Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zaginiony pisarz Franz J. Lunde pozostawia po sobie niedokończoną powieść pod tytułem Ostatnie dni i śmierć literata. Tekst, który zdaje się niepokojącym obrazem własnych doświadczeń Lundego, trafia w ręce komisarza Gunnara Barbarottiego.
Barbarotti zagłębia się w to niechętnie – ma ważniejsze sprawy na głowie, a na świecie właśnie wybucha pandemia. W świecie pisania najwyraźniej jednak dzieją się dziwne rzeczy. Czemu Lunden opisuje morderstwo doskonałe tak, jakby w nim uczestniczył? I dlaczego określa swoje alter ego narcyzem i psychopatą?
Literacka zagadka będzie musiała zaczekać na swoje mroczne wyjaśnienie…
HåKAN NESSER (ur. 1950) to jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów. Zadebiutował w 1988 roku powieścią Choreograf. Największą popularność przyniósł mu jednak cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Po raz pierwszy bohater ten pojawił się w wydanej w 1993 roku książce Nieszczelna sieć, która polską premierę miała w 2012 roku. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim i jego partnerką Evą Backman, której Szachy pod wulkanem są siódmym tomem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Miasta Kymlinge nie ma na mapie. Wymyślone są także najważniejsze osoby, główne wydarzenia i prognozy pogody. Natomiast Gunnar Barbarotti i Eva Backman są mniej fikcyjni, gdyż istnieli już wcześniej.
Ci, którzy piszą książki, pomyślał, nie potrzebują własnej historii. Dlaczego? Dlatego że ich życie w porównaniu z tym, co napisali, wydaje się nieciekawe i nudne.
OLGA TOKARCZUKKsięgi Jakubowe
Rzeczywistość
W pewien październikowy wieczór, piętnaście po dziesiątej wieczorem, znany pisarz Franz J. Lunde leży w ubraniu na łóżku hotelowym, w mieście w środkowej Szwecji.
Nie w płaszczu, w marynarce czy szaliku; te wiszą na wieszaku na drzwiach. Buty niedbale leżą na podłodze. Od dziesięciu minut wpatruje się w plamę na suficie – przypomina mu o wyspie São Tiago na Wyspach Zielonego Przylądka, którą odwiedził pod koniec lat dziewięćdziesiątych – i intensywnie rozmyśla. Intensywnie i z niepokojem, ale ma powód.
Głęboko wzdycha, wyciąga rękę i nie unosząc głowy, z teczki opartej o nogę łóżka wyjmuje długopis i notatnik. Jeszcze nieużywany, wygląda jak tysiące innych notatników. W czarnej sztywnej oprawie. Rozmiar A4. Zakłada okulary w rogowych oprawkach i zaczyna pisać.
To jedyne narzędzie walki ze strachem, przynajmniej w jego wypadku.
Fantazja. Ostatnie dni i śmierć literata
John Leander Franzén to nie tylko pisarz, ale również narcyz na granicy z psychopatą.
Pierwsze jest wśród jego wiernych czytelników ogólnie znanym faktem. To drugie stanowi głęboko skrywaną tajemnicę. Tak mu się przynajmniej wydawało i tą nadzieją się karmił, nawet gdy jego była żona oraz dwóch dawnych przyjaciół sądziło, że odkryli tę gorzką prawdę. Zresztą „psychopata” to jedno z tych modnych słów, które już dawno zatraciły swoje pierwotne znaczenie.
Ale nieważne. Teraz, kiedy już mu stuknął piąty krzyżyk, JLF – tak się lubił tytułować w pewnych wąskich kręgach – porzucił i żonę, i przyjaciół. I żył w satysfakcjonującej go samotności, w średnim pod względem wielkości, wypełnionym książkami mieszkaniu z przełomu wieku, w dzielnicy Söder, w Sztokholmie. Tutaj dorastał i tutaj wrócił, kiedy jego twórczość wspięła się na tak wysoki poziom, że już nie musiał się zaharowywać jako nauczyciel liceum w Norrköping, w którym przepracował prawie dwadzieścia lat. Chyba każdy się zgodzi z tym, że określenia narcyz i psychopata bardziej pasują do roli samotnego pisarza niż nauczyciela.
Tego wieczoru nie zastanawiał się jednak ani nad swoją profesją, ani nad charakterem. Było piętnaście po dziesiątej wieczorem, a on leżał wyciągnięty na hotelowym łóżku, w mieście w środkowej Szwecji i wpatrywał się w plamę na suficie – podobną do wyspy na Atlantyku, którą odwiedził wiele lat temu – próbując sobie przypomnieć wygląd tej kobiety. Tuż przed zakończeniem spotkania zadała mu pytanie, które wytrąciło go z równowagi.
Niska i ciemnowłosa? Tak mu się wydawało, ale nie był pewien. Pięćdziesięcioletnia? Być może, ale równie dobrze mogła mieć czterdzieści lub sześćdziesiąt lat. Jej głos przypominał alt i mógł być głosem mężczyzny. Był fałszywie uprzejmy. Zupełnie nie pasował do tego, co powiedziała, nawet bardzo.
JLF zazwyczaj trudno było wyprowadzić z równowagi, szczególnie podczas spotkań autorskich. Miał ponadpiętnastoletnie doświadczenie, zarówno z małą, jak i dużą publicznością. Na targach książki czy kameralnych spotkaniach w bibliotekach prowincjonalnych miasteczek, o których istnieniu nawet nie wiedział. Na przykład takich jak to dzisiejszego wieczoru w Ravmossen.
Kto słyszał o jakimś zapyziałym Ravmossen? O tej dziurze, w której nawet nie było gdzie przenocować i dopiero w pobliskim miasteczku znaleźli mu w miarę przyzwoity hotel. Zaledwie przyzwoity. Oderwał wzrok od plamy na suficie, usiadł, wziął łyk nie najlepszego hiszpańskiego wina, które dostał w podziękowaniu za spotkanie, i zaczął się rozbierać.
Trzymając w ręku nieco już przepoconą skarpetę, próbował przywołać w pamięci dokładne sformułowanie.
– Szanowny panie Franzén, w jednej ze swoich książek opisuje pan morderstwo doskonałe. I muszę przyznać, że kiedy ją czytałam, miałam wrażenie, że to pan jest jego sprawcą. Czy moje przypuszczenia są słuszne?
Rzeczywistość
Franz J. Lunde odkłada długopis na stolik nocny i czyta dwie strony napisanego przez siebie tekstu. Podrzeć i wyrzucić do kosza czy kontynuować? Dobre pytanie.
Jeszcze trzy lata temu, może nawet pięć, niewątpliwie wybrałby kosz, ale teraz sytuacja jest zupełnie inna. Od ponad dwóch lat nie ma dobrego pomysłu, a swojemu wydawcy obiecał gotowy maszynopis jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Sześćdziesiąt siedem stron, nie więcej niż sto, chodzi o coś mniejszego, w kwietniu wydawnictwo będzie obchodzić jubileusz i książka musi być gotowa. Nowela. Wyjątkowo nowela albo wyjątkowo krótka powieść.
Takie były zapowiedzi. Ma wolną rękę; jego wydawca Rachel Werner uśmiechnęła się uśmiechem Sfinksa i ze sto razy mu podziękowała; pisarzowi takiemu jak Lund nie wolno związywać rąk bez powodu. Kajdanki i ramy są dla nowicjuszy i dyletantów, a nie dla znanych i cenionych twórców, tłumaczonych na wiele języków i mających szerokie rzesze wiernych czytelników.
Połowę zaliczki już dostał, resztę obiecano mu po dostarczeniu maszynopisu. Tydzień temu Franz J. zjadł lunch z Rachel w restauracji Opera i zapewnił ją, że wszystko jest na dobrej drodze. Że idzie gładko, bez żadnych problemów.
No, może poza jednym, że jest całkowicie spłukany, ale to sprawa, o której absolutnie nie chce dyskutować z własnym wydawcą. W każdym razie nie z Rachel Werner.
Zamyka oczy i przywołuje w pamięci jej twarz. Próbuje też sobie wyobrazić, jak by wyglądało jej ciało nieprzysłonięte żadną szmatką, ale mu nie wychodzi. Więc jeszcze raz czyta te dwie strony, które napisał. Może to nie jest takie złe, mimo wszystko?
Jednak niepokój wciąż go nie opuszcza. Z minibaru wyjmuje drugą butelkę wina, odkręca korek i nalewa do kieliszka. Ma się zmieścić w sześćdziesięciu stronach, czyli zostało mu jeszcze pięćdziesiąt osiem. Do świąt dwa miesiące. Jedna strona dziennie, czy da radę? Jeśli będzie miał natchnienie, może nawet dojść do siedemdziesięciu, osiemdziesięciu. Często tak jest, że najpierw trzeba przezwyciężyć pierwszy bezwład. Podobnie było z Böllem i Borgesem.
Bierze łyk i znów chwyta za pióro. To proste, trzeba tylko trzymać się tego, co się rzeczywiście wydarzyło… spogląda na zegarek… niecałe dwie godziny temu.
Nawet Ravmossen to czysta prawda.
Ostatnie dni i śmierć literata
– Przepraszam? Może pani powtórzyć pytanie?
Powtórzyła.
– W jednej z pańskich książek jest popełniona zbrodnia doskonała… jak to się potocznie nazywa. Miałam nieodparte wrażenie, że to pan brał w niej udział. Czy mam rację?
Nieco inaczej sformułowane niż poprzednio, ale to nieistotne. Przesłanie było jasne. JLF pamięta, że odchrząknął i skierował wzrok na kobietę. Nie widział jej, gdyż siedziała w tylnym rzędzie, a on nie wziął okularów. To nie żadna danina, którą płaci za własną próżność, po prostu woli nie widzieć swoich czytelników nazbyt wyraźnie. To przyszło z czasem.
– Hmm. Oczywiście, że nie. Ale co pani właściwie sugeruje?
– Absolutnie nic. Zadałam tylko proste pytanie. Czy rzeczywiście pan…?
Do akcji wkroczył moderator. Krótkowłosy, ubrany w żółtawy, staromodny garnitur typu manchester, siedemdziesięcioletni mężczyzna o imieniu Axelryd, który oprócz minutowego wprowadzenia nic nie wniósł. Jak zwykle JLF przejął pałeczkę i sam poprowadził swoje spotkanie. Mniej więcej godzinne, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami.
– Drodzy państwo. Dziękuję za tak liczne przybycie… ale największe podziękowania dla naszego znamienitego gościa, Johna Leandera Franzéna, który wprowadził nas w swój fascynujący świat. Podziękujmy mu gromkimi brawami!
Każde, tylko nie gromkie, pomyślał JLF, wpatrując się w skarpetki. Ciasna i duszna salka wypełniona była do ostatniego miejsca. Ponad siedemdziesiąt osób nie miało się nawet jak ruszyć, nie mówiąc już o gromkich brawach. Audytorium to głównie kobiety po klimakterium, zresztą jak zawsze. Niezawodne posłanki kultury, jednak nazbyt anemiczne, by wykrzesać z siebie gromkie brawa.
Dwadzieścia dwie książki sprzedane i podpisane. Być może kobieta, która zadała mu to pytanie, też jedną kupiła.
To całkiem niezła cyfra, zważywszy na fakt, że żadna z książek nie była nowa. Wysoka, ciemnowłosa kobieta, która je sprzedawała, mówiła z lekkim słowiańskim akcentem. Była zadowolona ze spotkania, zrobiła sobie z nim selfie i nawet się do niego przytuliła. To trochę więcej, niżby wynikało z okoliczności, pomyślał.
Tak, to na pewno Słowianka.
Dopił resztę wina i zabrał się do wieczornej toalety. Slipy i skarpety wyrzucił do kosza. Wskoczył pod kołdrę, zgasił światło, skonstatował, że od wina ma zgagę i że to pytanie nie daje mu spokoju.
W drodze z Ravmossen do hotelu znów się pojawiło.
– Dziwne pytanie zadała ta kobita.
Kierowca był drobny i zgięty wpół. Miał w sobie coś ze szczura i gdyby tylko nie mówił tym swoim smalandzkim akcentem, przypominałby Humphreya Bogarta. Najpierw JLF pomyślał, że się wygłupia, że ten dziwaczny akcent to żart, ale nie.
– Zna ją pan?
– Ni, nie mieszko w Ravmossen.
JLF pokiwał głową. Pożałował, że nie usiadł na tylnym siedzeniu, żeby mieć spokój. Ale jest jak jest, psychopaci muszą być uprzejmi. W każdym razie tak się ogólnie uważa. Moja persona, pomyślał, i zastanawiał się, dlaczego akurat to słowo przyszło mu do głowy.
– Okropna impertynentka.
– Co?
To dość nieoczekiwane słowo, więc kierowca czuł się w obowiązku wyjaśnić jego znaczenie.
– To znaczy chamska, można powiedzieć.
– Dziękuję, ale wiem, co to znaczy…
– Tak tylko, gdyby pan…
Mężczyzna nie dokończył zdania, bo JLF wyjął komórkę i udawał, że czyta jakiś ważny SMS. A przez cały wieczór dostał zaledwie jeden. Zaproszenie na święta z jakiegoś górskiego hoteliku. Wśród mikołajów i krasnali, iskrzącego się śniegu i diabli wiedzą, czego jeszcze. Trzymał telefon tak, żeby Humphrey Bogart nie widział ekranu. Po pięciu minutach jazdy w milczeniu zaczęło padać. Wycieraczki pozostawiały wiele do życzenia, więc JLF zastanawiał się, czy to jego ostatnia podróż i ostatnie minuty życia. Ta myśl, od czasu do czasu pojawiająca się w jego głowie, pewnego pięknego dnia stanie się rzeczywistością.
Jednak jeszcze nie tym razem. Jakoś dotarli do hotelu.
– Dziękuję za interesujący wieczór – powiedział Humphrey Bogart, przytrzymując drzwi. – Proszę się nie martwić o rachunek, wszystko załatwione. Ale minibar będzie pan musiał opłacić z własnej kieszeni.
Smalandia, pomyślał John Leander Franzén i szybko się schował pod dachem. Chociaż znajdował się trochę bardziej na północ, w Askersund.
Westchnął. Przewrócił się na łóżku i zrozumiał, że na sen będzie musiał jeszcze trochę poczekać. Ulicą przejechał krążownik, puszczając na cały regulator starą piosenkę Chucka Berry’ego, a w sąsiednim pokoju ktoś spłukał wodę.
Rzeczywistość
Franz J. Lunde odkłada długopis na szafkę nocną i czyta owoc swojej pracy. Krążownik znów nadjeżdża, jednak tym razem z innej strony. You Never Can Tell, przypomina sobie nagle tytuł tego kawałka. Czeka, aż muzyka ucichnie, i próbuje skupić myśli. Czy w tym, co pisze, nie jest zbyt blisko rzeczywistości? Zbyt blisko siebie? Z autobiografiami, ciężkimi cegłami, unoszącymi się w morzu megalomańskich banałów, nigdy nie było mu po drodze. Name-dropping i fałszywa pamięć. Przecież tworzywo do wielkich powieści wyciąga się z zakamarków własnego umysłu. I jeśli nawet w tym przypadku powinien się zmieścić na sześćdziesięciu, siedemdziesięciu stronach, to opowiadanie musi trzymać pewien poziom. Niezależnie od tego, czy autor jest w nim obecny, czy nie. To jasne jak słońce.
Jeszcze raz wszystko czyta i dochodzi do wniosku, że wyszło nieźle. Jednak ze względu na wrażliwą zawartość musi być ostrożny. Powinien co nieco zamaskować, balansować na cienkiej granicy między prawdą a blagowaniem. Kiedy gasi lampkę i poprawia poduszkę, konstatuje, że mimo wszystko napisał już pięć stron. To w zaokrągleniu jedna dwunasta. Pogodzony ze światem i z samym sobą zasypia i natychmiast zaczyna mu się śnić kobieta bez twarzy. Stopiona z gęstym tłumem.
Rzeczywistość
Pociąg ma półgodzinne opóźnienie. Kiedy już zajmuje miejsce w przedziale pierwszej klasy, postanawia przełożyć spotkanie z matką. Jeśli w drodze do Sztokholmu będą jeszcze jakieś przestoje, co się często zdarza, może nie zdążyć. Dla odwiedzających otwarte jest między trzecią a piątą, oprócz weekendów, wtedy są nieco bardziej szczodrzy, a wpaść do niej na kilka minut też się nie opłaca. Nawet nie zdąży się zorientować, kim on jest, a jeśli nawet, to będzie się złościć, że tak szybko wychodzi.
Miałby wprawdzie mniejsze wyrzuty sumienia, bo to jeden z powodów, dla których w ogóle do niej jeździ. Ma świadomość, że to trochę nie w porządku, ale tak jest.
Wpada przynajmniej raz w tygodniu, czasami na chwilę w niedzielę. To już cztery lata, jak spowiła się mgłą, trzy, od kiedy mieszka w domu starców w Nacce. Właściwie to nie ma sobie nic do zarzucenia. Jej ostatni przystanek nie należy do najtańszych, a on jest dobrym synem, dba i troszczy się o swoją matkę, mimo iż wcale na to nie zasługuje. Nie dostał od niej nic w zamian.
Inaczej jest z jego siostrą, Linneą, pięć lat młodszą od swojego brata, kiedyś piękną i otoczoną wianuszkiem zalotników. Wybrała faceta z Lulei, zaszła w ciążę, zanim skończyła dwadzieścia jeden lat, i przeprowadziła się na północ. Poroniła, zmieniła faceta i z czasem urodziła czwórkę dzieci. Ani razu nie odwiedziła matki, tłumacząc się, że daleko mieszka, że podróż do Sztokholmu zajmuje jej co najmniej dwa dni, ma dzieci, pracę i psy, po prostu brakuje jej czasu. Czuje się wydrenowana, jak mawia. „Po każdym spotkaniu z nią czuję się wydrenowana. Ty zawsze byłeś jej ukochanym synem, a ja jej nigdy nie obchodziłam. Mogę się założyć, że nawet nie pamięta, że ma córkę. Cholera jasna”.
Pociąg zatrzymuje się w lesie, równo w połowie drogi. Franz J. Lunde wyjmuje czarny notatnik i długopis. Zanosi się na to, że będzie miał sporo czasu, żeby coś napisać. Od fikcyjnego Johna Leandera Franzéna różni się przynajmniej jednym. Nie jest ani narcyzem, ani psychopatą; przecież taki człowiek nie odwiedzałby swojej beznadziejnej matki tyle razy w miesiącu. I nie kochał swojej siostry, mimo iż na to nie zasługuje.
I tyle.
Ostatnie dni i śmierć literata
John Leander Franzén wszedł następnego popołudnia do swojego mieszkania przy Mosebacke i westchnął. Moja twierdza, pomyślał. Moje schronienie przed światem pełnym idiotów i bezdusznych kretynów. Sam żył z jednym przez całe siedem lat, więc doskonale wie, o czym mówi. Siedem straconych lat, ale na szczęście już jej nie ma.
Wielu rzeczy już nie ma. Wyczyścił swoje życie z wszystkich śmieci, pozostało jedynie to, co czyste, samo jądro, kwintesencja. Im mniej przypadkowości i niepotrzebnej wymiany zdań, tym wyraźniej widać, co jest naprawdę ważne. Przeciętny człowiek tego nie zrozumie, więc już dawno przestał o tym mówić. Nie ma sensu.
A jeśli mimo wszystko ktoś byłby w stanie – być może byłby w stanie – zrozumieć, to warto to robić. Świadomość, że jest się panem własnego losu, że mentalność niewolnika to niejedyna droga… tak, niektórym może się poszczęści i w jego książkach znajdą pokarm dla duszy. Jeśli zadadzą sobie nieco trudu.
Wziął długi, gorący prysznic, onanizował się i zadzwonił do Börje.
– Zobaczymy się u Greka za godzinę?
Börje natychmiast przystał na propozycję.
– Rozumiesz, co to znaczy?
Zamówili befsztyk i boutari. JLF domówił jeszcze jedną butelkę. Börje pokiwał głową i spojrzał przez zapaćkane okulary. Kiedy się zorientował, że są brudne, zdjął je i zaczął czyścić krawatem. Kraciasty krawat i kraciasta koszula. Różne kolory i różna wielkość kratki. Może nie założył okularów, kiedy się ubierał, pomyślał JLF. Albo nie ma w domu lustra.
Ale krawat zawsze. Börje Fager trzymał styl i tradycję. Lub smak, jak sam mawiał. Znali się jeszcze z czasów szkolnych i JLF uważał, że przyjaciel jest wierny jak kurzajka. Być może nawet powiedział mu to podczas jednej z wielu pijackich okazji, ale Börje nie należał do tych, co się obrażają. Znalazł swoje miejsce pod silniejszymi skrzydłami kumpla, na wyasfaltowanym dziedzińcu szkolnym, czterdzieści lat temu, i tak już zostało. Franzén i Fager, w tej kolejności.
– Dokładnie tak powiedziała – uściślił JLF.
Börje założył okulary.
– Niedobrze. Ale…
– Ale co?
– To może tylko takie gadanie. To cholernie dobra książka, poza tym piszesz tak, że człowiek myśli, że to się dzieje naprawdę.
JLF natychmiast wessał pochwałę, mimo że pochodziła tylko od Börje. Siedział w milczeniu i zastanawiał się.
– W tym siła twojego pisarstwa – kontynuował kumpel. – Jedna z wielu. Żeby złapać czytelnika w sieć… że się tak wyrażę.
Czy on nic nie rozumie?, pomyślał JLF. Do diabła, czy on nic nie rozumie?
A może tylko odgrywa teatr. Przecież też jest w to zamieszany, czy to możliwe, że nigdy mu nie przyszło do głowy, jaką rolę w tym odegrał?
Minęło siedem lat. Pięć od ukazania się książki. Pielęgniarka zniknęła bez śladu. Pamięta, że kusiło go, żeby we wstępie dodać: „oparte na faktach” – ale poszedł po rozum do głowy i tego nie zrobił. Nie chciał kusić losu, być może szczęście sprzyja odważnym, ale są jakieś granice.
Recenzje były pozytywne. Dostał dwie nagrody, szwedzką i zagraniczną. Ta druga to polska, pewnie by mu jej nie przyznali, gdyby nie pojechał tam na festiwal do Wrocławia czy Poznania, nie pamięta dokładnie.
I nikt nie zauważył żadnego związku. Nie skojarzył intrygi z powieści z tym, co się stało z jego własną żoną kilka lat wcześniej.
Aż do teraz. Do wczorajszego wieczoru, kiedy ta kobieta zadała mu to… jak się wyraził ten dziwny taksówkarz… impertynenckie pytanie.
– Nad czym tak rozmyślasz? – zapytał Börje Fager. – Masz jakąś nową laskę na widoku?
– Nie, do diabła! – wybuchnął JLF, tak głośno, że aż sam się zdziwił, a goście przy sąsiednim stoliku odwrócili głowy. – Wręcz przeciwnie… właśnie… wręcz przeciwnie.
– Teraz to już się zupełnie pogubiłem – przyznał się Börje Fager.
Nie na widoku, tylko na gardle, pomyślał JLF, ale była to zbyt elegancka konstatacja, żeby ją marnować na takiego Börje, więc nic nie odpowiedział, tylko popił łyk czerwonego, wytrawnego wina.
Rzeczywistość
Pociąg dojeżdża do Västerås i zatrzymuje się. Franz J. Lunde wzdycha, patrzy na zegarek, chowa notes i długopis. Wpół do drugiej. Jeśli nie ruszymy w ciągu dziesięciu minut, nie odwiedzę mojej kochanej mamy, a pewnego pięknego dnia wyzionę ducha w pociągu,
Mija go dobrze zbudowana dama i pyta, czy miejsce obok jest wolne. JLF odpowiada, że żona wyszła na chwilę przypudrować nos i zaraz wraca. Dama mamrocze coś pod nosem i idzie szukać dalej.
JLF próbuje sobie wyobrazić, że Marie-Louise naprawdę jest w toalecie w drugim końcu wagonu, pudruje nos i że za moment wróci i usiądzie obok niego. Prawie że widzi jej blond włosy, wysoko uniesioną głowę i zblazowane niebieskie oczy. Szczególnie kiedy patrzą na niego, zwłaszcza w ostatnich latach (czternastu z piętnastu). Kiedy po raz pierwszy się spotkali w hotelu na Krecie, miały ten blask, wtedy został trafiony. Ale to dawne dzieje.
Czy rzeczywiście tak było? Pyta samego siebie i widzi za oknem małego, szarego ptaszka. Został trafiony strzałą miłości? Czy naprawdę byłem tak szaleńczo zakochany?
Pewnie tak, dochodzi do tego gorzkiego wniosku i odprowadza wzrokiem palącą parę w jaskrawokolorowych dresach i sportowych butach, przechadzającą się wzdłuż peronu. Jeśli miałbym trochę więcej rozumu i zdrowego rozsądku, nic by się nie wydarzyło.
A mimo to narodziło się coś trwałego.
Viktoria. Jego wspaniała córka. Ma dwadzieścia siedem lat, mieszka w kantonie włoskim, w małej alpejskiej wiosce, ze swoją ciemnoskórą małżonką, również kobietą. O tempora, o mores.
Sens mojego życia, zdarza mu się, że myśli: moja śliczna i dobra Viktoria.
Ale o nieżyjących nigdy źle. Nawet o przedwcześnie zmarłej żonie. Jej zblazowany wzrok zgasł raz na zawsze. Jaki jest jednak sens siedzieć w pociągu w jednym z najbrzydszych miast Szwecji (tak wyczytał w gazecie) i z herbarium pamięci wyciągać Marie-Louise Rinckenström. Nigdy nie przyjęła jego nazwiska, nawet tego nie rozważała. To było bardzo nieudane małżeństwo. Let bygones be bygones.
A może po prostu zniknęła? Do tej pory nie może się zdecydować, jak to nazwać.
Po raz kolejny wzdycha, przymyka oczy i próbuje przywrócić do życia Johna Leandera Franzéna. Trwa to chwilę, ale mu się udaje.
Ostatnie dni i śmierć literata
John Leander Franzén spojrzał na swoją twarz w lustrze w łazience. Jeślibym nie wiedział, że mam pięćdziesiąt dwa lata, dałbym sobie pięćdziesiąt pięć, pomyślał, a nawet sześćdziesiąt?
To skóra zdradzała jego wiek. Mimo iż opalona (tydzień na Fuertaventurze pod koniec września), była szara i cienka. Włosy, przez tyle lat ciemne i grube, teraz zniszczone i pozbawione życia. W większości siwe. W najlepszym razie wypłowiałe. Oczy wodniste i wyłupiaste. Wargi popękane, nos jakby większy.
Cofnął się kilka kroków i doszedł do wniosku, że z odległości jest przystojny. Przy słabym świetle nawet niczego sobie.
Najlepiej wyglądam, jak jest ciemno, pomyślał. Wieczorem przy barze. W sypialni oświetlonej jedną świecą. W takich okolicznościach człowiek coś znaczy. Światło dzienne to przereklamowany fenomen.
Westchnął i znów poczuł zgagę. Mógł zrezygnować z tego kieliszka ginu. Ale Börje nalegał. Kieliszek czystego spirytusu niby pomaga w lepszym trawieniu, ale w przypadku JLF to nie działa.
Niech się wstydzą ci, którzy się poddają, ćwiczenie czyni mistrzem.
Wyszedł z łazienki i usiadł przy starym angielskim biurku. Ciemny intarsjowany dąb, kupiony w domu aukcyjnym Bukowski, liczący dwieście lat. Wyjął kalendarz. Tak jak myślał, pięć spotkań jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Mimo iż w ciągu ostatnich paru lat nie wyprodukował nic nowego. Człowiek jest ceniony i szanowany. Potrafi pisać i mówić. Nie każdy ma to szczęście.
Ziewnął, włączył suity Bacha (w każdym pokoju głośniki, nawet w kuchni) i wskoczył do łóżka.
Ceniony i szanowany. Jeszcze raz sobie o tym pomyślał, tak dla pewności, puścił bąka i zasnął.
Rzeczywistość
Franz J. Lunde przygląda się matce.
Siedzi w bujanym fotelu i wpatruje się w swoje dłonie. Nie wiadomo, czy się w ogóle zorientowała, że przyjechał. Do końca odwiedzin została jeszcze godzina. Na ostatnich kilometrach do Sztokholmu pociąg nabrał szybkości, więc z dworca wziął taksówkę i jest tutaj. Czekając, aż matka podniesie wzrok, rozgląda się po dobrze znanym pokoju. Idea była taka, żeby pensjonariusze mogli umeblować swój pokój według własnego gustu, drobiazgami z dawnego życia: stół, krzesła, obraz, dywan… by nić łącząca ich z przeszłością nie została brutalnie przerwana. Jednak ją to nic nie obchodziło. Jedyne, co z sobą zabrała, to fotel bujany, w którym teraz siedzi, ale i to z inicjatywy Franza, i makatkę wiszącą nad łóżkiem. Zawsze go irytuje wyszyty na niej napis, podobnie jest i tym razem.
Kto życie w pokorze przyjmuje,
Ten szczęściem się rozkoszuje.
Wyblakłe, czerwone, zdobne litery na żółtym tle. Sprana, niewykluczone, że wyszyła ją jego prababka. Albo wyhaftowała, nieważne. Ale równie dobrze mogła być kupiona na jakiejś wyprzedaży po zmarłym właścicielu. Matka zawsze lubiła porządkować i upiększać świat wokół siebie i nie ma w tym nic złego.
Jednak pokorą nigdy nie grzeszyła, szczególnie odkąd straciła kontakt z otaczającym ją światem. Franz wzdycha i zastanawia się, co on tu, u diabła, robi. To wciąż powracające pytanie, a najlepsza odpowiedź, jaką znajduje, jest katolicka. Odwiedziny matki to jego pokuta. Chociaż grzechy, za które szuka przebaczenia, nie mają z nią nic wspólnego. Pewnie podobnie jest z prawdziwymi katolikami. Te prymitywne porównania to teatr wszystkich religii. Krótko mówiąc, wolne myślenie w tym wyjałowionym świecie jest niemożliwe.
– Niech ci się nie wydaje, że nie wiem.
– Co…?
Budzi się z zamyślenia i widzi, że matka mu się przygląda.
– Dobrze rozumiem.
Zastanawia się, czy ona w ogóle wie, kim on jest, czy może bierze go za kogoś innego. Za swego zmarłego męża, na przykład, a jego ojca, Larsa-Lennarta. Albo za swojego starszego brata, stryja Ernesta, który wciąż żyje i z którym zawsze miała trudne relacje. Który ma ośmioro dzieci i od prawie pół wieku mieszka w Salt Lake City. Krąży plotka, że jest mormonem. Może ma nawet więcej niż jedną żonę, w każdym razie tak głosi inna plotka.
Już nie raz pomyliła go z Ernestem, ale jest mu to obojętne. Matce mylą się prawie wszyscy. Kiedyś wzięła go za Wiktorię, wnuczkę, z którą nigdy nie miała bliskich relacji, jego jedyną ukochaną córkę, a wtedy miarka się przebrała. Powiedział, żeby się zamknęła, i wyszedł.
– Co takiego rozumiesz, mamo?
– Nie nazywaj mnie mamą. Dzieci mają mamy, dorośli mężczyźni mają matki.
– Dobrze, kochana matko.
– Kochana matko, tak się zaczyna mój list… jak to one się nazywały?
– Kto?
– No te, co tak śpiewały.
– Masz na myśli Dziewczyny z Göinge?
– No przecież mówię.
– Powiedziałaś, że coś zrozumiałaś…
– Tak powiedziałam?
– Co takiego zrozumiałaś?
Matka pochyla się do przodu i zaczyna mu się przyglądać. Jakby go penetrowała wzrokiem.
– Już rozumiem, dlaczego cię zostawiła.
– Marie-Louise?
– Tak, Marie-Louise. A miałeś więcej kobiet, które cię zostawiły?
Nadzwyczaj trzeźwa na umyśle, konstatuje. Wie, kim jestem i jak miała na imię moja żona.
– Mamo, Marie-Louise nie żyje. Nie zostawiła mnie.
A raczej zniknęła. Ale ten komentarz zostawia sobie.
– Przecież wiem. Najpierw cię zostawiła, a potem zmarła. Nie nazywaj mnie mamą. Dzieci mają mamy.
– Wiem, matko.
Kobieta potrząsa głową.
– Jasne, że cię zostawiła. Pewnie już nie mogła z tobą wytrzymać.
JLF postanawia to przemilczeć.
– Zawsze byłeś czarną owcą w rodzinie. Co innego twoja siostra. Ona przynajmniej mnie odwiedza.
– Ale…
– Przychodzi prawie codziennie, a ciebie nigdy nie ma.
Co, do jasnej cholery?, myśli. Dlaczego mam tu siedzieć i tego wysłuchiwać? Co jej się roi w tej chorej głowie? Pogodził się z tym, że temat Marie-Louise już od dawna próbuje z nim maglować, jego kiepskie małżeństwo i jej ewentualną śmierć też, ale to, że jakby nigdy nic znów dobrze mówi o swojej synowej, to zaskoczenie. I w dodatku chwali jego siostrę, która nigdy nie kiwnęła nawet palcem. Przecież są jakieś granice, ileż to można znosić? Rośnie w nim złość i wstaje.
– Kochana matko, przepraszam, ale mam ważne spotkanie.
– Nigdy nie masz czasu…
– Pozdrów Linneę, kiedy się tu pojawi. Dawno jej nie widziałem, ale cieszy mnie, że się o ciebie tak troszczy i tak często cię odwiedza.
Ta złośliwość jest trochę niepotrzebna.
– Idź już sobie i zapomnij o mnie.
– Adieu, kochana matko.
Odwraca się na obcasie i wychodzi. I pomyśleć, że Dziewczyny z Göinge mogą ściągnąć przeszłość.
Ostatnie dni i śmierć literata
John Leander Franzén przesiedział trzy dni w swoim gabinecie z widokiem na Kastelholm i Gröna Lund i nie napisał ani jednej linijki. Czwartego dnia przed południem wziął się w garść i stworzył następujące zdanie:
Kto nocą opuszcza dom i wędruje ku wschodzącemu słońcu, wcześniej czy później spotka drugiego człowieka.
Przeczytał je głośno i nagrał na magnetofon, który kiedyś kupił we Włoszech. Wysłuchał uważnie, ale nie spodobało mu się frazowanie, spróbował jeszcze raz i dopiero przy piątej próbie był zadowolony. Przeniósł nagranie do komputera, gdzie już miał kilkadziesiąt podobnych sentencji, i postanowił wyjść na lunch.
W planach był gros, czyli sto czterdzieści cztery napuszone zdania, które miały podsumować nie tylko jego twórczość, ale również dwa i pół tysiąca lat humanizmu estetycznego. Lubił to sformułowanie: humanizm estetyczny. Podobał mu się również pomysł, żeby ta cienka książka w pięknej szaroniebieskiej oprawie stała się lekturą obowiązkową dla licealistów nie tylko w Szwecji, ale i na całym kontynencie, oraz żeby czytanie przez siebie własnych książek stało się kamieniem milowym słowa mówionego i żeby było emitowane w radiu w szczególnie doniosłych momentach historii. Na przykład w sylwestra, tuż przed wybiciem północy. Na książęcych ślubach. Na wojnach i tym podobne.
Szedł przez Slussen w przeszywającym wietrze, minął wiekowe budynki i skierował się na Österlånggatan do restauracji Tradycja. Placki ziemniaczane, pomyślał. Albo metka z ziemniakami i z koperkiem. Duże piwo. Porządne domowe jedzenie dla prawdziwych artystów płci męskiej.
Rzeczywistość
Cholerny zarozumialec, myśli Franz J. Lunde i zamyka notes. Męski szowinista i narcyz. Ale świetnie, to będzie powieść fatalistyczna, napisze tyle, ile zdoła, a ma już trzynaście stron.
Chociaż metka nie byłaby zła.
Przez dwie godziny siedzi Pod Kasztanem, w swoim ulubionym lokalu, i pisze. Wypija cztery albo pięć filiżanek kawy i lekkim skinieniem głowy wita się z kilkoma znajomymi. Podobnie jak on literatami. Wszyscy rozumieją, że pracuje, więc mu nie przeszkadzają, zostawiają go w spokoju.
Tradycja musi poczekać. Więc zadowala się kanapką w swoim M-2 na Prästgatan. W programie ma spotkanie w bibliotece miejskiej w Västerås. Wszystko w swoim czasie.
Ostatnie dni i śmierć literata
I znów się pojawiła.
Kiedy usłyszał jej pytanie, nagle coś się stało z jego percepcją. Zakłócenia neuroprzekaźnikowe w mózgu, przez chwilę wydawało mu się, że zaraz straci przytomność. Upadnie na oczach siedemdziesięciu wiernych czytelników w Bibliotece Miejskiej w Västerås.
Na szczęście tak się nie stało. Obiema rękoma przytrzymał się krzesła, na którym siedział, i po kilku sekundach wszystko wróciło do normy. Chwycił szklankę z wodą i wypił kilka łyków. Dłonią zaczął szukać okularów w kieszeni koszuli, ale przypomniał sobie, że są w teczce.
– Panie Franzén, w jednej ze swoich książek opisuje pan morderstwo doskonałe, kiedy to czytałam, miałam nieodparte wrażenie, że brał pan w nim udział. Czy może pan to jakoś skomentować?
Dokładnie tak powiedziała. Może użyła trochę innych słów niż w Ravmossen, ale o to samo chodziło i to ta sama kobieta. Siedziała w ostatnim rzędzie, nawet się podniosła, kiedy zadawała pytanie, ale prowadzący nie zdążył podać jej mikrofonu. Zresztą nie było takiej potrzeby, jej głos był wyraźny i donośny, tak jak poprzednim razem. Piękny, dystyngowany alt. Może jest aktorką?
W sali zaległa kilkusekundowa cisza, a on walczył, żeby nie zemdleć. Prowadzącemu nie przyszło jednak do głowy, żeby zainterweniować. Zresztą sam próbował się wydostać z tarapatów.
– Przepraszam, ale to nagły spadek cukru. Niestety, nie mam żadnego komentarza… poza tym, że to oczywiście jakieś nieporozumienie. Dziękuję za uwagę.
Bukiet kwiatów i album miasta, a potem do widzenia. Kiedy opuścił bibliotekę i w rzęsistym deszczu uszedł pięćdziesiąt metrów, zorientował się, że wcale nie idzie w kierunku stacji. Stanął i poczuł, że zaraz zwymiotuje, na szczęście schował się za krzakiem i wyrzucił z siebie większość tego, co zjadł w ciągu dnia. Strawioną metkę. I ziemniaki z koperkiem.
Pół godziny później, kiedy już siedział w pociągu, zatęsknił za odrobiną whisky i zastanawiał się, o co w tym wszystkim chodzi.
Rzeczywistość
Franz J. Lunde też się nad tym zastanawia. W zasadzie siedzi w tym samym pociągu, wprawdzie nie wymiotuje, ale wszystkie wieczorne wydarzenia i jego stan psychiczny są identyczne jak u jego alter ego. Czyta to, co napisał. Kontynuować?, pyta samego siebie. Do czego to wszystko zmierza?
Czuje, jakby nagle stracił dystans do swojego fikcyjnego bohatera, psychopaty i narcyza, Franzéna. Czy czytelnik nie zorientuje się, że chodzi o niego? Że ta dziwaczna powieść to nic innego jak kiepsko maskowana autobiografia? Krążąca w jakiejś pustce, która w rzeczywistości jest czarną dziurą.
Może jednak nie. Kiedy przed stacją w Bålście pociąg zwalnia, nie ma jeszcze pewności. Ale nie to jest ważne, tylko ta szalona kobieta, która dwa razy w ciągu jednego tygodnia miała czelność zadać mu to impertynenckie pytanie. Jakby go oskarżała o dokonanie morderstwa.
– Jasna cholera – klnie Franz J. Lunde.
Tym razem też nie zdążył jej zobaczyć. Że też nie pamiętał, żeby wziąć ze sobą okulary. Nie miał ich na nosie, bo woli nie widzieć swoich słuchaczy nazbyt wyraźnie. Ale na przyszłość będzie wiedział.
Na przyszłość? Tak, ma nieodparte wrażenie, że tak łatwo jej się nie pozbędzie.
Kim ona jest? Kim ona, do cholery, jest?
I dlaczego pojawia się właśnie teraz, w te deszczowe jesienne dni? Od ukazania się książki minęło dwa i pół roku, i już jakiś czas od… nie, takie myślenie nie ma sensu. Co się stało, to się nie odstanie.
Sam nie wie, co o tym myśleć, ale kiedy wróci do domu, trochę whisky single malt od razu rozjaśni mu w głowie. Coś się święci, musi się nad tym dobrze zastanowić.
Krótko mówiąc.
Może powinien sobie przypomnieć, co się faktycznie wydarzyło. Każdy szczegół, cały przebieg. Rozmowę w kawiarni, losowanie i tak dalej. Sięgnąć pamięcią wstecz i napisać to od nowa.
Stare mięso ubrać w fałszywe słowa, to jedyne, co może teraz zrobić.
A może nie? Może zostawić to w spokoju?
Ostatnie dni i śmierć literata
I znów w domu, w swojej twierdzy na Söder. John Leander Franzén nalał sobie whisky z wodą i rozsiadł się w głębokim fotelu. Bezpieczny jak dziecko w macicy matki – ukradł to wyrażenie jakiemuś francuskiemu pisarzowi; mali pisarze pożyczają, wielcy kradną – przeniósł się myślami dziesięć lat wstecz.
Göteborg. Targi książki. Noc z soboty na niedzielę, nieco odosobnione miejsce na parterze hotelu Gothia. Tylko on i stary poeta; reszta podpitych pisarzy drugiego sortu, obu płci, już się rozeszła jakiś czas temu. Dochodziła druga w nocy. Każdy ze swoim piwem. Poeta niechlujny i zgorzkniały. Na policzku miał kurzajkę, której trudno było nie zauważyć. Jeszcze na tyle przytomny, żeby śledzić tok myśli.
JLF był mniej więcej w tym samym stanie. Ale bez kurzajki i niezgorzkniały; przecież jest popularny. Pisze powieści, które ludzie czytają.
– Napisałem szesnaście zbiorów wierszy – wymamrotał tamten markotnie. – Żaden nie sprzedał się w nakładzie większym niż pięćset sztuk. Ostatnie zaledwie dwieście. A dzisiaj, na tym cholernym obiedzie posadzili mnie… chik, przepraszam… posadzili mnie obok królowej kryminału, dwudziestoośmioletniej cycatej blondyny, dopiero co zadebiutowała i już sześćdziesiąt tysięcy! W twardej oprawie, i co ty na to?
– Na zdrowie! – odpowiedział JLF. – Do diabła z kulturą na tym pieprzonym padole łez.
– Ludzie to idioci – skonstatował poeta i beknął. – Szczególnie ci, którzy czytają książki.
– Oczywiście oprócz tej garstki, która czyta poezję? – zapytał JLF.
– Strzał w dziesiątkę – odparł niedoceniony wierszokleta. – Ale trzeba ci wiedzieć, że to głównie poeci kupują swoje książki. Zresztą większość to też idioci.
– Tak, człowiek ma przechlapane, jak się nad tym bliżej zastanowić – powiedział JLF.
– Więc teraz zamierzam napisać kryminał.
– Co?
– Powieść kryminalną… zanim wyciągnę kopyta. Żeby pokazać tym idiotom, że… że…
I tu stracił wątek. Dziwne, że po tylu latach JLF pamiętał taki mało istotny szczegół, był pijany, a tak mu się to wryło w pamięć. Może właśnie najbardziej zapamiętuje się taką nic nieznaczącą paplaninę.
– Masz już jakiś pomysł? – zapytał JLF po chwili przerwy na łyk piwa. Nie żeby był jakoś szczególnie zainteresowany jego bełkotem czy jego pomysłami, po prostu nic innego nie przychodziło mu do głowy.
– Padniesz trupem, jak się dowiesz. Zbrodnia doskonała, coś w tym rodzaju.
Niech cię szlag, pomyślał JLF. Ty zadufany dupku. Ale odpowiedział tylko:
– Interesujące.
Poeta porządnie odchrząknął, wyprostował się i zaczął mu się dokładnie przyglądać. Przeszywał go wzrokiem, jakby nagle wytrzeźwiał. Aż dziwne, że możliwa jest aż taka metamorfoza.
Potem zaczął opowiadać.
O zbrodni doskonałej. Która zostanie popełniona w jego debiucie.
Nie była aż taka zła, jak się obawiał.
Rzeczywistość
Ostatnie strony Franz J. Lunde czyta trzy razy.
Całkiem niezłe, myśli. Zamiast whisky pije czarną herbatę, może dlatego. Jego wypłowiały poeta jest częściowo fikcyjny. Göteborg, hotel Gothia i targi książki też. Czas jest nieistotny, a już zorientowanie się, kto jest kim w tym tłumie literatów i dziennikarzy, raczej niewykonalne. Trudno pamiętać, z kim się rozmawiało czy co powiedziało, nie po tylu latach. To jak zaplombowana skrzynia na dnie morza.
Jednak chwilę po tej konstatacji pojawia się zwątpienie. Czy to rozsądne, żeby tę historię opisać i wydać? Nagle przypomina mu się pewien holenderski pisarz, który w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku napisał powieść o zamordowaniu własnej żony, a kilka lat później został skazany za zabicie żony. Dokładnie w taki sam sposób jak w książce. Sprzedał dom, a kiedy nowy właściciel kopał ogródek, znalazł ciało. Czasami rzeczywistość to dla poważnych twórców pole minowe, czasami w swojej nadgorliwości mogą znaleźć się po niewłaściwej stronie.
Ale, do cholery, wystarczy tylko rozwiać wszystkie wątpliwości i znaki zapytania! Zawsze można dokonać poprawek i zmian. Albo spalić to gówno. Ale teraz trzeba kontynuować. Przyjdzie czas, przyjdzie rada.
Zbliża się północ, ale jutro nie ma nic w planach. Następne spotkanie dopiero za trzy dni, więc może jeszcze popracować godzinę, dwie. Kobieta z Ravmossen i Västerås przeszkadza mu się skupić, więc próbuje ją wyrzucić ze świadomości. Cholerna babo, myśli, czego ty ode mnie chcesz? Robię z ciebie literaturę, więc trzymaj się ode mnie z daleka! Już odegrałaś swoją rolę.
Dream on, you old fucker. Robi parę okrążeń w pokoju, wygląda przez okno na czarne, nocne niebo i wieżę kościelną. Przez chwilę myśli o muzyce Bacha, robi sobie herbatę z odrobiną rumu i liczy strony.
Siedemnaście. Na razie napisane odręcznie, ale w druku nie powinno być mniej niż piętnaście.
Świetnie, myśli Franz Josef Lunde. Jedna czwarta, jeśli się zadowolić dolną granicą. Idzie jak po maśle. Bierze porządny łyk herbaty, stymulując ośrodkowy układ nerwowy, i wraca do pisania.
Ostatnie dni i śmierć literata
– Idę z duchem czasu – powiedział poeta. – Nie wiem, czy się nad tym zastanawiałeś, ale w ostatnich latach problematyka alibi radykalnie się zmieniła.
– Problematyka alibi? – JLF masował sobie skronie, próbując się skoncentrować.
– Problematyka alibi, dobrze usłyszałeś. W dzisiejszych czasach nie chodzi o to, gdzie w danym momencie był sprawca, tylko gdzie były jego komórka i jego karta kredytowa.
– Hm? – zastanowił się JLF.
Poeta spojrzał na niego spod krzaczastych brwi, jakby chciał sprawdzić, czy przypadkiem nie rzuca pereł przed wieprze. Ale najwyraźniej był tak pełen podziwu dla swojej eleganckiej intrygi, że nic nie mogło go zatrzymać, delikatnie dotknął kurzajki, wypił łyk piwa i kontynuował:
– Załóżmy, że masz sprzątnąć kogoś niepożądanego, dajmy na to w Östersund. To może być ktokolwiek, była żona, jakiś skurczybyk, któremu jesteś winien pieniądze, albo ktoś, kto ci zalazł za skórę. W twoim gadzim mózgu zaczyna się panoszyć Nemezis, ale problem zaczyna się wtedy, kiedy okaże się, że znasz denata, może to być on czy ona, nieważne, więc kiedy policja znajduje trupa, możesz być pewien, że cię wezwą na przesłuchanie, masz to jak w banku. Prawie wszyscy zamordowani mają jakiś związek ze sprawcą, rozumiesz?
– Rozumiem – zapewnił go JLF. – Kontynuuj. Na zdrowie.
– Na zdrowie. Żeby się wywinąć ze szponów wymiaru sprawiedliwości, potrzebujesz alibi. Musisz po prostu udowodnić, że nie było cię tam, gdzie dokonano tej ohydnej zbrodni, i dlatego nie mogłeś jej popełnić, rozumiesz?
– To jasne jak słońce.
– Dobrze. Im dalej znajdujesz się od miejsca przestępstwa, tym lepiej dla ciebie. Załóżmy, że morderstwo popełniasz w Östersund… trzymajmy się tego miejsca, żeby się nie pogubić… w czwartek wieczorem, w listopadzie, więc w tym czasie musisz być w Malmö. Do I make myself clear?
Dokładnie tak się wyraził, ten stary osioł. Do I make myself clear… JLF pamięta, jakby to było wczoraj.
– Jasne, że tak – odpowiedział JLF z lekkim zniecierpliwieniem w głosie. – Przecież nie urodziłem się wczoraj. Poza tym nawet imbecyl by to zrozumiał.
– Wyśmienicie, wybornie – zapiał z zachwytu poeta. – Więc chcesz się pozbyć byłej żony w Östersund, dlatego siedzącego tu przed tobą wynajmujesz jako pomocnika.
Nigdy w życiu nie wynająłbym poety, pomyślał JLF. Nawet do pomalowania kibla. Jednak nie skomentował tego, mając świadomość, jak poeci są wyczuleni na własnym punkcie.
– Więc żeby zabić żonę w Östersund, najpierw kupujesz bilet lotniczy do Malmö. Twój pomocnik, to znaczy siedzący tu przed tobą, w tym samym czasie kupuje bilet do Östersund. Sprawdzamy, czy nasze loty są mniej więcej w tym samym czasie. Z tego samego lotniska, ma się rozumieć. Robimy check in, idąc do swoich gate’ów, spotykamy się i zamieniamy biletami. Telefonami i kartami kredytowymi też. Podążasz?
– Naturalnie. Na zdrowie.
– Zdrowie. Po tej małej zmianie tożsamości… no właśnie, chodzi o zmianę tożsamości… lecisz do Östersund i w spokoju dusisz małżonkę. Albo walisz świecznikiem w głowę, jak wolisz. Rezerwujesz hotel na moje nazwisko, oczywiście wcześniej, używasz mojej karty kredytowej i dzwonisz z mojej komórki, a… dwa dni później wracasz pociągiem do Sztokholmu. W tym czasie…
– W tym czasie ty jesteś w Malmö jako ja – dokończył JLF, żeby pokazać, że wie, o co chodzi. – Używasz mojej karty kredytowej, a z komórki wysyłasz kilka SMS-ów. I… w ten sposób zapewniasz mi alibi. No, niech mnie szlag, nieźle to wykombinowałeś.
– Tylko nieźle? – westchnął poeta. – Ładna mi pochwała. To najwspanialsza intryga od Morderstwa w Orient Expressie, jeśli mi to ukradniesz, to cię zabiję.
– Dzięki – odparł JLF. – Czuję się zaszczycony. Naprawdę.
Nie wiadomo, czy temat był dalej dyskutowany. Ani czy udało im się zamówić jeszcze po jednym piwie w zamykającym się barze, albo czy na zewnątrz, patrząc na panoramę Korsvägen i Liseberg, zapalili po papierosie, a potem windą udali się do swoich pokoi, walnęli się do łóżek i natychmiast zasnęli.
Ceniony prozaik John Leander Franzén i niedoceniony stary poeta.
W każdym razie poeta zmarł pół roku później i nigdy już nie napisał żadnego kryminału. Siedemnastego tomiku poezji również nie. Ale co zrobić, Bóg dał, Bóg zabrał, podsumował filozoficznie JLF i dolał sobie resztkę whisky.
Wyszedł na swój duży balkon i zapalił cygaretkę. Spojrzał na pogrążone we śnie miasto i zaczął się zastanawiać nad incydentem w Ravmossen i Västerås i nad rozmową w Göteborgu i jej konsekwencjami.
To jakieś przekleństwo, stare rzeczy odrodziły się jak Feniks z popiołów, a on nie ma nad nimi kontroli.
Rzeczywistość
Siedzi w samochodzie i przez komórkę rozmawia z córką. Na stacji benzynowej, przy E20; zadzwoniła, kiedy zatankował i chciał ruszyć dalej. Trochę go boli głowa, ale w torbie ma coś przeciwbólowego.
– Tato, martwię się o ciebie.
– Niepotrzebnie – odpowiada. – Nie ma powodu.
– Śniło mi się, że coś ci się stało.
– Sny nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.
Nie chciał się wymądrzać, chociaż zauważył, że to robi. Czasami Viktoria tak na niego działała. Jakby wciąż chciał ją wychowywać. Oczami wyobraźni widzi, jak potrząsa swoimi blond lokami, mimo iż teraz siedzi w alpejskiej wiosce, ponad tysiąc kilometrów od niego. Franz unosi brwi i się uśmiecha. Rozmowa nie potrzebuje zdjęcia, ale byłoby miło mieć ją na żywo przed oczami.
– Tato, wiem, że sny to nie rzeczywistość. Ale jeśli nic nie znaczą, to po co nam się śnią? Simone mówi, że u niej marzenia są tak samo ważne jak miska ryżu.
Simone to od kilku lat dziewczyna Viktorii. Pochodzi z Zambii. Franz spotkał ją kilka razy, to jedna z najbardziej zakotwiczonych osób, jakie zna. Wszystko jest dla niej proste i łatwe, każde stworzenie ma swoje przypisane miejsce w świecie, wyssała to z mlekiem swojej afrykańskiej matki. Powodzenia i porażki. Klimat i nieszczęścia. Lody pistacjowe i ból głowy. Nietoperze i infekcje dróg moczowych, i szaleni amerykańscy prezydenci. I marzenia też.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki