Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piąta część serii z policjantem Gunnarem Barbarottim z miasta Kymlinge.
Inspektor Gunnar Barbarotti po dłuższej przerwie wraca do pracy w policji. Dostaje do zbadania dawno zakończone śledztwo. Sprawa okazuje się dużo bardziej zawikłana, niż sądził z początku. Jeśli Ellen Bjarnebo jest niewinna i nie popełniła zbrodni, za którą została skazana na jedenaście lat więzienia, to kto zamordował i poćwiartował swoją ofiarę w 1989 roku? Gunnar Barbarotti wyrusza w podróż przez Szwecję. Los prowadzi go z rolniczej Małej Birmy w pobliżu Kymlinge do położonego na odludziu pensjonatu górskiego. Podróż zakończy jego zmagania ze światem i Bogiem – choć może to tylko kwestia interpretacji…
Håkan Nesser (ur. 1950) jeden z najpopularniejszych szwedzkich pisarzy. Największą popularność przyniósł mu składający się z dziesięciu części cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Większość książek z tej serii stała się podstawą scenariuszy filmowych. Nesser trzykrotnie otrzymał nagrodę za najlepszy szwedzki kryminał, a jego książki przetłumaczono na ponad dwadzieścia języków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 435
29 kwietnia 2012
Poranek jak każdy inny.
Obudził się. Jeśli w pokoju dało się wyczuć jakąś zmianę, on jej nie wyczuwał.
Cisza była taka jak zwykle. Szare poranne światło, delikatnie prześwitujące przez cienkie zasłony, było zwyczajne. Wszystko było jak zwykle, a raczej takie się wydawało: niska kamienna ława pod oknem, wiklinowe krzesło w najciemniejszym kącie, ich ubrania na wieszaku, uboga w liście palma, zdjęcia dzieci wiszące rzędem przy drzwiach – wszystko takie samo jak cztery lata temu, kiedy się tu wprowadzili.
A wewnątrz fragment snu: pokój przesłuchań ze stołem i pozbawionym twarzy starszym mężczyzną, który właśnie powiedział coś ważnego – zbladł i zniknął we własnym, tajemniczym świecie.
I wreszcie ciężkość i zmęczenie w każdej części ciała – także znajome i przybierające na sile. Miał pięćdziesiąt dwa lata, co samo w sobie nie było powodem do zmartwień, a jedynie faktem, z którym trzeba było jakoś żyć. Odwrócił głowę i spojrzał na budzik. Dwadzieścia po szóstej. Zadzwoni za dziesięć minut. Niechętnie wyciągnął rękę i wyłączył alarm. Obrócił się z wysiłkiem i prawym ramieniem objął Marianne. Wsunął się pod kołdrę, żeby poczuć jej skórę. Nieważne, w którym miejscu.
Jeszcze przez sekundę był to najzwyklejszy poranek pod słońcem.
Zaraz potem przytomność rozeszła się po nim jak wstrząs elektryczny – od dłoni przez ramię i całe ciało. Strzeliła w głowie jak lodowa błyskawica.
Nieobecność. Chłód.
Kompletny bezruch i cisza.
Każda komórka i każdy atom w jego ciele czuły, co się wydarzyło, zanim twarda membrana jego świadomości pękła z niemym krzykiem. Nie!
To się stało.
Stało się. Przez kilka chwil istniały tylko te dwa słowa. Nic innego.
Stało się. Stało się.
Po chwili doszło coś więcej.
Rzeczywistość. To nie strach. Ani przywidzenie. To się naprawdę stało.
Leżę tutaj.
Marianne tu leży.
Jest ranek.
Leżymy tu, rankiem, po nocy jak każda inna.
Ale tylko ja tutaj leżę.
Ona nie leży obok mnie. Nigdy już nie będzie leżała.
To się stało.
Naprawdę.
Znów położył dłoń na jej ciele. Nieważne, w którym miejscu.
Na ciele, ale nie na niej. Nikt nie jest tak zimny.
Śmierć.
Była szósta dwadzieścia sześć rano. Dwudziesty dziewiąty kwietnia 2012 roku.
Marianne nie żyła. Było tak, a nie inaczej.
Nie inaczej.
Jej oczy nie były do końca zamknięte. Podobnie jej usta. Tak jakby mimo wszystko zabrała ze sobą ostatni obraz. Jakby w ostatniej sekundzie zamierzała mu coś powiedzieć.
Może to zresztą zrobiła. Powiedziała coś do niego, wydobyła z siebie kilka słów, które być może wcisnęły się pod ciężki pancerz jego snu. A może tego nie zrobiły.
Może zmarła, nie będąc nawet tego świadoma? Nigdy się nie dowie. Nigdy nie przestanie się zastanawiać.
Jeszcze tu leżę, pomyślał. Jeszcze tylko ja o tym wiem. Wciąż można wmawiać sobie, że wszystko jest normalnie. Może też być tak, że teraz śpię, a to tylko sen. To się nie może dziać tak nieprawdopodobnie szybko. Niedorzeczność. W ciągu jednej sekundy. To po prostu nie…
Te wszystkie myśli były jednak cieńsze od ścianek pryskającej bańki mydlanej.
I pryskały. Wszystko prysło.
– Marianne? – wyszeptał. – Marianne?
Gdzieś wewnątrz niego rozległ się jej głos:
– Nie ma mnie tutaj. Przykro mi ze względu na ciebie, ale jestem o krok dalej. Przykro mi ze względu na ciebie i dzieci. Zajmij się nimi. Kocham was. Wam jest najtrudniej, ale pewnego dnia się spotkamy. Wiem o tym.
Wziął ją za rękę i nawet jeśli nie należała już do niej, nie puszczał. Poczuł niemy chłód i zamknął oczy.
Wstał za piętnaście siódma. Usłyszał, że po domu chodzi któreś z dzieci, a więc nadszedł czas, aby powiedzieć im, że mama nie żyje.
Że umarła w nocy, w łóżku.
Pewnie tętniak, jak ostatnio. Pęknięte małe naczynko w mózgu. Jak półtora roku temu. Nie był więc nieprzygotowany – taka ewentualność tkwiła w nim jak zatruty kolec. Teraz kolca już nie było.
Nim zdążył dotrzeć do drzwi, żal powalił go na podłogę. Uderzył od tyłu jak huraganowy wiatr i pchnął go do przodu. Leżał tam skulony jakiś czas, po czym złożył ręce i zaczął prosić Boga o siłę.
Siłę, aby zejść do kuchni, zebrać dzieci wokół stołu i wszystko im powiedzieć.
Maj 2012 Czerwiec 1989
Eva Backman zapukała i weszła.
Stanęła za drzwiami i rozejrzała się dookoła. Przy oknie, zwrócony do niej plecami, stał Asunander i rozmawiał przez telefon. Za biurkiem, pod ścianą, piętrzyły się kartonowe pudła. Naliczyła jakieś osiem, dziesięć sztuk. Zastanawiała się, czy rzeczywiście potrzeba mu ich aż tyle. Kiedy sama będzie opróżniała swój gabinet – w odległej przyszłości – pewnie wystarczy jej jedno.
Albo dwie papierowe torby.
Ale Asunander był komisarzem i szefem, a to oczywiście różnica. Zajmował ten obszerny pokój od ponad piętnastu lat, i gromadził rzeczy. Wstawił tu na przykład regał wypełniony książkami, z których większość prawdopodobnie należała do niego. Zwróciła na to uwagę już wcześniej, a przebiegając wzrokiem po grzbietach w oczekiwaniu na koniec rozmowy, pomyślała o tym znowu. Czytający policjant. Głównie historia: kryminalistyki i powszechna. Słowniki i leksykony. Pół metra beletrystyki.
Może zresztą za rzędami książek trzymał na przykład dobrą whisky? Albo chował ją w którejś szufladzie biurka? Nie wszystkie strony Asunandera zdążyła dokładnie rozpracować, a skoro do końca służby zostały mu dwa miesiące, niektóre tajemnice będzie chyba musiał zabrać ze sobą.
Z tymi myślami inspektor Backman usiadła w fotelu naprzeciwko biurka.
Asunander zakończył rozmowę, odwrócił się i skinął głową w jej kierunku. Kilka razy przeniósł ciężar ciała z pięt na palce i z powrotem, po czym usiadł za biurkiem.
– Zacząłeś sprzątać? – Wskazała kartony.
Asunander wlepił w nią wzrok. Pomyślała, że nie zbliżyła się do niego przez te wszystkie lata i w ostatnich tygodniach też tego raczej nie zrobi. Nie ona jedna. Asunander był, jaki był. Samotny wilk.
– Toivonenowi zostało kilka kartonów. W marcu się przecież przeprowadzał. Przyniósł je dziś rano.
Backman pokiwała głową.
– Ale to nie o moim zejściu z tego świata mieliśmy rozmawiać. – Odchrząknął i pogrzebał w stosie papierów na biurku. – Chodziło o Barbarottiego. Jak on się trzyma, do cholery? Można mówić o jakiejś poprawie?
Eva Backman westchnęła i zastanowiła się nad odpowiedzią.
Poprawa? Kilka sekund przyglądała się ciężkiej twarzy Asunandera. Czy za tymi zmarszczkami i słoniową skórą kryło się zrozumienie? Czy kryła się tam odrobina ciepła i człowieczeństwa, czy też wiek, zmęczenie i samotność usunęły już resztki empatii?
Trudno powiedzieć.
Od śmierci Marianne minęły trzy tygodnie, od pogrzebu nieco ponad tydzień. Rozmawiała z Barbarottim właściwie każdego dnia. Najczęściej po kilka razy. Próbowała rozmawiać. Ostatni raz dziś rano. Nie wiedziała, czy słowo „poprawa” jest w jakikolwiek sposób adekwatne. Ona w każdym razie żadnej poprawy nie dostrzegała, choć nie miała pojęcia, co kryje się pod pancerzem Barbarottiego.
To jak czarna woda pod pokrywą lodową na leśnym jeziorze – ostatni raz przyszło jej to do głowy dziś rano i chyba był to nie najgorszy obraz sytuacji.
– Przyjdzie po południu – powiedziała.
– Tak, wiem – odparł Asunander. – Pytanie brzmi, do czego go możemy wykorzystać.
– Wykorzystać?
– Nie łap mnie za słowa. Wiesz, o co mi chodzi.
– Myślę, że to ważne, by zaczął pracować.
– Nie możemy zajmować się terapią – rzekł Asunander. – Nawet w takich okolicznościach. Nie zrozum mnie źle, ja mam serce.
– Nigdy w to nie wątpiłam – odparła Backman.
Pewnie, że wątpiłam, pomyślała w duchu. I to nie raz.
– No więc?
Eva zastanawiała się chwilę.
– Nie za bardzo wiem, jak on się czuje – przyznała. – Ani też, na ile można go… wykorzystać.
– To cholernie dobry policjant – powiedział Asunander. – Trudny, ale dobry.
A ty jesteś cholernie trudnym szefem – kontynuowała swój monolog wewnętrzny Backman. – Może i dobrym, ale zdecydowanie trudnym.
– Masz rację – przytaknęła.
– Rzecz jasna, po nagłej śmierci żony człowiek nie staje się lepszy. Raczej trudniejszy.
Asunander odchylił się do tyłu i splótł dłonie na karku. Wpatrywał się w sufit, najwyraźniej myśląc o swoim ostatnim stwierdzeniu.
Nie lepszy, tylko trudniejszy?
Eva Backman siedziała przez chwilę w milczeniu, zastanawiając się, czego od niej oczekuje. Czy spodziewa się usłyszeć ocenę Barbarottiego, czy też poprosił ją do siebie, żeby wybadać sytuację?
Asunanderowi jednak rzadko kiedy wystarczało samo wybadanie sytuacji, nie lubił też rozmów o niczym. Uznała, że mimo wszystko potrzebował w tej sprawie pomocy. Chciał usłyszeć od niej przemyślaną odpowiedź na pytanie, jakie zadania można powierzyć trudnemu, ale dobremu inspektorowi, którego zaledwie czterdziestosiedmioletnia żona odeszła, zostawiając go samego z piątką prawie dorosłych dzieci i… smutkiem, którego rozmiarów nie można sobie nawet wyobrazić. Tak, najprawdopodobniej to był orzech, który zgryźć miała dla niego Backman.
– Chyba nie powinien zabierać się za Fängströma – powiedziała. – To nie byłoby w porządku.
Asunander skinął ponuro głową, nie odrywając jednak oczu od sufitu. Sprawa Fängströma automatycznie pojawiła się w głowie inspektor Backman. Nie było w tym nic dziwnego – miała zaledwie dwie doby, a Eva zajmowała się nią od pierwszej sekundy. Raymond Fängström, dwudziestodziewięcioletni kawaler, został znaleziony martwy u siebie w domu przez troskliwą matkę, która w niedzielę rano przyszła mu trochę pomóc: posprzątać, wyprasować ubrania, tego typu rzeczy. Znalazła go na podłodze w kuchni – leżał na brzuchu z rękoma pod sobą, w przejściu między kuchenko-zlewozmywakiem a zamrażarko-lodówką. Dość szybko ustalono, że leżał tak od późnych godzin wieczornych poprzedniego dnia. Przed śmiercią miał silne torsje – jego głowa spoczywała w kałuży wymiocin. Na stole były pozostałości po posiłku – wszystko wskazywało na to, że dwie osoby jadły przy nim spaghetti po bolońsku, racząc się butelką czerwonego wina.
Kto był gościem Fängströma – tego nadal nie wiedziano, jednak policyjny lekarz, niejaki Herbert Lindman, który w trzech przypadkach na cztery miał rację, już po kilkuminutowym badaniu stwierdził, że prawdopodobieństwo otrucia jest stosunkowo duże. Próbki wina, spaghetti, sosu bolońskiego oraz treści żołądkowej Fängströma – zarówno tej zwróconej, jak i reszty – wysłano do Państwowego Laboratorium Kryminalistycznego w Linköping. Odpowiedź miała nadejść w swoim czasie, przy odrobinie szczęścia – w ciągu tygodnia.
Problem polegał nie tylko na tym, że Raymond Fängström zmarł w niejasnych okolicznościach. Chodziło też o to, że od czasu wyborów w 2010 roku był członkiem rady gminy Kymlinge z ramienia Szwedzkich Demokratów. Zdążyły już pojawić się głosy, że było to morderstwo polityczne, że Fängström padł ofiarą wrogich sił z lewej strony sceny politycznej. Sprawcą mógł być jakiś imigrant albo homoseksualista. Nie brakowało przeciwników ksenofobicznej polityki i poglądów, jakie forsował w radzie, będąc w niej języczkiem u wagi.
Fakt, że owe głosy były raczej donośne niż liczne, miał mniejsze znaczenie – media rozdmuchały sprawę na niwie zarówno lokalnej, jak i krajowej. Morderstwa polityczne w Szwecji nie zdarzały się często, więc na poniedziałkowej konferencji prasowej na komisariacie w Kymlinge było ponad pięćdziesięciu dziennikarzy.
Eva Backman przesłuchała jak dotąd sześć osób, mniej lub bardziej związanych ze zmarłym szwedzkim demokratą. W notatniku miała jeszcze dwanaście i nie cieszyła się na te spotkania. Dzień wcześniej do późna siedziała oko w oko z Sigmundem Stillerem, numerem dwa na partyjnej liście, który miał zastąpić Fängströma w radzie. Wciąż zaciskała zęby na to wspomnienie.
Stiller nie żądał, żeby przy rozmowie obecny był adwokat, jednak nalegał na ochroniarza. Twierdził, że zagrażają mu lewicowi terroryści, i trąbił o tym we wszystkich możliwych mediach. Uważał ponadto, że każdy członek Szwedzkich Demokratów powinien dostać ochronę, choć od tego postulatu kierownictwo partii w Sztokholmie (a może w Skanii, czy gdzie tam ono jest) natychmiast się odcięło. Już po kilku godzinach śledztwa Eva Backman poczuła, że wolałaby pracować w drogówce, wydziale do walki z przestępczością narkotykową czy gdziekolwiek indziej, byle tylko nie zajmować się sprawą martwego rasisty.
Wprawdzie odkąd założyli krawaty i weszli do parlamentu, Szwedzcy Demokraci nie określali się zwykle jako rasiści, jednak lokalnie – przynajmniej w Kymlinge – nikt nie miał wątpliwości, jakie są ich poglądy. W ciągu niespełna dwóch lat w radzie Raymond Fängström nie pozostawił obywatelom wątpliwości co do dwóch rzeczy: że nienawidził każdego, kto urodził się na południe od Alp, i że nie był najwybitniejszym umysłem w kraju.
Sigmund Stiller (Eva Backman dowiedziała się, że tak naprawdę nazywał się Jan Johansson, ale zmienił nazwisko, ponieważ prześladowano go w szkole), jak się okazało, pod tym względem nie ustępował liderowi.
– Dlaczego uważa pan, że śmierć Fängströma ma podłoże polityczne?
– To jasne jak słońce. Oni chcą nas dopaść.
– Jacy „oni”?
– No oni. Islamiści. Imigranci. Raymond został zamordowany. To początek wielkiej wojny rasowej, no nie?
– Zgadza się – wtrącił ochroniarz, który nazywał się Hank i wyglądał, jakby ważył jakieś sto pięćdziesiąt kilo. – The hit has shit the fan.
Nie, zrzucanie Fängströma na Barbarottiego nie wydawało się w porządku.
– Lepiej niech trzyma się od tego z daleka – powiedział Asunander. – Nie potrzebuje chyba takiego cyrku.
– Nie w nadmiernych dawkach – odparła Backman.
Asunander opuścił ręce na biurko i przez chwilę przekładał papiery. Nagle jednak najwyraźniej zmienił zdanie i z prawej górnej szuflady biurka wyciągnął brązową teczkę.
– A co myślisz o tym?
Nie puszczając teczki, przekręcił ją tak, żeby Eva mogła przeczytać napis z przodu: „Arnold Morinder”.
Było to tylko nazwisko i nie od razu przypomniała sobie wszystkie okoliczności sprawy. Wprawdzie coś jej świtało, ale nie brała udziału w tamtym dochodzeniu. W każdym razie nie oficjalnie. Asunander otworzył teczkę i wymruczał coś, czego nie zrozumiała.
– Niezbyt dobrze pamiętam – przyznała. – To ten od niebieskiego mopedu, prawda?
– Tak jest – odparł. – Sprawa sprzed około pięciu lat. Nie udało nam się wtedy zbyt wiele ustalić.
– To sobie akurat przypominam – powiedziała Backman. – Ale nigdy tak naprawdę nie uczestniczyłam w śledztwie. Chyba dość szybko je umorzono.
– Zgadza się – potwierdził Asunander z niezadowoloną miną. – Odłożone do spraw nierozwiązywalnych. Do niczego nie doszliśmy. Cholernik nigdy się nie pojawił.
– Zaginięcia – stwierdziła Backman – zawsze są trudne.
– Mówisz? – odparł Asunander.
Backman się zamyśliła.
– Co mógłby tu według ciebie zdziałać Barbarotti?
Asunander wzruszył ramionami.
– Będzie miał zajęcie. Czy nie taka była recepta? A jeżeli nic nie zdziała, to przynajmniej nikomu nie zaszkodzi.
Backman nie odpowiedziała.
– Bądź tak dobra i przejrzyj materiały, zanim on to zrobi – kontynuował Asunander z wyrazem twarzy, który chyba miał ilustrować fakt, że podjęli wspólną decyzję. – W ten sposób będziesz mogła mu to przedstawić po południu. Ale pamiętaj, że ma nad tym pracować samodzielnie. Jednoosobowe śledztwo. Nie możemy trwonić zbyt wiele środków na takie sprawy. Tydzień czy dwa, żeby się trochę wdrożył, co pani inspektor o tym sądzi?
– Nie sądzę absolutnie nic – odparła Eva Backman.
– No dobrze – rzekł Asunander. – Prokurator już wie, ale nie chcę żadnych standardowych przesłuchań. Zwykłe ostrożne rozpoznanie i tyle. Wytłumacz mu to, proszę.
Ostrożne rozpoznanie? – pomyślała z irytacją, kiedy już zamknęła za sobą drzwi. Jednoosobowe śledztwo? Jak już coś robić, to chyba lepiej na poważnie? Czyż nie? A poza tym Barbarotti od razu przejrzy Asunandera. Zrozumie, że chodzi tylko o trening. Że nie uważa się go za nadającego się do pracy.
Choć może właśnie tego było mu trzeba? Może w obecnej sytuacji sam Gunnar Barbarotti wolałby takie remedium? Zakład pracy chronionej w ramach właściwej działalności policji.
Gdyby oczywiście ktoś go zapytał o zdanie.
No i gdyby Barbarotti miał jakąś wolę. A tej w czasie ich ostatnich rozmów nie przejawiał zbyt wiele. Dokładnie rzecz biorąc, nie przejawiał jej wcale.
Smutek, pomyślała, wchodząc do swojego gabinetu. O to właśnie w tym wszystkim chodzi. O smutek. Wieczną zmarzlinę duszy.
Choć sprawa Morindera dotyczyła Arnolda Morindera, trudno byłoby go nazwać jej głównym bohaterem.
Rola ta, nie bez powodu, przypadła jego konkubinie. Przeczytanie streszczenia sprawy zajęło Evie Backman dwadzieścia minut. Spisał je inspektor Borgsen – nie bez przyczyny zwany Smutasem – i nawet jeśli Eva niewiele miała do czynienia ze śledztwem, po pobieżnym zapoznaniu się z opisem przypomniała sobie całkiem sporo.
Wszystko zdarzyło się w sierpniu 2007 roku. Niecałe pięć lat temu, jak zauważył Asunander. Arnold Morinder, pięćdziesięcioczteroletni pracownik firmy elektrycznej Buttros El z Kymlinge, zniknął ze swojego domku letniskowego na północy cypla Kymmen. Wsiadł na moped, żeby pojechać na stację Statoil w Kerranshede i kupić popołudniową gazetę. Kiedy po trzech dobach nadal nie wrócił do domu, jego konkubina, niejaka Ellen Bjarnebo, zadzwoniła na policję. Inspektor Smutas i aspirant Wennergren-Olofsson pojechali z nią porozmawiać. Podejrzenia, że miało miejsce przestępstwo, pojawiły się właściwie od razu. Nie dlatego, że wskazywały na to liczne przesłanki, przynajmniej nie na początku (choć później też nie). Po prostu Ellen Bjarnebo była tym, kim była.
Rzeźniczką z Małej Birmy.
Pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku cieszyła się pod tym przezwiskiem krótką i ponurą sławą. Mała Birma to nazwa średniej wielkości gospodarstwa, pięć kilometrów na północny wschód od Kymlinge, w którym mieszkała z mężem i dzieckiem. Była też Wielka Birma, a droga wiodąca do obu gospodarstw nosiła nazwę Drogi Birmańskiej, nawiązującą do znanego szlaku w Azji, ukończonego mniej więcej w tym samym czasie, kiedy powstały oba gospodarstwa, czyli pod koniec lat trzydziestych. Osadnikami byli dwaj bracia, Sven i Arvid Helgessonowie, i to właśnie syn Arvida, Harry, pięćdziesiąt lat później został poćwiartowany…
Najpierw jednak został zabity młotem kowalskim, a mniej więcej pięć miesięcy później jego żona Ellen Helgesson z domu Bjarnebo została skazana za zabójstwo i zbezczeszczenie zwłok. Umieszczono ją w Hinsebergu, niedaleko Frövi w Bergslagen, jedynym szwedzkim więzieniu dla kobiet. Została stamtąd zwolniona po jedenastu latach.
Eva Backman pamiętała, że była to dość ponura historia, a sprawozdanie Smutasa nie pozostawiało w tej kwestii żadnych wątpliwości. Z natury dokładny, poświęcił sprawie tylko kilka stron. Wiedza Backman ograniczała się do tego, co wówczas zobaczyła w telewizji albo przeczytała w gazetach. Wprawdzie ukończyła już wtedy szkołę policyjną, jednak była na urlopie macierzyńskim po urodzeniu pierwszego ze swoich trzech synów.
Rzeźniczka z Małej Birmy?
Wyszła z więzienia w Hinsebergu w listopadzie 2000 roku. Wróciła do Kymlinge, wynajęła mieszkanie, a po jakimś czasie zatrudniła się na poczcie. Pracowała tam do zaginięcia Morindera latem 2007 roku, a przez ostatnie lata w Svensk Kassaservice. Backman zastanawiała się, czy koledzy z pracy wiedzieli, że jest wśród nich morderczyni. Może tak, może nie, w każdym razie kiedy ją zatrudniano, musiał być chyba ktoś, kto znał jej przeszłość. Nawet jeśli Królewski Urząd Pocztowy nie był już taki jak dawniej.
Ellen Bjarnebo – do panieńskiego nazwiska wróciła jeszcze przed procesem w 1989 roku – zamieszkała z Arnoldem Morinderem mniej więcej na rok przed tym, jak przepadł. Ze sprawozdania Smutasa nie wynikało, jak się poznali, a jedynie że od czerwca 2006 roku zajmowali trzypokojowe mieszkanie w Rocksta. Morinder był wcześniej żonaty, ale nie miał dzieci, a domek na cyplu Kymmen należał do niego od połowy lat siedemdziesiątych, kiedy to odziedziczył go po ojcu.
W sprawie zaginionego elektryka zostało wszczęte śledztwo. Postępowanie przygotowawcze prowadził prokurator Månsson, w policyjnych kręgach znany jako Månsson Ciapa, który nadal był jak najbardziej czynny zawodowo. Backman zastanawiała się, dlaczego zgodził się na to, żeby ponownie otworzyć sprawę. Może Asunander wcale mu o tym nie powiedział – Backman nie zdziwiłaby się, gdyby tak właśnie było. Komisarz i prokurator współpracowali od lat i przez cały ten czas działali jak łódź na kółkach.
Tak czy inaczej w sprawie Morindera szybko ustalono, że zrealizował swój zamiar, czyli zatankował na stacji w Kerranshede i kupił gazetę, jednak jego dalsze losy pozostawały zagadką. Moped, stary niebieski zündapp, znaleziono po tygodniu w bagnie osiem kilometrów na zachód od domku. Miejsce to, zwane Dużym Czarnym Bagnem, znane było z licznie występujących wokół niego komarów. Przeszukawszy je, ani funkcjonariusze, ani rozmaici technicy nie znaleźli żadnej wskazówki mogącej naprowadzić ich na trop zaginionego Morindera.
Po tygodniowym taplaniu się w mokradle w towarzystwie chmar komarów mogli być już trochę znudzeni sprawą, pomyślała Backman. Nic dziwnego, że dochodzenie zostało umorzone. Nierozwiązywalne, jak się rzekło.
Następnie zaczęła liczyć – morderstwo w Małej Birmie i zaginięcie Arnolda Morindera dzieliło osiemnaście lat. Do chwili obecnej upłynęło kolejnych pięć.
Czy to odpowiednie zadanie dla pogrążonego w żałobie inspektora? Czy ono w ogóle jest dla kogoś odpowiednie? Co też Asunander mógł mieć na myśli? Zupełnie nic?
Dobre pytania.
Eva Backman spojrzała na zegarek. Nadeszła pora lunchu.
Czas przygotować się na spotkanie z Barbarottim, który po raz pierwszy od śmierci Marianne miał pojawić się na komisariacie. To też było jakieś zadanie.
Nie lepsze, tylko trudniejsze?
Nagle poczuła mdłości.
Gunnar Barbarotti wyłączył silnik i odpiął pasy bezpieczeństwa, ale nie wysiadał z samochodu.
Tej chwili się obawiał. Powrotu na komisariat.
Choć może to niewłaściwe słowo, bo już nie było czego się obawiać.
Chwila skamienienia. Doświadczał ich co jakiś czas. Był to swoisty paraliż, który ogarniał go bez ostrzeżenia i potrafił zatrzymać w pół kroku albo unieruchomić przy kuchennym stole. Barbarotti nie był wówczas w stanie zdobyć się na choćby jedną wybiegającą w przyszłość myśl.
Skamienienie z żalu. Przyjaźnie nastawiony terapeuta, który rozmawiał z nim dwa razy, tak właśnie określił ten stan.
Było to dla niego równie niewielkim pocieszeniem jak wszystko inne.
Åke Rönn, tak się nazywał ten terapeuta. Był spokojny, pochodził z Norrlandii i pojawił się w pustej głowie Barbarottiego na parkingu przed komisariatem. Kraciasta flanelowa koszula i tym podobne – ostatnio w odcieniu czerwieni i błękitu.
Terapeuta żałoby. Co za beznadziejny zawód. Sam przyznał, że w tym się specjalizuje.
A może wcale nie było to takie beznadziejne? Może Åke Rönn naprawdę pomógł temu lub owemu nieszczęśnikowi. Stopniowo. Smutek zawsze trwa – tak powiedział. – To powolna rzeka, ale da się przez nią przeprawić i prędzej czy później wypłynąć na morze. Prąd jest słaby, nie powinieneś się spieszyć. Nie masz wioseł i nie wieje wiatr.
Gunnar Barbarotti kiwał głową, ale nie komentował. Było tak wiele słów. Tak wiele mniej lub bardziej przemądrzałych słów. Wypowiadanych w dobrej wierze, ale przemądrzałych.
– Musisz spróbować skupić się na dzieciach – powiedziała mu wczoraj wieczorem przez telefon Eva Backman.
– Wiem – odparł. – Robię to. Skupiam się na dzieciach.
– Chcesz, żebym wpadła?
– Nie, nie trzeba.
– Jenny i Johan wrócili już od taty?
– Tak, przed południem.
– Jak się czują?
– Biorąc pod uwagę okoliczności, chyba dobrze.
– A ty?
– Nie najlepiej.
– Spałeś?
– Kiepsko.
– Bierzesz jakieś leki? Wiem, że nie uznajesz, ale…
– Nie.
Pytania i odpowiedzi. W końcu oznajmił, że nie ma już nic więcej do powiedzenia, zasłonił się jakimiś domowymi obowiązkami i odłożył słuchawkę.
Kiedy również i ta rozmowa wybrzmiała w jego głowie, wziął dwa głębokie oddechy i wysiadł z samochodu. Gdy przecinał parking, idąc do wejścia, padał deszcz, on jednak nic sobie z tego nie robił.
Czas zacząć pracę. Czas zmierzyć się z codziennością.
– Dzięki.
– Za co mi dziękujesz?
– Za nią. Za Rzeźniczkę. Nie spodziewałem się prezentu powitalnego.
Eva Backman spróbowała przepraszającego uśmiechu, jednak poczuła, że szybko spłynął z jej twarzy.
– To chyba jedna z tych starych spraw, które denerwują Asunandera. Zostało mu, zdaje się, tylko jakieś półtora miesiąca. Tak czy owak to jego pomysł.
– Wiem, co się za tym kryje.
– Słucham? A co ma się kryć?
– Nie wierzy, że jestem zdolny do pracy.
Zastanowiła się szybko.
– A jesteś? – zapytała.
Barbarotti wzruszył ramionami.
– Nie mniej niż zwykle. Prawdopodobnie.
– Spodobało mi się to, co powiedziałeś na pogrzebie.
– Co konkretnie?
– Żeby patrzeć przed siebie, a jednocześnie zachować ją w sobie.
– Mówić to jedno. Co innego tak żyć.
– Nie zaszkodzi mieć gwiazdę przewodnią.
– Otóż to. Ona wciąż tam jest, nawet jeśli się na nią nie patrzy.
– O czym my właściwie rozmawiamy?
– Nie wiem. Opowiedz mi lepiej o tej Rzeźniczce. A tak w ogóle, nadal piję kawę.
Wstała i poszła po kubek. Gunnar Barbarotti patrzył przez okno na deszcz.
– Ty chyba też nie miałeś nic wspólnego z tym śledztwem?
– Nie – Barbarotti potrząsnął głową. – To musiało być wtedy, kiedy nasz przyjaciel pisał do nas listy. Przypomina mi się tylko jakiś niebieski moped w jeziorze.
– W bagnie – poprawiła go Backman. – Ale Ellen Bjarnebo chyba znasz? Czy raczej Helgesson, bo tak się wtedy nazywała.
Barbarotti pokiwał głową.
– Przypomnij, kiedy to było?
– W 1989. Byłam na urlopie macierzyńskim po urodzeniu Viktora.
Gunnar Barbarotti ze zmarszczonym czołem przyglądał się kubkowi z kawą.
– W tamtym roku zostałem oddelegowany. Wydział narkotykowy w Eskilstunie, jakikolwiek miałoby to sens. Wróciłem na święta, a wtedy już się przyznała. Ale czytało się o tym w gazetach.
– To prawda, czytało się – odparła Backman. – Rzeźniczka z Małej Birmy. Trudno to zapomnieć. Ciekawe, co się teraz dzieje z gospodarstwem.
– Hm – mruknął Barbarotti.
Backman przez chwilę milczała. Deszcz przybrał na sile.
– Chcesz, żebyśmy porozmawiali o Marianne?
Potrząsnął głową.
– Jeszcze nie. Nie, nie tutaj. Ale dzięki, że pytasz.
– Nie chcę, żebyś był tak po męsku uparty i wszystko w sobie dusił.
– Wiem, że tego nie chcesz. Nie musisz mi przypominać. W każdym razie nie za często.
– Okej – odparła Eva Backman. – Na razie to akceptuję.
– Dobrze – rzekł Barbarotti. – Wobec tego skoncentrujmy się na człowieku z niebieskim mopedem. Jak to było?
Odchrząknęła i zaczęła streszczać sprawę.
– Czekała trzy doby, zanim zgłosiła zaginięcie. Czy tak?
– Tak, zgadza się.
– Dlaczego?
– Myślała, że się pojawi. W każdym razie tak twierdziła. Porozmawiaj ze Smutasem, to chyba on ją przesłuchiwał. Przynajmniej raz, bo dochodzenie prowadził przede wszystkim ten cały Gunvaldsson. Pamiętasz go?
Barbarotti skinął głową.
– Czytałaś protokoły przesłuchań?
– Nie. Tylko streszczenie. Asunander polecił mi, żebym cię wprowadziła. Miałam tylko dwie godziny. Wliczając lunch.
– Hm – mruknął Barbarotti.
– Co tym razem oznacza „hm”?
– Niewiele. Może to, że nie widzę w tym wiele sensu. Choć teraz mogę to powiedzieć o większości spraw.
– Rozumiem – odpowiedziała Backman. – Tak czy inaczej można wysnuć wniosek, że Ellen Bjarnebo nie była uszczęśliwiona perspektywą kontaktu z policją. Ze względu na swoją przeszłość.
– Jak to w końcu było? – zapytał Barbarotti. – Czy to ona zgłosiła zaginięcie męża? Dość długo trwało, zanim go znaleziono.
– Dwa pytania. Zgadza się, to ona zgłosiła. Po kilku miesiącach zaczęto go znajdować, ale chyba minęło trochę czasu, zanim był kompletny, że się tak wyrażę. Przynajmniej kilka dni, ale może źle to zapamiętałam.
– Rzeźniczka-morderczyni? – zastanowił się Barbarotti. – Z tego, co wiem, takie nie rosną na drzewach.
Backman się skrzywiła.
– Za młodu pracowała w rzeźni w Göteborgu. Najwyraźniej miała do tego dryg. A w Małej Birmie mieli krowy mięsne i świnie. Wcześniej, jeszcze zanim to się stało.
– To wszystko wyjaśnia – stwierdził Barbarotti.
– Może i tak.
– Jeżeli zaś chodzi o mężczyznę na niebieskim mopedzie, nie znaleziono niczego?
– Nawet stopy – odparła Backman.
– Czy tym razem pojawiły się wobec niej jakieś konkretne zarzuty? – spytał Barbarotti. – Abstrahując od jej dotychczasowych dokonań.
– Nie bardzo wiem – przyznała Eva. – Chyba pojawiło się kilku świadków. Twierdzili, że nie wszystko grało, że miał miejsce jakiś incydent w restauracji czy coś takiego. Najlepiej sam przeczytaj. No i oczywiście porozmawiaj z ludźmi, którzy brali w tym udział, i zapoznaj się z protokołami przesłuchań.
– Gdzie ona teraz jest, ta Ellen Bjarnebo? Jeżeli mamy ponownie otworzyć sprawę, może też powinna mieć coś do powiedzenia.
Eva Backman pchnęła po stole kartkę papieru.
– Ulica Valdemara Kusko 40 – przeczytał Barbarotti. – Gdzie to jest? I kim, do licha, jest Valdemar Kusko?
– To w Rocksta – wyjaśniła Backman. – I nie mam pojęcia, kim jest Kusko. Czy raczej kim był, bo przecież żeby czyimś nazwiskiem nazwano ulicę, z reguły ta osoba musi najpierw umrzeć.
– Chyba tak – zgodził się Barbarotti. – Czyli ona tam mieszka?
– Tak jest. Zupełnie sama, o ile dobrze zrozumiałam.
– Może miała już dosyć facetów.
– A oni jej – dodała Backman.
– Lepiej dla wszystkich.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, patrząc na deszcz, który ani nie słabł, ani się nie wzmagał. Backman chciała coś powiedzieć, ale nic ważnego nie przychodziło jej do głowy.
– Dzięki za wprowadzenie – rzekł w końcu Barbarotti i wziął do ręki teczki. – Pójdę do siebie i to przejrzę. Domyślam się, że mam nad tym pracować w pojedynkę?
– Jeżeli dobrze zrozumiałam Asunandera, to tak – odparła Backman.
– Na pewno dobrze zrozumiałaś.
Zaczął wstawać, ale Backman położyła mu dłoń na ramieniu.
– Może mógłbyś wpaść do mnie na kolację? Nie chcę cię zmuszać, ale…
– Nie mam nic przeciwko temu – powiedział Barbarotti – ale muszę się zająć co najmniej czwórką dzieci. Daj mi kilka dni. Z jakiegoś powodu ciężko mi się przebywa poza domem.
– Okej – odparła. – Może to nie takie dziwne. W każdym razie jestem w domu, pamiętaj o tym.
– Dzięki – powiedział Barbarotti i wymknął się z pokoju.
Nie był nieprzygotowany.
Miał wiele powodów do rozpaczy, ale to nie był jeden z nich. Pierwszy tętniak Marianne został zdiagnozowany półtora roku wcześniej i od tej chwili czas był naznaczony takimi myślami: „Była o milimetr od śmierci. To może zdarzyć się znowu”.
Myślał o tym i śnił. Wmawiał sobie i oczyma wyobraźni próbował zobaczyć najgorsze: to, że pewnego dnia Marianne nie będzie już u jego boku. Przez osiemnaście miesięcy ta możliwość chodziła za nim jak uparty cień; kilkakrotnie obudził się w nocy z przekonaniem, że to już się stało. Rozmawiali o tym. Wiele razy, właściwie nie czując strachu. Towarzyszył im wówczas swoisty spokój, pełen akceptacji, który teraz po czasie trudno mu było zrozumieć. I trudno znów w sobie odnaleźć.
„O życiu wiemy na pewno tylko to, że kiedyś się kończy. Nie jesteśmy zaprojektowani na wieczność, nie tu, na ziemi. Wykorzystuj godziny i dni. Przyjdzie czas, takie są zasady”.
Z całą pewnością nie był nieprzygotowany.
I naprawdę nie trwonili czasu. Bliskość śmierci wyostrzyła im zmysły, wyczuliła percepcję i, jakkolwiek by na to patrzeć, ich ostatnie chwile były jednocześnie najlepszymi.
Czekamy, jedno na drugie, na drugim brzegu.
Albo inaczej, jak w uparcie powracających strofach Larkina:
Nieuchronnym wymarciem – to właśnie do niego Podróżujemy, żeby zniknąć1.
Było to marne pocieszenie, zwłaszcza Larkin, wiedział jednak, że tak właśnie będzie. Nawet to było przygotowane. Nawet to.
– Dzieci – powiedziała. – Jeżeli jednego z nas zabraknie, drugie zatroszczy się o dzieci.
Powiedziała to i potem do tego wracała.
Mieli piątkę, ale żadne nie było ich wspólne.
Jego dziećmi byli Sara, Martin i Lars. Sara miała dwadzieścia cztery lata i już wyfrunęła z gniazda. Od zimy ubiegłego roku mieszkała w Sztokholmie i studiowała prawo. Miała nowego chłopaka, ale jeszcze go nie poznał. Zdaje się, że mówiła o nim Max. Albo Maximilian.
Chłopcy mieli siedemnaście i piętnaście lat. Każdy z nich miał swój narożny pokój w willi Pickford, wielkiej ruderze, która była ich domem przez ostatnie cztery lata. Barbarotti pomyślał, że zna ich coraz lepiej. Skończył się czas, kiedy byli pod opieką Heleny, a jemu wydawało się, że ich stracił. Kochali swoją nową mamę, tę, której już nie było – nie ma co do tego wątpliwości – jednak nie cierpieli tak mocno jak on. Mieli wystarczające poczucie bezpieczeństwa, żeby nie pójść na dno – przynajmniej chciał w to wierzyć. Mieli szkołę, kolegów i zajęcia w czasie wolnym. Piłkę ręczną i geocaching. Obu charakteryzowała pewna zdrowa prostota – miał nadzieję, że dobrze to interpretuje.
Syn Marianne, Johan, skończył dwadzieścia lat. Również mieszkał w domu, pracował w kawiarni w Kymlinge i wiedział więcej o kawie niż jakikolwiek inny znany Barbarottiemu człowiek. Miał zacząć przygotowania do jesiennych egzaminów wstępnych: Lund, Uppsala albo Linköping. Coś z mediami, nie słuchał dokładnie. To z Johanem więź była najsłabsza.
Jenny miała siedemnaście lat. Kiedy Barbarottiemu udało się oderwać wzrok od własnego smutku, zobaczył, że właśnie jej jest najtrudniej. Wrażliwa dziewczyna bez korzeni. Może zresztą była mu najbliższa ze wszystkich, może przylgnęła do niego, żeby nie musieć jechać do domu, do swojego prawdziwego ojca. Ten wystąpił z taką propozycją zarówno na pogrzebie, jak i podczas kilku rozmów telefonicznych, jednak Barbarotti nie był w stanie stwierdzić, czy mówił poważnie, czy też był to atak wyrzutów sumienia. Próba rekompensaty. Jenny i Johan spędzili weekend z owym Tommym i jego rodziną kukiełek w Halmstad, jednak żadne z nich nijak nie skomentowało tej wizyty.
Wiedział z całą pewnością, że Jenny chce nadal mieszkać w willi Pickford. Nie przepadała za swoim prawdziwym tatą, a słowa Marianne o zatroszczeniu się o dzieci dotyczyły przede wszystkim jej. Poza tym tylko z Jenny mógł siedzieć późnym wieczorem i rozpaczać.
Ryczeć, jak mówiła.
– Chodź, Gunnar, usiądziemy i poryczymy trochę. Tylko ty i ja.
Herbata, zapalona świeca. Tak cicho, jak tylko może być w osiemdziesięcioletnim drewnianym domu. Pojedyncze słowa. Pojedyncze wspomnienia o Marianne. Łzy i śmiech, kiedy czuli, że przysłuchuje się im ze swojej chmurzastej poduszki i mówi, żeby się wzięli w garść.
Mniej więcej tak. Te chwile były lekarstwem i wydawało mu się to trochę dziwne.
Po wyjściu z komisariatu owego pierwszego dnia po powrocie zrobił zakupy spożywcze w sklepie ICA w Rocksta. Lars i Martin obiecali, że przyrządzą makaron, i brakowało kilku składników. Kiedy wysiadł z samochodu na parkingu, było dopiero wpół do szóstej, pomyślał więc, że zorientuje się, gdzie leży ulica Valdemara Kusko. Był w końcu w Rocksta, gdzie, według dokumentów, mieszkała obecnie Ellen Bjarnebo.
Jego pierwsze zadanie po śmierci Marianne.
Rzeźniczka z Małej Birmy.
Czy ludzie nadal odbierają ją w ten sposób? Czy ona sama tak o sobie myśli?
Upłynęło ponad dwadzieścia lat, ale nie był to chyba epitet, z którego można się tak po prostu otrząsnąć.
No i Arnold Morinder. Co się z nim stało? Zniknął, kupiwszy „Aftonbladet” na stacji benzynowej w Kerranshede. Pięć lat temu. To oczywiście od tego powinien zacząć. Tę sprawę ma zbadać, gdyż to, co stało się w Birmie, już dawno zostało odłożone do akt. Tak czy inaczej nie zaszkodzi dowiedzieć się nieco więcej, zanim stanie oko w oko z Rzeźniczką.
Można się było oczywiście zastanawiać, dlaczego Asunander rzucił mu akurat tę starą sprawę, jednak po namyśle postanowił dać sobie spokój.
Z zastanawianiem się, rzecz jasna. Myśl o słabnących zdolnościach i odbywanych właśnie praktykach zawodowych była zbyt trafna, żeby próbować z nią walczyć. Na razie wystarczyło przeżyć. Przeżyć i, jak się rzekło, zatroszczyć się o dzieci.
Jak się rzekło, jak się rzekło.
Przy wjeździe na osiedle stała tablica z planem – Valdemara Kusko znalazł od razu. Była to jedna z wygiętych jak banan ulic otaczających zabudowania od strony lasu, na wschodzie. Wsiadł do samochodu i ruszył w tamtą stronę. Numer 40, ostatnia klatka schodowa w rzędzie charakterystycznych trzypiętrowych domów z lat siedemdziesiątych, z czerwonobrunatnej cegły i z zabudowanymi balkonami. Nie wiedział, na którym piętrze mieszka Ellen Bjarnebo, i teraz nie zamierzał się tego dowiadywać. Teraz chodziło tylko o ostrożne rozpoznanie, wstępny manewr bez żadnego znaczenia.
Zakręcił i ruszył z powrotem, myśląc o osiedlu Rocksta. Przez pierwszych dziesięć, piętnaście lat po powstaniu była to typowa nieprzyjemna okolica, teraz jednak było trochę lepiej. Pod względem przestępczości nadal oczywiście plasowała się w czołówce dzielnic Kymlinge i pewnie jeszcze przez jakiś czas to się nie zmieni, nie pamiętał jednak żadnej interwencji akurat na ulicy Valdemara Kusko. Żadnych przypadków pobicia, zdegenerowanych pijaczków, żadnej tak zwanej przemocy w rodzinie.
W Rocksta mieszkało jednak ponad pięć tysięcy osób. Można tu było spotkać przedstawicieli z górą pięćdziesięciu różnych narodowości – kawałek Szwecji, stanowiący znaczącą część mapy demograficznej kraju na początku dwudziestego pierwszego stulecia. Barbarotti wiedział, że w tej dzielnicy mieszka przynajmniej trzech jego kolegów, i kiedy po raz drugi mijał niewielkie centrum handlowe, w jego głowie zrodziło się pytanie, dlaczego sam czuje się tu obco.
Czyżby był rozpuszczony? Może i tak.
Z drugiej strony nie tylko Rocksta wzbudzała w nim takie uczucia. Obco czuł się wszędzie. Na komisariacie. W willi Pickford. W całym mieście, w którym mieszkał od trzydziestu pięciu lat.
Ludzie, myśli i czas.
W żółtawym świetle zmierzchu jego dłonie na kierownicy wyglądały jak z innej planety.
Muszę zacząć poważnie rozmawiać z Bogiem, pomyślał inspektor Barbarotti.
Zastanawiał się nad tym już wcześniej.
Była prawie północ, kiedy położył się do łóżka. Teraz, kiedy Marianne nie było już z nimi, posiłki zwykle się przeciągały. Nawet jeśli rzadko udawało się wyrazić smutek i tęsknotę za pomocą słów, to samo przebywanie, gromadzenie się wokół dużego dębowego stołu było ważne i każdy to czuł. Żadne z nich nie chciało wstawać jako pierwsze – być może było to męczące, jednak Barbarotti nigdy nie pytał.
Dla niej już nie nakrywano. Na początku to robili: tam, gdzie zwykle siedziała, ustawiali talerz, szklankę i sztućce, jednak Jenny postanowiła, że po pogrzebie trzeba z tym skończyć.
Jakiś czas siedzieli z Jenny w wykuszu i ryczeli. Trzej chłopcy zaszyli się w swoich pokojach. Koło jedenastej przytuliła go i powiedziała, że musi pół godziny pouczyć się matematyki, usiadł więc przy komputerze i płacił rachunki, dopóki nie ogarnęło go zmęczenie, przez które nie był już w stanie panować nad cyframi i kodami.
Ale zmęczenie to jedno, a zaśnięcie drugie, i na to nie było rady. Pamiętał, że ma porozmawiać z Bogiem, jednak coś stało na przeszkodzie. Było tak już od czasu tragicznego zdarzenia; Barbarotti wiedział, że sam jest temu winien, ale wiedział również, że Bóg jest dżentelmenem i ma przed sobą cały czas tego świata, więc czekanie nie stanowi dla Niego problemu. Fakt, że nie od razu oddał siebie, swój szok i rozpacz w ręce dobrotliwej siły wyższej, mógł budzić zdumienie, zwłaszcza że Barbarotti był obecnie przekonany, iż taka siła istnieje, i wielokrotnie rozmawiał o tym z Marianne. O tym, że należy powierzyć i zawierzyć. Nie dźwigać wszystkich ciężarów samemu.
Ale mimo to coś było nie tak. Coś stało na drodze.
Może czekał na znak.
Na to, żeby Marianne się odezwała. W pewnym sensie obiecała, że to zrobi, choć oczywiście nie wiadomo, czy taką obietnicę w ogóle da się spełnić. I jak w razie czego miałoby to wyglądać. Jaką przybrałoby formę. Najbardziej naturalne byłoby chyba, gdyby pojawiła się w jego snach, on w każdym razie tak właśnie by zrobił na jej miejscu, jednak na razie Marianne się nie pokazała, choć od jej śmierci minęły ponad trzy tygodnie.
Mogło to co prawda wynikać z faktu, że źle sypiał, a śnił jeszcze gorzej. Kiedy budził się rano, w głowie nie pozostawały już żadne obrazy, więc zupełnej pewności mieć nie mógł. Może odwiedziła go w nocy, a on zapomniał? Tak po prostu.
Pośród całego tego smutku ta myśl była przerażająca – że próbowała do niego dotrzeć, a on o tym nie wiedział – uznał więc, że nie będzie w to wierzył. Zamiast tego postanowił być czujny i nie stawiać nierozsądnych wymagań – zarówno zmarłej żonie, jak i Bogu. Byłoby to aroganckie.
Po tych delikatnych rozważaniach i w oczekiwaniu na nadejście trudno uchwytnego snu zaczął przeglądać materiały dotyczące sprawy Arnolda Morindera. Po południu przeczytał na komisariacie streszczenie, jednak zrobił to w pośpiechu, a jeżeli Asunander rzeczywiście chciał przetestować jego zdolność do pracy, równie dobrze mógł chwycić byka za rogi i zrobić to porządnie.
Arnold Morinder urodził się w 1953 roku. W chwili zaginięcia miał więc pięćdziesiąt cztery lata, coś koło tego, a jego życie trudno byłoby nazwać ekskluzywną przygodą. Przynajmniej jeśli wierzyć lakonicznym sformułowaniom Smutasa, a nie było najmniejszego powodu, żeby tego nie robić. Smutas nie był skłonny do przesady, ale w swoim dążeniu do obiektywizmu i prawdy nie zapominał też o szczegółach.
Arnold urodził się w Kymlinge jako jedyne dziecko Alfonsa i Anny Morinderów. Ojciec był kowalem, matka zaś imała się różnych zajęć w Kymlinge, przede wszystkim pracowała jako sprzątaczka. Oboje rodzice zmarli w odstępie dwóch lat, gdy Arnold przekroczył dwudziestkę. Kiedy się urodził, oboje mieli ponad czterdzieści lat i na tym zapiski na ich temat się kończyły.
W 1969 roku ukończył dziewięcioletnią podstawówkę, następnie dwa lata kształcił się na elektryka w szkole średniej w Samsö. W całym swoim życiu pracował łącznie w czterech firmach elektrycznych: trzy mieściły się w Kymlinge i okolicach, jedna, gdzie pracował w latach dziewięćdziesiątych, w Göteborgu. W chwili zaginięcia od sześciu lat był pracownikiem Buttros El, względnie szanowanej firmy mieszczącej się w okręgu przemysłowym Gripen, która w zależności od koniunktury zatrudniała od dziesięciu do piętnastu osób.
W marcu 1983 roku Arnold Morinder wszedł w związek małżeński z niejaką Laurą Westerbrook – dzieci nie mieli, a już półtora roku później wzięli rozwód. Po opuszczeniu domu rodzinnego, a przed wprowadzeniem się do kobiety znanej wcześniej jako Rzeźniczka z Małej Birmy, mieszkał w dwupokojowym mieszkaniu przy Norra Kyrkogatan. Mieszkał tam także z pierwszą żoną. Będąc w Göteborgu (w latach 1989–1996), wynajmował mieszkanie z drugiej ręki.
Stamtąd wrócił na Kyrkogatan, a później przeprowadził się na Valdemara Kusko 40.
A więc przynajmniej zachował mieszkanie, pomyślał Barbarotti i zaczął się zastanawiać, o czym to świadczy. Prawdopodobnie nie świadczyło o niczym.
Laura Westerbrook? Kimkolwiek była, musiała mieć zagraniczne pochodzenie. Może amerykańskie, może angielskie. Zanotował, żeby to sprawdzić.
Domek letniskowy na cyplu Kymmen, skąd później zniknął Arnold, jego rodzice zakupili już w latach pięćdziesiątych i wszyscy, nawet Ellen Bjarnebo, nazywali go Rybnym Domkiem. Łowienie ryb było jedynym znanym hobby Morindera i ograniczało się, jak można było przeczytać, do wypływania wywrotną łódką na rzekę Kymmen, gdzie próbował złowić na spinning okonia czy szczupaka albo, częściej, zarzucał zwykłą wędkę.
Z opisu Smutasa nie dało się wywnioskować, jak właściwie Ellen Bjarnebo i Arnold Morinder się poznali. Nic oprócz tego, że spotkali się przypadkowo w którejś z knajp w mieście i zaczęli rozmawiać. Dało się za to wysnuć wniosek, że eksrzeźniczka nie była wówczas szczególnie rozmowna. Ona i Arnold zaczęli się spotykać i po roku zamieszkali razem. I to była cała historia. Czyż nie żyjemy w końcu w wolnym kraju?
Barbarotti westchnął i przewrócił kartkę.
Informacje dotyczące dnia, w którym zaginął Morinder, były właściwie równie skąpe. Była ładna pogoda, więc spędzali weekend w Rybnym Domku – oboje mieli przed sobą jeszcze tydzień wakacji – a w niedzielę około pierwszej po południu Morinder wsiadł na moped, starego niebieskiego zündappa, i pojechał drogą numer 272 na oddaloną o ponad trzy kilometry stację benzynową w Kerranshede, na której zatankował i kupił dziennik „Aftonbladet”. Wyjechał stamtąd tuż przed wpół do drugiej i od tej pory nikt go już nie widział. Dziewczyna przy kasie zeznała, że zachowywał się jak zwykle, że nie był szczególnie rozmowny, ale, o ile sobie przypominała, oboje stwierdzili, iż ostatnio była wyjątkowo ładna pogoda. Kojarzyła Morindera i jego moped: w sezonie letnim był sporadycznym, ale wiernym klientem. Było tak, odkąd zaczęła pracować na tej stacji pod koniec lat dziewięćdziesiątych.
Trzy dni później, w środę ósmego sierpnia, Ellen Bjarnebo zadzwoniła na policję i zgłosiła zaginięcie konkubenta. Jakiś tydzień później niebieski moped odnalazł się w dobrze znanym, słynącym z komarów bagnie pięć kilometrów na zachód od Kerranshede, a osiem od Rybnego Domku. Tam ślad się urywał.
To było wszystko. Przesłuchano Ellen Bjarnebo, kolejne dwanaście osób udzieliło informacji, jednak ten materiał znajdował się w osobnych teczkach, a inspektor Barbarotti uznał, że dosyć ma dzień swojej biedy.
Zgasił światło, odwrócił się na bok i wyciągnął rękę w kierunku pustego miejsca w łóżku. Próbował sobie wyobrazić, że wciąż jeszcze znajduje się tam jej odcisk, coś, co po niej zostało. Czymże bowiem jest świat, jeśli nie naszymi wyobrażeniami o nim?
2 czerwca 1989
„Jedź dalej! Nie zatrzymuj się przy Drodze Birmańskiej!”.
Właściwie odkąd pamiętała, towarzyszył jej głos. Może inni też go mieli, ale tego nie wiedziała, tak rzadko z kimkolwiek rozmawiała. W autobusie oprócz niej było jeszcze sześcioro pasażerów: czwórkę z nich kojarzyła – trzej starsi mężczyźni i nastolatka – jednak z żadnym z nich nigdy się nie witała. Pomyślała, że to typowe – między wszystkim jest jakaś przestrzeń, jakby samotność była czymś delikatnym, czymś, o co należy się troszczyć, o co należy dbać.
„Jedź dalej?”.
Z biegiem lat coraz bardziej identyfikowała go z prawdziwym głosem – tym, który usłyszała jeden jedyny raz, dawno temu: głosem woźnego Muttiego. Mutti był postrachem szkoły w Hallinge, w której spędziła pierwsze trzy lata, ona zaś była chyba jedynym dzieckiem w całym mieście, które się go śmiertelnie nie bało. Co samo w sobie było dziwne, znano ją bowiem z tego, że bała się praktycznie wszystkiego. I z tego, że była inna.
Mutti także był inny, choć z innych powodów; mówiło się, że jest skrzyżowaniem kobry i Adolfa Hitlera i że ma na sumieniu śmierć przynajmniej tuzina dzieci. Co oczywiście nie było prawdą. Kiedy ten jeden jedyny raz stanęła z nim oko w oko w jego kanciapie, powiedział do niej tylko zdanie: „Idź i powiedz pani Bolling, jak to naprawdę było z twoim rowerem i Anniką Bengtsson”. Kiedy zaś zrobiła, jak kazał, wszystko skończyło się dobrze, dokładnie tak, jak obiecał. Nie, nie jak obiecał, bo przecież niczego nie obiecywał, ale dokładnie tak, jak to wyczytała z jego głosu.
Ćwierć wieku później nie pamiętała już, o co chodziło w historii z rowerem, wciąż jednak pamiętała ten głos. Co zadziwiające, z każdym rokiem stawał się on coraz wyraźniejszy.
„Nie zatrzymuj się przy Drodze Birmańskiej?”.
O tym, że jest inna, także nigdy nie zapomniała – tata dopilnował, żeby wbiła to sobie do głowy, jeszcze na długo przed pojawieniem się Muttiego.
– To pewne, dziewucha ma nierówno pod sufitem. Z jej matką było tak samo – dodawał zwykle. – To dziedziczne w linii prostej po kądzieli.
Westchnęła i spojrzała przez brudne autobusowe okno. Stwierdziła, że mają przed sobą jeszcze kawałek, przynajmniej siedem, osiem minut. Dość czasu, żeby zanurzyć się na chwilę w mętnych wodach pamięci. Czy się tego chce, czy nie.
Jako dziecko nigdy nie rozumiała tego ostatniego. W linii prostej po kądzieli? Co to znaczy? Dorastała z ojcem i o sześć lat starszym bratem Gunderem. Kiedy miała cztery lata, matka się utopiła. Nieszczęśliwy wypadek – mówiono. Później zrozumiała, że wcale tak nie było. Powiedział jej to wewnętrzny głos i kiedy potem o tym myślała, wydawało jej się, że to właśnie wtedy usłyszała go po raz pierwszy. Albo przynajmniej po raz pierwszy skojarzyła go z Muttim, zdarzyło się to bowiem krótko po ich spotkaniu.
„Twoja mama odebrała sobie życie, mówię ci to, żebyś wiedziała”.
Stało się to pewnego wieczoru, tuż przed zaśnięciem. Musiała wtedy mieć osiem czy dziewięć lat. A sen nie nadchodził.
„Żebyś wiedziała?”.
Kiedy następnego dnia spytała o to tatę, nie odpowiedział, ale widziała po nim, że to prawda. Jej matka nie chciała już dłużej żyć i wzięła sprawy w swoje ręce.
A zatem miała nierówno pod sufitem. Nigdy nie rozmawiała o tym z Gunderem. Ale on zawsze miał takie samo zdanie jak ojciec, więc nie robiło to żadnej różnicy.
Nigdy nie bała się tego głosu, bo tak jak Mutti nie miał w sobie nic strasznego. Zawsze był suchy i rzeczowy, jak głos spikera czytającego radiowy komunikat. Rzadko się mylił. Interpretował sytuację zgodnie z prawdą, zawsze był czysty i wyraźny. Przesłanie rzadko kiedy było niejasne. Czasami, lecz nie zawsze, otrzymywała poradę, a kiedy tak się działo, zawsze brzmiała ona jak żądanie, które należało spełnić.
Poza tym, pomyślała, głos był tak bardzo różny od jej zwyczajowych myśli, że nie dało się go pomylić z niczym innym. A do tego powściągliwy – dziś, w tych wczesnych godzinach czerwcowego wieczoru, przypomniał o sobie po raz pierwszy od długiego czasu. Ostatnio odezwał się co najmniej kilka miesięcy temu – na początku wiosny, a może nawet jeszcze dawniej.
Trochę dziwne mogło być jednak to, że zwrócił się jak gdyby do kierowcy autobusu. Wielkiego, postawnego mężczyzny z plecami niczym trzydrzwiowa szafa.
„Jedź dalej! – powiedział. – Nie zatrzymuj się dzisiaj przy Drodze Birmańskiej! Nie każ jej wstawać, pozwól odpocząć”.
Jej? Naprawdę brzmiało to tak, jakby zwracając się do kierowcy, wykazywał troskę o nią. To ją miał na myśli: Ellen Beatrice Helgesson. Trzydziestopięcioletnią mężatkę, z domu Bjarnebo.
Na półmetku życia, a już przegraną.
Nie trzeba było wewnętrznego głosu, żeby stwierdzić ten fakt. Piętnaście lat małżeństwa z Harrym Helgessonem nauczyło ją, że czas oczekiwań się skończył. Jeżeli w życiu było coś w rodzaju pory kwitnienia, ona miała ją już za sobą. Albo w ogóle ją ominęła.
„Nie zatrzymuj się!”. Równie dobrze mógłby nakazać jej, żeby nie wysiadała albo nie naciskała przycisku „stop”, a jednak tego nie zrobił. W pewnym sensie przerzucił odpowiedzialność na kierowcę autobusu. Można się było zastanawiać, dlaczego.
Zamrugała ze zmęczenia powiekami i zorientowała się, że zasypia. Samo w sobie mogło to oznaczać wyjście z sytuacji. Z całą pewnością tylko Ellen Helgesson wysiadłaby na przystanku przy Drodze Birmańskiej. Nikt nie poprosiłby kierowcy, żeby się zatrzymał, gdyby ucięła sobie drzemkę. Kierowca zresztą był nowy – widziała go po raz pierwszy – i na pewno nie miał pojęcia, gdzie mieszka każdy z pasażerów.
Spojrzała na zegarek. Prawie wpół do szóstej. Powinno być prawie wpół do piątej, jednak spóźniła się na poprzedni autobus. Zakupy, w monopolowym i w sklepie ICA, zajęły więcej czasu, niż się spodziewała, co oznaczało, że upora się z kolacją nie wcześniej niż o wpół do ósmej. To, że Harry będzie głodny i zły, nie ulegało wątpliwości. Rozdrażniony i niezadowolony – pewne jak amen w pacierzu. Przed jedzeniem zdąży wypić trzy lub cztery piwa, a to nie poprawi sytuacji. Doskonale wiedziała, jak będzie wyglądał ten wieczór: będą jedli, popijając wino z jednej z kupionych przez nią butelek – on wypije cztery kieliszki, ona jeden. Po jedzeniu pozmywa, koło dziewiątej Billy zostanie wysłany do łóżka albo przynajmniej do swojego pokoju, a mąż i żona będą oglądali telewizję w towarzystwie papierosów, chrupek serowych i kolejnej butelki wina, no, może kilku piw i grogu – w monopolowym nie zapomniała o niczym – i Creedence Clearwater Revival zamiast telewizji. W zależności od humoru, nastroju i tego, co miało miejsce w ciągu dnia, zdarzały się odstępstwa. Po jakimś czasie jego ręka zacznie wędrować ku jej udom i nadejdzie czas na piątkowe pieprzenie. Tu odstępstwa się nie zdarzały.
Jeżeli dobrze się sprawi, on zaśnie pijany i zadowolony. Na tyle zadowolony, na ile to możliwe. Choć przez chwilę.
„Jedź dalej? Nie zatrzymuj się przy Drodze Birmańskiej?”.
Zostało już tylko kilkaset metrów. Podniosła rękę i położyła palec na przycisku „stop”.
Gunnar Barbarotti spędził całą środę w swoim gabinecie na trzecim piętrze komisariatu w Kymlinge. W porze obiadowej Eva Backman wsunęła głowę do pokoju i zapytała, czy pójdzie z nią do Kungsgrillen, odmówił jednak, tłumacząc, że wziął ze sobą lunch z domu.
Nie wziął. Miał tylko kanapkę i banana, ale to w zupełności wystarczyło. Jeżeli cokolwiek na tym świecie nie idzie w parze, to właśnie smutek i apetyt.
Zanim jednak to nastąpiło – zanim zjadł ponury lunch – wczytał się w sprawę. Przynajmniej teoretycznie, w każdym razie próbował przekonać samego siebie, że właśnie tym się zajmuje. W uszach miał słuchawki iPoda, słuchał fado i trudno mu było pozbyć się wrażenia, że to, co robi, bardziej przypomina rehabilitację zawodową niż prawdziwą pracę. Bez wątpienia mógł przyjść do Asunandera za tydzień albo dziesięć dni i powiedzieć, że nie znalazł niczego, co zbliżyłoby ich do odpowiedzi na pytanie, co stało się z Arnoldem Morinderem. Asunander wzruszyłby tylko ramionami i powiedział: „No dobrze, w takim razie chyba trzeba odłożyć tę sprawę do akt i zająć się czymś innym”.
A może nie? Z komisarzem nigdy nic nie wiadomo. Bo skoro prosił kogoś – obojętne kogo – o przyjrzenie się sprawie, choć do emerytury zostało mu niewiele ponad miesiąc, mogło się za tym kryć coś więcej. Może naprawdę spodziewał się, że Barbarotti coś znajdzie? Wpadnie na trop, który pozwoli im posunąć śledztwo do przodu?
Albo nawet rozwiąże całą sprawę? Może wiązał się z tym szczególny prestiż? Osobisty interes samego Asunandera?
Trudno powiedzieć. Nic w dokumentach nie wskazywało na to, żeby był jakoś szczególnie zamieszany w tę sprawę. Prowadzący śledztwo nazywał się Gunvaldsson, a w Kymlinge występował tylko gościnnie, przez krótki czas. Trzeba się z nim oczywiście skontaktować, jednak Barbarotti wolał z tym poczekać do czasu, kiedy będzie lepiej zorientowany.
A Asunander? Czy to możliwe, żeby w całej tej historii były jakieś haki?
Niewykluczone, pomyślał.
Komisarz zawsze był specyficzny. Jednak bez względu na wszystko osobista tragedia nie dawała powodu do kiepskiego wykonywania swoich obowiązków.
Kiedy to zestawienie słów – osobista tragedia – pojawiło się w jego głowie, skamieniał po raz kolejny. Siedział bez ruchu na krześle, patrząc przez okno. Niezdolny, by cokolwiek zrobić albo pomyśleć. Niebo było niskie i nieruchome, wiatr smagał okryte młodymi listkami brzozy. Barbarotti pół roku wcześniej zmienił pokój i miał teraz nowy widok z okna. Więcej przestrzeni i nieba – warunki idealne do kontemplacji – dziś jednak nie mógł się wyciszyć. Jego nastrój był taki, a nie inny. W słuchawkach iPoda głos Lucílii do Carmo zastąpił głos Fernanda Mourinha.
Czy kiedykolwiek znów będę szczęśliwy? – zapytał w duchu. – Czy kiedykolwiek będę za czymś tęsknił, na coś czekał? A jeżeli tak, co to będzie?
– Teraz powinien pan próbować żyć z dnia na dzień – pouczał go Rönn, jego terapeuta. – Proszę nie wybiegać naprzód, nie bardziej niż o kilka godzin. Pańskie serce wciąż zbyt mocno krwawi, z czasem jednak ten stan ulegnie zmianie.
Czyżby? – pomyślał Barbarotti, nic jednak nie powiedział. A jaki to stan? I skąd możesz wiedzieć? Czy niedawno zmarła ci żona? Kobieta, którą kochałeś ponad wszystko i która zostawiła cię samego, choć miała dopiero czterdzieści siedem lat? Czy ty masz w ogóle pojęcie, o czym mówisz?
– Proszę bardzo, może się pan na mnie złościć – powiedział Rönn. – To może być zdrowy objaw, część terapii.
Jasna cholera, pomyślał wtedy Barbarotti.
Dziś, siedząc za biurkiem, nie czuł już złości, której mógłby się chwycić. Tylko niemą rozpacz i brak nadziei. Wyłączył muzykę, złożył ręce i zaczął się modlić.
Dobry Boże, wybacz, że się nie odzywałem, ale było mi tak ciężko. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Daj mi jakiś znak, bo długo już nie wytrzymam. Podsuń mi coś, czego będę się mógł chwycić, biblijny cytat, cokolwiek. Rozpaczliwie tego potrzebuję. Nie wiem nawet, czy potrafię żyć bez Marianne. Nie wiem, czy dam radę. Gdzie ona jest? Zaopiekowałeś się nią?
Zamknął oczy i próbował wyostrzyć swój wewnętrzny słuch.
Na początku, przez pierwsze piętnaście, dwadzieścia sekund, nie słyszał nic. Następnie rozległo się dyskretne chrząkanie, a potem dobrze znany głos, ten prawdziwy, nie jego własny.
„List do Hebrajczyków 11, 32–40, może to wskaże ci drogę?”.
Inspektor Barbarotti rozplótł ręce, otworzył oczy, spojrzał na wciąż niespokojne niebo i podziękował. W swoim pokoju nie miał Biblii, ale zanotował wskazany ustęp, po czym wyrwał kartkę z notatnika i schował do portfela.
Pochylił się nad biurkiem, ponownie włączył portugalskiego bluesa i wrócił do sprawy Arnolda Morindera.
Ludzie z otoczenia zaginionego elektryka byli w dużej mierze zgodni, kiedy wypowiadali się na temat jego charakteru.
Morinder był człowiekiem nieśmiałym i wycofanym.
Laura Westerbrook – kobieta, która w latach osiemdziesiątych przez krótki czas była jego żoną – o ich małżeństwie nie miała do powiedzenia nic poza tym, że od samego początku było pomyłką. Ona była Brytyjką, urodzoną i wychowaną w Birmingham, a przyjechała do Szwecji, ponieważ chciała mieszkać w kraju, gdzie tworzyli tacy ludzie jak Ingmar Bergman. Naburmuszoną nieśmiałość Morindera uznała za skłonność do zadumy i egzystencjalną melancholię, po czasie odkryła jednak, że prawda była dużo bardziej prozaiczna. Ich rozstanie przebiegło tak gładko, jak zręczny kucharz oddziela żółtko od białka.
Morinder nie był żółtkiem.
To naprawdę widniało w protokole przesłuchania i Barbarotti pomyślał, że skurcz policzków, jaki poczuł, czytając te słowa, mógł być początkiem uśmiechu. Ustąpił w ułamku sekundy, jednak był to pierwszy taki przypadek od dwudziestego dziewiątego kwietnia.
Zawsze coś.
Z zebranego materiału jasno wynikało, że Arnold Morinder nie był duszą towarzystwa. Barbarotti, przedarłszy się tego pochmurnego majowego dnia przez prawie sto stron akt, nie uzyskał odpowiedzi na pytanie, jak ktoś taki jak on mógł poderwać Ellen Bjarnebo.
Poznali się w lokalu, dokładnie rzecz biorąc w restauracji Långe Jan na Heimdalsgatan, wrześniowego wieczoru 2005 roku, ale była to tylko data i miejsce, które pojawiły się w zeznaniach Ellen Bjarnebo. Nawiasem mówiąc, w tej samej restauracji kilka miesięcy przed zniknięciem Morindera zdarzył się pewien incydent. Było trzech świadków tego małego intermezzo: kelner oraz dwójka klientów, którzy tego wieczoru jedli w restauracji. Żadne z nich nie potrafiło powiedzieć, o co dokładnie poszło, jednak słychać było podniesione głosy, Morinder huknął pięścią w stół, a jego towarzyszka wyszła z restauracji w stanie, który można by określić jako gniew. Goście twierdzili, że mamrotała przez zęby: „Oko za oko, ząb za ząb”. Ellen Bjarnebo zdecydowanie temu zaprzeczyła, przyznała co prawda, że ona i jej partner się pokłócili, ale nie chciała wchodzić w szczegóły. Zaklinała się w każdym razie, że nie ma to nic wspólnego z jego zaginięciem.
Ponieważ Morinder i Bjarnebo nie mieli przyjaciół i znajomych, z którymi by się spotykali, nikogo nie można było zapytać o ich związek. Sąsiedzi z ulicy Valdemara Kusko opisywali ich jako spokojnych ludzi, którzy nie zwracali na siebie uwagi. Spotykali ich czasem w pralni, na ulicy czy w sklepie, mówili dzień dobry i to wszystko.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
W przekładzie Jacka Dehnela (przyp. tłum.). [wróć]