Komisarz Barbarotti. Szachy pod wulkanem - Håkan Nesser - ebook

Komisarz Barbarotti. Szachy pod wulkanem ebook

Nesser Håkan

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zaginiony pisarz Franz J. Lunde pozostawia po sobie niedokończoną powieść pod tytułem Ostatnie dni i śmierć literata. Tekst, który zdaje się niepokojącym obrazem własnych doświadczeń Lundego, trafia w ręce komisarza Gunnara Barbarottiego.

Barbarotti zagłębia się w to niechętnie – ma ważniejsze sprawy na głowie, a na świecie właśnie wybucha pandemia. W świecie pisania najwyraźniej jednak dzieją się dziwne rzeczy. Czemu Lunden opisuje morderstwo doskonałe tak, jakby w nim uczestniczył? I dlaczego określa swoje alter ego narcyzem i psychopatą?

Literacka zagadka będzie musiała zaczekać na swoje mroczne wyjaśnienie…

HåKAN NESSER (ur. 1950) to jeden z najbardziej znanych szwedzkich twórców kryminałów. Zadebiutował w 1988 roku powieścią Choreograf. Największą popularność przyniósł mu jednak cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Po raz pierwszy bohater ten pojawił się w wydanej w 1993 roku książce Nieszczelna sieć, która polską premierę miała w 2012 roku. Innym znanym cyklem kryminalnym Nessera jest seria z inspektorem Gunnarem Barbarottim i jego partnerką Evą Backman, której Szachy pod wulkanem są siódmym tomem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 312

Oceny
4,1 (122 oceny)
53
38
19
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Szachy pod wulkanem” Håkana Nessera to siódmy tom serii o inspektorze Gunnarze Barbarottim. Mnie do książki przyciągnął jej opis, autor i cykl były mi kompletnie nieznane, ale przyznam, że w niczym to nie przeszkadzało – ani razu podczas lektury nie odczułam, że czegoś mi brakuje, że nie mam jakiejś wiedzy z przeszłości postaci. Już samo to dowodzi, jak świetnie książka jest zbudowana, prawda? Historia skupia się na zaginięciu literatów, przez co świat pisarski, wydawniczy i czytelniczy jest tu bardzo bliski, co dla fanów literatury zawsze jest dużym atutem powieści. Tu dodatkowo w tekst wplecione są fragmenty powieści jednej z postaci i pamiętnika drugiej, przez co pojawia się temat granicy pomiędzy fikcją literacką i rzeczywistością. Intryga zbudowana jest na zasadzie klasycznej, toczy się spokojnie, skupia się na przepytywaniu świadków i dedukcji, a delikatny humor wpleciony w kwestie inspektora Barbarottiego nadają lekturze lekkości. Tempo akcji jest przyjemn...
10
DobiDusia
(edytowany)

Z braku laku…

Zbyt nagle wyskoczyło zakończenie, tak jakby autor stracił ochotę i siły na kontynuację pisania. Zbyt mało opisów policyjnej roboty, śledzenia toku myślenia prowadzących śledztwa. Ogólnie książka sprawia wrażenie napisanej na siłę, bo trzeba było wywiązać się z kontraktu i zaliczki od wydawcy. Ale pomimo tego, wciąż lubię Barbarottiego i wciąż będę czekała na kolejny tom serii.
10
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka
00
Anndr

Z braku laku…

Napisane na kolanie; byle jak, bez dbałości o ciągłość przeżyć postaci. Duże rozczarowanie w porównaniu do wcześniejszych powieści autora. Tym razem opublikował niedbały szkic zamiast produktu końcowego.
00
leszek6699

Dobrze spędzony czas

, niezawodny Hakan jak zwykle
00

Popularność




Wstęp

Miasta Kym­linge nie ma na mapie. Wymy­ślone są także naj­waż­niej­sze osoby, główne wyda­rze­nia i pro­gnozy pogody. Nato­miast Gun­nar Bar­ba­rotti i Eva Back­man są mniej fik­cyjni, gdyż ist­nieli już wcze­śniej.

Ci, któ­rzy piszą książki, pomy­ślał, nie potrze­bują wła­snej histo­rii. Dla­czego? Dla­tego że ich życie w porów­na­niu z tym, co napi­sali, wydaje się nie­cie­kawe i nudne.

OLGA TOKAR­CZUKKsięgi Jaku­bowe

PAŹDZIERNIK–LISTOPAD 2019

1

Rze­czy­wi­stość

W pewien paź­dzier­ni­kowy wie­czór, pięt­na­ście po dzie­sią­tej wie­czo­rem, znany pisarz Franz J. Lunde leży w ubra­niu na łóżku hote­lo­wym, w mie­ście w środ­ko­wej Szwe­cji.

Nie w płasz­czu, w mary­narce czy sza­liku; te wiszą na wie­szaku na drzwiach. Buty nie­dbale leżą na pod­ło­dze. Od dzie­się­ciu minut wpa­truje się w plamę na sufi­cie – przy­po­mina mu o wyspie São Tiago na Wyspach Zie­lo­nego Przy­lądka, którą odwie­dził pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych – i inten­syw­nie roz­my­śla. Inten­syw­nie i z nie­po­ko­jem, ale ma powód.

Głę­boko wzdy­cha, wyciąga rękę i nie uno­sząc głowy, z teczki opar­tej o nogę łóżka wyj­muje dłu­go­pis i notat­nik. Jesz­cze nie­uży­wany, wygląda jak tysiące innych notat­ników. W czar­nej sztyw­nej opra­wie. Roz­miar A4. Zakłada oku­lary w rogo­wych opraw­kach i zaczyna pisać.

To jedyne narzę­dzie walki ze stra­chem, przy­naj­mniej w jego wypadku.

Fan­ta­zja. Ostat­nie dni i śmierć lite­rata

John Lean­der Franzén to nie tylko pisarz, ale rów­nież nar­cyz na gra­nicy z psy­cho­patą.

Pierw­sze jest wśród jego wier­nych czy­tel­ni­ków ogól­nie zna­nym fak­tem. To dru­gie sta­nowi głę­boko skry­waną tajem­nicę. Tak mu się przy­naj­mniej wyda­wało i tą nadzieją się kar­mił, nawet gdy jego była żona oraz dwóch daw­nych przy­ja­ciół sądziło, że odkryli tę gorzką prawdę. Zresztą „psy­cho­pata” to jedno z tych mod­nych słów, które już dawno zatra­ciły swoje pier­wotne zna­cze­nie.

Ale nie­ważne. Teraz, kiedy już mu stuk­nął piąty krzy­żyk, JLF – tak się lubił tytu­ło­wać w pew­nych wąskich krę­gach – porzu­cił i żonę, i przy­ja­ciół. I żył w satys­fak­cjo­nu­ją­cej go samot­no­ści, w śred­nim pod wzglę­dem wiel­ko­ści, wypeł­nio­nym książ­kami miesz­ka­niu z prze­łomu wieku, w dziel­nicy Söder, w Sztok­hol­mie. Tutaj dora­stał i tutaj wró­cił, kiedy jego twór­czość wspięła się na tak wysoki poziom, że już nie musiał się zaha­ro­wy­wać jako nauczy­ciel liceum w Norrköping, w któ­rym prze­pra­co­wał pra­wie dwa­dzie­ścia lat. Chyba każdy się zgo­dzi z tym, że okre­śle­nia nar­cyz i psy­cho­pata bar­dziej pasują do roli samot­nego pisa­rza niż nauczy­ciela.

Tego wie­czoru nie zasta­na­wiał się jed­nak ani nad swoją pro­fe­sją, ani nad cha­rak­te­rem. Było pięt­na­ście po dzie­sią­tej wie­czo­rem, a on leżał wycią­gnięty na hote­lo­wym łóżku, w mie­ście w środ­ko­wej Szwe­cji i wpa­try­wał się w plamę na sufi­cie – podobną do wyspy na Atlan­tyku, którą odwie­dził wiele lat temu – pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć wygląd tej kobiety. Tuż przed zakoń­cze­niem spo­tka­nia zadała mu pyta­nie, które wytrą­ciło go z rów­no­wagi.

Niska i ciem­no­włosa? Tak mu się wyda­wało, ale nie był pewien. Pięć­dzie­się­cio­let­nia? Być może, ale rów­nie dobrze mogła mieć czter­dzie­ści lub sześć­dzie­siąt lat. Jej głos przy­po­mi­nał alt i mógł być gło­sem męż­czy­zny. Był fał­szy­wie uprzejmy. Zupeł­nie nie paso­wał do tego, co powie­działa, nawet bar­dzo.

JLF zazwy­czaj trudno było wypro­wa­dzić z rów­no­wagi, szcze­gól­nie pod­czas spo­tkań autor­skich. Miał ponad­pięt­na­sto­let­nie doświad­cze­nie, zarówno z małą, jak i dużą publicz­no­ścią. Na tar­gach książki czy kame­ral­nych spo­tka­niach w biblio­te­kach pro­win­cjo­nal­nych mia­ste­czek, o któ­rych ist­nie­niu nawet nie wie­dział. Na przy­kład takich jak to dzi­siej­szego wie­czoru w Ravmos­sen.

Kto sły­szał o jakimś zapy­zia­łym Ravmos­sen? O tej dziu­rze, w któ­rej nawet nie było gdzie prze­no­co­wać i dopiero w pobli­skim mia­steczku zna­leźli mu w miarę przy­zwo­ity hotel. Zale­d­wie przy­zwo­ity. Ode­rwał wzrok od plamy na sufi­cie, usiadł, wziął łyk nie naj­lep­szego hisz­pań­skiego wina, które dostał w podzię­ko­wa­niu za spo­tka­nie, i zaczął się roz­bie­rać.

Trzy­ma­jąc w ręku nieco już prze­po­coną skar­petę, pró­bo­wał przy­wo­łać w pamięci dokładne sfor­mu­ło­wa­nie.

– Sza­nowny panie Franzén, w jed­nej ze swo­ich ksią­żek opi­suje pan mor­der­stwo dosko­nałe. I muszę przy­znać, że kiedy ją czy­ta­łam, mia­łam wra­że­nie, że to pan jest jego sprawcą. Czy moje przy­pusz­cze­nia są słuszne?

Rze­czy­wi­stość

Franz J. Lunde odkłada dłu­go­pis na sto­lik nocny i czyta dwie strony napi­sa­nego przez sie­bie tek­stu. Podrzeć i wyrzu­cić do kosza czy kon­ty­nu­ować? Dobre pyta­nie.

Jesz­cze trzy lata temu, może nawet pięć, nie­wąt­pli­wie wybrałby kosz, ale teraz sytu­acja jest zupeł­nie inna. Od ponad dwóch lat nie ma dobrego pomy­słu, a swo­jemu wydawcy obie­cał gotowy maszy­no­pis jesz­cze przed Bożym Naro­dze­niem. Sześć­dzie­siąt sie­dem stron, nie wię­cej niż sto, cho­dzi o coś mniej­szego, w kwiet­niu wydaw­nic­two będzie obcho­dzić jubi­le­usz i książka musi być gotowa. Nowela. Wyjąt­kowo nowela albo wyjąt­kowo krótka powieść.

Takie były zapo­wie­dzi. Ma wolną rękę; jego wydawca Rachel Wer­ner uśmiech­nęła się uśmie­chem Sfinksa i ze sto razy mu podzię­ko­wała; pisa­rzowi takiemu jak Lund nie wolno zwią­zy­wać rąk bez powodu. Kaj­danki i ramy są dla nowi­cju­szy i dyle­tan­tów, a nie dla zna­nych i cenio­nych twór­ców, tłu­ma­czo­nych na wiele języ­ków i mają­cych sze­ro­kie rze­sze wier­nych czy­tel­ni­ków.

Połowę zaliczki już dostał, resztę obie­cano mu po dostar­cze­niu maszy­no­pisu. Tydzień temu Franz J. zjadł lunch z Rachel w restau­ra­cji Opera i zapew­nił ją, że wszystko jest na dobrej dro­dze. Że idzie gładko, bez żad­nych pro­ble­mów.

No, może poza jed­nym, że jest cał­ko­wi­cie spłu­kany, ale to sprawa, o któ­rej abso­lut­nie nie chce dys­ku­to­wać z wła­snym wydawcą. W każ­dym razie nie z Rachel Wer­ner.

Zamyka oczy i przy­wo­łuje w pamięci jej twarz. Pró­buje też sobie wyobra­zić, jak by wyglą­dało jej ciało nie­przy­sło­nięte żadną szmatką, ale mu nie wycho­dzi. Więc jesz­cze raz czyta te dwie strony, które napi­sał. Może to nie jest takie złe, mimo wszystko?

Jed­nak nie­po­kój wciąż go nie opusz­cza. Z mini­baru wyj­muje drugą butelkę wina, odkręca korek i nalewa do kie­liszka. Ma się zmie­ścić w sześć­dzie­się­ciu stro­nach, czyli zostało mu jesz­cze pięć­dzie­siąt osiem. Do świąt dwa mie­siące. Jedna strona dzien­nie, czy da radę? Jeśli będzie miał natchnie­nie, może nawet dojść do sie­dem­dzie­się­ciu, osiem­dzie­się­ciu. Czę­sto tak jest, że naj­pierw trzeba prze­zwy­cię­żyć pierw­szy bez­wład. Podob­nie było z Böllem i Bor­ge­sem.

Bie­rze łyk i znów chwyta za pióro. To pro­ste, trzeba tylko trzy­mać się tego, co się rze­czy­wi­ście wyda­rzyło… spo­gląda na zega­rek… nie­całe dwie godziny temu.

Nawet Ravmos­sen to czy­sta prawda.

Ostat­nie dni i śmierć lite­rata

– Prze­pra­szam? Może pani powtó­rzyć pyta­nie?

Powtó­rzyła.

– W jed­nej z pań­skich ksią­żek jest popeł­niona zbrod­nia dosko­nała… jak to się potocz­nie nazywa. Mia­łam nie­od­parte wra­że­nie, że to pan brał w niej udział. Czy mam rację?

Nieco ina­czej sfor­mu­ło­wane niż poprzed­nio, ale to nie­istotne. Prze­sła­nie było jasne. JLF pamięta, że odchrząk­nął i skie­ro­wał wzrok na kobietę. Nie widział jej, gdyż sie­działa w tyl­nym rzę­dzie, a on nie wziął oku­la­rów. To nie żadna danina, którą płaci za wła­sną próż­ność, po pro­stu woli nie widzieć swo­ich czy­tel­ni­ków nazbyt wyraź­nie. To przy­szło z cza­sem.

– Hmm. Oczy­wi­ście, że nie. Ale co pani wła­ści­wie suge­ruje?

– Abso­lut­nie nic. Zada­łam tylko pro­ste pyta­nie. Czy rze­czy­wi­ście pan…?

Do akcji wkro­czył mode­ra­tor. Krót­ko­włosy, ubrany w żół­tawy, sta­ro­modny gar­ni­tur typu man­che­ster, sie­dem­dzie­się­cio­letni męż­czy­zna o imie­niu Axel­ryd, który oprócz minu­to­wego wpro­wa­dze­nia nic nie wniósł. Jak zwy­kle JLF prze­jął pałeczkę i sam popro­wa­dził swoje spo­tka­nie. Mniej wię­cej godzinne, zgod­nie z wcze­śniej­szymi usta­le­niami.

– Dro­dzy pań­stwo. Dzię­kuję za tak liczne przy­by­cie… ale naj­więk­sze podzię­ko­wa­nia dla naszego zna­mie­ni­tego gościa, Johna Lean­dera Franzéna, który wpro­wa­dził nas w swój fascy­nu­jący świat. Podzię­kujmy mu grom­kimi bra­wami!

Każde, tylko nie grom­kie, pomy­ślał JLF, wpa­tru­jąc się w skar­petki. Cia­sna i duszna salka wypeł­niona była do ostat­niego miej­sca. Ponad sie­dem­dzie­siąt osób nie miało się nawet jak ruszyć, nie mówiąc już o grom­kich bra­wach. Audy­to­rium to głów­nie kobiety po kli­mak­te­rium, zresztą jak zawsze. Nie­za­wodne posłanki kul­tury, jed­nak nazbyt ane­miczne, by wykrze­sać z sie­bie grom­kie brawa.

Dwa­dzie­ścia dwie książki sprze­dane i pod­pi­sane. Być może kobieta, która zadała mu to pyta­nie, też jedną kupiła.

To cał­kiem nie­zła cyfra, zwa­żyw­szy na fakt, że żadna z ksią­żek nie była nowa. Wysoka, ciem­no­włosa kobieta, która je sprze­da­wała, mówiła z lek­kim sło­wiań­skim akcen­tem. Była zado­wo­lona ze spo­tka­nia, zro­biła sobie z nim sel­fie i nawet się do niego przy­tu­liła. To tro­chę wię­cej, niżby wyni­kało z oko­licz­no­ści, pomy­ślał.

Tak, to na pewno Sło­wianka.

Dopił resztę wina i zabrał się do wie­czor­nej toa­lety. Slipy i skar­pety wyrzu­cił do kosza. Wsko­czył pod koł­drę, zga­sił świa­tło, skon­sta­to­wał, że od wina ma zgagę i że to pyta­nie nie daje mu spo­koju.

W dro­dze z Ravmos­sen do hotelu znów się poja­wiło.

– Dziwne pyta­nie zadała ta kobita.

Kie­rowca był drobny i zgięty wpół. Miał w sobie coś ze szczura i gdyby tylko nie mówił tym swoim sma­landz­kim akcen­tem, przy­po­mi­nałby Hum­ph­reya Bogarta. Naj­pierw JLF pomy­ślał, że się wygłu­pia, że ten dzi­waczny akcent to żart, ale nie.

– Zna ją pan?

– Ni, nie mieszko w Ravmos­sen.

JLF poki­wał głową. Poża­ło­wał, że nie usiadł na tyl­nym sie­dze­niu, żeby mieć spo­kój. Ale jest jak jest, psy­cho­paci muszą być uprzejmi. W każ­dym razie tak się ogól­nie uważa. Moja per­sona, pomy­ślał, i zasta­na­wiał się, dla­czego aku­rat to słowo przy­szło mu do głowy.

– Okropna imper­ty­nentka.

– Co?

To dość nie­ocze­ki­wane słowo, więc kie­rowca czuł się w obo­wiązku wyja­śnić jego zna­cze­nie.

– To zna­czy cham­ska, można powie­dzieć.

– Dzię­kuję, ale wiem, co to zna­czy…

– Tak tylko, gdyby pan…

Męż­czy­zna nie dokoń­czył zda­nia, bo JLF wyjął komórkę i uda­wał, że czyta jakiś ważny SMS. A przez cały wie­czór dostał zale­d­wie jeden. Zapro­sze­nie na święta z jakie­goś gór­skiego hote­liku. Wśród miko­ła­jów i kra­snali, iskrzą­cego się śniegu i dia­bli wie­dzą, czego jesz­cze. Trzy­mał tele­fon tak, żeby Hum­ph­rey Bogart nie widział ekranu. Po pię­ciu minu­tach jazdy w mil­cze­niu zaczęło padać. Wycie­raczki pozo­sta­wiały wiele do życze­nia, więc JLF zasta­na­wiał się, czy to jego ostat­nia podróż i ostat­nie minuty życia. Ta myśl, od czasu do czasu poja­wia­jąca się w jego gło­wie, pew­nego pięk­nego dnia sta­nie się rze­czy­wi­sto­ścią.

Jed­nak jesz­cze nie tym razem. Jakoś dotarli do hotelu.

– Dzię­kuję za inte­re­su­jący wie­czór – powie­dział Hum­ph­rey Bogart, przy­trzy­mu­jąc drzwi. – Pro­szę się nie mar­twić o rachu­nek, wszystko zała­twione. Ale mini­bar będzie pan musiał opła­cić z wła­snej kie­szeni.

Sma­lan­dia, pomy­ślał John Lean­der Franzén i szybko się scho­wał pod dachem. Cho­ciaż znaj­do­wał się tro­chę bar­dziej na pół­noc, w Asker­sund.

Wes­tchnął. Prze­wró­cił się na łóżku i zro­zu­miał, że na sen będzie musiał jesz­cze tro­chę pocze­kać. Ulicą prze­je­chał krą­żow­nik, pusz­cza­jąc na cały regu­la­tor starą pio­senkę Chucka Berry’ego, a w sąsied­nim pokoju ktoś spłu­kał wodę.

Rze­czy­wi­stość

Franz J. Lunde odkłada dłu­go­pis na szafkę nocną i czyta owoc swo­jej pracy. Krą­żow­nik znów nad­jeż­dża, jed­nak tym razem z innej strony. You Never Can Tell, przy­po­mina sobie nagle tytuł tego kawałka. Czeka, aż muzyka ucich­nie, i pró­buje sku­pić myśli. Czy w tym, co pisze, nie jest zbyt bli­sko rze­czy­wi­sto­ści? Zbyt bli­sko sie­bie? Z auto­bio­gra­fiami, cięż­kimi cegłami, uno­szą­cymi się w morzu mega­lo­mań­skich bana­łów, ni­gdy nie było mu po dro­dze. Name-drop­ping i fał­szywa pamięć. Prze­cież two­rzywo do wiel­kich powie­ści wyciąga się z zaka­mar­ków wła­snego umy­słu. I jeśli nawet w tym przy­padku powi­nien się zmie­ścić na sześć­dzie­się­ciu, sie­dem­dzie­się­ciu stro­nach, to opo­wia­da­nie musi trzy­mać pewien poziom. Nie­za­leż­nie od tego, czy autor jest w nim obecny, czy nie. To jasne jak słońce.

Jesz­cze raz wszystko czyta i docho­dzi do wnio­sku, że wyszło nie­źle. Jed­nak ze względu na wraż­liwą zawar­tość musi być ostrożny. Powi­nien co nieco zama­sko­wać, balan­so­wać na cien­kiej gra­nicy mię­dzy prawdą a bla­go­wa­niem. Kiedy gasi lampkę i popra­wia poduszkę, kon­sta­tuje, że mimo wszystko napi­sał już pięć stron. To w zaokrą­gle­niu jedna dwu­na­sta. Pogo­dzony ze świa­tem i z samym sobą zasy­pia i natych­miast zaczyna mu się śnić kobieta bez twa­rzy. Sto­piona z gęstym tłu­mem.

2

Rze­czy­wi­stość

Pociąg ma pół­go­dzinne opóź­nie­nie. Kiedy już zaj­muje miej­sce w prze­dziale pierw­szej klasy, posta­na­wia prze­ło­żyć spo­tka­nie z matką. Jeśli w dro­dze do Sztok­holmu będą jesz­cze jakieś prze­stoje, co się czę­sto zda­rza, może nie zdą­żyć. Dla odwie­dza­ją­cych otwarte jest mię­dzy trze­cią a piątą, oprócz week­en­dów, wtedy są nieco bar­dziej szczo­drzy, a wpaść do niej na kilka minut też się nie opłaca. Nawet nie zdąży się zorien­to­wać, kim on jest, a jeśli nawet, to będzie się zło­ścić, że tak szybko wycho­dzi.

Miałby wpraw­dzie mniej­sze wyrzuty sumie­nia, bo to jeden z powo­dów, dla któ­rych w ogóle do niej jeź­dzi. Ma świa­do­mość, że to tro­chę nie w porządku, ale tak jest.

Wpada przy­naj­mniej raz w tygo­dniu, cza­sami na chwilę w nie­dzielę. To już cztery lata, jak spo­wiła się mgłą, trzy, od kiedy mieszka w domu star­ców w Nacce. Wła­ści­wie to nie ma sobie nic do zarzu­ce­nia. Jej ostatni przy­sta­nek nie należy do naj­tań­szych, a on jest dobrym synem, dba i trosz­czy się o swoją matkę, mimo iż wcale na to nie zasłu­guje. Nie dostał od niej nic w zamian.

Ina­czej jest z jego sio­strą, Lin­neą, pięć lat młod­szą od swo­jego brata, kie­dyś piękną i oto­czoną wia­nusz­kiem zalot­ni­ków. Wybrała faceta z Lulei, zaszła w ciążę, zanim skoń­czyła dwa­dzie­ścia jeden lat, i prze­pro­wa­dziła się na pół­noc. Poro­niła, zmie­niła faceta i z cza­sem uro­dziła czwórkę dzieci. Ani razu nie odwie­dziła matki, tłu­ma­cząc się, że daleko mieszka, że podróż do Sztok­holmu zaj­muje jej co naj­mniej dwa dni, ma dzieci, pracę i psy, po pro­stu bra­kuje jej czasu. Czuje się wydre­no­wana, jak mawia. „Po każ­dym spo­tka­niu z nią czuję się wydre­no­wana. Ty zawsze byłeś jej uko­cha­nym synem, a ja jej ni­gdy nie obcho­dzi­łam. Mogę się zało­żyć, że nawet nie pamięta, że ma córkę. Cho­lera jasna”.

Pociąg zatrzy­muje się w lesie, równo w poło­wie drogi. Franz J. Lunde wyj­muje czarny notat­nik i dłu­go­pis. Zanosi się na to, że będzie miał sporo czasu, żeby coś napi­sać. Od fik­cyj­nego Johna Lean­dera Franzéna różni się przy­naj­mniej jed­nym. Nie jest ani nar­cy­zem, ani psy­cho­patą; prze­cież taki czło­wiek nie odwie­dzałby swo­jej bez­na­dziej­nej matki tyle razy w mie­siącu. I nie kochał swo­jej sio­stry, mimo iż na to nie zasłu­guje.

I tyle.

Ostat­nie dni i śmierć lite­rata

John Lean­der Franzén wszedł następ­nego popo­łu­dnia do swo­jego miesz­ka­nia przy Mose­backe i wes­tchnął. Moja twier­dza, pomy­ślał. Moje schro­nie­nie przed świa­tem peł­nym idio­tów i bez­dusz­nych kre­ty­nów. Sam żył z jed­nym przez całe sie­dem lat, więc dosko­nale wie, o czym mówi. Sie­dem stra­co­nych lat, ale na szczę­ście już jej nie ma.

Wielu rze­czy już nie ma. Wyczy­ścił swoje życie z wszyst­kich śmieci, pozo­stało jedy­nie to, co czy­ste, samo jądro, kwin­te­sen­cja. Im mniej przy­pad­ko­wo­ści i nie­po­trzeb­nej wymiany zdań, tym wyraź­niej widać, co jest naprawdę ważne. Prze­ciętny czło­wiek tego nie zro­zu­mie, więc już dawno prze­stał o tym mówić. Nie ma sensu.

A jeśli mimo wszystko ktoś byłby w sta­nie – być może byłby w sta­nie – zro­zu­mieć, to warto to robić. Świa­do­mość, że jest się panem wła­snego losu, że men­tal­ność nie­wol­nika to nie­je­dyna droga… tak, nie­któ­rym może się poszczę­ści i w jego książ­kach znajdą pokarm dla duszy. Jeśli zada­dzą sobie nieco trudu.

Wziął długi, gorący prysz­nic, ona­ni­zo­wał się i zadzwo­nił do Börje.

– Zoba­czymy się u Greka za godzinę?

Börje natych­miast przy­stał na pro­po­zy­cję.

– Rozu­miesz, co to zna­czy?

Zamó­wili bef­sztyk i boutari. JLF domó­wił jesz­cze jedną butelkę. Börje poki­wał głową i spoj­rzał przez zapać­kane oku­lary. Kiedy się zorien­to­wał, że są brudne, zdjął je i zaczął czy­ścić kra­wa­tem. Kra­cia­sty kra­wat i kra­cia­sta koszula. Różne kolory i różna wiel­kość kratki. Może nie zało­żył oku­la­rów, kiedy się ubie­rał, pomy­ślał JLF. Albo nie ma w domu lustra.

Ale kra­wat zawsze. Börje Fager trzy­mał styl i tra­dy­cję. Lub smak, jak sam mawiał. Znali się jesz­cze z cza­sów szkol­nych i JLF uwa­żał, że przy­ja­ciel jest wierny jak kurzajka. Być może nawet powie­dział mu to pod­czas jed­nej z wielu pijac­kich oka­zji, ale Börje nie nale­żał do tych, co się obra­żają. Zna­lazł swoje miej­sce pod sil­niej­szymi skrzy­dłami kum­pla, na wyas­fal­to­wa­nym dzie­dzińcu szkol­nym, czter­dzie­ści lat temu, i tak już zostało. Franzén i Fager, w tej kolej­no­ści.

– Dokład­nie tak powie­działa – uści­ślił JLF.

Börje zało­żył oku­lary.

– Nie­do­brze. Ale…

– Ale co?

– To może tylko takie gada­nie. To cho­ler­nie dobra książka, poza tym piszesz tak, że czło­wiek myśli, że to się dzieje naprawdę.

JLF natych­miast wessał pochwałę, mimo że pocho­dziła tylko od Börje. Sie­dział w mil­cze­niu i zasta­na­wiał się.

– W tym siła two­jego pisar­stwa – kon­ty­nu­ował kum­pel. – Jedna z wielu. Żeby zła­pać czy­tel­nika w sieć… że się tak wyrażę.

Czy on nic nie rozu­mie?, pomy­ślał JLF. Do dia­bła, czy on nic nie rozu­mie?

A może tylko odgrywa teatr. Prze­cież też jest w to zamie­szany, czy to moż­liwe, że ni­gdy mu nie przy­szło do głowy, jaką rolę w tym ode­grał?

Minęło sie­dem lat. Pięć od uka­za­nia się książki. Pie­lę­gniarka znik­nęła bez śladu. Pamięta, że kusiło go, żeby we wstę­pie dodać: „oparte na fak­tach” – ale poszedł po rozum do głowy i tego nie zro­bił. Nie chciał kusić losu, być może szczę­ście sprzyja odważ­nym, ale są jakieś gra­nice.

Recen­zje były pozy­tywne. Dostał dwie nagrody, szwedzką i zagra­niczną. Ta druga to pol­ska, pew­nie by mu jej nie przy­znali, gdyby nie poje­chał tam na festi­wal do Wro­cła­wia czy Pozna­nia, nie pamięta dokład­nie.

I nikt nie zauwa­żył żad­nego związku. Nie sko­ja­rzył intrygi z powie­ści z tym, co się stało z jego wła­sną żoną kilka lat wcze­śniej.

Aż do teraz. Do wczo­raj­szego wie­czoru, kiedy ta kobieta zadała mu to… jak się wyra­ził ten dziwny tak­sów­karz… imper­ty­nenc­kie pyta­nie.

– Nad czym tak roz­my­ślasz? – zapy­tał Börje Fager. – Masz jakąś nową laskę na widoku?

– Nie, do dia­bła! – wybuch­nął JLF, tak gło­śno, że aż sam się zdzi­wił, a goście przy sąsied­nim sto­liku odwró­cili głowy. – Wręcz prze­ciw­nie… wła­śnie… wręcz prze­ciw­nie.

– Teraz to już się zupeł­nie pogu­bi­łem – przy­znał się Börje Fager.

Nie na widoku, tylko na gar­dle, pomy­ślał JLF, ale była to zbyt ele­gancka kon­sta­ta­cja, żeby ją mar­no­wać na takiego Börje, więc nic nie odpo­wie­dział, tylko popił łyk czer­wo­nego, wytraw­nego wina.

Rze­czy­wi­stość

Pociąg dojeż­dża do Västerås i zatrzy­muje się. Franz J. Lunde wzdy­cha, patrzy na zega­rek, chowa notes i dłu­go­pis. Wpół do dru­giej. Jeśli nie ruszymy w ciągu dzie­się­ciu minut, nie odwie­dzę mojej kocha­nej mamy, a pew­nego pięk­nego dnia wyzionę ducha w pociągu,

Mija go dobrze zbu­do­wana dama i pyta, czy miej­sce obok jest wolne. JLF odpo­wiada, że żona wyszła na chwilę przy­pu­dro­wać nos i zaraz wraca. Dama mam­ro­cze coś pod nosem i idzie szu­kać dalej.

JLF pró­buje sobie wyobra­zić, że Marie-Louise naprawdę jest w toa­le­cie w dru­gim końcu wagonu, pudruje nos i że za moment wróci i usią­dzie obok niego. Pra­wie że widzi jej blond włosy, wysoko unie­sioną głowę i zbla­zo­wane nie­bie­skie oczy. Szcze­gól­nie kiedy patrzą na niego, zwłasz­cza w ostat­nich latach (czter­na­stu z pięt­na­stu). Kiedy po raz pierw­szy się spo­tkali w hotelu na Kre­cie, miały ten blask, wtedy został tra­fiony. Ale to dawne dzieje.

Czy rze­czy­wi­ście tak było? Pyta samego sie­bie i widzi za oknem małego, sza­rego ptaszka. Został tra­fiony strzałą miło­ści? Czy naprawdę byłem tak sza­leń­czo zako­chany?

Pew­nie tak, docho­dzi do tego gorz­kiego wnio­sku i odpro­wa­dza wzro­kiem palącą parę w jaskra­wo­ko­lo­ro­wych dre­sach i spor­to­wych butach, prze­cha­dza­jącą się wzdłuż peronu. Jeśli miał­bym tro­chę wię­cej rozumu i zdro­wego roz­sądku, nic by się nie wyda­rzyło.

A mimo to naro­dziło się coś trwa­łego.

Vik­to­ria. Jego wspa­niała córka. Ma dwa­dzie­ścia sie­dem lat, mieszka w kan­to­nie wło­skim, w małej alpej­skiej wio­sce, ze swoją ciem­no­skórą mał­żonką, rów­nież kobietą. O tem­pora, o mores.

Sens mojego życia, zda­rza mu się, że myśli: moja śliczna i dobra Vik­to­ria.

Ale o nie­ży­ją­cych ni­gdy źle. Nawet o przed­wcze­śnie zmar­łej żonie. Jej zbla­zo­wany wzrok zgasł raz na zawsze. Jaki jest jed­nak sens sie­dzieć w pociągu w jed­nym z naj­brzyd­szych miast Szwe­cji (tak wyczy­tał w gaze­cie) i z her­ba­rium pamięci wycią­gać Marie-Louise Rinckenström. Ni­gdy nie przy­jęła jego nazwi­ska, nawet tego nie roz­wa­żała. To było bar­dzo nie­udane mał­żeń­stwo. Let bygo­nes be bygo­nes.

A może po pro­stu znik­nęła? Do tej pory nie może się zde­cy­do­wać, jak to nazwać.

Po raz kolejny wzdy­cha, przy­myka oczy i pró­buje przy­wró­cić do życia Johna Lean­dera Franzéna. Trwa to chwilę, ale mu się udaje.

Ostat­nie dni i śmierć lite­rata

John Lean­der Franzén spoj­rzał na swoją twarz w lustrze w łazience. Jeśli­bym nie wie­dział, że mam pięć­dzie­siąt dwa lata, dał­bym sobie pięć­dzie­siąt pięć, pomy­ślał, a nawet sześć­dzie­siąt?

To skóra zdra­dzała jego wiek. Mimo iż opa­lona (tydzień na Fuer­ta­ven­tu­rze pod koniec wrze­śnia), była szara i cienka. Włosy, przez tyle lat ciemne i grube, teraz znisz­czone i pozba­wione życia. W więk­szo­ści siwe. W naj­lep­szym razie wypło­wiałe. Oczy wod­ni­ste i wyłu­pia­ste. Wargi popę­kane, nos jakby więk­szy.

Cof­nął się kilka kro­ków i doszedł do wnio­sku, że z odle­gło­ści jest przy­stojny. Przy sła­bym świe­tle nawet niczego sobie.

Naj­le­piej wyglą­dam, jak jest ciemno, pomy­ślał. Wie­czo­rem przy barze. W sypialni oświe­tlo­nej jedną świecą. W takich oko­licz­no­ściach czło­wiek coś zna­czy. Świa­tło dzienne to prze­re­kla­mo­wany feno­men.

Wes­tchnął i znów poczuł zgagę. Mógł zre­zy­gno­wać z tego kie­liszka ginu. Ale Börje nale­gał. Kie­li­szek czy­stego spi­ry­tusu niby pomaga w lep­szym tra­wie­niu, ale w przy­padku JLF to nie działa.

Niech się wsty­dzą ci, któ­rzy się pod­dają, ćwi­cze­nie czyni mistrzem.

Wyszedł z łazienki i usiadł przy sta­rym angiel­skim biurku. Ciemny intar­sjo­wany dąb, kupiony w domu aukcyj­nym Bukow­ski, liczący dwie­ście lat. Wyjął kalen­darz. Tak jak myślał, pięć spo­tkań jesz­cze przed Bożym Naro­dze­niem. Mimo iż w ciągu ostat­nich paru lat nie wypro­du­ko­wał nic nowego. Czło­wiek jest ceniony i sza­no­wany. Potrafi pisać i mówić. Nie każdy ma to szczę­ście.

Ziew­nął, włą­czył suity Bacha (w każ­dym pokoju gło­śniki, nawet w kuchni) i wsko­czył do łóżka.

Ceniony i sza­no­wany. Jesz­cze raz sobie o tym pomy­ślał, tak dla pew­no­ści, puścił bąka i zasnął.

3

Rze­czy­wi­stość

Franz J. Lunde przy­gląda się matce.

Sie­dzi w buja­nym fotelu i wpa­truje się w swoje dło­nie. Nie wia­domo, czy się w ogóle zorien­to­wała, że przy­je­chał. Do końca odwie­dzin została jesz­cze godzina. Na ostat­nich kilo­me­trach do Sztok­holmu pociąg nabrał szyb­ko­ści, więc z dworca wziął tak­sówkę i jest tutaj. Cze­ka­jąc, aż matka pod­nie­sie wzrok, roz­gląda się po dobrze zna­nym pokoju. Idea była taka, żeby pen­sjo­na­riu­sze mogli ume­blo­wać swój pokój według wła­snego gustu, dro­bia­zgami z daw­nego życia: stół, krze­sła, obraz, dywan… by nić łącząca ich z prze­szło­ścią nie została bru­tal­nie prze­rwana. Jed­nak ją to nic nie obcho­dziło. Jedyne, co z sobą zabrała, to fotel bujany, w któ­rym teraz sie­dzi, ale i to z ini­cja­tywy Franza, i makatkę wiszącą nad łóż­kiem. Zawsze go iry­tuje wyszyty na niej napis, podob­nie jest i tym razem.

Kto życie w poko­rze przyj­muje,

Ten szczę­ściem się roz­ko­szuje.

Wybla­kłe, czer­wone, zdobne litery na żół­tym tle. Sprana, nie­wy­klu­czone, że wyszyła ją jego pra­babka. Albo wyha­fto­wała, nie­ważne. Ale rów­nie dobrze mogła być kupiona na jakiejś wyprze­daży po zmar­łym wła­ści­cielu. Matka zawsze lubiła porząd­ko­wać i upięk­szać świat wokół sie­bie i nie ma w tym nic złego.

Jed­nak pokorą ni­gdy nie grze­szyła, szcze­gól­nie odkąd stra­ciła kon­takt z ota­cza­ją­cym ją świa­tem. Franz wzdy­cha i zasta­na­wia się, co on tu, u dia­bła, robi. To wciąż powra­ca­jące pyta­nie, a naj­lep­sza odpo­wiedź, jaką znaj­duje, jest kato­licka. Odwie­dziny matki to jego pokuta. Cho­ciaż grze­chy, za które szuka prze­ba­cze­nia, nie mają z nią nic wspól­nego. Pew­nie podob­nie jest z praw­dzi­wymi kato­li­kami. Te pry­mi­tywne porów­na­nia to teatr wszyst­kich reli­gii. Krótko mówiąc, wolne myśle­nie w tym wyja­ło­wio­nym świe­cie jest nie­moż­liwe.

– Niech ci się nie wydaje, że nie wiem.

– Co…?

Budzi się z zamy­śle­nia i widzi, że matka mu się przy­gląda.

– Dobrze rozu­miem.

Zasta­na­wia się, czy ona w ogóle wie, kim on jest, czy może bie­rze go za kogoś innego. Za swego zmar­łego męża, na przy­kład, a jego ojca, Larsa-Len­narta. Albo za swo­jego star­szego brata, stryja Erne­sta, który wciąż żyje i z któ­rym zawsze miała trudne rela­cje. Który ma ośmioro dzieci i od pra­wie pół wieku mieszka w Salt Lake City. Krąży plotka, że jest mor­mo­nem. Może ma nawet wię­cej niż jedną żonę, w każ­dym razie tak głosi inna plotka.

Już nie raz pomy­liła go z Erne­stem, ale jest mu to obo­jętne. Matce mylą się pra­wie wszy­scy. Kie­dyś wzięła go za Wik­to­rię, wnuczkę, z którą ni­gdy nie miała bli­skich rela­cji, jego jedyną uko­chaną córkę, a wtedy miarka się prze­brała. Powie­dział, żeby się zamknęła, i wyszedł.

– Co takiego rozu­miesz, mamo?

– Nie nazy­waj mnie mamą. Dzieci mają mamy, doro­śli męż­czyźni mają matki.

– Dobrze, kochana matko.

– Kochana matko, tak się zaczyna mój list… jak to one się nazy­wały?

– Kto?

– No te, co tak śpie­wały.

– Masz na myśli Dziew­czyny z Göinge?

– No prze­cież mówię.

– Powie­dzia­łaś, że coś zro­zu­mia­łaś…

– Tak powie­dzia­łam?

– Co takiego zro­zu­mia­łaś?

Matka pochyla się do przodu i zaczyna mu się przy­glą­dać. Jakby go pene­tro­wała wzro­kiem.

– Już rozu­miem, dla­czego cię zosta­wiła.

– Marie-Louise?

– Tak, Marie-Louise. A mia­łeś wię­cej kobiet, które cię zosta­wiły?

Nad­zwy­czaj trzeźwa na umy­śle, kon­sta­tuje. Wie, kim jestem i jak miała na imię moja żona.

– Mamo, Marie-Louise nie żyje. Nie zosta­wiła mnie.

A raczej znik­nęła. Ale ten komen­tarz zosta­wia sobie.

– Prze­cież wiem. Naj­pierw cię zosta­wiła, a potem zmarła. Nie nazy­waj mnie mamą. Dzieci mają mamy.

– Wiem, matko.

Kobieta potrząsa głową.

– Jasne, że cię zosta­wiła. Pew­nie już nie mogła z tobą wytrzy­mać.

JLF posta­na­wia to prze­mil­czeć.

– Zawsze byłeś czarną owcą w rodzi­nie. Co innego twoja sio­stra. Ona przy­naj­mniej mnie odwie­dza.

– Ale…

– Przy­cho­dzi pra­wie codzien­nie, a cie­bie ni­gdy nie ma.

Co, do jasnej cho­lery?, myśli. Dla­czego mam tu sie­dzieć i tego wysłu­chi­wać? Co jej się roi w tej cho­rej gło­wie? Pogo­dził się z tym, że temat Marie-Louise już od dawna pró­buje z nim maglo­wać, jego kiep­skie mał­żeń­stwo i jej ewen­tu­alną śmierć też, ale to, że jakby ni­gdy nic znów dobrze mówi o swo­jej syno­wej, to zasko­cze­nie. I w dodatku chwali jego sio­strę, która ni­gdy nie kiw­nęła nawet pal­cem. Prze­cież są jakieś gra­nice, ileż to można zno­sić? Rośnie w nim złość i wstaje.

– Kochana matko, prze­pra­szam, ale mam ważne spo­tka­nie.

– Ni­gdy nie masz czasu…

– Pozdrów Lin­neę, kiedy się tu pojawi. Dawno jej nie widzia­łem, ale cie­szy mnie, że się o cie­bie tak trosz­czy i tak czę­sto cię odwie­dza.

Ta zło­śli­wość jest tro­chę nie­po­trzebna.

– Idź już sobie i zapo­mnij o mnie.

– Adieu, kochana matko.

Odwraca się na obca­sie i wycho­dzi. I pomy­śleć, że Dziew­czyny z Göinge mogą ścią­gnąć prze­szłość.

Ostat­nie dni i śmierć lite­rata

John Lean­der Franzén prze­sie­dział trzy dni w swoim gabi­ne­cie z wido­kiem na Kastel­holm i Gröna Lund i nie napi­sał ani jed­nej linijki. Czwar­tego dnia przed połu­dniem wziął się w garść i stwo­rzył nastę­pu­jące zda­nie:

Kto nocą opusz­cza dom i wędruje ku wscho­dzą­cemu słońcu, wcze­śniej czy póź­niej spo­tka dru­giego czło­wieka.

Prze­czy­tał je gło­śno i nagrał na magne­to­fon, który kie­dyś kupił we Wło­szech. Wysłu­chał uważ­nie, ale nie spodo­bało mu się fra­zo­wa­nie, spró­bo­wał jesz­cze raz i dopiero przy pią­tej pró­bie był zado­wo­lony. Prze­niósł nagra­nie do kom­pu­tera, gdzie już miał kil­ka­dzie­siąt podob­nych sen­ten­cji, i posta­no­wił wyjść na lunch.

W pla­nach był gros, czyli sto czter­dzie­ści cztery napu­szone zda­nia, które miały pod­su­mo­wać nie tylko jego twór­czość, ale rów­nież dwa i pół tysiąca lat huma­ni­zmu este­tycz­nego. Lubił to sfor­mu­ło­wa­nie: huma­nizm este­tyczny. Podo­bał mu się rów­nież pomysł, żeby ta cienka książka w pięk­nej sza­ro­nie­bie­skiej opra­wie stała się lek­turą obo­wiąz­kową dla lice­ali­stów nie tylko w Szwe­cji, ale i na całym kon­ty­nen­cie, oraz żeby czy­ta­nie przez sie­bie wła­snych ksią­żek stało się kamie­niem milo­wym słowa mówio­nego i żeby było emi­to­wane w radiu w szcze­gól­nie donio­słych momen­tach histo­rii. Na przy­kład w syl­we­stra, tuż przed wybi­ciem pół­nocy. Na ksią­żę­cych ślu­bach. Na woj­nach i tym podobne.

Szedł przez Slus­sen w prze­szy­wa­ją­cym wie­trze, minął wie­kowe budynki i skie­ro­wał się na Österlånggatan do restau­ra­cji Tra­dy­cja. Placki ziem­nia­czane, pomy­ślał. Albo metka z ziem­nia­kami i z koper­kiem. Duże piwo. Porządne domowe jedze­nie dla praw­dzi­wych arty­stów płci męskiej.

Rze­czy­wi­stość

Cho­lerny zaro­zu­mia­lec, myśli Franz J. Lunde i zamyka notes. Męski szo­wi­ni­sta i nar­cyz. Ale świet­nie, to będzie powieść fata­li­styczna, napi­sze tyle, ile zdoła, a ma już trzy­na­ście stron.

Cho­ciaż metka nie byłaby zła.

Przez dwie godziny sie­dzi Pod Kasz­ta­nem, w swoim ulu­bio­nym lokalu, i pisze. Wypija cztery albo pięć fili­ża­nek kawy i lek­kim ski­nie­niem głowy wita się z kil­koma zna­jo­mymi. Podob­nie jak on lite­ra­tami. Wszy­scy rozu­mieją, że pra­cuje, więc mu nie prze­szka­dzają, zosta­wiają go w spo­koju.

Tra­dy­cja musi pocze­kać. Więc zado­wala się kanapką w swoim M-2 na Prästgatan. W pro­gra­mie ma spo­tka­nie w biblio­tece miej­skiej w Västerås. Wszystko w swoim cza­sie.

4

Ostat­nie dni i śmierć lite­rata

I znów się poja­wiła.

Kiedy usły­szał jej pyta­nie, nagle coś się stało z jego per­cep­cją. Zakłó­ce­nia neu­ro­prze­kaź­ni­kowe w mózgu, przez chwilę wyda­wało mu się, że zaraz straci przy­tom­ność. Upad­nie na oczach sie­dem­dzie­się­ciu wier­nych czy­tel­ni­ków w Biblio­tece Miej­skiej w Västerås.

Na szczę­ście tak się nie stało. Obiema rękoma przy­trzy­mał się krze­sła, na któ­rym sie­dział, i po kilku sekun­dach wszystko wró­ciło do normy. Chwy­cił szklankę z wodą i wypił kilka łyków. Dło­nią zaczął szu­kać oku­la­rów w kie­szeni koszuli, ale przy­po­mniał sobie, że są w teczce.

– Panie Franzén, w jed­nej ze swo­ich ksią­żek opi­suje pan mor­der­stwo dosko­nałe, kiedy to czy­ta­łam, mia­łam nie­od­parte wra­że­nie, że brał pan w nim udział. Czy może pan to jakoś sko­men­to­wać?

Dokład­nie tak powie­działa. Może użyła tro­chę innych słów niż w Ravmos­sen, ale o to samo cho­dziło i to ta sama kobieta. Sie­działa w ostat­nim rzę­dzie, nawet się pod­nio­sła, kiedy zada­wała pyta­nie, ale pro­wa­dzący nie zdą­żył podać jej mikro­fonu. Zresztą nie było takiej potrzeby, jej głos był wyraźny i dono­śny, tak jak poprzed­nim razem. Piękny, dys­tyn­go­wany alt. Może jest aktorką?

W sali zale­gła kil­ku­se­kun­dowa cisza, a on wal­czył, żeby nie zemdleć. Pro­wa­dzą­cemu nie przy­szło jed­nak do głowy, żeby zain­ter­we­nio­wać. Zresztą sam pró­bo­wał się wydo­stać z tara­pa­tów.

– Prze­pra­szam, ale to nagły spa­dek cukru. Nie­stety, nie mam żad­nego komen­ta­rza… poza tym, że to oczy­wi­ście jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie. Dzię­kuję za uwagę.

Bukiet kwia­tów i album mia­sta, a potem do widze­nia. Kiedy opu­ścił biblio­tekę i w rzę­si­stym desz­czu uszedł pięć­dzie­siąt metrów, zorien­to­wał się, że wcale nie idzie w kie­runku sta­cji. Sta­nął i poczuł, że zaraz zwy­mio­tuje, na szczę­ście scho­wał się za krza­kiem i wyrzu­cił z sie­bie więk­szość tego, co zjadł w ciągu dnia. Stra­wioną metkę. I ziem­niaki z koper­kiem.

Pół godziny póź­niej, kiedy już sie­dział w pociągu, zatę­sk­nił za odro­biną whi­sky i zasta­na­wiał się, o co w tym wszyst­kim cho­dzi.

Rze­czy­wi­stość

Franz J. Lunde też się nad tym zasta­na­wia. W zasa­dzie sie­dzi w tym samym pociągu, wpraw­dzie nie wymio­tuje, ale wszyst­kie wie­czorne wyda­rze­nia i jego stan psy­chiczny są iden­tyczne jak u jego alter ego. Czyta to, co napi­sał. Kon­ty­nu­ować?, pyta samego sie­bie. Do czego to wszystko zmie­rza?

Czuje, jakby nagle stra­cił dystans do swo­jego fik­cyj­nego boha­tera, psy­cho­paty i nar­cyza, Franzéna. Czy czy­tel­nik nie zorien­tuje się, że cho­dzi o niego? Że ta dzi­waczna powieść to nic innego jak kiep­sko masko­wana auto­bio­gra­fia? Krą­żąca w jakiejś pustce, która w rze­czy­wi­sto­ści jest czarną dziurą.

Może jed­nak nie. Kiedy przed sta­cją w Bålście pociąg zwal­nia, nie ma jesz­cze pew­no­ści. Ale nie to jest ważne, tylko ta sza­lona kobieta, która dwa razy w ciągu jed­nego tygo­dnia miała czel­ność zadać mu to imper­ty­nenc­kie pyta­nie. Jakby go oskar­żała o doko­na­nie mor­der­stwa.

– Jasna cho­lera – klnie Franz J. Lunde.

Tym razem też nie zdą­żył jej zoba­czyć. Że też nie pamię­tał, żeby wziąć ze sobą oku­lary. Nie miał ich na nosie, bo woli nie widzieć swo­ich słu­cha­czy nazbyt wyraź­nie. Ale na przy­szłość będzie wie­dział.

Na przy­szłość? Tak, ma nie­od­parte wra­że­nie, że tak łatwo jej się nie pozbę­dzie.

Kim ona jest? Kim ona, do cho­lery, jest?

I dla­czego poja­wia się wła­śnie teraz, w te desz­czowe jesienne dni? Od uka­za­nia się książki minęło dwa i pół roku, i już jakiś czas od… nie, takie myśle­nie nie ma sensu. Co się stało, to się nie odsta­nie.

Sam nie wie, co o tym myśleć, ale kiedy wróci do domu, tro­chę whi­sky sin­gle malt od razu roz­ja­śni mu w gło­wie. Coś się święci, musi się nad tym dobrze zasta­no­wić.

Krótko mówiąc.

Może powi­nien sobie przy­po­mnieć, co się fak­tycz­nie wyda­rzyło. Każdy szcze­gół, cały prze­bieg. Roz­mowę w kawiarni, loso­wa­nie i tak dalej. Się­gnąć pamię­cią wstecz i napi­sać to od nowa.

Stare mięso ubrać w fał­szywe słowa, to jedyne, co może teraz zro­bić.

A może nie? Może zosta­wić to w spo­koju?

Ostat­nie dni i śmierć lite­rata

I znów w domu, w swo­jej twier­dzy na Söder. John Lean­der Franzén nalał sobie whi­sky z wodą i roz­siadł się w głę­bo­kim fotelu. Bez­pieczny jak dziecko w macicy matki – ukradł to wyra­że­nie jakie­muś fran­cu­skiemu pisa­rzowi; mali pisa­rze poży­czają, wielcy kradną – prze­niósł się myślami dzie­sięć lat wstecz.

Göteborg. Targi książki. Noc z soboty na nie­dzielę, nieco odosob­nione miej­sce na par­te­rze hotelu Gothia. Tylko on i stary poeta; reszta pod­pi­tych pisa­rzy dru­giego sortu, obu płci, już się roze­szła jakiś czas temu. Docho­dziła druga w nocy. Każdy ze swoim piwem. Poeta nie­chlujny i zgorzk­niały. Na policzku miał kurzajkę, któ­rej trudno było nie zauwa­żyć. Jesz­cze na tyle przy­tomny, żeby śle­dzić tok myśli.

JLF był mniej wię­cej w tym samym sta­nie. Ale bez kurzajki i nie­zgorzk­niały; prze­cież jest popu­larny. Pisze powie­ści, które ludzie czy­tają.

– Napi­sa­łem szes­na­ście zbio­rów wier­szy – wymam­ro­tał tam­ten mar­kot­nie. – Żaden nie sprze­dał się w nakła­dzie więk­szym niż pięć­set sztuk. Ostat­nie zale­d­wie dwie­ście. A dzi­siaj, na tym cho­ler­nym obie­dzie posa­dzili mnie… chik, prze­pra­szam… posa­dzili mnie obok kró­lo­wej kry­mi­nału, dwu­dzie­sto­ośmio­let­niej cyca­tej blon­dyny, dopiero co zade­biu­to­wała i już sześć­dzie­siąt tysięcy! W twar­dej opra­wie, i co ty na to?

– Na zdro­wie! – odpo­wie­dział JLF. – Do dia­bła z kul­turą na tym pie­przo­nym padole łez.

– Ludzie to idioci – skon­sta­to­wał poeta i bek­nął. – Szcze­gól­nie ci, któ­rzy czy­tają książki.

– Oczy­wi­ście oprócz tej garstki, która czyta poezję? – zapy­tał JLF.

– Strzał w dzie­siątkę – odparł nie­do­ce­niony wier­szo­kleta. – Ale trzeba ci wie­dzieć, że to głów­nie poeci kupują swoje książki. Zresztą więk­szość to też idioci.

– Tak, czło­wiek ma prze­chla­pane, jak się nad tym bli­żej zasta­no­wić – powie­dział JLF.

– Więc teraz zamie­rzam napi­sać kry­mi­nał.

– Co?

– Powieść kry­mi­nalną… zanim wycią­gnę kopyta. Żeby poka­zać tym idio­tom, że… że…

I tu stra­cił wątek. Dziwne, że po tylu latach JLF pamię­tał taki mało istotny szcze­gół, był pijany, a tak mu się to wryło w pamięć. Może wła­śnie naj­bar­dziej zapa­mię­tuje się taką nic nie­zna­czącą papla­ninę.

– Masz już jakiś pomysł? – zapy­tał JLF po chwili prze­rwy na łyk piwa. Nie żeby był jakoś szcze­gól­nie zain­te­re­so­wany jego beł­ko­tem czy jego pomy­słami, po pro­stu nic innego nie przy­cho­dziło mu do głowy.

– Pad­niesz tru­pem, jak się dowiesz. Zbrod­nia dosko­nała, coś w tym rodzaju.

Niech cię szlag, pomy­ślał JLF. Ty zadu­fany dupku. Ale odpo­wie­dział tylko:

– Inte­re­su­jące.

Poeta porząd­nie odchrząk­nął, wypro­sto­wał się i zaczął mu się dokład­nie przy­glą­dać. Prze­szy­wał go wzro­kiem, jakby nagle wytrzeź­wiał. Aż dziwne, że moż­liwa jest aż taka meta­mor­foza.

Potem zaczął opo­wia­dać.

O zbrodni dosko­na­łej. Która zosta­nie popeł­niona w jego debiu­cie.

Nie była aż taka zła, jak się oba­wiał.

Rze­czy­wi­stość

Ostat­nie strony Franz J. Lunde czyta trzy razy.

Cał­kiem nie­złe, myśli. Zamiast whi­sky pije czarną her­batę, może dla­tego. Jego wypło­wiały poeta jest czę­ściowo fik­cyjny. Göteborg, hotel Gothia i targi książki też. Czas jest nie­istotny, a już zorien­to­wa­nie się, kto jest kim w tym tłu­mie lite­ra­tów i dzien­ni­ka­rzy, raczej nie­wy­ko­nalne. Trudno pamię­tać, z kim się roz­ma­wiało czy co powie­działo, nie po tylu latach. To jak zaplom­bo­wana skrzy­nia na dnie morza.

Jed­nak chwilę po tej kon­sta­ta­cji poja­wia się zwąt­pie­nie. Czy to roz­sądne, żeby tę histo­rię opi­sać i wydać? Nagle przy­po­mina mu się pewien holen­der­ski pisarz, który w latach dzie­więć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku napi­sał powieść o zamor­do­wa­niu wła­snej żony, a kilka lat póź­niej został ska­zany za zabi­cie żony. Dokład­nie w taki sam spo­sób jak w książce. Sprze­dał dom, a kiedy nowy wła­ści­ciel kopał ogró­dek, zna­lazł ciało. Cza­sami rze­czy­wi­stość to dla poważ­nych twór­ców pole minowe, cza­sami w swo­jej nad­gor­li­wo­ści mogą zna­leźć się po nie­wła­ści­wej stro­nie.

Ale, do cho­lery, wystar­czy tylko roz­wiać wszyst­kie wąt­pli­wo­ści i znaki zapy­ta­nia! Zawsze można doko­nać popra­wek i zmian. Albo spa­lić to gówno. Ale teraz trzeba kon­ty­nu­ować. Przyj­dzie czas, przyj­dzie rada.

Zbliża się pół­noc, ale jutro nie ma nic w pla­nach. Następne spo­tka­nie dopiero za trzy dni, więc może jesz­cze popra­co­wać godzinę, dwie. Kobieta z Ravmos­sen i Västerås prze­szka­dza mu się sku­pić, więc pró­buje ją wyrzu­cić ze świa­do­mo­ści. Cho­lerna babo, myśli, czego ty ode mnie chcesz? Robię z cie­bie lite­ra­turę, więc trzy­maj się ode mnie z daleka! Już ode­gra­łaś swoją rolę.

Dream on, you old fuc­ker. Robi parę okrą­żeń w pokoju, wygląda przez okno na czarne, nocne niebo i wieżę kościelną. Przez chwilę myśli o muzyce Bacha, robi sobie her­batę z odro­biną rumu i liczy strony.

Sie­dem­na­ście. Na razie napi­sane odręcz­nie, ale w druku nie powinno być mniej niż pięt­na­ście.

Świet­nie, myśli Franz Josef Lunde. Jedna czwarta, jeśli się zado­wo­lić dolną gra­nicą. Idzie jak po maśle. Bie­rze porządny łyk her­baty, sty­mu­lu­jąc ośrod­kowy układ ner­wowy, i wraca do pisa­nia.

Ostat­nie dni i śmierć lite­rata

– Idę z duchem czasu – powie­dział poeta. – Nie wiem, czy się nad tym zasta­na­wia­łeś, ale w ostat­nich latach pro­ble­ma­tyka alibi rady­kal­nie się zmie­niła.

– Pro­ble­ma­tyka alibi? – JLF maso­wał sobie skro­nie, pró­bu­jąc się skon­cen­tro­wać.

– Pro­ble­ma­tyka alibi, dobrze usły­sza­łeś. W dzi­siej­szych cza­sach nie cho­dzi o to, gdzie w danym momen­cie był sprawca, tylko gdzie były jego komórka i jego karta kre­dy­towa.

– Hm? – zasta­no­wił się JLF.

Poeta spoj­rzał na niego spod krza­cza­stych brwi, jakby chciał spraw­dzić, czy przy­pad­kiem nie rzuca pereł przed wie­prze. Ale naj­wy­raź­niej był tak pełen podziwu dla swo­jej ele­ganc­kiej intrygi, że nic nie mogło go zatrzy­mać, deli­kat­nie dotknął kurzajki, wypił łyk piwa i kon­ty­nu­ował:

– Załóżmy, że masz sprząt­nąć kogoś nie­po­żą­da­nego, dajmy na to w Östersund. To może być kto­kol­wiek, była żona, jakiś skur­czy­byk, któ­remu jesteś winien pie­nią­dze, albo ktoś, kto ci zalazł za skórę. W twoim gadzim mózgu zaczyna się pano­szyć Neme­zis, ale pro­blem zaczyna się wtedy, kiedy okaże się, że znasz denata, może to być on czy ona, nie­ważne, więc kiedy poli­cja znaj­duje trupa, możesz być pewien, że cię wezwą na prze­słu­cha­nie, masz to jak w banku. Pra­wie wszy­scy zamor­do­wani mają jakiś zwią­zek ze sprawcą, rozu­miesz?

– Rozu­miem – zapew­nił go JLF. – Kon­ty­nuuj. Na zdro­wie.

– Na zdro­wie. Żeby się wywi­nąć ze szpo­nów wymiaru spra­wie­dli­wo­ści, potrze­bu­jesz alibi. Musisz po pro­stu udo­wod­nić, że nie było cię tam, gdzie doko­nano tej ohyd­nej zbrodni, i dla­tego nie mogłeś jej popeł­nić, rozu­miesz?

– To jasne jak słońce.

– Dobrze. Im dalej znaj­du­jesz się od miej­sca prze­stęp­stwa, tym lepiej dla cie­bie. Załóżmy, że mor­der­stwo popeł­niasz w Östersund… trzy­majmy się tego miej­sca, żeby się nie pogu­bić… w czwar­tek wie­czo­rem, w listo­pa­dzie, więc w tym cza­sie musisz być w Malmö. Do I make myself clear?

Dokład­nie tak się wyra­ził, ten stary osioł. Do I make myself clear… JLF pamięta, jakby to było wczo­raj.

– Jasne, że tak – odpo­wie­dział JLF z lek­kim znie­cier­pli­wie­niem w gło­sie. – Prze­cież nie uro­dzi­łem się wczo­raj. Poza tym nawet imbe­cyl by to zro­zu­miał.

– Wyśmie­ni­cie, wybor­nie – zapiał z zachwytu poeta. – Więc chcesz się pozbyć byłej żony w Östersund, dla­tego sie­dzą­cego tu przed tobą wynaj­mu­jesz jako pomoc­nika.

Ni­gdy w życiu nie wyna­jął­bym poety, pomy­ślał JLF. Nawet do poma­lo­wa­nia kibla. Jed­nak nie sko­men­to­wał tego, mając świa­do­mość, jak poeci są wyczu­leni na wła­snym punk­cie.

– Więc żeby zabić żonę w Östersund, naj­pierw kupu­jesz bilet lot­ni­czy do Malmö. Twój pomoc­nik, to zna­czy sie­dzący tu przed tobą, w tym samym cza­sie kupuje bilet do Östersund. Spraw­dzamy, czy nasze loty są mniej wię­cej w tym samym cza­sie. Z tego samego lot­ni­ska, ma się rozu­mieć. Robimy check in, idąc do swo­ich gate’ów, spo­ty­kamy się i zamie­niamy bile­tami. Tele­fo­nami i kar­tami kre­dy­to­wymi też. Podą­żasz?

– Natu­ral­nie. Na zdro­wie.

– Zdro­wie. Po tej małej zmia­nie toż­sa­mo­ści… no wła­śnie, cho­dzi o zmianę toż­sa­mo­ści… lecisz do Östersund i w spo­koju dusisz mał­żonkę. Albo walisz świecz­ni­kiem w głowę, jak wolisz. Rezer­wu­jesz hotel na moje nazwi­sko, oczy­wi­ście wcze­śniej, uży­wasz mojej karty kre­dy­to­wej i dzwo­nisz z mojej komórki, a… dwa dni póź­niej wra­casz pocią­giem do Sztok­holmu. W tym cza­sie…

– W tym cza­sie ty jesteś w Malmö jako ja – dokoń­czył JLF, żeby poka­zać, że wie, o co cho­dzi. – Uży­wasz mojej karty kre­dy­to­wej, a z komórki wysy­łasz kilka SMS-ów. I… w ten spo­sób zapew­niasz mi alibi. No, niech mnie szlag, nie­źle to wykom­bi­no­wa­łeś.

– Tylko nie­źle? – wes­tchnął poeta. – Ładna mi pochwała. To naj­wspa­nial­sza intryga od Mor­der­stwa w Orient Expres­sie, jeśli mi to ukrad­niesz, to cię zabiję.

– Dzięki – odparł JLF. – Czuję się zaszczy­cony. Naprawdę.

Nie wia­domo, czy temat był dalej dys­ku­to­wany. Ani czy udało im się zamó­wić jesz­cze po jed­nym piwie w zamy­ka­ją­cym się barze, albo czy na zewnątrz, patrząc na pano­ramę Korsvägen i Lise­berg, zapa­lili po papie­ro­sie, a potem windą udali się do swo­ich pokoi, wal­nęli się do łóżek i natych­miast zasnęli.

Ceniony pro­zaik John Lean­der Franzén i nie­do­ce­niony stary poeta.

W każ­dym razie poeta zmarł pół roku póź­niej i ni­gdy już nie napi­sał żad­nego kry­mi­nału. Sie­dem­na­stego tomiku poezji rów­nież nie. Ale co zro­bić, Bóg dał, Bóg zabrał, pod­su­mo­wał filo­zo­ficz­nie JLF i dolał sobie resztkę whi­sky.

Wyszedł na swój duży bal­kon i zapa­lił cyga­retkę. Spoj­rzał na pogrą­żone we śnie mia­sto i zaczął się zasta­na­wiać nad incy­den­tem w Ravmos­sen i Västerås i nad roz­mową w Göteborgu i jej kon­se­kwen­cjami.

To jakieś prze­kleń­stwo, stare rze­czy odro­dziły się jak Feniks z popio­łów, a on nie ma nad nimi kon­troli.

5

Rze­czy­wi­stość

Sie­dzi w samo­cho­dzie i przez komórkę roz­ma­wia z córką. Na sta­cji ben­zy­no­wej, przy E20; zadzwo­niła, kiedy zatan­ko­wał i chciał ruszyć dalej. Tro­chę go boli głowa, ale w tor­bie ma coś prze­ciw­bó­lo­wego.

– Tato, mar­twię się o cie­bie.

– Nie­po­trzeb­nie – odpo­wiada. – Nie ma powodu.

– Śniło mi się, że coś ci się stało.

– Sny nie mają nic wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią.

Nie chciał się wymą­drzać, cho­ciaż zauwa­żył, że to robi. Cza­sami Vik­to­ria tak na niego dzia­łała. Jakby wciąż chciał ją wycho­wy­wać. Oczami wyobraźni widzi, jak potrząsa swo­imi blond lokami, mimo iż teraz sie­dzi w alpej­skiej wio­sce, ponad tysiąc kilo­me­trów od niego. Franz unosi brwi i się uśmie­cha. Roz­mowa nie potrze­buje zdję­cia, ale byłoby miło mieć ją na żywo przed oczami.

– Tato, wiem, że sny to nie rze­czy­wi­stość. Ale jeśli nic nie zna­czą, to po co nam się śnią? Simone mówi, że u niej marze­nia są tak samo ważne jak miska ryżu.

Simone to od kilku lat dziew­czyna Vik­to­rii. Pocho­dzi z Zambii. Franz spo­tkał ją kilka razy, to jedna z naj­bar­dziej zako­twi­czo­nych osób, jakie zna. Wszystko jest dla niej pro­ste i łatwe, każde stwo­rze­nie ma swoje przy­pi­sane miej­sce w świe­cie, wyssała to z mle­kiem swo­jej afry­kań­skiej matki. Powo­dze­nia i porażki. Kli­mat i nie­szczę­ścia. Lody pista­cjowe i ból głowy. Nie­to­pe­rze i infek­cje dróg moczo­wych, i sza­leni ame­ry­kań­scy pre­zy­denci. I marze­nia też.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki