosta­łaś wypłaty?

– Zwol­ni­łam się z tego pie­przo­nego butiku.

Aha? – pomy­ślał Val­de­mar. Tym razem też nie trwało to dłu­żej niż mie­siąc.

– Więc szu­kasz teraz nowej pracy?

Twarz zasty­gła jej w gry­ma­sie.

– Widzimy się wie­czo­rem w Prince, tak?

Wło­żyła bank­not do sta­nika i wyszła. Wyłą­czył kom­pu­ter i posta­no­wił, że weź­mie prysz­nic.

– To nie jest wina Signe – powie­działa Alice cztery godziny póź­niej, kiedy w domu zro­biło się względ­nie spo­koj­nie. Obie córki ulot­niły się i jedyne, co było sły­chać, to zmy­warka i pralka, które stały i huczały na swój spo­sób, we wła­ści­wych sobie tona­cjach. – Taki wiek.

Sły­chać było rów­nież sąsiada Högerberga ćwi­czą­cego grę na pia­ni­nie ze swoją sze­ścio­let­nią córką.

Czy sze­ścio­latki nie powinny o tej porze spać? – zasta­no­wił się.

Alice sie­działa na sofie i kart­ko­wała książkę o indek­sie gli­ke­micz­nym. Nie wie­dział, co to takiego. On sam sie­dział na jed­nym z dwóch foteli i robił, co mógł, żeby nie zasnąć w ocze­ki­wa­niu na począ­tek filmu, który posta­no­wili obej­rzeć. Według pro­gramu była to ame­ry­kań­ska kome­dia akcji na TV3. Był cie­kaw, ile będzie przerw rekla­mo­wych, ale podej­rze­wał, że ni­gdy nie pozna odpo­wie­dzi na to pyta­nie, ponie­waż miał zamiar ude­rzyć w kimono, jak tylko zacznie się ta mier­nota.

– Dokład­nie – powie­dział w ostat­niej sekun­dzie, kiedy pamię­tał jesz­cze, o czym roz­ma­wiają. – Po pro­stu potrze­buje faceta i pracy.

– Co przez to rozu­miesz? – zapy­tała Alice. – Faceta i pracy?

– Mhmm – odchrząk­nął Val­de­mar. – Mniej wię­cej tyle… faceta i pracy. Przy­naj­mniej pracy.

– Mło­dzi nie mają łatwo w dzi­siej­szych cza­sach – stwier­dziła Alice.

– Ni­gdy w całej histo­rii świata nie było łatwiej żyć niż teraz – powie­dział Val­de­mar. – W każ­dym razie w tym kraju.

– Nie rozu­miem, co się z tobą dzieje – zauwa­żyła Alice. – Dziew­czynki też nie. Zro­bi­łeś się taki butny. Wilma powie­działa dzi­siaj, że cię pra­wie nie poznaje.

– Tak powie­działa?

– Tak.

– No cóż. Zawsze taki byłem – odparł Val­de­mar i wes­tchnął. – Jestem tylko sta­rym skur­czy­by­kiem. Po pro­stu.

– Nie ma się z czego śmiać, Val­de­mar.

– Nie śmieję się.

– Są w trud­nym wieku.

– Sądzi­łem, że nie są rów­no­lat­kami?

– Film się zaczyna. Val­de­mar, możesz włą­czyć tele­wi­zor i prze­stać być taki zło­śliwy?

– Prze­pra­szam, moja droga, nie chcia­łem.

– Dobra, dajmy temu spo­kój. Włącz tele­wi­zor, żeby­śmy nie prze­ga­pili początku. I pomóż mi zjeść tę cze­ko­ladę, naprawdę jest nie­do­bra.

Wci­snął guzik i zapadł się głę­biej w fotel.

Dobrze, że znowu zaczęła roz­ma­wiać, pomy­ślał. Było, jak było: wszystko jedno, co mówiła, byle nie karała go mil­cze­niem. Ziew­nął, po mie­szance warzyw­nej zaczęła go palić zgaga i roz­wa­żał, czy opłaca się iść po szklankę wody.

Było po dzie­sią­tej i zmę­cze­nie dopa­dło go jesz­cze przed pierw­szą prze­rwą rekla­mową.

Patrząc opty­mi­stycz­nie, można było stwier­dzić, że Ante Val­de­mar Roos miał jed­nego dobrego przy­ja­ciela.

Nazy­wał się Espen Lund, był w tym samym wieku co Val­de­mar i pra­co­wał jako agent w biu­rze nie­ru­cho­mo­ści Lind­gren, Lars­son i Lind na Vårgårdavägen w Kym­linge.

Espen Lund był sta­rym kawa­le­rem; znali się od liceum. Teraz się nie spo­ty­kali, nie odkąd Val­de­mar oże­nił się z Alice, ale był okres mię­dzy Lisen a Alice – jakieś pięt­na­ście czy dwa­dzie­ścia lat – kiedy mieli tro­chę wspól­nych spraw. Głów­nie cho­dze­nie po knaj­pach, ale także od czasu do czasu wypad na mecz piłki noż­nej czy na tor wyści­gowy dla kłu­sa­ków. Espen był zapa­lo­nym kibi­cem i gra­czem, umiał wyli­czyć wszyst­kich zdo­byw­ców zło­tego medalu płci męskiej z let­niej olim­piady w Mel­bo­urne (i każ­dej następ­nej) i od zawsze naśmie­wał się z żało­snego lotto Val­de­mara, cho­ciaż to nie z tego powodu w nie­dzielny wie­czór Val­de­mar wybrał jego numer.

Cze­kał, aż zosta­nie w miesz­ka­niu sam. Alice i Wilma wła­śnie wyszły do kina Zeta, żeby zoba­czyć film z Hugh Gran­tem; Val­de­mar go nie tra­wił. Wszystko wska­zy­wało na to, że Signe zna­la­zła sobie w sobotni wie­czór nowego chło­paka i przez dobę nie dała znaku życia.

– Mogę ci zaufać? – zapy­tał Val­de­mar.

– Nie – odparł Espen Lund. – Sprze­dał­bym moją babkę za butelkę wódki.

Cały Espen Lund. Val­de­mar miał w każ­dym razie taką nadzieję. Espen zawsze był prze­korny – w życiu pry­wat­nym, a nie zawo­do­wym, gdzie cią­gle był zmu­szony mówić dokład­nie to, czego od niego ocze­ki­wano. Twier­dził, że na tym pole­gał feno­men tego ponu­rego faktu. Jeśli ktoś mówił, że jest ładna pogoda, Espen Lund chęt­nie odpo­wia­dał, że według niego pada i wieje. Jeśli ktoś twier­dził, że dobrze wygląda, potra­fił wypa­lić, że wła­śnie się dowie­dział, że ma guza mózgu i przed sobą dwa mie­siące życia.

– Potrze­buję two­jej pomocy – wyja­śnił Val­de­mar.

– Źle tra­fi­łeś – oznaj­mił Espen.

– Chcę to spraw­nie zała­twić, tak żeby nikt się nie dowie­dział.

Espen kaszl­nął do słu­chawki i Val­de­mar mógł usły­szeć, jak dla zdro­wia zapala papie­rosa.

– Okej – powie­dział. – Zamie­niam się w słuch.

Dobrze, pomy­ślał Val­de­mar. Koniec żar­tów.

– Szu­kam domu.

– Roz­wo­dzisz się?

– Oczy­wi­ście, że nie. Ale potrze­buję małego domu, w któ­rym mógł­bym się zaszyć… z pew­nym pro­jek­tem.

To ostat­nie poja­wiło się zni­kąd.

Pro­jekt? – pomy­ślał. A tak, czemu nie? To mogło, do dia­bła, ozna­czać wszystko. Na przy­kład sie­dze­nie na krze­śle i obser­wo­wa­nie zmian w cza­sie i prze­strzeni.

– Czego szu­kasz? – chciał wie­dzieć Espen Lund.

– Domku w lesie – odpo­wie­dział Val­de­mar. – Na jak naj­więk­szym odlu­dziu. Ale nie­zbyt daleko od mia­sta.

– Jak daleko od mia­sta? – zapy­tał Espen.

– Dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści kilo­me­trów – odparł Val­de­mar. – Nie wię­cej niż trzy­dzie­ści.

– Wiel­kość? – zapy­tał Espen.

Val­de­mar się zasta­no­wił.

– Mały – powie­dział. – Potrze­buję tylko małej chatki. Z działką czy coś takiego. Żad­nych wygód, ale oczy­wi­ście nie zaszko­dzi, jeśli będzie prąd i woda.

– Kana­li­za­cja? – drą­żył Espen.

– Nie zaszko­dzi – odpo­wie­dział Val­de­mar.

– Cena?

Val­de­mar usły­szał, że Espen zaczął coś żuć. Praw­do­po­dob­nie tabletkę na gar­dło. Espen Lund zja­dał śred­nio dwa opa­ko­wa­nia dzien­nie.

– No cóż – powie­dział. – Zapłacę, ile będzie trzeba. Ale bez prze­sady, rzecz jasna.

– Doro­bi­łeś się?

– Tro­chę odło­ży­łem – odparł Val­de­mar. – Ale chciał­bym, żeby… żeby Alice się o tym nie dowie­działa. I nikt inny. Da się to zro­bić?

– Zgod­nie z pra­wem zakup trzeba zare­je­stro­wać – poin­for­mo­wał Espen. – Ale to wszystko, nie trzeba tego ogła­szać. Potem musisz to oczy­wi­ście wyka­zać w rocz­nym zezna­niu podat­ko­wym.

– Wtedy będę się mar­twił.

– Hmm… – chrząk­nął Espen. – Cho­dzi o jakąś kobietę?

– By­naj­mniej – odpo­wie­dział Val­de­mar. – Jestem za stary na kobiety.

– Daj spo­kój. Masz dostęp do inter­netu?

– Tak. A co?

– Możesz wejść na naszą stronę i sam zoba­czyć. Jest tam wszystko i sądzę, że kilka obiek­tów może cię zain­te­re­so­wać. Poza tym dobrze jest kupić jesie­nią, jest dużo taniej.

– Wła­śnie, też o tym pomy­śla­łem – powie­dział Val­de­mar.

– Jak rzu­cisz okiem w inter­ne­cie i coś znaj­dziesz, zadzwoń do mnie. Poje­dziemy i obej­rzymy. Albo jeśli wolisz, poje­dziesz sam. Co ty na to?

– Wspa­niale – odrzekł Val­de­mar. – I ani słowa. Dbaj o sie­bie.

– Ani mi się śni – rzu­cił Espen Lund, podał adres strony inter­ne­to­wej i zakoń­czyli roz­mowę.

Kiedy się poło­żył, nie mógł zasnąć.

Alice leżała na ple­cach u jego boku, tro­chę ciężko oddy­cha­jąc; opa­no­wała trudną sztukę zasy­pia­nia zaraz po przy­ło­że­niu głowy do poduszki. Val­de­mar miał z kolei umie­jęt­ność zapa­da­nia w sen gdzie popad­nie – i o każ­dej porze dnia – ale kiedy naprawdę chciał, kiedy w końcu wśli­zgi­wał się pod koł­drę i gasił świa­tło po dłu­gim i bez­sen­sow­nym dniu, zda­rzało się cza­sami, że się kli­no­wał.

Jak korek, który chce opaść, ale nie może, pomy­ślał, bo tak się mniej wię­cej czuł. Sen był tam, w dole, głę­boko, dobry, rege­ne­ru­jący sen, ale w górze Ante Val­de­mar Roos dry­fo­wał po lśnią­cej, przy­tom­nej tafli i nie wie­dział, co ze sobą począć.

Dziś wie­czo­rem były oczy­wi­ście powody. Jutro pierw­szy dzień reszty mojego życia, jak gło­siło jedno śmieszne powie­dze­nie w latach osiem­dzie­sią­tych, jeśli się nie mylił.

Reszta mojego życia? – pomy­ślał. Jak to będzie?

Przy­po­mniał sobie, jak Ale­xan­der Mutti, stoik, nauczy­ciel filo­zo­fii w liceum, pró­bo­wał wbić do ich dłu­go­wło­sych głów swoją złotą zasadę. „Tylko ty sam możesz nadać swo­jemu życiu sens. Jeśli skła­dasz decy­zje w ręce innych, to jest to jed­nak twoja wła­sna decy­zja”.

Espen? – pomy­ślał nie­spo­dzie­wa­nie. Czy Espen jest panem wła­snego losu?

Może tak, może nie. Cho­dze­nie po knaj­pach, oglą­da­nie meczów, prze­gry­wa­nie pie­nię­dzy. Czy­ta­nie Hemin­gwaya, bo to też robił – te same książki rok za rokiem. Gania­nie w kółko, poka­zy­wa­nie domów i miesz­kań marud­nym klien­tom czter­dzie­ści czy pięć­dzie­siąt godzin w tygo­dniu.

Czy to miało jakiś sens?

Przy­pusz­czal­nie dla Espena tak, mimo wszystko, pomy­ślał Val­de­mar. Dla niego, ale nie dla mnie.

Co takiego więc chcę zro­bić?

Co, do licha, chcesz wyci­snąć z tego, co ci pozo­stało tu na ziemi, Ante Val­de­ma­rze Roosie?

To pyta­nie tro­chę go wystra­szyło. A może to odpo­wiedź wywo­łała cięż­kość w jego pier­siach.

Bo nie było odpo­wie­dzi. W każ­dym razie takiej, która brzmia­łaby sen­sow­nie.

Chcę sie­dzieć na krze­śle przed moim domem w lesie i roz­glą­dać się dookoła. Może od czasu do czasu pójść na spa­cer. Wejść do środka, jeśli będzie zimno.

Zapa­lić ogień w kominku.

Czy to ma jakiś sens? Jak by to, do cho­lery, wyglą­dało, gdyby wszy­scy tylko sie­dzieli na krze­śle, roz­glą­dali się dookoła i palili w kominku?

No tak, pomy­ślał Val­de­mar, to nie mój pro­blem. Z pew­no­ścią nie jestem taki jak inni, ale mam w każ­dym razie nadzieję, że głę­boko w środku jest we mnie jesz­cze tro­chę dobroci.

Tro­chę.

Nie wie­dział, skąd poja­wiła się ta myśl o dobroci, ale po tym pod­su­mo­wa­niu nie upły­nęło wię­cej niż kilka minut, gdy zapadł w głę­boki, bło­go­sła­wiony sen.

5

Ponie­dzia­łek zaczął się kil­koma prze­lot­nymi ule­wami. Alice i Wilma, wycho­dząc z domu, miały na sobie kurtki prze­ciw­desz­czowe, ale kiedy w dro­dze na par­king ści­nał na ukos ulicę na tyłach pie­karni Lilje, pogoda się usta­bi­li­zo­wała. Równa bla­do­szara czapa roz­cią­gała się po hory­zont, tem­pe­ra­tura zatrzy­mała się na jakichś dwu­dzie­stu stop­niach i nie sądził, by przy­dał mu się gruby swe­ter, który spa­ko­wał do torby razem z pro­wian­tem.

Wyglą­dało na to, że nie będzie wię­cej padać, lekko powie­wał cie­pły połu­dniowo-zachodni wiatr. Kiedy otwo­rzył samo­chód, znowu poczuł w ciele eufo­rię, tę samą, która go dopa­dła, kiedy wyszedł z banku i chciał tań­czyć na środku rynku.

Coś się ze mną dzieje, pomy­ślał. Jak one się nazy­wają, te rośliny, któ­rych nasiona otwie­rają się tylko po roz­le­głym poża­rze lasu? Piro­fity czy jakoś tak?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

W prze­kła­dzie Iwony Zim­nic­kiej (przyp. tłum.). [wróć]

Naj­więk­szy park wodny i roz­ryw­kowy w Skan­dy­na­wii (przyp. tłum.). [wróć]

Odpo­wied­nik pol­skiego Tota­li­za­tora Spor­to­wego (przyp. tłum.). [wróć]

Popu­larny szwedzki talk-show nada­wany w latach 1962–1983 (przyp. tłum.). [wróć]