Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W drugiej książce o Gunnarze Barbarottim, Całkiem inna historia, ponownie spotykamy wyrafinowanego sceptyka szukającego czasami wskazówek w Piśmie Świętym, którego poznaliśmy w powieści Człowiek bez psa. Ma coraz więcej wątpliwości związanych ze swoją karierą zawodową, a życie osobiste obfituje w nieoczekiwane zmiany akcji i planów.
Kilkoro Szwedów spędza wspólnie czas podczas dwutygodniowego urlopu w Finiste`re w Bretanii na początku XXI stulecia – dwie pary, dwóch singli – w sumie sześcioro świeżo poznanych przyjaciół. Zażywają kąpieli, rozkoszują francuskim jedzeniem, organizują wycieczki i flirtują, nie zważając na zobowiązania małżeńskie. Na pamiątkę zostaje kilka fotografii, może jakieś zdjęcie grupowe, jakaś akwarelka i anonimowy pamiętnik opisujący ich eskapady.
Pięć lat później ktoś zaczyna ich zabijać, jedno po drugim, informując wcześniej listownie o swoich planach inspektora kryminalnego Gunnara Barbarotti w Kymlinge. Sprawa odbija się szerokim echem w mediach, które rozpętują nagonkę na policję. Morderca ciągle zwodzi śledczych, a jego działanie jest coraz bardziej niezrozumiałe i pełne zagadek. Pozornie jego ofiary nie mają ze sobą nic wspólnego. Dlaczego seryjny morderca wybiera właśnie ich? Dlaczego seryjny morderca za każdym razem stosuje inną metodę zabijania?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 595
Notatki z Mousterlin
29 czerwca 2002 roku
Nie jestem taki jak inni.
I nie chcę taki być. Jeśli kiedykolwiek w życiu natrafię na grupę ludzi, z którą będę się utożsamiał, będzie to znaczyło tylko tyle, że mój umysł popadł w otępienie. Że i ja dałem się ociosać do konturów wytyczonych przez panujące obyczaje i głupotę. Tak to właśnie wygląda, a zmiana tych warunków brzegowych nie jest możliwa. Wiem, że jestem wybrany.
Może zostając tu, popełniłem błąd. Może powinienem posłuchać intuicji i zrezygnować. Najłatwiej bowiem pójść po linii najmniejszego oporu, a dodatkowo Erik wydawał mi się z początku dość interesujący; to niewątpliwie człowiek niebanalny. Poza tym nie miałem konkretnych planów podróży, żadnej marszruty. Na południe; zależało mi tylko, żeby jechać na południe.
Jednak dzisiejszego wieczoru poczułem wątpliwości. Nic mnie tu nie trzyma, mogę w każdej chwili spakować plecak i ruszyć dalej. Już choćby to daje mi poczucie bezpieczeństwa. Uderzyła mnie myśl, że rzeczywiście mógłbym wyruszyć w każdej chwili, już teraz; jest druga w nocy, w ciemności słychać monotonny szum morza oddalonego o kilkaset metrów od tarasu, na którym właśnie zapisuję swoje myśli. Nadchodzi przypływ; mógłbym zejść na dół na plażę i ruszyć na wschód, nic prostszego.
Powstrzymuje mnie jednak lenistwo połączone ze zmęczeniem i pewną dawką alkoholu we krwi. Poczekam przynajmniej do jutra, prawdopodobnie jeszcze kilka kolejnych dni. Nigdzie mi się nie spieszy, to pewne. Może dam się skusić i przyjmę rolę obserwatora. Może będzie o czym pisać. Kiedy powiedziałem doktorowi L., że mam chęć wyruszyć w dłuższą podróż, nie był zachwycony. Ale kiedy wyjaśniłem mu, że potrzebuję czasu, by przemyśleć i opisać to, co się zdarzyło, a najłatwiej będzie mi to zrobić w obcym środowisku – bo taki był podstawowy cel tej podróży – zgodził się. Wkrótce życzył mi udanej podróży i były to słowa płynące prosto z serca. Byłem pod jego opieką przez ponad rok. Myślę, że nieczęsto jest mu dane wypuszczać pacjenta w świat, musi więc mieć poczucie triumfu.
Wracając do Erika, muszę przyznać, że wykazał się wielkodusznością, kiedy pozwolił mi tu pomieszkać całkiem za darmo. Twierdził, że wynajął ten dom wspólnie z dziewczyną, z którą później zerwał, ale rezerwacji nie dało się już odwołać. Na początku wydawało mi się, że kłamie; podejrzewałem, że jest gejem i chce się ze mną zabawić, ale chyba nie miałem racji. Prawdopodobnie nie jest homoseksualistą, ale stuprocentowej gwarancji bym nie dał. Może jest biseksualny, a już na pewno jest osobą bardzo pokomplikowaną. Być może właśnie dlatego z nim wytrzymuję; fascynują mnie jego ciemne strony, przynajmniej dopóki ich nie rozpracuję.
Jest dość zamożny; dom jest tak duży, że nie musimy ciągle na siebie wpadać. Umówiliśmy się, że dopóki tu będę mieszkać, będziemy mieli wspólną kasę na jedzenie, ale łączy nas coś jeszcze. Może rodzaj szacunku; minęły cztery dni od chwili, gdy zabrał mnie z drogi pod Lille, trzy dni, odkąd tu przyjechaliśmy. Zazwyczaj ludzie zaczynają mnie nużyć już po ułamku tego czasu.
Ale dzisiejszej nocy – kiedy piszę te słowa – naszły mnie po raz pierwszy poważne wątpliwości. Zaczęło się od przedłużającego się lunchu w porcie w Bénodet; od razu poczułem, że jest to tylko początek męczącego wieczoru. Takie rzeczy zauważa się dość wyraźnie. Kiedy wreszcie dotarliśmy do pełnej zgiełku restauracji i udało nam się wytłumaczyć kelnerowi, co chcemy zamówić, przez moją głowę przeleciała pewna myśl: „Zabij wszystkich przy stole i odejdź”.
Byłoby to najlepsze rozwiązanie dla wszystkich, a mnie nie zadrżałaby nawet powieka.
Gdybym tylko wiedział jak. Gdybym wiedział, jakiej użyć broni. Gdzie uciec.
Może pomysł pojawił się z powodu upału. Od gorączki do szaleństwa jest bardzo blisko. Przestawialiśmy stoły, przeciągaliśmy parasole wte i wewte, żeby uzyskać cień, ale ja i tak siedziałem w słońcu – szczególnie gdy odchylałem się do tyłu i przywierałem plecami do oparcia krzesła; można więc było powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że było wygodnie. Egzystencjalne swędzenie. Wibrujące rozdrażnienie zmierzające ku temu, co nieuniknione.
Całe to zamieszanie było oczywiście bezdenną głupotą. Może nikt konkretny za tym nie stał, może chodziło wyłącznie o typową, źle ukierunkowaną ciekawość. Przypadkowe spotkanie kilku rodaków na sobotnim targowisku w małym bretońskim miasteczku. Bardzo możliwe, że w takich sytuacjach konwenanse wymuszają na nas pewne zachowania. Pewne rytuały. A ja nienawidzę konwenansów tak bardzo jak ludzi, którzy ich przestrzegają.
Możliwe, że inaczej odbierałbym grupę Węgrów biesiadujących wspólnie w Sztokholmie czy Malmö; nie znoszę przebywania wewnątrz takiej grupy, ale gdy patrzę na nią z zewnątrz, zupełnie mnie nie obchodzi. Nieświadomość jest zwykle lepsza niż uświadamianie sobie czegoś, wiedza o czymś. Albo udawana nieświadomość. Łatwiej żyć w kraju, którego języka nie zna się zbyt dobrze.
Na przykład język, który nas akurat otacza, czyli francuski, brzmi najbardziej dobitnie, gdy się go nie do końca rozumie.
Ja nigdy nie pokazuję tego, co myślę, nie wpuszczam nikogo za swoje zasieki. W środku przeklinam, ale mogę się śmiać i uśmiechać, śmiać i uśmiechać. Nauczyłem się iść tak przez życie. Navigare necesse est1. Zdarza się, że ludzie uważają, iż jestem miły. Myśli nie są niebezpieczne dopóty, dopóki pozostają w naszych głowach – to prawda równie dobra jak każda inna.
Z zasady nigdy nie mówię ludziom nic nieprzyjemnego.
Mamy tu dwie pary. Na początku myślałem, że oni się znają, że wspólnie spędzają urlop – ale nie. Dla całej szóstki było to zupełnie przypadkowe spotkanie na targu, wśród domowej roboty serów, powideł i marmolady, muscadeta i cydru oraz szydełkowych szalików. Może Erik napalił się na którąś z tych kobiet; obie są młode i dość ładne, może zresztą podobały mu się obie, bo gdy tak zajadaliśmy owoce morza, popijając kolejnymi butelkami wina, bezsprzecznie próbował je oczarować.
Może ja też próbowałem je oczarować.
No i Kymlinge, czyli osobliwe ogniwo spajające całą grupę. Erik mieszka w tej miejscowości od urodzenia, pierwsza z kobiet się tam wychowała, ale później przeprowadziła do Göteborga, druga mieszka w Kymlinge od dziesiątego roku życia. Choć wcześniej nic o sobie nie wiedzieli, cała trójka uznała, że to geograficzne ogniwo jest zniewalającym magnesem. Nawet Erik.
Dla mnie było to odrażające. Tak jakby przyjechali tu z wycieczką autokarową i siedząc w restauracji w małym francuskim miasteczku, delektowali się zwyczajami i dziwactwami tubylców oraz porównywali je z zachowaniem ludzi mieszkających w ich rodzinnych stronach. W Kymlinge i gdzie indziej. Przed daniem głównym wypiłem trzy kieliszki chłodnego białego wina, pocąc się w słońcu i czując, że ogarnia mnie dobrze znana desperacja. Swędzenie.
Postanowiłem nie opowiadać o moich powiązaniach z Kymlinge. Jestem pewien, że nikt z nich nie wie, kim jestem, w przeciwnym razie nie mógłbym tutaj zostać.
Pierwsza para to Henrik i Katarina Malmgrenowie. To właśnie ona wychowała się w Kymlinge, ale teraz mieszkają w Mölndal. Oboje są około trzydziestki, ona pracuje w szpitalu Sahlgrenska, a on jako pracownik naukowy. Są małżeństwem, ale nie mają dzieci. Ona wygląda jak kobieta, która może i chce zajść w ciążę, więc jeśli są jakieś przeszkody medyczne, to na pewno po jego stronie. On jest chłodny i spięty, ma zaczerwienioną skórę, prawdopodobnie łatwo ulega poparzeniom słonecznym; podczas wielogodzinnego lunchu czuł się chyba równie źle jak ja, takie odniosłem wrażenie. Prawdopodobnie lepiej się czuje przed monitorem komputera lub wśród zakurzonych książek niż pośród ludzi. Ciekawe, jak w ogóle doszło do tego, że są parą.
Druga para to Gunnar i Anna. Nie są małżeństwem i chyba nie mieszkają razem. Oboje próbowali ukrywać swoją płytkość, udawać, że ich filozofia życiowa jest efektem głębokich przemyśleń. Robili to jednak nieudolnie: najlepiej, gdyby konsekwentnie milczeli, szczególnie ona. On jest jakimś nauczycielem – nie dosłyszałem wszystkich szczegółów – a ona pracuje w agencji reklamowej, prawdopodobnie przy bezpośredniej obsłudze klienta. Jej największymi atutami są twarz i górna połowa ciała. Opowiadali również, że właśnie kupili razem kłusaka, a może tylko zamierzali kupić.
Z niewyjaśnionych powodów Katarina Malmgren mówi po francusku prawie jak autochtoni – pozostali biesiadnicy mogą tylko pomarzyć o takiej znajomości języka – więc podczas lunchu uzyskała niezasłużony status swoistej wyroczni. Jedliśmy co najmniej osiem rodzajów owoców morza, których właściwości omawiała z kelnerem bardzo szczegółowo. Do wydłubywania opornych mieszkańców z ich skorupek stosuje się igły zakończone uchwytem z korka; kiedy ten kawalątek mięśni trafia wreszcie do ust biesiadnika, nigdy nie wiadomo, czy jest żywy, czy martwy. Z tego, co rozumiem, trzeba je pozbawić życia, przegryzając na pół, i dopiero wtedy połknąć.
Kwestie napojów wziął na siebie Erik; zaczęliśmy od zwykłego wytrawnego białego wina, ale po trzech butelkach przeszliśmy na miejscowy cydr, mocny i słodki zajzajer, który zmusił nas do dwugodzinnej popołudniowej drzemki.
Później spędziliśmy wieczór w domku Gunnara i Anny; mieszkają kilkaset metrów stąd, idąc plażą w kierunku Beg-Meil, w malowniczym domku wrośniętym w wydmy. Siedzieliśmy na ich tarasie w szóstkę i znowu jedliśmy owoce morza, wlewając w siebie wino i calvados. Gunnar śpiewał, przygrywając sobie na gitarze. Taube, Beatlesi i Olle Adolphson. Próbowaliśmy dotrzymywać mu kroku, dołączając się tam, gdzie pamiętaliśmy słowa; można było odnieść wrażenie, że był to zaczarowany wieczór. Gdzieś koło północy byliśmy już tak podchmieleni, że pojawił się pomysł kąpieli nago w morzu. Entuzjastyczny kwartet w osobach obu kobiet, Erika i Gunnara wyruszył w stronę morza, trzymając się za ramiona i wymachując butelką wina musującego.
Ja i Henrik Oschły zostaliśmy w domu; powinienem oczywiście zapytać, czym się właściwie zajmuje, jakimi konkretnie badaniami, ale nie miałem ochoty na rozmowę. Dużo przyjemniejsze było smakowanie calvadosu, palenie papierosa i gapienie się w mrok. On próbował nieśmiało rozpocząć jakąś rozmowę o tych czy innych cechach charakteru mieszkańców departamentu Finistère, ale ja nie bardzo paliłem się do konwersacji. W końcu ucichł; prawdopodobnie jego zainteresowanie moimi poglądami na temat tego czy owego było równie minimalne jak moje względem jego opinii. Mimo wszystko jednak wydaje się, że za tą palisadą oschłości kryło się poczucie własnej wartości. Siedzieliśmy tak obaj, słuchając pokrzykiwań naszych kąpiących się przyjaciół; oczywiście on miał poważniejsze powody, by nasłuchiwać, w końcu to jego żona, a nie moja rozebrała się do naga razem z trójką całkiem obcych ludzi.
Od pięciu lat nie mam żony i czasami za nią tęsknię, ale rzadko.
Kiedy powrócili z kąpieli, owinięci pruderyjnie udrapowanymi ręcznikami, ich wesoły nastrój się ulotnił; odniosłem wręcz wrażenie, że łączy ich jakaś tajemnica.
Że coś się wydarzyło i teraz to ukrywają.
Ale może to tylko alkohol i zmęczenie. Musiało im być zimno; w czerwcu woda w Atlantyku ma znacznie poniżej dwudziestu stopni. Po półgodzinie wyruszyliśmy z powrotem od domu. Kiedy wędrowaliśmy z Erikiem wzdłuż plaży, miał duże trudności z utrzymaniem się na nogach, a po przekroczeniu progu domu zasnął, zrzucając tylko sandały.
Ja natomiast czuję zadziwiającą jasność umysłu. Zdolności analityczne. Słowa i myśli stały się tak wyraziste, jak to możliwe tylko nocą – w niektóre noce. W oddali słychać ocean, jest ciepło, pewnie ze dwadzieścia pięć stopni. Owady uderzają z sykiem o lampę, zapalam gauloise’a i piję ostatni dzisiaj kieliszek. Erik śpi przy otwartym oknie; słyszę jego głośne chrapanie, w jego żyłach płyną przynajmniej dwa litry wina. Jest kilka minut po drugiej i nareszcie mogę być sam.
Do domu Malmgrenów idzie się w przeciwnym kierunku, na drugą stronę cypla Mousterlin. W sumie wzdłuż całego pasa nadbrzeżnego jest co najmniej pięćdziesiąt domów do wynajęcia – w większości oddalonych od plaży o jakiś kilometr – nic więc dziwnego, że trzy są wynajęte przez Szwedów. Jeśli dobrze zrozumiałem, oni nie wynajmowali domów przez tego samego pośrednika co Erik, ale przyjechali tu mniej więcej w tym samym czasie co my.
Przed nami trzy tygodnie potencjalnych spotkań. Nagle uzmysławiam sobie, że myślę o Annie. Właściwie wbrew sobie widzę przed oczami jej twarz bez makijażu i mokre włosy po powrocie z kąpieli. I to swoiste poczucie winy. W oczach Katariny było coś innego, rodzaj tęsknoty.
Powinienem był przyjrzeć się twarzy Henrika, żeby zdobyć kontrapunkt, ale o tym nie pomyślałem. Rola obserwatora nie zawsze jest łatwa.
Życie czy śmierć nie mają znaczenia, pomyślałem. Nie wiem, dlaczego naszły mnie właśnie takie myśli.
Okruch. Jesteśmy tylko okruchem wieczności.
Komentarz
lipiec 2007 roku
Minęło pięć lat.
A wydaje się, jakby to było piętnaście lat albo pięć miesięcy. Uderzająca jest elastyczność czasu jako pojęcia; wszystko zależy od punktu widzenia. Czasami widzę przed sobą twarz Anny tak wyraźnie, jakby siedziała obok mnie w tym pokoju, a w następnej chwili widzę całą szóstkę, włącznie ze mną, jakby z góry; mrówki na plaży, błądzące wokół w daremnych, bezsensownych piruetach. W zimnym świetle wieczności – i trójprzymierzu morza, ziemi i nieba – nasza małość wydaje się wręcz śmieszna.
Tak jakby właściwie mogli sobie żyć dalej, jakby ich śmierć nie miała wystarczającej wagi i znaczenia. A jednak decyzja jest już podjęta i zrobię to, co zaplanowałem. Musimy ponosić konsekwencje swoich czynów, inaczej dzieło stworzenia zostanie zdeformowane. Należy wykonywać plany; nie ma sensu ich kwestionować, kiedy są już zatwierdzone. Potrafimy jedynie wyrzynać szczeliny porządku w otaczającym nas chaosie – na tym polega istota zobowiązania, które spoczywa na każdym z nas jako istocie moralnej.
A oni na to zasłużyli. Bogowie wiedzą, jak bardzo.
Pierwszą rzeczą, jaka mnie uderza, jest brak przeczuć. Tamtego pierwszego wieczoru nic do mnie nie docierało. Sześcioro ludzi w swoich domkach przy plaży; mogłem spakować plecak i opuścić wybrzeże następnego dnia i gdybym tak zrobił, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej.
A może nigdy nie miałem wyboru. Ciekawe, że ta myśl przyszła mi do głowy już w tej restauracji w Bénodet. „Zabij wszystkich przy stole i odejdź”. Już wtedy, w tamtym momencie, jakaś część mnie rozumiała, co zdarzy się po tylu latach.
Już zdecydowałem, od kogo muszę zacząć. Kolejność jest tu bardzo istotna.
Inspektor kryminalny Gunnar Barbarotti zawahał się. Potem zamknął drzwi, przekręcając klucz w zamku siedmiozapadkowym.
Na co dzień tego nie robił. Czasami w ogóle nie zamykał drzwi na klucz.
Jeśli będą chcieli wejść, to i tak wejdą, myślał. Po co mają przy okazji narobić szkód.
Możliwe, że tego typu myśli świadczyły o pewnym defetyzmie, możliwe, że o braku wiary w umiejętności grupy zawodowej, którą sam reprezentował; wydaje się, że ani jedno, ani drugie nie było sprzeczne z jego oglądem świata. Był zazwyczaj bardziej realistą niż fundamentalistą, choć trudno się było w nim doszukać wyraźnych oznak wskazujących jedną z tych cech jako dominującą.
Prowadząc takie rozważania, zdziwił się jednocześnie, że kwestia zamknięcia drzwi na dodatkowy zamek może prowadzić do tak dziurawej teorii.
Może to i dobrze, że mózg intensywnie pracował od samego rana? Od czasu przeprowadzki do marnego, trzypokojowego mieszkania przy Baldersgatan w Kymlinge, która była konsekwencją rozwodu pięć i pół roku temu, nigdy nie miał nieproszonych gości – nie licząc oczywiście różnych podejrzanie wyglądających kolegów szkolnych córki Sary. Trzeba wierzyć w to, że ludzie są dobrzy, dopóki nie udowodnią, że jest inaczej; matka starała się wbijać mu do głowy tę zasadę od momentu, gdy dawało się mu coś wbić do głowy, a zasada ta… cóż, była dobra jak każda inna.
Poza tym włamywacz musiałby być strasznie durny, gdyby spodziewał się czegoś nadającego się do kradzieży i sprzedaży za pospolitymi drzwiami z laminatu w kolorze mahoniu. To też pewien przejaw realizmu.
Ale dzisiaj zamknął drzwi na oba zamki. Miał swoje powody. Mieszkanie miało stać puste przez dziesięć dni. Nie będzie ani jego, ani córki. Sary nie było już od ponad miesiąca; bezpośrednio po maturze i rozdaniu świadectw na początku czerwca pojechała do Londynu i zaczęła pracować w sklepie – możliwe, że w pubie, co jednak ukrywała, żeby niepotrzebnie nie martwić ojca – i tyle.
Miała dziewiętnaście lat. Poczucie, że mu coś amputowano, które pojawiło się zaraz po jej wyjeździe, zaczynało go wolno opuszczać. Zbyt wolno. Świadomość tego, że być może już nigdy nie będą mieszkać pod jednym dachem, przenikała do ojcowskiego serca w podobnym tempie.
Wszystko w swoim czasie, pomyślał Gunnar Barbarotti ze stoickim spokojem i wcisnął pęk kluczy do kieszeni dżinsów. Wszystko w życiu ma swój czas.
Wspólne życie, rozstanie i śmierć.
Pół roku temu, za radą Pana Boga, zaczął czytać Biblię i ze zdziwieniem obserwował, jak często w jego głowie pojawiały się pochodzące z niej słowa i wersety. Nawet jeśli w rzeczywistości nie istniejesz, Boże – myślał często – to trzeba przyznać, że Pismo Święte to pioruńsko dobra książka. Przynajmniej niektóre fragmenty.
Bóg zwykle się z nim zgadzał.
Do jednej ręki wziął swoją torbę podróżną, do drugiej worek pełen śmieci i zaczął schodzić po schodach. Natychmiast poczuł kiełkującą radość. To ma związek ze schodzeniem po schodach – wiele razy przychodziło mu to do głowy. Schodzenie w dobrym tempie po przyjemnie zaokrąglonych schodach – w drodze na dwór, ku nieprzebranej rozmaitości świata. Czyż nie jest tak, że prawdziwą istotą życia jest ruch? Właśnie taki rozkołysany, niepowodujący wysiłku ruch? Przygoda czekająca za rogiem? Okna na klatce schodowej były dziś otwarte na oścież, do środka wlewała się gorączka lata, w nos uderzał zapach świeżo skoszonej trawy, a z podwórka dobiegały radosne głosy dzieciaków.
Słychać też było wrzask jakiejś dziewczynki, przypominający kwik zarzynanego prosiaka, ale nie trzeba zwracać uwagi na wszystko, co się słyszy.
Listonosz tańczył prawdopodobnie tango w czasie wolnym od pracy, bo unik, którym uratował się przed ciosem torby podróżnej, przypominał elegancki pasaż taneczny do tyłu.
– Ojej. Jakaś podróż?
– Przepraszam – powiedział Gunnar Barbarotti. – Trochę się rozpędziłem… Tak, wyjeżdżam.
– Za granicę?
– Nie, tym razem tydzień na Gotlandii.
– O tej porze roku nie ma sensu wyjeżdżać ze Szwecji – komentował nadzwyczaj gadatliwy dzisiaj listonosz, machając ręką w kierunku podwórka. – Weźmie pan dzisiejszą pocztę czy wrzucić ją do domu, żeby poczekała, aż pan wróci z urlopu?
Po chwili namysłu Gunnar Barbarotti odpowiedział:
– Wezmę. Ale bez reklam.
Listonosz kiwnął głową, przejrzał paczkę listów i wręczył mu trzy koperty. Barbarotti wziął listy i włożył je do zewnętrznej kieszonki torby podróżnej. Życzył listonoszowi udanego lata i ruszył w dół w kierunku wyjścia, tym razem już trochę wolniej.
– Gotlandia to perła! – zawołał za nim listonosz. – Ma najwięcej godzin słonecznych w całej Szwecji.
Godzin słonecznych? – pomyślał Barbarotti, gdy wyjechał z Kymlinge i udało mu się obniżyć temperaturę w samochodzie do dwudziestu pięciu stopni. Oczywiście nie mam nic przeciwko godzinom słonecznym, ale nie narzekałbym, nawet gdyby miało padać przez dziesięć dni.
Na horyzoncie rysowało się przecież innego rodzaju ciepło, ale listonosz nie mógł tego wiedzieć. „Gdy dwóch śpi razem, nawzajem się grzeją; jeden natomiast jakże się zagrzeje?”2.
Księga Koheleta ma dzisiaj powodzenie, stwierdził Gunnar Barbarotti i spojrzał na zegarek. Była dopiero za dwadzieścia jedenasta. Listonosz przyszedł dzisiaj nadzwyczaj wcześnie; może miał w planie jakąś popołudniową wizytę na kąpielisku. Barbarotti poczuł, że mu tego serdecznie życzy. Jezioro Kymmen albo Borgasjön. Z całego serca życzył wszystkim, żeby dzisiaj robili to, na co tylko mają ochotę. Dosłownie. Wyrwało mu się pełne zadowolenia westchnienie.
Takie winny być wszystkie westchnienia, pomyślał. Nie powinno się ich tłumić, powinny się po prostu człowiekowi wyrywać. O tym też winna mówić Księga Koheleta.
Popatrzył na swoje odbicie w lusterku wstecznym i zauważył, że się uśmiecha. Był nieogolony i lekko potargany, ale uśmiech rozciągał się na jego twarzy od ucha do ucha.
A dlaczego by nie? Prom z Nynäshamn odchodzi o piątej, a na drodze było tak mało samochodów jak na niebie obłoków; to pierwszy dzień jego długo wyczekiwanej podróży. Przyspieszył, do odtwarzacza CD włożył płytę Lucilii do Carmo i pomyślał, że życie jest piękne.
Później zaczął myśleć o Marianne.
Właściwie była to ciągle ta sama myśl.
Znali się prawie od roku. Najpierw ogarnęło go niejasne wrażenie, że stracił poczucie czasu, ale później dotarło do niego, że to prawda, że faktycznie był to tylko rok. Poznali się ubiegłego lata na greckiej wyspie Thasos w optymalnie korzystnych okolicznościach – poczucie wolności, beztroska, obce środowisko, jedwabiste noce, owulacja i ciepłe Morze Śródziemne – ale okazało się, że było to coś więcej niż wakacyjny romans.
– Nie należę do ludzi, którzy wdają się w przelotne romanse – powiedziała Marianne po pierwszym wieczorze.
– Ja też nie – przyznał. – Nawet nie wiem, jak taki romans wygląda. Jeśli patrzę kobiecie w oczy, to z reguły potem się z nią żenię.
Marianne uznała to za jakiś rekord. Jednak po powrocie do domu rzeczywiście spotykali się dalej. Dość regularnie; w jego oczach przypominali dwie rodzicielskie planety w średnim wieku, grawitujące ku sobie z wolna, aczkolwiek niewzruszenie. Może tak to musi wyglądać. Tak się trzeba zachowywać: prowadzić ostrożną, choć zmierzającą do konkretnego celu budowę mostu składającego się w równych częściach z odwagi i ostrożności. Marianne mieszkała w Helsingborgu i miała dwoje nastoletnich dzieci, on natomiast mieszkał dwieście pięćdziesiąt kilometrów na północ – w Kymlinge – i miał córkę, która właśnie się wyprowadziła z domu, oraz dwóch synów mieszkających z matką. Widać więc, że most musiał być dość długi.
Kiedy pomyślał o Larsie i Martinie, poczuł odrobinę smutku. Jego synkowie. Mieszkali ze swoją matką na przedmieściach Kopenhagi; spędził z nimi dwa tygodnie na początku wakacji i ewentualnie czeka ich jeszcze wspólny tydzień w sierpniu, a jednak nie opuszczała go myśl, że ich traci. Ich nowy przyszywany ojciec nazywał się Torben, czy jakoś podobnie, i prowadził Instytut Jogi w Vesterbro; Barbarotti nigdy go nie spotkał, ale wydawało się, że jest odrobinę lepszy od swojego poprzednika. Tamten był prawdziwym cudem natury do dnia, kiedy dopadło go złośliwe pomieszanie zmysłów i zwiał z seksowną tancerką brzucha z Wybrzeża Kości Słoniowej.
A nie mówiłem? – pomyślał tamtego dnia Barbarotti, ale już wtedy miał poczucie, że jego satysfakcja jest dość zwietrzała, a jej data przydatności do spożycia dawno minęła.
Choćby nie wiem jak bardzo chciał, nie mógł powiedzieć, że Lars i Martin byli nieszczęśliwi z powodu przeprowadzki do Danii. Należało raczej postawić pytanie, dlaczego od czasu do czasu – w najbardziej zatęchłych zakamarkach duszy – po prostu chciał, żeby źle się tam czuli. Czy zimna wojna z Heleną nigdy się nie skończy? Czy już zawsze będzie podnosił te swoje wyblakłe, psychicznie chore tabliczki z tekstem „A nie mówiłem”?
– Moim obowiązkiem jest zrobić wszystko, żeby oni byli szczęśliwi – podkreślała często – a nie ty. Tym zajmowałam się dawniej.
W innym zakamarku duszy wiedział, że miała rację. Po rozwodzie Sara powiedziała, że chce zostać z nim, i teraz tak bardzo mu jej brakowało. Nie byłej żony, nie synów. Taka jest prawda. Przez pięć lat Sara ratowała go przed demonami samotności; tym gorzej odczuwał stratę, gdy wreszcie go zostawiła i ruszyła na podbój świata.
Ale teraz pojawiła się Marianne. Gunnar Barbarotti rozumiał, że musi za nią dziękować swojej szczęśliwej gwieździe – albo może przypuszczalnie istniejącemu Bogu, z którym czasami się targował, po dżentelmeńsku.
Mam nadzieję, że ona rozumie, jak wielką dziurę musi wypełnić, pomyślał. Albo lepiej, żeby tego nie wiedziała, poprawił się po chwili. Nie wszystkie kobiety lubią opiekować się potrzebującym pomocy mężczyzną w średnim wieku. A przynajmniej nie na długo.
Zauważył, że opuszcza go odwaga – że utrzymywanie nosa nad powierzchnią wody jest straszliwie trudne – a ponieważ w tej samej chwili na tablicy rozdzielczej zapaliła się czerwona lampka, skręcił na stację Statoil, którą właśnie mijał.
Benzyna i kawa. Wszystko w swoim czasie.
Prom na Gotlandię nie był tak zapchany, jak się obawiał.
Może dlatego, że to wtorek. Środek tygodnia. Szturm szalonych plażowiczów ze stolicy przypuszczalnie nasilał się w weekendy. Gunnar Barbarotti był niezwykle wdzięczny za to, że nie spędzi dziesięciodniowego urlopu z Marianne w miasteczku Visby. Z odrazą wspomina pewien tydzień, kiedy pod koniec małżeństwa z Heleną wynajmowali pioruńsko drogie mieszkanie w ścisłym centrum miasteczka, za murami obronnymi, mniej więcej o tej porze roku. Miał poczucie, że mieszkają w samym środku rozklekotanego wesołego miasteczka. W każdym zaułku wrzeszczący, rzygający i kopulujący młodzi ludzie; nie dało się zasnąć przed trzecią nad ranem.
Nie, do cholery, pomyślał wtedy Gunnar Barbarotti. Jeśli coś takiego uważane jest za ważną gałąź gospodarki, zwaną wzniośle turystyką, to równie dobrze można przerobić zamek królewski na ogromny bar piwny i burdel. Wtedy nie będą musieli przeprawiać się statkiem.
Poczucie bezsilności było tym silniejsze, że mieli ze sobą trójkę dzieci, a ich małżeństwo dogorywało. Pamięta, że dali sobie nawzajem jeden wieczór wolnego, żeby pójść na miasto i poszaleć. Helena była pierwsza. Wróciła do domu o piątej rano i wyglądała na zadowoloną. Ponieważ nie chciał być gorszy, spędził następną noc, siedząc do wpół do piątej na plaży Norderstrand – samotnie, z siatką piwa.
Ale trzeba przyznać, że tamtego ranka, kiedy wracał do domu wśród ruin i róż, miasto wydało mu się piękne, mimo że zwykle nie był czuły na takie niuanse. Cholernie piękne.
Gdy Marianne zapytała o jego wcześniejsze pobyty na Gotlandii, ograniczył się do opowieści o paru wizytach z młodości – na Fårö i w Katthammarsvik – przemilczając ten pożałowania godny tydzień w Visby.
Teraz będą mieszkać w Hogrän. Mówiła, że nazwa tego miejsca oznacza „wysoki świerk”. To maleńka wioska pośrodku wyspy – w zasadzie tylko skrzyżowanie dróg i kościółek – w której Marianne i jej siostra mają dom: spadek po poprzedniej generacji; ich złośliwy brat został spłacony, więc mogła zagwarantować brak uciążliwych turystów. To dlatego, że dom znajduje się ponad dziesięć kilometrów od morza; najbliższa plaża była w Tofta – dzieci jeździły tam na rowerach kilka razy w tygodniu, ona zwykle zostawała w domu. Przez najbliższych osiem dni na horyzoncie nie było jednak w ogóle żadnych dzieci.
Niezmącony spokój, choć według niej to wyświechtane powiedzenie. A szkoda, bo niezmącony spokój jest w zasadzie esencją domu pod nazwą Gustabo.
Gustaf, od którego wywodzi się nazwa budynku, zbudował pobielony wapnem dom w połowie XIX wieku, a kiedy na początku lat pięćdziesiątych ojciec Marianne postanowił kupić jakiś dom na wyspie, uległ czarowi tej nazwy. Też miał na imię Gustaf, a ostatnich pięć lat swojego życia – po śmierci żony – prawie w całości spędził właśnie tu.
Gustaf w Gustabo.
Było tu wszystko, co jest potrzebne do życia: woda, prąd i radio. Ale ani telewizora, ani telefonu.
– Nie zabieraj ze sobą komórki – poinstruowała go Marianne. – Daj swoim dzieciom numer telefonu do sąsiada rolnika, to wystarczy. Kiedy jest się w Gustabo, trzeba się odciąć od wrzenia świata. Nawet moje dzieci to zaakceptowały. Słuchamy prognozy pogody dla żeglarzy i „Wiersza dnia”, a dzieci to polubiły. Johan na przykład narysował mapę, na której zaznaczył wszystkie szwedzkie latarnie morskie.
Spełnił jej życzenie. Wyłączył komórkę i zostawił ją pod jakimiś papierami w schowku samochodowym. Gdyby mieli ukraść mu samochód, to niech sobie wezmą i komórkę, pomyślał. Ani jedno, ani drugie nie ma drugiego zamka, i to siedmiozapadkowego.
Kiedy prom dopływał do wyspy, wyszedł na pokład i obserwował dobrze znany kształt miasta połyskującego w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Dachy, wieżyczki i wieże. Widok był tak piękny, że aż bolesny. Przypomniał sobie słowa starego przyjaciela: „Gotlandia to nie tylko wyspa, to całkiem inna kraina”.
Mam nadzieję, że czeka na mnie, jak obiecała, rozmyślał. Nie byłoby fajnie, gdybym musiał szukać budki telefonicznej i dzwonić do tego rolnika.
Czy są jeszcze jakieś budki telefoniczne?
Była.
Opalona i piękna jak lato.
To niemożliwe, by taka kobieta czekała na takiego mężczyznę jak on, przebiegło mu przez głowę. To jakieś nieporozumienie.
Ale kiedy zarzuciła mu ramiona na szyję i ucałowała, pomyślał, że chyba jednak był elementem tego planu.
– Jesteś taka śliczna. Nie całuj mnie więcej, bo zemdleję.
– Zobaczymy, czy uda mi się opanować – powiedziała z uśmiechem. – To takie…
– Tak?
– To takie cudowne, w piękny letni wieczór witać mężczyznę, którego się kocha. Mężczyznę, który przypłynął do mnie statkiem.
– Mhm. Jednak jest coś jeszcze lepszego.
– Co takiego?
– Przypłynąć statkiem i zostać przywitanym przez ukochaną kobietę. Masz rację, to jest wspaniałe. Gdyby tak można było to powtarzać co wieczór.
– Cudownie jest mieć już tyle lat, że ma się czas, by zatrzymać się i to zauważyć.
– Właśnie.
Gunnar Barbarotti roześmiał się. Marianne się śmiała. Później patrzyli tak na siebie w milczeniu dobrą chwilę, aż poczuł, że coś go zaczyna ściskać w gardle. Odchrząknął i parę razy mrugnął powiekami.
– Cholera, nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że cię spotkałem. Proszę, mam dla ciebie prezent.
Wyjął malutkie pudełko z wisiorkiem, który dla niej kupił. Nic wielkiego, mały czerwono-żółty kamień na złotym łańcuszku, tylko tyle, ale ona niecierpliwie otworzyła pudełko i zawiesiła łańcuszek na szyi.
– Dziękuję. Ja też mam coś dla ciebie, ale musisz poczekać, aż przyjedziemy do domu.
Do domu? – pomyślał Gunnar Barbarotti. Zabrzmiało, jakby naprawdę tak myślała.
– Ruszamy?
– Gdzie masz samochód?
– Tutaj, na parkingu oczywiście.
– W porządku. Z tobą choćby na koniec świata.
I pozwól mi tam zostać na wieki, dodał już do siebie. W taki wieczór nawet świniopas mógł zamienić się w poetę.
Gustabo było gdzieś na końcu świata. Przynajmniej tak to wyglądało, gdy przyjeżdżało się tam po zmierzchu. Gunnar Barbarotti uznał, że sam by tu nie trafił. Może z powrotem do Visby tak, ale nie w tę stronę. Kiedy po niecałych trzydziestu minutach Marianne skręciła na podwórko przez otwór w kamiennym murze, ogarnęło go przyjemne uczucie, że nie ma pojęcia, gdzie jest. Zatrzymała samochód przy krzaku bzu i wysiedli. Narożny kinkiet oświetlał szczyt białego kamiennego domu, przejrzysty mrok letniej nocy spływał powoli na trawnik urozmaicony dwoma sękatymi drzewkami owocowymi i kępą krzaków porzeczek; cisza wydawała się żywym stworzeniem.
– Witam w Gustabo – powiedziała Marianne. – Właśnie tak to wygląda.
W tym samym momencie usłyszeli dwa uderzenia zegara kościelnego. Gunnar Barbarotti spojrzał na zegarek. Wpół do dziesiątej. Później odwrócił głowę w kierunku, który pokazała Marianne.
– To kościół w środku wsi. A za płotem mamy cmentarz. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza.
Gunnar Barbarotti objął ją ramieniem.
– A tam są krowy.
Znowu zrobiła ruch ręką i wtedy zauważył, że są zaledwie o kilka metrów od nich. Ciężkie, przeżuwające sylwetki po drugiej stronie kamiennego muru.
– O tej porze roku są na polu przez całą dobę. Właściciel doi je na polu, zamiast zabierać je do obory. No tak, tutaj też mamy cztery strony świata. Kościół leży na wschodzie, a krowy pasą się na północy. Na zachodzie mamy najpiękniejsze na świecie pole rzepaku, jutro się przekonasz, a na południu jest las.
– Las? – powtórzył Gunnar Barbarotti i obejrzał się za siebie. – To nazywasz lasem?
– Sześćdziesiąt osiem drzew liściastych – wyjaśniła Marianne. – Dęby, buki i czerwone klony. Jedno bardziej szlachetne od drugiego, a większość ponadstuletnie. Ale teraz idziemy do środka. Mam nadzieję, że dotrzymałeś słowa.
– W jakiej sprawie?
– Że nie będziesz się za bardzo obżerał na promie. Mam coś dobrego w piekarniku i otworzyłam butelkę wina, żeby pooddychało.
– Zjadłem tylko żelkowego szczurka.
Gdy się obudził, łagodne światło poranka nieśmiało przeświecało przez cienkie zasłony. Poruszały się leciutko od wiatru, a intensywny zapach letniego poranka sączył się przez otwarte okno. Odwrócił głowę i popatrzył na Marianne, która spała głębokim snem, leżąc na brzuchu u jego boku; jej nagie plecy łagodnie wyginały się przy kości ogonowej, a kasztanowe włosy leżały rozrzucone na poduszce jak pomięty wachlarz. Po omacku znalazł na nocnym stoliku swój zegarek.
Wpół do piątej.
Pamięta, że rzucił okiem na zegarek, kiedy skończyli się kochać. Było piętnaście po trzeciej.
A zatem jeszcze nie pora, by wstawać i wyjść naprzeciw nowemu dniu.
Jednak zasnąć ponownie nie będzie tak łatwo, pomyślał. Odsunął prześcieradło, ostrożnie wstał z łóżka i wyszedł do kuchni. Wypił parę łyków wody prosto z kranu.
Skoro już wstałem, to trzeba się wysikać, pomyślał i wyszedł do ogrodu. Zatrzymał się na chwilę i łapał palcami u nóg pokryte rosą źdźbła trawy. Stoję tutaj golusieńki. Całkiem nagi, tu i teraz. W letnią noc w Gustabo. Lepiej już być nie może.
Czuł się świetnie. Chyba jeszcze lepiej niż wówczas, gdy statek dobijał do brzegu, postanowił więc, że musi zapamiętać tę chwilę. Patrzył na zaróżowione wschodem niebo za cmentarzem, potem poszedł aż do szlachetnego lasu i wysikał się. Uchylił się przed nadlatującym nietoperzem. Uznał, że to dziwne: przecież nietoperze latają tylko po zmroku.
Poszedł kawałek wzdłuż kamiennego muru i zatrzymywał się co jakiś czas, patrząc po kolei we wszystkie strony świata.
Krowy. Pole rzepaku.
Zrobiło mu się zimno i wrócił do domu. Podziwiał wnętrze i bijącą z niego stylową prostotę. Tylko obielone wapnem ściany i brązowe drewno. Zauważył swoją ciągle nierozpakowaną torbę podróżną, stojącą obok kanapy w kuchni. Z zewnętrznej kieszeni wystawało coś białego. Obszedł naokoło stół i przypomniało mu się, że to te trzy listy, które wziął od gadatliwego listonosza, wyruszając z domu. Wyjął je i dokładnie obejrzał. Dwa z nich to przypuszczalnie rachunki: jeden od operatora telefonicznego, a drugi z towarzystwa ubezpieczeniowego. Schował je z powrotem.
Trzeci list był zaadresowany odręcznie. Jego nazwisko i adres wypisane na czarno kanciastymi, nieco niezdarnymi wersalikami. Bez nadawcy. Znaczek z żaglówką.
Zawahał się przez sekundę. Potem wziął jeden z noży kuchennych ze stojaka na zlewie i rozciął kopertę. Wyciągnął podwójnie złożoną kartkę papieru, rozłożył ją i przeczytał:
ZAMIERZAM ZABIĆ ERIKA BERGMANA. ZOBACZYMY, CZY MNIE POWSTRZYMASZ.
Usłyszał, że Marianne mruczy coś przez sen. Nie mógł oderwać wzroku od tekstu.
Wąż w raju, pomyślał.
– Co to znaczy? – spytała Marianne.
– Tylko tyle, co powiedziałem. Dostałem list.
– Tutaj? Adresowany tutaj?
Było przedpołudnie drugiego dnia. Siedzieli każde w swoim leżaku pod parasolem od strony pola rzepaku. Nad nimi błękitne niebo. Jaskółki przelatywały jak strzały, słychać było brzęczenie trzmieli; właśnie skończyli śniadanie i teraz był czas na dokładki i przeżuwanie.
I rozmowę. Zastanawiał się, po co o tym powiedział. Już tego żałował.
– Nie, dostałem go w chwili, gdy wyjeżdżałem z domu. Włożyłem go do torby. Ale dziś rano otworzyłem.
– Groźba, mówisz?
– Poniekąd.
– Pokaż.
Przez chwilę pomyślał o zabezpieczeniu odcisków palców, ale uznał, że ma urlop, i poszedł po list.
Kiedy czytała, miała jedną brew uniesioną, a drugą opuszczoną; nigdy wcześniej nie widział u niej takiej miny, ale widocznie był to wyraz zdziwienia połączonego z koncentracją. Nie uszło jego uwadze, że wyglądało to dość elegancko. W ogóle była chodzącą elegancją, jeśli się nad tym zastanowić; z wyjątkiem starego, znoszonego kapelusza słomkowego z dużym rondem miała na sobie wyłącznie cienkie, prawie przezroczyste okrycie, które zakrywało mniej niż szyba w akwarium.
Len, o ile się nie mylił.
– Często dostajesz takie listy?
– Nigdy.
– A więc to nie chleb powszedni zawodu policjanta?
– Przynajmniej nie dla mnie.
Zastanawiała się przez chwilę.
– Kim jest Erik Bergman?
– Nie mam pojęcia.
– Jesteś pewien?
Wzruszył ramionami.
– Przynajmniej nikogo takiego sobie nie przypominam. Ale to nie jest jakieś wyjątkowo rzadkie nazwisko.
– I nie wiesz, kto mógł go wysłać?
– Nie.
Podniosła kopertę i zaczęła ją badać.
– Nie widać, co jest napisane na znaczku.
– Nie. Wydaje mi się, że na końcu jest „org”, ale bardzo niewyraźnie.
Przytaknęła.
– No to dlaczego go dostałeś? Chodzi mi o to, że to musi być jakiś szaleniec, ale dlaczego wysłał list właśnie do ciebie?
Gunnar Barbarotti westchnął.
– Marianne, jest, jak mówię. Nie mam najmniejszego pojęcia.
Odgonił muchę i znowu zaczął żałować, że wspomniał o liście. To idiotyczne, żeby w taki cudowny poranek siedzieć w ogrodzie i dyskutować o sprawach zawodowych.
Choć w zasadzie przed chwilą uznał, że to nie ma nic wspólnego z policją. Przelotna chwila irytacji – nie można jej poświęcać więcej uwagi niż tej musze, którą przed chwilą odpędził.
– Ale musisz przecież mieć… Jak to się nazywa? …intuicję? Jak długo pracujesz w policji? Dwadzieścia lat?
– Dziewiętnaście.
– No tak, tyle samo, co ja jako położna, przecież już o tym mówiliśmy. Z czasem człowiek ma coraz lepsze wyczucie. Przynajmniej ja tak czuję.
Gunnar Barbarotti wypił łyk kawy i zastanawiał się przez chwilę.
– Czasami chyba tak. Ale nie w tym przypadku, niestety. Myślałem o tym przez cały poranek, ale nie pojawiło się nawet najmniejsze przeczucie.
– Ale przecież ty jesteś adresatem listu. Tu jest twój adres.
– Tak.
– Nie komendy policji. To oznacza, że on… albo ona… mają jakiś szczególny stosunek do ciebie.
– Stosunek to chyba zbyt wielkie słowo. Po prostu on… lub ona… wiedzą, kim jestem. Ale teraz zmieniamy temat. Przykro mi, że ci o tym powiedziałem.
Marianne odłożyła kopertę na stół i położyła się na leżaku.
– Ale co myślisz?
Najwyraźniej nie zamierzała się tak łatwo poddać.
– O czym?
– No, o liście. Groźbie. Jest na serio?
– Prawdopodobnie nie.
Teraz zsunęła kapelusz na kark i uniosła brwi.
– Jak tak możesz mówić?
Znowu westchnął.
– Dlatego że często dostajemy anonimowe groźby. Prawie wszystkie są fałszywe.
– Wydawało mi się, że musicie wszystkie takie rzeczy brać na poważnie. Jeśli ktoś na przykład grozi zamachem bombowym w jakiejś szkole, to chyba musicie…?
– Bierzemy wszystko na poważnie. Naprawdę niewiele zostawiamy przypadkowi. Ale ty pytałaś, czy uważam, że ktoś ma poważne zamiary w tym przypadku. To co innego.
– Okej, szeryfie. See your point. Czyli uważasz, że to tylko blef?
– Tak.
– Dlaczego?
Dobre pytanie, pomyślał Gunnar Barbarotti. Cholernie dobre pytanie. Dlatego że… dlatego że chcę, by to był blef, to jasne. Dlatego że jestem w raju pod nazwą Gustabo z kobietą, którą prawie na pewno kocham, i nie chcę, by mi przeszkadzał jakiś idiota, który zamierza pozbawić życia jakiegoś innego idiotę. Ale gdyby się okazało, że groźba jest prawdziwa, to chcę… no tak, chciałbym móc powiedzieć, że otworzyłem list dopiero po powrocie z mojego pobytu w raju.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Niehm – mruknął niezrozumiale Gunnar Barbarotti. – No bo nie jestem pewien. Oczywiście nigdy nie należy mówić nigdy. Zostawmy to.
Pochyliła się do przodu i wbiła w niego wzrok.
– Co to za brednie? Zostawmy to? Musisz przecież coś z tym zrobić. Przecież jesteś inspektorem kryminalnym?
– Jestem na urlopie w siódmym niebie.
– Ja też. Ale gdyby do siódmego nieba przyszła kobieta w ciąży i chciała urodzić dziecko, to bym przyjęła poród. Rozumiesz, co mam na myśli?
– Sprytne – powiedział Gunnar Barbarotti.
– Jeden do zera dla położnej – oznajmiła Marianne, uśmiechając się szeroko. – A przy okazji, dziękuję za dzisiejszą noc, kocham się z tobą kochać.
– Przez kilka sekund miałem faktycznie wrażenie, że potrafię latać – przyznał Gunnar Barbarotti. – Ale jestem tylko idiotą, który otworzył list. Nie moglibyśmy o nim zapomnieć, udawać, że otworzę go dopiero po powrocie do domu?
– Nigdy w życiu. Pomyśl, co będzie, gdy wrócisz do domu w Kymlinge i dowiesz się, że Erik Bergman został zamordowany? Jak będziesz mógł z tym żyć? Wydawało mi się, że spotkałam mężczyznę o wysokim morale i dobrym sercu…
Gunnar Barbarotti poddał się. Zdjął okulary przeciwsłoneczne i popatrzył na nią z uwagą.
– All right. To co proponujesz?
– Ja mam coś zaproponować?
– Dlaczego nie? Podczas urlopu można chyba zamieniać się zawodami?
Roześmiała się.
– Rozumiem, że ty zajmiesz się ciężarnymi w siódmym niebie.
– No jasne.
– Byłeś przy narodzinach swoich dzieci?
– Przy wszystkich trzech.
Kiwnęła głową.
– W porządku. Chcę się tylko upewnić, że żadne maleństwo się nie zmarnuje. Widzę przed sobą dwa wyjścia.
– Jakie?
– Możemy pojechać z tym na policję do Visby.
– Nie chcę jechać do Visby. Jaka jest alternatywa?
– Zadzwonimy do twoich kolegów w Kymlinge.
– Niezły pomysł – ocenił Gunnar Barbarotti. – Ale jest pewien szkopuł.
– Tak?
– Nie mamy telefonu.
– To się da załatwić. Przedstawię cię sąsiadowi. A przy okazji, sąsiad nazywa się Jonsson. Hagmund Jonsson.
– Hagmund?
– Tak. Jego ojciec też miał na imię Hagmund. I jego dziadek.
Gunnar Barbarotti skinął głową i podrapał się po nieogolonej brodzie.
– Czy mogę zgłosić jedną propozycję?
– Co takiego?
– Żebyś włożyła na siebie coś więcej oprócz tej przezroczystej chusteczki do nosa, w przeciwnym razie Hagmund Trzeci dostanie zawału.
Roześmiała się.
– Ale tobie się podoba?
– Bardzo mi się podoba. Wyglądasz w tym bardziej nago, niż gdybyś nic na sobie nie miała.
– Grrr – mruknęła Marianne, czterdziestodwuletnia położna z Helsingborga. – Myślę, że możemy na razie wejść na trochę do środka. Mam wrażenie, że Hagmunda nie będzie w domu jeszcze przynajmniej z godzinę.
– Grrr – mruknął Gunnar Barbarotti, czterdziestosiedmioletni inspektor kryminalny z Kymlinge. – Mam wrażenie, że rzepak jest jakimś afro… Jak to się nazywa?… afrodyzjakiem?
– Tak, tak się to nazywa – potwierdziła położna. – Ale to nie rzepak, głuptasie, to ja.
– Chyba masz rację.
Upłynęło półtorej godziny, zanim wyruszyli do Jonssonów, a Hagmunda i tak jeszcze nie było w domu. Przyjęła ich jego żona. Była to sześćdziesięciopięcioletnia niska i krępa kobieta o imieniu Jolanda. Gunnar Barbarotti zastanawiał się, czy jej matka i babka też miały na imię Jolanda, ale nie odważył się zapytać.
Tak czy owak, ta wesoła kobieta nie pozwoliła im skorzystać z telefonu, zanim nie wypili z nią kawy i nie spróbowali jej szafranowych naleśników i jedenastu rodzajów ciastek. Barbarotti dodzwonił się więc do komendy w Kymlinge dopiero parę minut po wpół do drugiej. Na szczęście inspektor Eva Backman była u siebie, zawalona tonami papierów. Kiedy centrala go z nią połączyła, wyłuszczył sprawę w ciągu pół minuty.
– A niech to szlag – powiedziała Eva Backman. – Zaraz pójdę do komisarza i powiem, żeby cię wezwał z urlopu, bo musisz wrócić na służbę. Sprawa wygląda poważnie.
– Możesz uznać naszą przyjaźń za zakończoną. O urlopie się nie żartuje.
Eva Backman śmiała się w głos.
– All right. Co w takim razie mam zrobić?
– Nie mam pojęcia. Nie jestem na służbie. Jako odpowiedzialny społecznie obywatel chciałem tylko zgłosić anonimowy list zawierający groźby.
– Brawo, panie inspektorze. Czapki z głów. Czy mógłbyś jeszcze raz przeczytać ten tekst?
– „Zamierzam zabić Erika Bergmana – czytał posłusznie Barbarotti. – Zobaczymy, czy mnie powstrzymasz”.
– Powiadasz „powstrzymasz”?
– Tak.
– Odręczne pismo?
– Tak.
– Zaadresowane do ciebie osobiście?
– Tak.
– Hmm. Czy mógłbyś przefaksować ten list?
– Jestem w Gustabo. Tu nie ma faksu.
– No to jedź do Visby.
Gunnar Barbarotti negocjował sam ze sobą.
– Może jutro.
– All right. Czy chodzi o jakiegoś specjalnego Erika Bergmana?
– Nie wiem. Nie znam żadnego Erika Bergmana. A ty?
– Nie przypominam sobie. No dobrze, sprawdzę przynajmniej, ilu ich mieszka w Kymlinge. Czy jest tam coś o tym, że przypuszczalne zwłoki mieszkają w naszym mieście?
– Nie ma nic poza tym, co przed chwilą przeczytałem.
– Rozumiem. No, ale jeśli przefaksujesz to jutro… adres na kopercie też… to zobaczymy.
– Umowa stoi.
– Zresztą może włożysz oryginał do plastikowej torebki i wyślesz do nas… a ja postaram się zdjąć z barków szanownego obywatela ten drobny kłopot. Co u Marianne?
– Świetnie. Jest ze mną.
Eva Backman znowu się roześmiała.
– Dobrze, że wam dobrze. Tutaj pada, wolno spytać jaka…?
– Nawet najmniejszego śladu obłoczków. W takim razie zostawiam to w twoich rękach i do zobaczenia za dwa tygodnie.
– Nic z tego. Wtedy to ja idę na urlop.
– Aha.
– Zdarza się. A wracając do tematu, gdyby się okazało, że znajdę całą bandę ludzi, którzy się nazywają Erik Bergman, to może nie zaszkodziłoby, żebyś sobie na nich popatrzył, jak myślisz? Na wypadek gdybyś któregoś z nich znał… mimo wszystko… Jesteś tam?
– O ile lista nie będzie za długa.
– Dziękuję, panie policmajstrze. To gdzie mam ją wysłać?
– Chwileczkę.
Odłożył słuchawkę na komodę, obok ramek ze zdjęciami i srebrnych naczyń, i wyszedł na taras do Jolandy i Marianne.
– Przepraszam, jaki jest adres do Gustabo?
– Gustabo, Hogrän, Gotlandia. Powinno wystarczyć – odpowiedziała Marianne.
Barbarotti podziękował i wrócił do telefonu.
– Możesz przefaksować listę do komendy w Visby – powiedział. – Przecież i tak do nich pojadę, żeby wysłać faks. Policzę to jak osiem nadgodzin.
– Koniecznie. Ucałowania, inspektorze, i pozdrowienia dla Marianne.
To by było na tyle, pomyślał Gunnar Barbarotti i poczuł zgagę po ciasteczkach gospodyni. Tę sprawę mamy z głowy.
Wychodząc, natknęli się na Hagmunda Jonssona. Ten siedemdziesięcioletni mężczyzna był równie wysoki i żylasty, jak jego żona niska i pulchna.
– Coś takiego, Marianne znalazła sobie faceta. Najwyższy czas. A więc teraz pozostaje żyć w czasie jeszcze niespełnionych nadziei?
Gunnar Barbarotti pomyślał, że ostatnie zdanie, wypowiedziane czystym dialektem gotlandzkim, zabrzmiało jak cytat z Biblii. „Czas jeszcze niespełnionych nadziei”?
Przywitali się uściskiem dłoni.
– To tak, jakby wrócić do czasów dzieciństwa, prawda? – ciągnął dalej Hagmund, nie czekając na odpowiedź. – Świat i życie są pełne nieprecyzyjnych obietnic, zapachów i przeczuć, których jeszcze nie rozumiemy. Kiedy je zrozumiemy, pojawi się pustka. Omne animal post coitum trist est3. Wtedy trzeba poszukać nowych marzeń. I nie spieszyć się z ich spełnianiem.
– Święta prawda – powiedziała Marianne i pociągnęła za sobą Gunnara Barbarottiego przez furtkę. – Hagmund jest filozofem – wyjaśniła, gdy znaleźli się już na drodze. – Jeśli wdasz się w dyskusję, to nie uwolnisz się od niego przez wiele godzin. Co znaczyła ta łacińska sentencja?
– Nie jestem pewien. Coś o tym, że człowiek wpada w melancholię po akcie miłosnym, tak mi się wydaje.
Marianne zmarszczyła czoło.
– To chyba dotyczy głównie mężczyzn. Hagmund i Jolanda są szczęśliwymi ludźmi. Zgłosili swój akces do pierwszej wycieczki turystycznej w kosmos.
Gunnar Barbarotti skinął głową.
– Żeby przedłużyć czas oczekiwania?
– Pewnie tak. Hagmund zbudował własny teleskop w stodole: podobno światowej klasy, ale nikt go nie widział, od czasu gdy parę lat temu odkryli to dziennikarze. Nikogo tam nie wpuszcza.
– Skąd wiesz, że są szczęśliwi?
Westchnęła.
– Masz rację. Tego nie wiem. Najważniejsze, że tak myślę.
– W takim razie rozumiem. Co będziemy teraz robić?
– Tak szybko znudziła ci się bezczynność w raju?
– Więcej niż dwa czy trzy razy na dobę nie możemy się kochać. Nie w naszym wieku.
Roześmiała się.
– Tak, to prawda. Nie chciałabym, żeby ogarnęło cię megaprzygnębienie. Co byś powiedział na wycieczkę rowerową?
Gunnar Barbarotti zmrużył oczy, spoglądając na bezchmurne niebo, i powąchał, co niesie wiatr.
– Dlaczego nie. Lepsze to niż podróż w kosmos, to pewne.
– Dlaczego zostałeś policjantem? Nigdy o tym nie opowiadałeś.
– Dlatego że nigdy nie pytałaś.
– No to teraz pytam. Dlaczego zostałeś policjantem?
– Nie jestem pewien.
– Dziękuję. Tak myślałam.
– Czemu tak mówisz?
– Bo mężczyźni nigdy nie wiedzą, dlaczego w ich życiu dzieją się takie czy inne rzeczy.
– Co za bezczelność. Ilu mężczyzn przeanalizowałaś?
– Jesteś numerem dwa. Albo może dwa i pół, chociaż z tym nauczycielem fizyki nigdy nic nie było. Ale przyznaj, że mam rację.
Leżeli na plecach pod dębem przy starym kościele z wapiennej cegły. Była czwarta po południu. Było co najmniej dwadzieścia pięć stopni, a oni mieli za sobą dwie godziny pedałowania. Jeździli wzdłuż i wszerz przez zielony, wiejski, letni krajobraz. Kamienne ogrodzenia, bławatki i maki. Niskie, bielone domy porośnięte pnącą różą i dzikim winem. Biało-czarne krowy, na niebie jaskółki, ospali Gotlandczycy chrapiący w swoich hamakach i maleńkie sklepiki sprzedające lody szafranowe i kawę turystom na rowerach. Gunnar Barbarotti nie miał pojęcia, jak daleko było do Gustabo. Ale w ogóle go to nie martwiło.
– Było prawie tak jak teraz – zaczął.
– Co?
– No, w momencie gdy postanowiłem zostać policjantem.
– Co masz na myśli?
– Bolał mnie tyłek. Chociaż wcale nie jeździłem kilometrami na rowerze. Siedziałem na nim i wkuwałem przez pięć lat.
– Prawo w Lund?
– Tak. Uzmysłowiłem sobie, że jeśli zostanę prawnikiem, to będę tak siedział na tyłku przez następne czterdzieści lat. Miałem wrażenie, że policjanci więcej się ruszają.
– Świeże powietrze i koleżeńska atmosfera?
– Właśnie. Dobra emerytura, o ile człowiek nie da się wcześniej zastrzelić.
– No i co? Jest tak, jak myślałeś? Chodzi mi o ruch.
Gunnar Barbarotti wypił łyk wody i zastanawiał się przez chwilę.
– Trzeba trochę pochodzić, przesiadając się z jednego krzesła na drugie.
Roześmiała się i podniosła stopy w kierunku bogatej w liście korony drzewa. Poruszała z rozkoszą palcami u stóp.
– Mógłbyś zrobić tak jak ja.
– Czyli jak?
– Usunąć krzesła. Prawie całe dnie stoję.
– Hmm – mruknął Gunnar Barbarotti. – A ty oczywiście już w liceum wiedziałaś, że będziesz położną?
– Pod koniec podstawówki – poprawiła go. – Przyszła do nas położna z miejskiego szpitala i opowiadała o swojej pracy. Tego samego dnia podjęłam decyzję.
– I nigdy nie żałowałaś?
– Czasami, kiedy coś się komplikuje. Kiedy dziecko jest martwe albo ma poważne uszkodzenia. Ale to mija, człowiek rozumie przecież, że takie są reguły gry. Nie, nigdy nie przeżyłam prawdziwego zwątpienia. Czuję się uprzywilejowana przez to, że jestem przy narodzinach nowego życia; nie ma w tym żadnej rutyny. Aborcji udaje mi się jakoś unikać, co mnie cieszy, bo to one wywołują najwięcej trudnych myśli.
Gunnar Barbarotti splótł dłonie na karku.
– Gdyby do nas do szkoły przyszedł policjant i opowiedział, jak wygląda ta praca, to chyba zostałbym kimś innym. Ale masz pewnie rację, że to dobrze, iż kwestie życia i śmierci nigdy nie stają się rutyną.
– W takim razie kim chciałbyś być? Tak naprawdę.
Przez chwilę leżał w milczeniu i słuchał bzyczenia trzmiela. Naprawdę się zastanawiał.
– Nie wiem. Podejrzewam, że jestem już za stary, żeby się przekwalifikować. Więc muszą ze mną wytrzymać. Choć mógłbym sobie wyobrazić, że jestem kierowcą lokalnego autobusu w tej okolicy.
– Autobusu?
– Tak. Własnego, żółtego lokalnego autobusu przewożącego średnio jedenastu pasażerów dziennie. Jeden kurs rano i jeden po południu. Kawa z termosu na pętli, gdzieś obok porośniętego kwieciem rowu… Tak, to mogłoby mi się podobać.
Marianne pogłaskała go po policzku.
– Mój biedny, wykończony mężczyzno w średnim wieku. Może powinieneś pójść na parę dni na przyuczenie do Hagmunda?
– Niezły pomysł. Mówili, że potrzebują parobka?
Nagle poczuł, że naprawdę jest zmęczony. W jednej chwili ogarnęła go ogromna senność; delikatny szum grubej powłoki zielonych gałęzi wielkiego dębu nad głową był niewątpliwie znakomitą kołysanką.
Dłoń Marianne, która właśnie znalazła swoją właściwą pozycję na jego piersi, popychała go delikatnie, choć nieuchronnie w tym samym kierunku. W nocy snu nie było wiele, trzeba przyznać, więc to… faktycznie nie miało związku z wiekiem średnim. Musi to powiedzieć, nim zaśnie.
Ostatnie słowa, jakie usłyszał, zanim usnął, brzmiały: „Ten list. Przyznasz, że to nieprzyjemna sprawa, prawda? Śpisz?”.
Śnił mu się komisarz Asunander.
Z tego, co pamiętał, nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło. Teraz też nie bardzo rozumiał sens tego snu. Asunander wyglądał dokładnie tak jak zawsze: oczy blisko osadzone, drobny, wymuskany i złośliwy; jedyną osobliwością było to, że w jednej ręce trzymał szpicrutę, a w drugiej latarkę. Był zły, chodził nerwowo po wielkim domu, który w jednym momencie wydawał się Barbarottiemu całkowicie nieznany, w drugim zaś bardzo znajomy – w tym drugim wypadku przypominał w wielu szczegółach komendę policji w Kymlinge. Niezależnie od wszystkiego oczywiste było, że Asunander czegoś szuka; było tam pełno ciasnych przejść i ciemnych zakamarków, dlatego miał w ręku latarkę. Wąski strumień światła przesuwał się wzdłuż korytarzy, w których słychać było echo jego kroków, w górę po groteskowo poskręcanych schodach i przez ociekające wodą przepusty w piwnicy.
Czy mi się zdawało, czy jeszcze niedawno leżałem pod wielkim dębem na Gotlandii? – zdziwił się Barbarotti i w tym samym momencie zrozumiał, że wprawdzie we śnie również leżał na plecach, ale nie pod jakimś dębem na spokojnym wiejskim cmentarzyku, tylko pod łóżkiem w ciemnym pokoju, pod starym, skrzypiącym, metalowym łóżkiem z materacem z włosia. Wyglądało na to… tak, wyglądało na to, że komisarz szukał właśnie jego. Kiedy wstrzymał oddech, nastawił uszu i zaczął nasłuchiwać, dotarł do niego charakterystyczny odgłos klikania sztucznej szczęki Asunandera; był teraz bardzo blisko i Barbarotti wtedy już wiedział, że ukrywał się głęboko wciśnięty pod łóżko z powodu poważnego zaniedbania obowiązków. Teraz nadszedł czas załatwienia porachunków.
Jasny szlag, pomyślał Gunnar Barbarotti, a niechby go szlag trafił…
Ale po chwili zmienił taktykę i zaczął pospiesznie odmawiać modlitwę egzystencjalną do drugiego możnowładcy.
Często tak robił, przynajmniej na jawie. Miał tak zwany deal z Bogiem, że ten będzie udowadniać swoje istnienie, spełniając rozsądną liczbę próśb wnoszonych przez jego skromnego sługę, inspektora Barbarottiego. Jeśli Bóg wysłuchał Barbarottiego, dostawał plus, a jeśli tego nie zrobił, zapisywał mu się minus. W tym akurat śnie, w tej chwili pod dębem na gotlandzkim cmentarzu w lipcu 2007 roku, Bóg posiadał na swoim koncie jedenaście plusów, które stanowiły dowód jego istnienia, i dlatego tu i teraz dostał propozycję za dwa punkty, by w żadnym razie nie pozwolić komisarzowi odnaleźć drżącego inspektora pod łóżkiem albo pod dębem, albo gdziekolwiek indziej, gdzie w tym momencie rozgrywała się rzeczywistość.
Dobry Boże, to przecież tylko króciutki list, a ja mam urlop, formułował pospiesznie swoją prośbę. Przecież to nie może być nic poważnego…
– Kiedyś znałam chłopaka, który nazywał się Erik Bergman. Teraz sobie przypomniałam.
– Co?
Obudził się. Otworzył oczy i ze zdziwieniem – i ulgą – patrzył na zielonkawe, wielolistne dzieło natury. Nigdzie nie było komisarza Asunandera, tylko położna Marianne, której głowa spoczywała na jego piersi. I dąb, co stanowiło zdecydowaną poprawę sytuacji. Jak długo spał? Dziesięć minut? A może tylko minutę? Czy Marianne zauważyła, że zasnął? Wyglądało na to, że nie, bo dalej mówiła o liście. Może tego snu też wcale nie było?
– Powiedziałam, że znałam kiedyś chłopaka, który nazywał się Erik Bergman. A co, jeśli to właśnie on miałby teraz umrzeć?
Gunnar Barbarotti odchrząknął i wyciągnął ręce do tyłu.
– Na pewno nie on. Chodziłaś z nim?
– Nie, ale byliśmy w tej samej klasie w liceum. Ale niemożliwe, żeby mieszkał w Kymlinge. Bo o to chodziło, tak?… Że ten, co ma umrzeć, mieszka w Kymlinge, tak?
– Dobry Boże, Marianne, skąd ja miałbym to wiedzieć? A tak w ogóle, to nikt nie umrze. Koniec tematu.
Nie odpowiedziała.
– Chodzi tylko o jakiegoś czubka. Jutro pojadę do Visby i spełnię swój obowiązek, a teraz czuję, że mój tyłek znów ma ochotę na kontakt z siodełkiem rowerowym. A twój?
– Nigdy tak dobrze się nie czuł. Chcesz dotknąć?
Rozejrzał się pospiesznie po cmentarzu, a potem skorzystał z oferty. Było dokładnie tak, jak mówiła: jej tyłek był w świetnej formie. W zachwycająco dobrej formie, mówiąc dokładniej, i aż się prosił o chwilę zapomnienia.
– W porządku. – Delikatnie odsunęła jego rękę. – W takim razie pedałujemy do domu i bierzemy się za kolację.
W Kymlinge było pięciu Erików Bergmanów.
Tak wynikało z listy, którą Gunnar Barbarotti odebrał z komendy policji w Visby w czwartek przed południem. Najstarszy z nich miał siedemdziesiąt siedem lat, najmłodszy – trzy i pół roku.
Popularne imię i nazwisko we wszystkich generacjach.
Siedząc na ławce w parku w pobliżu Söderport i czekając na Marianne, która robiła zakupy w warzywniaku, przyglądał się liście potencjalnych ofiar.
Siedemdziesięciosiedmioletni mężczyzna był wdowcem i mieszkał przy Linderödsvägen 6. Przez całe życie pracował jako urzędnik kolejowy i od czterdziestu lat mieszkał w tym samym mieszkaniu. W rejestrze policyjnym nie ma na jego temat żadnych adnotacji.
Kolejny na liście miał pięćdziesiąt cztery lata i mieszkał w Kymlinge od niedawna. Pracował jako analityk rynkowy dla Handelsbanken i mieszkał przy Grenadjärsgatan 10 razem z drugą żoną od dwóch lat. Również on nie miał żadnej kartoteki kryminalnej.
Barbarotti zastanawiał się, czy te dwa lata odnosiły się do mieszkania, czy drugiego małżeństwa. Z notatki nie wynikało to wyraźnie, może chodziło o jedno i drugie.
Numerem trzy był trzydziestoczteroletni Erik Bergman z Hedeniusvägen 11. Samotny, prowadził własną firmę komputerową, żadnych ciemnych sprawek na koncie, przynajmniej tak wynikało z rejestrów. Rodowity mieszkaniec Kymlinge, działał w miejscowym klubie badmintonowym przez kilka sezonów, ale niemal dokładnie dziesięć lat temu zakończył karierę z powodu uszkodzenia kolana.
Kto, do cholery, spisywał tę listę? – pomyślał Barbarotti. Uszkodzenie kolana sprzed dziesięciu lat? Pewnie Backman się ze mnie nabija.
Erik Bergman numer cztery ma trzydzieści dwa lata. Podobnie jak numer dwa, niedawno się sprowadził do miasta. Ma troje dzieci, mieszka przy Lyckebogatan, a pracuje w Kymlingeviksskolan jako wychowawca w świetlicy. W kartotekach policyjnych istnieje jedna wzmianka na jego temat – chodziło o wykroczenie polegające na zastosowaniu przemocy wobec funkcjonariusza państwowego podczas meczu piłkarskiego na stadionie Råsunda w Göteborgu w 1996 roku. Był mocno podchmielony, wcisnął policjantowi w twarz bułkę z kiełbasą, musztardą, keczupem i sałatką szwedzką. Dostał za to karę grzywny. I bardzo słusznie.
No i wreszcie trzyipółletni Erik Bergman. Bez zawodu, żadnych adnotacji w rejestrze karnym, a mieszka pod tym samym adresem, co jego niezamężna matka, przy Molngatan 15.
Aha, pomyślał Gunnar Barbarotti i ziewnął. I jeden z was miałby umrzeć, tak?
Będąc w komendzie, rozmawiał przez pięć minut z inspektor Backman. Pytał, czy podjęli jakieś działania.
– Oczywiście, że tak – wyjaśniła Backman. – Asunander polecił, żeby patrol wyposażony w radiotelefon przejeżdżał obok tych adresów dwa razy na dobę, żeby sprawdzać, czy nie dzieje się tam nic dziwnego. Z tego, co udało się ustalić, przynajmniej dwaj Erikowie są aktualnie na urlopie. Numer dwa i numer pięć.
– Ale nie ostrzegaliście tych pięciu? – zapytał Barbarotti.
– Nie, w opinii Asunandera nie ma takiej potrzeby. Według jego słów to, że mamy do czynienia z listowym szaleńcem, nie oznacza, że policja też ma się zachowywać jak szaleniec. Przecież wiadomo, ile kosztuje całodobowa ochrona policyjna. Ale po otrzymaniu oryginału listu przyjrzymy mu się dokładnie. I może zmienimy zdanie.
Czy Barbarotti zapakował list w folię i wysłał, tak jak było umówione?
Gunnar Barbarotti potwierdził, że wysłał, a później życzył Backman przyjemnej pracy i odłożył słuchawkę.
Złożył listę na cztery, włożył do tylnej kieszeni spodni i stwierdził, że jego stanowisko było podobne. Gdyby miał decydować, też by nie podejmował żadnych szeroko zakrojonych czynności.
To, że wszystkie groźby trzeba traktować poważnie, to jedno. Ale to nie znaczy, że należy zawsze i w każdym przypadku uruchamiać całą masę środków. Jasne, że nie. W dłuższej perspektywie bardziej opłacało się „z powagą obserwować rozwój sytuacji”, jak mieli w zwyczaju politycy i dyplomaci. Wewnętrznie, ale nigdy oficjalnie, motywowano to tym, że dwadzieścia z dwudziestu pogróżek było fałszywych. Problem pojawiał się, kiedy przychodziła dwudziesta pierwsza.
Pojawiła się Marianne, najmniejszy i najpiękniejszy z jego problemów. Gwałtownie odsunął na bok wszystkie policyjne rozważania i wyszedł jej naprzeciw; widok jej sylwetki wychodzącej z ICA4 z siatkami w rękach nie mógł się równać z uczuciem, jakie go ogarnęło, gdy zobaczył ją stojącą w porcie o zachodzie słońca – ale również był przyjemny. Zauważył, że jego serce zaczynało mocniej bić, gdy tylko pojawiała się w zasięgu wzroku.
Mam nadzieję, że za dwa lata będzie moją żoną – pomyślał nagle, a potem zastanawiał się, czy to rzeczywiście była jego własna myśl, czy też po prostu taki zbitek słów, wyprodukowany przez jego mózg, rozgrzany wcześniejszymi rozważaniami i zachęcony piękną pogodą.
– I jak tam?
– W najlepszym porządku. Oddelegowałem odpowiedzialność, teraz jestem cały twój.
– Tss. Weźmiesz obie siatki czy jedną?
– Jasne, że obie. Za kogo ty mnie bierzesz?
– Czytasz Biblię?
– Ojej. Myślałam, że śpisz.
– Bo spałem. Ale obudziłem się, gdy poczułem, że łóżko jest puste.
– Rozumiem. Tak, czasami sobie czytam.
Zamknęła wiśniową okładkę Biblii i odłożyła ją na stół obok filiżanki z herbatą. Oparła się wygodnie w fotelu i popatrzyła na niego przymrużonymi oczami. Był wtorek, poranek ósmego dnia urlopu – jeśli policzyć wtorek w ubiegłym tygodniu jako dzień pierwszy, mimo iż spotkali się dopiero wieczorem. Ale to zwykła akademicka gadanina.
Mierzenie czasu w Gustabo nie jest czynnością istotną, pomyślał Gunnar Barbarotti i ziewnął. Przynajmniej jeśli chodzi o czas miniony.
Tak czy owak, był kolejny poranek. Niebo zaczęło się rozpogadzać po nocnej burzy z piorunami, którą podziwiali przez okno w salonie. Zaczęła się tuż po północy i trwała do piętnaście po pierwszej, ponad godzinę, a błyskawice nad polem rzepaku wyglądały niesamowicie.
– A więc ty… to znaczy, wierzysz, że Bóg istnieje?
Przytaknęła.
– Nic o tym nie mówiłaś.
Roześmiała się. Z zażenowaniem – pomyślał.
– Faktycznie, uważam się za osobę wierzącą – stwierdziła – ale nie obnoszę się z tym zanadto.
– Dlaczego?
– Dlatego że… dlatego, że ludzie czują się zakłopotani. I nigdy nie chodzę do kościoła. Nie lubię kościoła… to znaczy, nie chodzi mi o budowlę, chodzi mi o Kościół jako instytucję. Dla mnie to sprawa osobista, rozumiesz? Pewna relacja.
Usiadł na krześle naprzeciwko jej fotela.
– Rozumiem. I nie uważam, żeby to było specjalnie kłopotliwe.
– Jesteś pewien?
Zastanawiał się.
– Tak, naprawdę.
– Ale ty chyba nie wierzysz w żadnego Boga?
– Nie byłbym taki pewien.
Przez chwilę miał ochotę opowiedzieć o prawdziwej naturze jego relacji z Bogiem, ale postanowił, że jeszcze z tym poczeka. Znają się od roku – to znaczy on i Marianne, jego relacje z Bogiem są trochę dłuższe – ale wydało mu się, że jeszcze nie czas na tego typu wyznania. Był prawie pewien, że Bóg podzielał jego zdanie. Mieli swoistą… tak, swoistą umowę dżentelmeńską, tak po prostu. Sprawa osobista, dokładnie tak.
– Co to znaczy?
– Co?
– Powiedziałeś: „Nie byłbym taki pewien”. Co miałeś na myśli?
– Tylko tyle, że nie wiem. Ale od czasu do czasu o tym myślę.
Zdjęła okulary przeciwsłoneczne i popatrzyła na niego z niepokojem.
– Od czasu do czasu o tym myślisz?
– Hmm, no tak, może powinienem użyć innych słów… zresztą co za różnica. A jaka jest ta twoja wiara, co? Zakorzeniona od kołyski?
Pokręciła głową.
– Nie, nie. Chybaby mnie z domu wyrzucili, gdybym zaczęła odprawiać jakieś dewocje. Przez całe lata osiemdziesiąte moi rodzice byli zdeklarowanymi marksistami, naprawdę. Matka już nie żyje, ale licho wie, czy ojciec nadal nie głosuje na komunistów. Szczególnie po odejściu Schyman, którą obsobacza jak zwykłego psa łańcuchowego za każdym razem, gdy się z nim spotykam.
– A twoja wiara? – przypomniał Barbarotti.
– Pojawiła się znienacka, po prostu przyszła. Jest taki stary perski wiersz, w którym można przeczytać, że „zwycięski bóg nadchodzi z wolna w miękkich sandałach z oślej skóry”, i muszę przyznać, że to bardzo pasuje do mojego o nim wyobrażenia.
– W miękkich sandałach z oślej skóry?… – powtórzył Barbarotti.
– Tak. No i na pewno ma to jakiś związek z moją pracą… Potrzebuję poczucia sensu. Ale to już historia między nim a mną, wyłącznie; chcę, żebyś o tym wiedział. Nie zależy mi na tych zewnętrznych fortyfikacjach. Czasami wydaje mi się…
– Tak?
– Czasami wydaje mi się, że to diabeł wymyślił religię, by stanęła pomiędzy człowiekiem a Bogiem.
– Sama na to wpadłaś?
– Nie, gdzieś to przeczytałam. Ale to chyba nic nie zmienia, prawda?
– Nie. A Koran, Budda i kabała?
– Szczęście ma wiele imion. Na pewno nie czujesz się zakłopotany?
– Ani trochę – zapewnił Gunnar Barbarotti. – Wydaje mi się, że masz jakieś uprzedzenia do duchowych kwalifikacji szwedzkiej kadry policyjnej. W każdym razie nie musisz czytać Biblii w ukryciu; ja też czasami się w nią gapię.
Roześmiała się i wyciągnęła ręce do góry. Dłonie odwrócone do nieba.
– Gapi się w Biblię! Słyszałeś, o Panie? Jaka będzie nagroda?
– Jednego jestem pewien – stwierdził zainspirowany jej słowami Barbarotti. – A mianowicie, jeśli Bóg istnieje, to jest dżentelmenem z humorem. Nie ma innej możliwości. I wcale nie jest wszechmocny.
Marianne spoważniała. Spojrzała na niego w taki sposób, że nagle poczuł ucisk w gardle.
Czy ja mam znowu czternaście lat, czy co? – pomyślał.
– Wiesz co? Kiedy mówisz takie rzeczy, to zaczynam myśleć, że chyba cię kocham.
– Jakie… jakie szczęście, że siedzę, a nie stoję – wydusił z siebie przez zaschnięte usta. – Bo chybabym zemdlał…
W tym momencie usłyszeli kaszlnięcie, a potem zobaczyli Hagmunda Jonssona przechodzącego przez trawnik. Na ramieniu miał kosę, a w ręku trzymał martwego królika.
– Nigdy bym nie przypuszczał, że w tej podrywce trzymasz policjanta z kryminalnej, Marianne. Muszę pogratulować. Że też nie mają tyle rozumu, by odskoczyć, kiedy koszę kosą. Może chcecie świeże mięsko na kolację?
Pomachał zakrwawionym królikiem.
– Dziękuję, ale jednak nie – powiedziała Marianne i odwróciła wzrok.
– Nie dlatego tu przyszedłem – kontynuował Hagmund. – Głównym powodem odwiedzin jest nasz śledczy. Jest do niego telefon. Z tego, co się zorientowałem, to sprawa jest pilna.
– Telefon? – spytał zdziwiony Gunnar Barbarotti.
Hagmund skinął głową i podrapał się po karku.
– Państwo najprawdopodobniej uznali, że lepiej zostawić komórki na stałym lądzie. To przynosi wam prawdziwy zaszczyt. Ale, jak już mówiłem, w słuchawce telefonu w naszej kuchni siedzi niecierpliwa pani inspektor, więc może pójdzie ze mną i z nią porozmawia. Na pewno nie chcecie tego szkraba?
Pomachał zwisającym królikiem przed ich oczami. Marianne pokręciła głową, a Barbarotti podniósł się z krzesła.
– Już idę – powiedział. – Mówiła, o co chodzi?
– Sprawa poufna – wyjaśnił Hagmund Jonsson. – Najprawdopodobniej chodzi o bezpieczeństwo narodowe, bo nie rozumiem, jak inaczej śmieliby zakłócać taką idyllę.
Mrugnął porozumiewawczo jednym okiem. Marianne owinęła się szczelniej szlafrokiem, a Gunnar Barbarotti wyszedł za rolnikiem na drogę.
– Wygląda na to, że twój nadawca jednak nie ściemniał.
Nie od razu odpowiedział.
Niech to jasna cholera, pomyślał. Czułem, że tak będzie.
Pokazał ręką Jolandzie, żeby zostawiła go samego i zamknęła drzwi do kuchni. Poczekał, aż zrobiła, o co prosił.
Jeśli chcieli podsłuchiwać, to muszą się przynajmniej pofatygować, żeby podnieść słuchawkę w innym pokoju, dumał Barbarotti.
– Jesteś tam? – zapytała Eva Backman.
– Jestem – potwierdził Barbarotti. – Co powiedziałaś?
– Chyba nie zapomniałeś listu, który dostałeś przed wyjazdem do raju?
– Nie – odparł. – Jak mógłbym zapomnieć? No to co właściwie się stało?
Powiedziała coś poza słuchawką do jakiegoś kolegi, ale nie zrozumiał, co to było.
– Przepraszam. No więc parę godzin temu pewien biegacz znalazł zamordowanego Erika Bergmana nad zatoką Brönnsvik. Na ścieżce joggingowej, która biegnie nad rzeką i potem pod górę, wiesz którą. Prawdopodobnie urządzał sobie właśnie przebieżkę… Bergman, oczywiście.
– Nie robisz sobie ze mnie jaj? – zapytał Barbarotti.
– Nie – odpowiedziała Eva Backman. – Niestety to prawda, nic nie poradzę. W tej chwili mamy tu lekkie zamieszanie, sam rozumiesz. Jakby tego było mało, to jeszcze ten, który go znalazł, przypadkiem jest dziennikarzem. Johannes Virtanen, znasz go?
– Tak, wiem, kto to jest. Ale prasa nic chyba nie wie o moim liście?
– Nie, ten szczegół udało nam się na razie utrzymać w tajemnicy.
– To dobrze. A o którym Eriku Bergmanie mówimy? To znaczy…
– Tak, tak – powiedziała Eva Backman. – Numer trzy. Ten z uszkodzonym kolanem i firmą komputerową.
– Rozumiem – odparł Gunnar Barbarotti.
Co było prawdą, choć nie do końca. Czuł wyraźnie jakby brzęczenie komórek w swoim mózgu, ale przypominało to raczej odgłos silnika starego gruchota, który zaraz odda ostatnie tchnienie, niż jakąś dobrze naoliwioną maszynę myślącą.
– Powiedz coś więcej – poprosił i usiadł na kuchennej kanapie pod kilimem z artystycznie wyhaftowaną dewizą „Każdy dzień ma własne zmartwienia”.
Właśnie, pomyślał. Tak właśnie jest. A ten dzień dopiero się zaczął.
– Znaleziony o szóstej pięćdziesiąt pięć – zaczęła Eva Backman. – Mieszkał sam, ale rozmawialiśmy z jednym facetem, który go dość dobrze znał, a przynajmniej powinien. Andreas Grimle, pracownik w firmie Bergmana. Chyba ma w niej jakieś udziały, jakoś tak. Twierdzi, że Bergman regularnie biegał tą ścieżką dwa lub trzy razy w tygodniu. Oczywiście latem, przed śniadaniem, gdzieś tak pomiędzy szóstą a siódmą.
– Metoda? – zapytał Barbarotti.
– Pchnięcie nożem – odpowiedziała Backman. – Przepraszam, nie powiedziałam tego? Jedno w plecy, dwa w brzuch i cięcie na szyi. Śmierć nastąpiła dość szybko. W zasadzie leżał w kałuży własnej krwi.
– Brzmi przyjemnie.
– Tak, prawda?
– Byłaś na miejscu?
– Oczywiście. Zobaczymy, co znajdą technicy, ale chyba jakichś wielkich nadziei nie można mieć. Ziemia była sucha i tak dalej. Żadnych odcisków stóp, żadnych śladów walki, przypuszczalnie morderca dopadł go nagle i od tyłu.
– Mówiłaś chyba, że był na przebieżce? Przecież byłoby trudno…
– Nie wiem. Musimy się nad tym zastanowić. Ale przecież mogło być tak, że go najpierw zatrzymał… poprosił o pomoc albo zapytał o coś.
– Możliwe – powiedział Gunnar Barbarotti. – Kto prowadzi dochodzenie?
– Prowadzącym postępowanie przygotowawcze jest Sylvenius.
– Chodzi mi o śledztwo.
– A jak myślisz?
Nie od razu odpowiedział. Miał wrażenie, że żadna odpowiedź nie jest potrzebna.
– All right – powiedziała Eva Backman. – Wygląda to tak, że Asunander oddał to na razie w moje kompetentne ręce. Chociaż jak na razie wszyscy są zaangażowani. Maksymalna mobilizacja sił. I o ile go dobrze zrozumiałam, oczekuje, że jutro ty to przejmiesz.
– Ja mam urlop.
– Jeśli wrócisz na służbę jutro zamiast w poniedziałek, to dostaniesz cały tydzień wolnego na polowanie na łosie.
– Nie poluję.
– To była przenośnia.
– Rozumiem. Czy to słowa Asunandera?
– Nie, to moja interpretacja.
– Dziękuję – westchnął Gunnar Barbarotti.
Eva Backman odchrząknęła.
– Nie zawsze zgadzam się z naszym kochanym komisarzem, przecież wiesz. Ale w tym wypadku myślę tak jak on. List był zaadresowany do ciebie osobiście. Nie do mnie, nie do Smutasa czy kogokolwiek innego. Nawet nie na adres komendy. A zatem… wygląda na to, że sprawa leży na twoim biurku. Chociaż wiadomo, że w rzeczywistości cała grupa będzie nad tym pracować. Już mówiłam.
Gunnar Barbarotti zastanawiał się przez chwilę.
– Może właśnie o to mu chodzi?
– Co takiego?
– Mordercy. Żebym właśnie ja prowadził śledztwo?
– Myślałam o tym – powiedziała Backman. – Może to ktoś, kogo znasz, na przykład.
– Ale dlaczego – spytał Barbarotti. – Dlaczego miałby być aż tak skończonym kretynem, żeby… narażać się na ryzyko?
– Kretynem? – powtórzyła Backman. – Tego nie wiem. Lepszym określeniem byłby chyba bufon. Tak czy siak, chyba powinieneś przyjąć to wyzwanie.
Barbarotti zastanawiał się przez trzy sekundy. Wyglądało na to, że nie ma wyboru.
– All right – powiedział. – Przekaż Asunanderowi, że będę w pracy jutro rano. Wydaje mi się, że jest prom o piątej po południu, ale gdyby tymczasem ktoś się pojawił i przyznał, to proszę o sygnał.
– Mam przeczucie, że tak się nie stanie. Niestety. I bardzo mi przykro, że musiałam przerwać twoje miłosne lato tak brutalnie.
– Odbiorę sobie pozostałe dni urlopu w innym terminie – stwierdził inspektor Barbarotti i odłożył słuchawkę.
Może w terminie polowań na łosie – dodał już do siebie.
Co za poranek, pomyślał później, kiedy już opuścił gospodarstwo Jonssonów i wyszedł na drogę. Zaczęło się od studium biblijnego i pytań o istotę Boga, potem powiedziała, że prawie mnie kocha, a na zakończenie pojawiło się drobne morderstwo i polowanie na łosie.
Marianne nie robiła mu wyrzutów. Wiedział, że tak będzie.
– I tak spędziliśmy razem osiem dni z dziesięciu – powiedziała, kiedy wyłączyła silnik samochodu na parkingu przy terminalu promowym. – Może nie można wymagać więcej, kiedy człowiek się związał z inspektorem policji?
– Nie powinienem był otwierać tego listu – odrzekł Gunnar Barbarotti. – Gdybym go znalazł dopiero teraz, w piątek, to nie mogliby mnie odwołać z urlopu.
Nie był jednak pewien, czy mówi szczerze. Było to dość paradoksalne; nie mógł się oprzeć wrażeniu, że tańczy tak, jak mu morderca zagra. To, że otworzył list, przeczytał ostrzeżenie i przesłał je dalej; to, że teraz natychmiast włącza się w dochodzenie. Czy właśnie nie tego chciał… albo chciała?
Dlaczego w ogóle wysłał ten list i uprzedził, że zamierza kogoś zabić? Zanim to zrobił. Jaki to ma sens? A może chodzi o czubka, więc szukanie racjonalnych pobudek jest bezcelowe?
Nikt tego nie wie, rozmyślał Gunnar Barbarotti. Na razie nie można snuć żadnych spekulacji.
Jedno wiedział na pewno: jeszcze nigdy nic takiego mu się nie zdarzyło. Jak się zastanowił, to nie mógł sobie przypomnieć takiego przypadku w ogóle. Już samo to, że sprawca zaplanował swój czyn, było czymś kompletnie niezwykłym; najczęściej mieli do czynienia z przypadkami, kiedy to jeden nawalony gość wpadał w szał i zabijał drugiego nawalonego gościa. Albo żonę, albo kogoś innego, kogo akurat wtedy uznał za osobę niepożądaną. Ale nie w tym przypadku – to jedyna pewna konkluzja.
– Tak czy inaczej, spędziłam z tobą cudowne dni – powiedziała Marianne, przerywając jego gonitwę myśli. – Szkoda, że nie spotkasz się z moimi małoletnimi łobuzami.
Planowali, że dzieci przyjadą w czwartek i później w czwórkę spędzą wspólnie całe popołudnie, wieczór i poranek. Spotkał je już kilkakrotnie i jak dotąd te spotkania przebiegały nadzwyczaj bezboleśnie. Lubił Johana i Jenny, i gdyby nie brzmiało to zbyt buńczucznie, to powiedziałby, że oni też go znoszą całkiem nieźle.
– Jest, jak jest – odparł. – Musisz im powiedzieć, że wujek policjant musiał jechać do domu, by złapać paskudnego mordercę. I będzie to gorzka prawda.
– Myślę, że zaakceptują takie wyjaśnienie – odparła Marianne.
Później pocałowała go i wypchnęła z samochodu.
Uczucie, które mnie ogarnęło, gdy stałem na pokładzie i machałem na pożegnanie, kiedy prom wypływał z portu, nie było przyjemne, odnotował w myślach Gunnar Barbarotti. Szczególnie jeśli świeżo w pamięci ma się uczucie sprzed tygodnia, z dnia przybycia na wyspę.
I nagle zapragnął być czternastoletnią dziewczyną, a nie czterdziestosiedmioletnim inspektorem policji – wtedy mógłby sobie popłakać i nikt by się nie dziwił.
Ale takie marzenia się nie spełniają. A poza tym bycie czternastolatką też mogłoby być w dłuższej perspektywie uciążliwe.
Mam nadzieję, że w moim chaotycznym życiu pojawi się więcej takich tygodni, marzył, kiedy już nie mógł dostrzec jej sylwetki na nabrzeżu pod budynkiem terminalu. Ale rozwodów żadnych już nie chcę.
Potem poszedł do restauracji i kupił dużą porcję zapiekanki mięsnej z marynowanymi buraczkami i piwo.
Było piętnaście po dziewiątej, kiedy w promieniach zachodzącego słońca wsiadał do swojego citroena na parkingu długoterminowym w Nynäshamn. Z powodu, którego nie rozumiał, prom płynął teraz trochę wolniej i przeprawa zajęła czterdzieści pięć minut więcej niż zwykle.
Nocna jazda do domu, pomyślał i uruchomił silnik.