Komisarz Barbarotti. Rzeźniczka z Małej Birmy - Håkan Nesser - ebook + audiobook

Komisarz Barbarotti. Rzeźniczka z Małej Birmy ebook

Nesser Håkan

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Piąta część serii z policjantem Gunnarem Barbarottim z miasta Kymlinge.

Inspektor Gunnar Barbarotti po dłuższej przerwie wraca do pracy w policji. Dostaje do zbadania dawno zakończone śledztwo. Sprawa okazuje się dużo bardziej zawikłana, niż sądził z początku. Jeśli Ellen Bjarnebo jest niewinna i nie popełniła zbrodni, za którą została skazana na jedenaście lat więzienia, to kto zamordował i poćwiartował swoją ofiarę w 1989 roku? Gunnar Barbarotti wyrusza w podróż przez Szwecję. Los prowadzi go z rolniczej Małej Birmy w pobliżu Kymlinge do położonego na odludziu pensjonatu górskiego. Podróż zakończy jego zmagania ze światem i Bogiem – choć może to tylko kwestia interpretacji…

Håkan Nesser (ur. 1950) jeden z najpopularniejszych szwedzkich pisarzy. Największą popularność przyniósł mu składający się z dziesięciu części cykl powieści kryminalnych o komisarzu Van Veeterenie. Większość książek z tej serii stała się podstawą scenariuszy filmowych. Nesser trzykrotnie otrzymał nagrodę za najlepszy szwedzki kryminał, a jego książki przetłumaczono na ponad dwadzieścia języków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 435

Oceny
4,5 (153 oceny)
89
47
16
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobry kryminał w znakomitej interpretacji
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się słucha. Uzależnić się można od bohaterów powieści. Najlepszym dowodem jest słuchanie audiobooka w każdej wolnej chwili czyli non stop. Polecam
00
Anndr

Dobrze spędzony czas

ludzki kryminał
00
agata1968

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, wprawiająca w zadymę. Szczerze polecam. Agata
00
Debra

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowny tom, wspaniale się słucha audiobooka. Uwielbiam tą serię. Polecam z całego serca. Naprawdę zaprzyjaźniłam się z inspektorem Barbarottim.
00

Popularność




I

29 kwiet­nia 2012

1

Pora­nek jak każdy inny.

Obu­dził się. Jeśli w pokoju dało się wyczuć jakąś zmianę, on jej nie wyczu­wał.

Cisza była taka jak zwy­kle. Szare poranne świa­tło, deli­kat­nie prze­świ­tu­jące przez cien­kie zasłony, było zwy­czajne. Wszystko było jak zwy­kle, a raczej takie się wyda­wało: niska kamienna ława pod oknem, wikli­nowe krze­sło w naj­ciem­niej­szym kącie, ich ubra­nia na wie­szaku, uboga w liście palma, zdję­cia dzieci wiszące rzę­dem przy drzwiach – wszystko takie samo jak cztery lata temu, kiedy się tu wpro­wa­dzili.

A wewnątrz frag­ment snu: pokój prze­słu­chań ze sto­łem i pozba­wio­nym twa­rzy star­szym męż­czy­zną, który wła­śnie powie­dział coś waż­nego – zbladł i znik­nął we wła­snym, tajem­ni­czym świe­cie.

I wresz­cie cięż­kość i zmę­cze­nie w każ­dej czę­ści ciała – także zna­jome i przy­bie­ra­jące na sile. Miał pięć­dzie­siąt dwa lata, co samo w sobie nie było powo­dem do zmar­twień, a jedy­nie fak­tem, z któ­rym trzeba było jakoś żyć. Odwró­cił głowę i spoj­rzał na budzik. Dwa­dzie­ścia po szó­stej. Zadzwoni za dzie­sięć minut. Nie­chęt­nie wycią­gnął rękę i wyłą­czył alarm. Obró­cił się z wysił­kiem i pra­wym ramie­niem objął Marianne. Wsu­nął się pod koł­drę, żeby poczuć jej skórę. Nie­ważne, w któ­rym miej­scu.

Jesz­cze przez sekundę był to naj­zwy­klej­szy pora­nek pod słoń­cem.

Zaraz potem przy­tom­ność roze­szła się po nim jak wstrząs elek­tryczny – od dłoni przez ramię i całe ciało. Strze­liła w gło­wie jak lodowa bły­ska­wica.

Nie­obec­ność. Chłód.

Kom­pletny bez­ruch i cisza.

Każda komórka i każdy atom w jego ciele czuły, co się wyda­rzyło, zanim twarda mem­brana jego świa­do­mo­ści pękła z nie­mym krzy­kiem. Nie!

To się stało.

Stało się. Przez kilka chwil ist­niały tylko te dwa słowa. Nic innego.

Stało się. Stało się.

Po chwili doszło coś wię­cej.

Rze­czy­wi­stość. To nie strach. Ani przy­wi­dze­nie. To się naprawdę stało.

Leżę tutaj.

Marianne tu leży.

Jest ranek.

Leżymy tu, ran­kiem, po nocy jak każda inna.

Ale tylko ja tutaj leżę.

Ona nie leży obok mnie. Ni­gdy już nie będzie leżała.

To się stało.

Naprawdę.

Znów poło­żył dłoń na jej ciele. Nie­ważne, w któ­rym miej­scu.

Na ciele, ale nie na niej. Nikt nie jest tak zimny.

Śmierć.

Była szó­sta dwa­dzie­ścia sześć rano. Dwu­dzie­sty dzie­wiąty kwiet­nia 2012 roku.

Marianne nie żyła. Było tak, a nie ina­czej.

Nie ina­czej.

Jej oczy nie były do końca zamknięte. Podob­nie jej usta. Tak jakby mimo wszystko zabrała ze sobą ostatni obraz. Jakby w ostat­niej sekun­dzie zamie­rzała mu coś powie­dzieć.

Może to zresztą zro­biła. Powie­działa coś do niego, wydo­była z sie­bie kilka słów, które być może wci­snęły się pod ciężki pan­cerz jego snu. A może tego nie zro­biły.

Może zmarła, nie będąc nawet tego świa­doma? Ni­gdy się nie dowie. Ni­gdy nie prze­sta­nie się zasta­na­wiać.

Jesz­cze tu leżę, pomy­ślał. Jesz­cze tylko ja o tym wiem. Wciąż można wma­wiać sobie, że wszystko jest nor­mal­nie. Może też być tak, że teraz śpię, a to tylko sen. To się nie może dziać tak nie­praw­do­po­dob­nie szybko. Nie­do­rzecz­ność. W ciągu jed­nej sekundy. To po pro­stu nie…

Te wszyst­kie myśli były jed­nak cień­sze od ścia­nek pry­ska­ją­cej bańki mydla­nej.

I pry­skały. Wszystko pry­sło.

– Marianne? – wyszep­tał. – Marianne?

Gdzieś wewnątrz niego roz­legł się jej głos:

– Nie ma mnie tutaj. Przy­kro mi ze względu na cie­bie, ale jestem o krok dalej. Przy­kro mi ze względu na cie­bie i dzieci. Zaj­mij się nimi. Kocham was. Wam jest naj­trud­niej, ale pew­nego dnia się spo­tkamy. Wiem o tym.

Wziął ją za rękę i nawet jeśli nie nale­żała już do niej, nie pusz­czał. Poczuł niemy chłód i zamknął oczy.

Wstał za pięt­na­ście siódma. Usły­szał, że po domu cho­dzi któ­reś z dzieci, a więc nad­szedł czas, aby powie­dzieć im, że mama nie żyje.

Że umarła w nocy, w łóżku.

Pew­nie tęt­niak, jak ostat­nio. Pęk­nięte małe naczynko w mózgu. Jak pół­tora roku temu. Nie był więc nie­przy­go­to­wany – taka ewen­tu­al­ność tkwiła w nim jak zatruty kolec. Teraz kolca już nie było.

Nim zdą­żył dotrzeć do drzwi, żal powa­lił go na pod­łogę. Ude­rzył od tyłu jak hura­ga­nowy wiatr i pchnął go do przodu. Leżał tam sku­lony jakiś czas, po czym zło­żył ręce i zaczął pro­sić Boga o siłę.

Siłę, aby zejść do kuchni, zebrać dzieci wokół stołu i wszystko im powie­dzieć.

II

Maj 2012 Czer­wiec 1989

2

Eva Back­man zapu­kała i weszła.

Sta­nęła za drzwiami i rozej­rzała się dookoła. Przy oknie, zwró­cony do niej ple­cami, stał Asu­nan­der i roz­ma­wiał przez tele­fon. Za biur­kiem, pod ścianą, pię­trzyły się kar­to­nowe pudła. Nali­czyła jakieś osiem, dzie­sięć sztuk. Zasta­na­wiała się, czy rze­czy­wi­ście potrzeba mu ich aż tyle. Kiedy sama będzie opróż­niała swój gabi­net – w odle­głej przy­szło­ści – pew­nie wystar­czy jej jedno.

Albo dwie papie­rowe torby.

Ale Asu­nan­der był komi­sa­rzem i sze­fem, a to oczy­wi­ście róż­nica. Zaj­mo­wał ten obszerny pokój od ponad pięt­na­stu lat, i gro­ma­dził rze­czy. Wsta­wił tu na przy­kład regał wypeł­niony książ­kami, z któ­rych więk­szość praw­do­po­dob­nie nale­żała do niego. Zwró­ciła na to uwagę już wcze­śniej, a prze­bie­ga­jąc wzro­kiem po grzbie­tach w ocze­ki­wa­niu na koniec roz­mowy, pomy­ślała o tym znowu. Czy­ta­jący poli­cjant. Głów­nie histo­ria: kry­mi­na­li­styki i powszechna. Słow­niki i lek­sy­kony. Pół metra bele­try­styki.

Może zresztą za rzę­dami ksią­żek trzy­mał na przy­kład dobrą whi­sky? Albo cho­wał ją w któ­rejś szu­fla­dzie biurka? Nie wszyst­kie strony Asu­nan­dera zdą­żyła dokład­nie roz­pra­co­wać, a skoro do końca służby zostały mu dwa mie­siące, nie­które tajem­nice będzie chyba musiał zabrać ze sobą.

Z tymi myślami inspek­tor Back­man usia­dła w fotelu naprze­ciwko biurka.

Asu­nan­der zakoń­czył roz­mowę, odwró­cił się i ski­nął głową w jej kie­runku. Kilka razy prze­niósł cię­żar ciała z pięt na palce i z powro­tem, po czym usiadł za biur­kiem.

– Zaczą­łeś sprzą­tać? – Wska­zała kar­tony.

Asu­nan­der wle­pił w nią wzrok. Pomy­ślała, że nie zbli­żyła się do niego przez te wszyst­kie lata i w ostat­nich tygo­dniach też tego raczej nie zrobi. Nie ona jedna. Asu­nan­der był, jaki był. Samotny wilk.

– Toivo­ne­nowi zostało kilka kar­to­nów. W marcu się prze­cież prze­pro­wa­dzał. Przy­niósł je dziś rano.

Back­man poki­wała głową.

– Ale to nie o moim zej­ściu z tego świata mie­li­śmy roz­ma­wiać. – Odchrząk­nął i pogrze­bał w sto­sie papie­rów na biurku. – Cho­dziło o Bar­ba­rot­tiego. Jak on się trzyma, do cho­lery? Można mówić o jakiejś popra­wie?

Eva Back­man wes­tchnęła i zasta­no­wiła się nad odpo­wie­dzią.

Poprawa? Kilka sekund przy­glą­dała się cięż­kiej twa­rzy Asu­nan­dera. Czy za tymi zmarszcz­kami i sło­niową skórą kryło się zro­zu­mie­nie? Czy kryła się tam odro­bina cie­pła i czło­wie­czeń­stwa, czy też wiek, zmę­cze­nie i samot­ność usu­nęły już resztki empa­tii?

Trudno powie­dzieć.

Od śmierci Marianne minęły trzy tygo­dnie, od pogrzebu nieco ponad tydzień. Roz­ma­wiała z Bar­ba­rot­tim wła­ści­wie każ­dego dnia. Naj­czę­ściej po kilka razy. Pró­bo­wała roz­ma­wiać. Ostatni raz dziś rano. Nie wie­działa, czy słowo „poprawa” jest w jaki­kol­wiek spo­sób ade­kwatne. Ona w każ­dym razie żad­nej poprawy nie dostrze­gała, choć nie miała poję­cia, co kryje się pod pan­ce­rzem Bar­ba­rot­tiego.

To jak czarna woda pod pokrywą lodową na leśnym jezio­rze – ostatni raz przy­szło jej to do głowy dziś rano i chyba był to nie naj­gor­szy obraz sytu­acji.

– Przyj­dzie po połu­dniu – powie­działa.

– Tak, wiem – odparł Asu­nan­der. – Pyta­nie brzmi, do czego go możemy wyko­rzy­stać.

– Wyko­rzy­stać?

– Nie łap mnie za słowa. Wiesz, o co mi cho­dzi.

– Myślę, że to ważne, by zaczął pra­co­wać.

– Nie możemy zaj­mo­wać się tera­pią – rzekł Asu­nan­der. – Nawet w takich oko­licz­no­ściach. Nie zro­zum mnie źle, ja mam serce.

– Ni­gdy w to nie wąt­pi­łam – odparła Back­man.

Pew­nie, że wąt­pi­łam, pomy­ślała w duchu. I to nie raz.

– No więc?

Eva zasta­na­wiała się chwilę.

– Nie za bar­dzo wiem, jak on się czuje – przy­znała. – Ani też, na ile można go… wyko­rzy­stać.

– To cho­ler­nie dobry poli­cjant – powie­dział Asu­nan­der. – Trudny, ale dobry.

A ty jesteś cho­ler­nie trud­nym sze­fem – kon­ty­nu­owała swój mono­log wewnętrzny Back­man. – Może i dobrym, ale zde­cy­do­wa­nie trud­nym.

– Masz rację – przy­tak­nęła.

– Rzecz jasna, po nagłej śmierci żony czło­wiek nie staje się lep­szy. Raczej trud­niej­szy.

Asu­nan­der odchy­lił się do tyłu i splótł dło­nie na karku. Wpa­try­wał się w sufit, naj­wy­raź­niej myśląc o swoim ostat­nim stwier­dze­niu.

Nie lep­szy, tylko trud­niej­szy?

Eva Back­man sie­działa przez chwilę w mil­cze­niu, zasta­na­wia­jąc się, czego od niej ocze­kuje. Czy spo­dziewa się usły­szeć ocenę Bar­ba­rot­tiego, czy też popro­sił ją do sie­bie, żeby wyba­dać sytu­ację?

Asu­nan­de­rowi jed­nak rzadko kiedy wystar­czało samo wyba­da­nie sytu­acji, nie lubił też roz­mów o niczym. Uznała, że mimo wszystko potrze­bo­wał w tej spra­wie pomocy. Chciał usły­szeć od niej prze­my­ślaną odpo­wiedź na pyta­nie, jakie zada­nia można powie­rzyć trud­nemu, ale dobremu inspek­to­rowi, któ­rego zale­d­wie czter­dzie­sto­sied­mio­let­nia żona ode­szła, zosta­wia­jąc go samego z piątką pra­wie doro­słych dzieci i… smut­kiem, któ­rego roz­mia­rów nie można sobie nawet wyobra­zić. Tak, naj­praw­do­po­dob­niej to był orzech, który zgryźć miała dla niego Back­man.

– Chyba nie powi­nien zabie­rać się za Fängströma – powie­działa. – To nie byłoby w porządku.

Asu­nan­der ski­nął ponuro głową, nie odry­wa­jąc jed­nak oczu od sufitu. Sprawa Fängströma auto­ma­tycz­nie poja­wiła się w gło­wie inspek­tor Back­man. Nie było w tym nic dziw­nego – miała zale­d­wie dwie doby, a Eva zaj­mo­wała się nią od pierw­szej sekundy. Ray­mond Fängström, dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­letni kawa­ler, został zna­le­ziony mar­twy u sie­bie w domu przez tro­skliwą matkę, która w nie­dzielę rano przy­szła mu tro­chę pomóc: posprzą­tać, wypra­so­wać ubra­nia, tego typu rze­czy. Zna­la­zła go na pod­ło­dze w kuchni – leżał na brzu­chu z rękoma pod sobą, w przej­ściu mię­dzy kuchenko-zle­wo­zmy­wa­kiem a zamra­żarko-lodówką. Dość szybko usta­lono, że leżał tak od póź­nych godzin wie­czor­nych poprzed­niego dnia. Przed śmier­cią miał silne tor­sje – jego głowa spo­czy­wała w kałuży wymio­cin. Na stole były pozo­sta­ło­ści po posiłku – wszystko wska­zy­wało na to, że dwie osoby jadły przy nim spa­ghetti po boloń­sku, racząc się butelką czer­wo­nego wina.

Kto był gościem Fängströma – tego na­dal nie wie­dziano, jed­nak poli­cyjny lekarz, nie­jaki Her­bert Lind­man, który w trzech przy­pad­kach na cztery miał rację, już po kil­ku­mi­nu­to­wym bada­niu stwier­dził, że praw­do­po­do­bień­stwo otru­cia jest sto­sun­kowo duże. Próbki wina, spa­ghetti, sosu boloń­skiego oraz tre­ści żołąd­ko­wej Fängströma – zarówno tej zwró­co­nej, jak i reszty – wysłano do Pań­stwo­wego Labo­ra­to­rium Kry­mi­na­li­stycz­nego w Linköping. Odpo­wiedź miała nadejść w swoim cza­sie, przy odro­bi­nie szczę­ścia – w ciągu tygo­dnia.

Pro­blem pole­gał nie tylko na tym, że Ray­mond Fängström zmarł w nie­ja­snych oko­licz­no­ściach. Cho­dziło też o to, że od czasu wybo­rów w 2010 roku był człon­kiem rady gminy Kym­linge z ramie­nia Szwedz­kich Demo­kra­tów. Zdą­żyły już poja­wić się głosy, że było to mor­der­stwo poli­tyczne, że Fängström padł ofiarą wro­gich sił z lewej strony sceny poli­tycznej. Sprawcą mógł być jakiś imi­grant albo homo­sek­su­ali­sta. Nie bra­ko­wało prze­ciw­ni­ków kse­no­fo­bicz­nej poli­tyki i poglą­dów, jakie for­so­wał w radzie, będąc w niej języcz­kiem u wagi.

Fakt, że owe głosy były raczej dono­śne niż liczne, miał mniej­sze zna­cze­nie – media roz­dmu­chały sprawę na niwie zarówno lokal­nej, jak i kra­jo­wej. Mor­der­stwa poli­tyczne w Szwe­cji nie zda­rzały się czę­sto, więc na ponie­dział­ko­wej kon­fe­ren­cji pra­so­wej na komi­sa­ria­cie w Kym­linge było ponad pięć­dzie­się­ciu dzien­ni­ka­rzy.

Eva Back­man prze­słu­chała jak dotąd sześć osób, mniej lub bar­dziej zwią­za­nych ze zmar­łym szwedz­kim demo­kratą. W notat­niku miała jesz­cze dwa­na­ście i nie cie­szyła się na te spo­tka­nia. Dzień wcze­śniej do późna sie­działa oko w oko z Sig­mun­dem Stil­le­rem, nume­rem dwa na par­tyj­nej liście, który miał zastą­pić Fängströma w radzie. Wciąż zaci­skała zęby na to wspo­mnie­nie.

Stil­ler nie żądał, żeby przy roz­mo­wie obecny był adwo­kat, jed­nak nale­gał na ochro­nia­rza. Twier­dził, że zagra­żają mu lewi­cowi ter­ro­ry­ści, i trą­bił o tym we wszyst­kich moż­li­wych mediach. Uwa­żał ponadto, że każdy czło­nek Szwedz­kich Demo­kra­tów powi­nien dostać ochronę, choć od tego postu­latu kie­row­nic­two par­tii w Sztok­hol­mie (a może w Ska­nii, czy gdzie tam ono jest) natych­miast się odcięło. Już po kilku godzi­nach śledz­twa Eva Back­man poczuła, że wola­łaby pra­co­wać w dro­gówce, wydziale do walki z prze­stęp­czo­ścią nar­ko­ty­kową czy gdzie­kol­wiek indziej, byle tylko nie zaj­mo­wać się sprawą mar­twego rasi­sty.

Wpraw­dzie odkąd zało­żyli kra­waty i weszli do par­la­mentu, Szwedzcy Demo­kraci nie okre­ślali się zwy­kle jako rasi­ści, jed­nak lokal­nie – przy­naj­mniej w Kym­linge – nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, jakie są ich poglądy. W ciągu nie­spełna dwóch lat w radzie Ray­mond Fängström nie pozo­sta­wił oby­wa­te­lom wąt­pli­wo­ści co do dwóch rze­czy: że nie­na­wi­dził każ­dego, kto uro­dził się na połu­dnie od Alp, i że nie był naj­wy­bit­niej­szym umy­słem w kraju.

Sig­mund Stil­ler (Eva Back­man dowie­działa się, że tak naprawdę nazy­wał się Jan Johans­son, ale zmie­nił nazwi­sko, ponie­waż prze­śla­do­wano go w szkole), jak się oka­zało, pod tym wzglę­dem nie ustę­po­wał lide­rowi.

– Dla­czego uważa pan, że śmierć Fängströma ma pod­łoże poli­tyczne?

– To jasne jak słońce. Oni chcą nas dopaść.

– Jacy „oni”?

– No oni. Isla­mi­ści. Imi­granci. Ray­mond został zamor­do­wany. To począ­tek wiel­kiej wojny raso­wej, no nie?

– Zga­dza się – wtrą­cił ochro­niarz, który nazy­wał się Hank i wyglą­dał, jakby ważył jakieś sto pięć­dzie­siąt kilo. – The hit has shit the fan.

Nie, zrzu­ca­nie Fängströma na Bar­ba­rot­tiego nie wyda­wało się w porządku.

– Lepiej niech trzyma się od tego z daleka – powie­dział Asu­nan­der. – Nie potrze­buje chyba takiego cyrku.

– Nie w nad­mier­nych daw­kach – odparła Back­man.

Asu­nan­der opu­ścił ręce na biurko i przez chwilę prze­kła­dał papiery. Nagle jed­nak naj­wy­raź­niej zmie­nił zda­nie i z pra­wej gór­nej szu­flady biurka wycią­gnął brą­zową teczkę.

– A co myślisz o tym?

Nie pusz­cza­jąc teczki, prze­krę­cił ją tak, żeby Eva mogła prze­czy­tać napis z przodu: „Arnold Morin­der”.

Było to tylko nazwi­sko i nie od razu przy­po­mniała sobie wszyst­kie oko­licz­no­ści sprawy. Wpraw­dzie coś jej świ­tało, ale nie brała udziału w tam­tym docho­dze­niu. W każ­dym razie nie ofi­cjal­nie. Asu­nan­der otwo­rzył teczkę i wymru­czał coś, czego nie zro­zu­miała.

– Nie­zbyt dobrze pamię­tam – przy­znała. – To ten od nie­bie­skiego mopedu, prawda?

– Tak jest – odparł. – Sprawa sprzed około pię­ciu lat. Nie udało nam się wtedy zbyt wiele usta­lić.

– To sobie aku­rat przy­po­mi­nam – powie­działa Back­man. – Ale ni­gdy tak naprawdę nie uczest­ni­czy­łam w śledz­twie. Chyba dość szybko je umo­rzono.

– Zga­dza się – potwier­dził Asu­nan­der z nie­za­do­wo­loną miną. – Odło­żone do spraw nie­roz­wią­zy­wal­nych. Do niczego nie doszli­śmy. Cho­ler­nik ni­gdy się nie poja­wił.

– Zagi­nię­cia – stwier­dziła Back­man – zawsze są trudne.

– Mówisz? – odparł Asu­nan­der.

Back­man się zamy­śliła.

– Co mógłby tu według cie­bie zdzia­łać Bar­ba­rotti?

Asu­nan­der wzru­szył ramio­nami.

– Będzie miał zaję­cie. Czy nie taka była recepta? A jeżeli nic nie zdziała, to przy­naj­mniej nikomu nie zaszko­dzi.

Back­man nie odpo­wie­działa.

– Bądź tak dobra i przej­rzyj mate­riały, zanim on to zrobi – kon­ty­nu­ował Asu­nan­der z wyra­zem twa­rzy, który chyba miał ilu­stro­wać fakt, że pod­jęli wspólną decy­zję. – W ten spo­sób będziesz mogła mu to przed­sta­wić po połu­dniu. Ale pamię­taj, że ma nad tym pra­co­wać samo­dziel­nie. Jed­no­oso­bowe śledz­two. Nie możemy trwo­nić zbyt wiele środ­ków na takie sprawy. Tydzień czy dwa, żeby się tro­chę wdro­żył, co pani inspek­tor o tym sądzi?

– Nie sądzę abso­lut­nie nic – odparła Eva Back­man.

– No dobrze – rzekł Asu­nan­der. – Pro­ku­ra­tor już wie, ale nie chcę żad­nych stan­dar­do­wych prze­słu­chań. Zwy­kłe ostrożne roz­po­zna­nie i tyle. Wytłu­macz mu to, pro­szę.

Ostrożne roz­po­zna­nie? – pomy­ślała z iry­ta­cją, kiedy już zamknęła za sobą drzwi. Jed­no­oso­bowe śledz­two? Jak już coś robić, to chyba lepiej na poważ­nie? Czyż nie? A poza tym Bar­ba­rotti od razu przej­rzy Asu­nan­dera. Zro­zu­mie, że cho­dzi tylko o tre­ning. Że nie uważa się go za nada­ją­cego się do pracy.

Choć może wła­śnie tego było mu trzeba? Może w obec­nej sytu­acji sam Gun­nar Bar­ba­rotti wolałby takie reme­dium? Zakład pracy chro­nio­nej w ramach wła­ści­wej dzia­łal­no­ści poli­cji.

Gdyby oczy­wi­ście ktoś go zapy­tał o zda­nie.

No i gdyby Bar­ba­rotti miał jakąś wolę. A tej w cza­sie ich ostat­nich roz­mów nie prze­ja­wiał zbyt wiele. Dokład­nie rzecz bio­rąc, nie prze­ja­wiał jej wcale.

Smu­tek, pomy­ślała, wcho­dząc do swo­jego gabi­netu. O to wła­śnie w tym wszyst­kim cho­dzi. O smu­tek. Wieczną zmar­z­linę duszy.

3

Choć sprawa Morin­dera doty­czyła Arnolda Morin­dera, trudno byłoby go nazwać jej głów­nym boha­te­rem.

Rola ta, nie bez powodu, przy­pa­dła jego kon­ku­bi­nie. Prze­czy­ta­nie stresz­cze­nia sprawy zajęło Evie Back­man dwa­dzie­ścia minut. Spi­sał je inspek­tor Borg­sen – nie bez przy­czyny zwany Smu­ta­sem – i nawet jeśli Eva nie­wiele miała do czy­nie­nia ze śledz­twem, po pobież­nym zapo­zna­niu się z opi­sem przy­po­mniała sobie cał­kiem sporo.

Wszystko zda­rzyło się w sierp­niu 2007 roku. Nie­całe pięć lat temu, jak zauwa­żył Asu­nan­der. Arnold Morin­der, pięć­dzie­się­ciocz­te­ro­letni pra­cow­nik firmy elek­trycz­nej But­tros El z Kym­linge, znik­nął ze swo­jego domku let­ni­sko­wego na pół­nocy cypla Kym­men. Wsiadł na moped, żeby poje­chać na sta­cję Sta­toil w Ker­ran­shede i kupić popo­łu­dniową gazetę. Kiedy po trzech dobach na­dal nie wró­cił do domu, jego kon­ku­bina, nie­jaka Ellen Bjar­nebo, zadzwo­niła na poli­cję. Inspek­tor Smu­tas i aspi­rant Wen­ner­gren-Olo­fs­son poje­chali z nią poroz­ma­wiać. Podej­rze­nia, że miało miej­sce prze­stęp­stwo, poja­wiły się wła­ści­wie od razu. Nie dla­tego, że wska­zy­wały na to liczne prze­słanki, przy­naj­mniej nie na początku (choć póź­niej też nie). Po pro­stu Ellen Bjar­nebo była tym, kim była.

Rzeź­niczką z Małej Birmy.

Pod koniec lat osiem­dzie­sią­tych XX wieku cie­szyła się pod tym prze­zwi­skiem krótką i ponurą sławą. Mała Birma to nazwa śred­niej wiel­ko­ści gospo­dar­stwa, pięć kilo­me­trów na pół­nocny wschód od Kym­linge, w któ­rym miesz­kała z mężem i dziec­kiem. Była też Wielka Birma, a droga wio­dąca do obu gospo­darstw nosiła nazwę Drogi Bir­mań­skiej, nawią­zu­jącą do zna­nego szlaku w Azji, ukoń­czo­nego mniej wię­cej w tym samym cza­sie, kiedy powstały oba gospo­dar­stwa, czyli pod koniec lat trzy­dzie­stych. Osad­ni­kami byli dwaj bra­cia, Sven i Arvid Hel­ges­so­no­wie, i to wła­śnie syn Arvida, Harry, pięć­dzie­siąt lat póź­niej został poćwiar­to­wany…

Naj­pierw jed­nak został zabity mło­tem kowal­skim, a mniej wię­cej pięć mie­sięcy póź­niej jego żona Ellen Hel­ges­son z domu Bjar­nebo została ska­zana za zabój­stwo i zbez­czesz­cze­nie zwłok. Umiesz­czono ją w Hin­se­bergu, nie­da­leko Frövi w Berg­sla­gen, jedy­nym szwedz­kim wię­zie­niu dla kobiet. Została stam­tąd zwol­niona po jede­na­stu latach.

Eva Back­man pamię­tała, że była to dość ponura histo­ria, a spra­woz­da­nie Smu­tasa nie pozo­sta­wiało w tej kwe­stii żad­nych wąt­pli­wo­ści. Z natury dokładny, poświę­cił spra­wie tylko kilka stron. Wie­dza Back­man ogra­ni­czała się do tego, co wów­czas zoba­czyła w tele­wi­zji albo prze­czy­tała w gaze­tach. Wpraw­dzie ukoń­czyła już wtedy szkołę poli­cyjną, jed­nak była na urlo­pie macie­rzyń­skim po uro­dze­niu pierw­szego ze swo­ich trzech synów.

Rzeź­niczka z Małej Birmy?

Wyszła z wię­zie­nia w Hin­se­bergu w listo­pa­dzie 2000 roku. Wró­ciła do Kym­linge, wyna­jęła miesz­ka­nie, a po jakimś cza­sie zatrud­niła się na poczcie. Pra­co­wała tam do zagi­nię­cia Morin­dera latem 2007 roku, a przez ostat­nie lata w Svensk Kas­sa­se­rvice. Back­man zasta­na­wiała się, czy kole­dzy z pracy wie­dzieli, że jest wśród nich mor­der­czyni. Może tak, może nie, w każ­dym razie kiedy ją zatrud­niano, musiał być chyba ktoś, kto znał jej prze­szłość. Nawet jeśli Kró­lew­ski Urząd Pocz­towy nie był już taki jak daw­niej.

Ellen Bjar­nebo – do panień­skiego nazwi­ska wró­ciła jesz­cze przed pro­ce­sem w 1989 roku – zamiesz­kała z Arnol­dem Morin­de­rem mniej wię­cej na rok przed tym, jak prze­padł. Ze spra­woz­da­nia Smu­tasa nie wyni­kało, jak się poznali, a jedy­nie że od czerwca 2006 roku zaj­mo­wali trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie w Rock­sta. Morin­der był wcze­śniej żonaty, ale nie miał dzieci, a domek na cyplu Kym­men nale­żał do niego od połowy lat sie­dem­dzie­sią­tych, kiedy to odzie­dzi­czył go po ojcu.

W spra­wie zagi­nio­nego elek­tryka zostało wsz­częte śledz­two. Postę­po­wa­nie przy­go­to­waw­cze pro­wa­dził pro­ku­ra­tor Månsson, w poli­cyj­nych krę­gach znany jako Månsson Ciapa, który na­dal był jak naj­bar­dziej czynny zawo­dowo. Back­man zasta­na­wiała się, dla­czego zgo­dził się na to, żeby ponow­nie otwo­rzyć sprawę. Może Asu­nan­der wcale mu o tym nie powie­dział – Back­man nie zdzi­wi­łaby się, gdyby tak wła­śnie było. Komi­sarz i pro­ku­ra­tor współ­pra­co­wali od lat i przez cały ten czas dzia­łali jak łódź na kół­kach.

Tak czy ina­czej w spra­wie Morin­dera szybko usta­lono, że zre­ali­zo­wał swój zamiar, czyli zatan­ko­wał na sta­cji w Ker­ran­shede i kupił gazetę, jed­nak jego dal­sze losy pozo­sta­wały zagadką. Moped, stary nie­bie­ski zündapp, zna­le­ziono po tygo­dniu w bagnie osiem kilo­me­trów na zachód od domku. Miej­sce to, zwane Dużym Czar­nym Bagnem, znane było z licz­nie wystę­pu­ją­cych wokół niego koma­rów. Prze­szu­kaw­szy je, ani funk­cjo­na­riu­sze, ani roz­ma­ici tech­nicy nie zna­leźli żad­nej wska­zówki mogą­cej napro­wa­dzić ich na trop zagi­nio­nego Morin­dera.

Po tygo­dnio­wym tapla­niu się w mokra­dle w towa­rzy­stwie chmar koma­rów mogli być już tro­chę znu­dzeni sprawą, pomy­ślała Back­man. Nic dziw­nego, że docho­dze­nie zostało umo­rzone. Nie­roz­wią­zy­walne, jak się rze­kło.

Następ­nie zaczęła liczyć – mor­der­stwo w Małej Bir­mie i zagi­nię­cie Arnolda Morin­dera dzie­liło osiem­na­ście lat. Do chwili obec­nej upły­nęło kolej­nych pięć.

Czy to odpo­wied­nie zada­nie dla pogrą­żo­nego w żało­bie inspek­tora? Czy ono w ogóle jest dla kogoś odpo­wied­nie? Co też Asu­nan­der mógł mieć na myśli? Zupeł­nie nic?

Dobre pyta­nia.

Eva Back­man spoj­rzała na zega­rek. Nade­szła pora lun­chu.

Czas przy­go­to­wać się na spo­tka­nie z Bar­ba­rot­tim, który po raz pierw­szy od śmierci Marianne miał poja­wić się na komi­sa­ria­cie. To też było jakieś zada­nie.

Nie lep­sze, tylko trud­niej­sze?

Nagle poczuła mdło­ści.

4

Gun­nar Bar­ba­rotti wyłą­czył sil­nik i odpiął pasy bez­pie­czeń­stwa, ale nie wysia­dał z samo­chodu.

Tej chwili się oba­wiał. Powrotu na komi­sa­riat.

Choć może to nie­wła­ściwe słowo, bo już nie było czego się oba­wiać.

Chwila ska­mie­nie­nia. Doświad­czał ich co jakiś czas. Był to swo­isty para­liż, który ogar­niał go bez ostrze­że­nia i potra­fił zatrzy­mać w pół kroku albo unie­ru­cho­mić przy kuchen­nym stole. Bar­ba­rotti nie był wów­czas w sta­nie zdo­być się na choćby jedną wybie­ga­jącą w przy­szłość myśl.

Ska­mie­nie­nie z żalu. Przy­jaź­nie nasta­wiony tera­peuta, który roz­ma­wiał z nim dwa razy, tak wła­śnie okre­ślił ten stan.

Było to dla niego rów­nie nie­wiel­kim pocie­sze­niem jak wszystko inne.

Åke Rönn, tak się nazy­wał ten tera­peuta. Był spo­kojny, pocho­dził z Nor­r­lan­dii i poja­wił się w pustej gło­wie Bar­ba­rot­tiego na par­kingu przed komi­sa­ria­tem. Kra­cia­sta fla­ne­lowa koszula i tym podobne – ostat­nio w odcie­niu czer­wieni i błę­kitu.

Tera­peuta żałoby. Co za bez­na­dziejny zawód. Sam przy­znał, że w tym się spe­cja­li­zuje.

A może wcale nie było to takie bez­na­dziejne? Może Åke Rönn naprawdę pomógł temu lub owemu nie­szczę­śni­kowi. Stop­niowo. Smu­tek zawsze trwa – tak powie­dział. – To powolna rzeka, ale da się przez nią prze­pra­wić i prę­dzej czy póź­niej wypły­nąć na morze. Prąd jest słaby, nie powi­nie­neś się spie­szyć. Nie masz wio­seł i nie wieje wiatr.

Gun­nar Bar­ba­rotti kiwał głową, ale nie komen­to­wał. Było tak wiele słów. Tak wiele mniej lub bar­dziej prze­mą­drza­łych słów. Wypo­wia­da­nych w dobrej wie­rze, ale prze­mą­drza­łych.

– Musisz spró­bo­wać sku­pić się na dzie­ciach – powie­działa mu wczo­raj wie­czo­rem przez tele­fon Eva Back­man.

– Wiem – odparł. – Robię to. Sku­piam się na dzie­ciach.

– Chcesz, żebym wpa­dła?

– Nie, nie trzeba.

– Jenny i Johan wró­cili już od taty?

– Tak, przed połu­dniem.

– Jak się czują?

– Bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści, chyba dobrze.

– A ty?

– Nie naj­le­piej.

– Spa­łeś?

– Kiep­sko.

– Bie­rzesz jakieś leki? Wiem, że nie uzna­jesz, ale…

– Nie.

Pyta­nia i odpo­wie­dzi. W końcu oznaj­mił, że nie ma już nic wię­cej do powie­dze­nia, zasło­nił się jaki­miś domo­wymi obo­wiąz­kami i odło­żył słu­chawkę.

Kiedy rów­nież i ta roz­mowa wybrzmiała w jego gło­wie, wziął dwa głę­bo­kie odde­chy i wysiadł z samo­chodu. Gdy prze­ci­nał par­king, idąc do wej­ścia, padał deszcz, on jed­nak nic sobie z tego nie robił.

Czas zacząć pracę. Czas zmie­rzyć się z codzien­no­ścią.

– Dzięki.

– Za co mi dzię­ku­jesz?

– Za nią. Za Rzeź­niczkę. Nie spo­dzie­wa­łem się pre­zentu powi­tal­nego.

Eva Back­man spró­bo­wała prze­pra­sza­ją­cego uśmie­chu, jed­nak poczuła, że szybko spły­nął z jej twa­rzy.

– To chyba jedna z tych sta­rych spraw, które dener­wują Asu­nan­dera. Zostało mu, zdaje się, tylko jakieś pół­tora mie­siąca. Tak czy owak to jego pomysł.

– Wiem, co się za tym kryje.

– Słu­cham? A co ma się kryć?

– Nie wie­rzy, że jestem zdolny do pracy.

Zasta­no­wiła się szybko.

– A jesteś? – zapy­tała.

Bar­ba­rotti wzru­szył ramio­nami.

– Nie mniej niż zwy­kle. Praw­do­po­dob­nie.

– Spodo­bało mi się to, co powie­dzia­łeś na pogrze­bie.

– Co kon­kret­nie?

– Żeby patrzeć przed sie­bie, a jed­no­cze­śnie zacho­wać ją w sobie.

– Mówić to jedno. Co innego tak żyć.

– Nie zaszko­dzi mieć gwiazdę prze­wod­nią.

– Otóż to. Ona wciąż tam jest, nawet jeśli się na nią nie patrzy.

– O czym my wła­ści­wie roz­ma­wiamy?

– Nie wiem. Opo­wiedz mi lepiej o tej Rzeź­niczce. A tak w ogóle, na­dal piję kawę.

Wstała i poszła po kubek. Gun­nar Bar­ba­rotti patrzył przez okno na deszcz.

– Ty chyba też nie mia­łeś nic wspól­nego z tym śledz­twem?

– Nie – Bar­ba­rotti potrzą­snął głową. – To musiało być wtedy, kiedy nasz przy­ja­ciel pisał do nas listy. Przy­po­mina mi się tylko jakiś nie­bie­ski moped w jezio­rze.

– W bagnie – popra­wiła go Back­man. – Ale Ellen Bjar­nebo chyba znasz? Czy raczej Hel­ges­son, bo tak się wtedy nazy­wała.

Bar­ba­rotti poki­wał głową.

– Przy­po­mnij, kiedy to było?

– W 1989. Byłam na urlo­pie macie­rzyń­skim po uro­dze­niu Vik­tora.

Gun­nar Bar­ba­rotti ze zmarsz­czo­nym czo­łem przy­glą­dał się kub­kowi z kawą.

– W tam­tym roku zosta­łem odde­le­go­wany. Wydział nar­ko­ty­kowy w Eskil­stu­nie, jaki­kol­wiek mia­łoby to sens. Wró­ci­łem na święta, a wtedy już się przy­znała. Ale czy­tało się o tym w gaze­tach.

– To prawda, czy­tało się – odparła Back­man. – Rzeź­niczka z Małej Birmy. Trudno to zapo­mnieć. Cie­kawe, co się teraz dzieje z gospo­dar­stwem.

– Hm – mruk­nął Bar­ba­rotti.

Back­man przez chwilę mil­czała. Deszcz przy­brał na sile.

– Chcesz, żeby­śmy poroz­ma­wiali o Marianne?

Potrzą­snął głową.

– Jesz­cze nie. Nie, nie tutaj. Ale dzięki, że pytasz.

– Nie chcę, żebyś był tak po męsku uparty i wszystko w sobie dusił.

– Wiem, że tego nie chcesz. Nie musisz mi przy­po­mi­nać. W każ­dym razie nie za czę­sto.

– Okej – odparła Eva Back­man. – Na razie to akcep­tuję.

– Dobrze – rzekł Bar­ba­rotti. – Wobec tego skon­cen­trujmy się na czło­wieku z nie­bie­skim mope­dem. Jak to było?

Odchrząk­nęła i zaczęła stresz­czać sprawę.

– Cze­kała trzy doby, zanim zgło­siła zagi­nię­cie. Czy tak?

– Tak, zga­dza się.

– Dla­czego?

– Myślała, że się pojawi. W każ­dym razie tak twier­dziła. Poroz­ma­wiaj ze Smu­ta­sem, to chyba on ją prze­słu­chi­wał. Przy­naj­mniej raz, bo docho­dze­nie pro­wa­dził przede wszyst­kim ten cały Gunvalds­son. Pamię­tasz go?

Bar­ba­rotti ski­nął głową.

– Czy­ta­łaś pro­to­koły prze­słu­chań?

– Nie. Tylko stresz­cze­nie. Asu­nan­der pole­cił mi, żebym cię wpro­wa­dziła. Mia­łam tylko dwie godziny. Wli­cza­jąc lunch.

– Hm – mruk­nął Bar­ba­rotti.

– Co tym razem ozna­cza „hm”?

– Nie­wiele. Może to, że nie widzę w tym wiele sensu. Choć teraz mogę to powie­dzieć o więk­szo­ści spraw.

– Rozu­miem – odpo­wie­działa Back­man. – Tak czy ina­czej można wysnuć wnio­sek, że Ellen Bjar­nebo nie była uszczę­śli­wiona per­spek­tywą kon­taktu z poli­cją. Ze względu na swoją prze­szłość.

– Jak to w końcu było? – zapy­tał Bar­ba­rotti. – Czy to ona zgło­siła zagi­nię­cie męża? Dość długo trwało, zanim go zna­le­ziono.

– Dwa pyta­nia. Zga­dza się, to ona zgło­siła. Po kilku mie­sią­cach zaczęto go znaj­do­wać, ale chyba minęło tro­chę czasu, zanim był kom­pletny, że się tak wyrażę. Przy­naj­mniej kilka dni, ale może źle to zapa­mię­ta­łam.

– Rzeź­niczka-mor­der­czyni? – zasta­no­wił się Bar­ba­rotti. – Z tego, co wiem, takie nie rosną na drze­wach.

Back­man się skrzy­wiła.

– Za młodu pra­co­wała w rzeźni w Göteborgu. Naj­wy­raź­niej miała do tego dryg. A w Małej Bir­mie mieli krowy mię­sne i świ­nie. Wcze­śniej, jesz­cze zanim to się stało.

– To wszystko wyja­śnia – stwier­dził Bar­ba­rotti.

– Może i tak.

– Jeżeli zaś cho­dzi o męż­czy­znę na nie­bie­skim mope­dzie, nie zna­le­ziono niczego?

– Nawet stopy – odparła Back­man.

– Czy tym razem poja­wiły się wobec niej jakieś kon­kretne zarzuty? – spy­tał Bar­ba­rotti. – Abs­tra­hu­jąc od jej dotych­cza­so­wych doko­nań.

– Nie bar­dzo wiem – przy­znała Eva. – Chyba poja­wiło się kilku świad­ków. Twier­dzili, że nie wszystko grało, że miał miej­sce jakiś incy­dent w restau­ra­cji czy coś takiego. Naj­le­piej sam prze­czy­taj. No i oczy­wi­ście poroz­ma­wiaj z ludźmi, któ­rzy brali w tym udział, i zapo­znaj się z pro­to­ko­łami prze­słu­chań.

– Gdzie ona teraz jest, ta Ellen Bjar­nebo? Jeżeli mamy ponow­nie otwo­rzyć sprawę, może też powinna mieć coś do powie­dze­nia.

Eva Back­man pchnęła po stole kartkę papieru.

– Ulica Val­de­mara Kusko 40 – prze­czy­tał Bar­ba­rotti. – Gdzie to jest? I kim, do licha, jest Val­de­mar Kusko?

– To w Rock­sta – wyja­śniła Back­man. – I nie mam poję­cia, kim jest Kusko. Czy raczej kim był, bo prze­cież żeby czy­imś nazwi­skiem nazwano ulicę, z reguły ta osoba musi naj­pierw umrzeć.

– Chyba tak – zgo­dził się Bar­ba­rotti. – Czyli ona tam mieszka?

– Tak jest. Zupeł­nie sama, o ile dobrze zro­zu­mia­łam.

– Może miała już dosyć face­tów.

– A oni jej – dodała Back­man.

– Lepiej dla wszyst­kich.

Sie­dzieli przez chwilę w mil­cze­niu, patrząc na deszcz, który ani nie słabł, ani się nie wzma­gał. Back­man chciała coś powie­dzieć, ale nic waż­nego nie przy­cho­dziło jej do głowy.

– Dzięki za wpro­wa­dze­nie – rzekł w końcu Bar­ba­rotti i wziął do ręki teczki. – Pójdę do sie­bie i to przej­rzę. Domy­ślam się, że mam nad tym pra­co­wać w poje­dynkę?

– Jeżeli dobrze zro­zu­mia­łam Asu­nan­dera, to tak – odparła Back­man.

– Na pewno dobrze zro­zu­mia­łaś.

Zaczął wsta­wać, ale Back­man poło­żyła mu dłoń na ramie­niu.

– Może mógł­byś wpaść do mnie na kola­cję? Nie chcę cię zmu­szać, ale…

– Nie mam nic prze­ciwko temu – powie­dział Bar­ba­rotti – ale muszę się zająć co naj­mniej czwórką dzieci. Daj mi kilka dni. Z jakie­goś powodu ciężko mi się prze­bywa poza domem.

– Okej – odparła. – Może to nie takie dziwne. W każ­dym razie jestem w domu, pamię­taj o tym.

– Dzięki – powie­dział Bar­ba­rotti i wymknął się z pokoju.

5

Nie był nie­przy­go­to­wany.

Miał wiele powo­dów do roz­pa­czy, ale to nie był jeden z nich. Pierw­szy tęt­niak Marianne został zdia­gno­zo­wany pół­tora roku wcze­śniej i od tej chwili czas był nazna­czony takimi myślami: „Była o mili­metr od śmierci. To może zda­rzyć się znowu”.

Myślał o tym i śnił. Wma­wiał sobie i oczyma wyobraźni pró­bo­wał zoba­czyć naj­gor­sze: to, że pew­nego dnia Marianne nie będzie już u jego boku. Przez osiem­na­ście mie­sięcy ta moż­li­wość cho­dziła za nim jak uparty cień; kil­ka­krot­nie obu­dził się w nocy z prze­ko­na­niem, że to już się stało. Roz­ma­wiali o tym. Wiele razy, wła­ści­wie nie czu­jąc stra­chu. Towa­rzy­szył im wów­czas swo­isty spo­kój, pełen akcep­ta­cji, który teraz po cza­sie trudno mu było zro­zu­mieć. I trudno znów w sobie odna­leźć.

„O życiu wiemy na pewno tylko to, że kie­dyś się koń­czy. Nie jeste­śmy zapro­jek­to­wani na wiecz­ność, nie tu, na ziemi. Wyko­rzy­stuj godziny i dni. Przyj­dzie czas, takie są zasady”.

Z całą pew­no­ścią nie był nie­przy­go­to­wany.

I naprawdę nie trwo­nili czasu. Bli­skość śmierci wyostrzyła im zmy­sły, wyczu­liła per­cep­cję i, jak­kol­wiek by na to patrzeć, ich ostat­nie chwile były jed­no­cze­śnie naj­lep­szymi.

Cze­kamy, jedno na dru­gie, na dru­gim brzegu.

Albo ina­czej, jak w upar­cie powra­ca­ją­cych stro­fach Lar­kina:

Nie­uchron­nym wymar­ciem – to wła­śnie do niego Podró­żu­jemy, żeby znik­nąć1.

Było to marne pocie­sze­nie, zwłasz­cza Lar­kin, wie­dział jed­nak, że tak wła­śnie będzie. Nawet to było przy­go­to­wane. Nawet to.

– Dzieci – powie­działa. – Jeżeli jed­nego z nas zabrak­nie, dru­gie zatrosz­czy się o dzieci.

Powie­działa to i potem do tego wra­cała.

Mieli piątkę, ale żadne nie było ich wspólne.

Jego dziećmi byli Sara, Mar­tin i Lars. Sara miała dwa­dzie­ścia cztery lata i już wyfru­nęła z gniazda. Od zimy ubie­głego roku miesz­kała w Sztok­hol­mie i stu­dio­wała prawo. Miała nowego chło­paka, ale jesz­cze go nie poznał. Zdaje się, że mówiła o nim Max. Albo Maxi­mi­lian.

Chłopcy mieli sie­dem­na­ście i pięt­na­ście lat. Każdy z nich miał swój narożny pokój w willi Pick­ford, wiel­kiej rude­rze, która była ich domem przez ostat­nie cztery lata. Bar­ba­rotti pomy­ślał, że zna ich coraz lepiej. Skoń­czył się czas, kiedy byli pod opieką Heleny, a jemu wyda­wało się, że ich stra­cił. Kochali swoją nową mamę, tę, któ­rej już nie było – nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści – jed­nak nie cier­pieli tak mocno jak on. Mieli wystar­cza­jące poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, żeby nie pójść na dno – przy­naj­mniej chciał w to wie­rzyć. Mieli szkołę, kole­gów i zaję­cia w cza­sie wol­nym. Piłkę ręczną i geo­ca­ching. Obu cha­rak­te­ry­zo­wała pewna zdrowa pro­stota – miał nadzieję, że dobrze to inter­pre­tuje.

Syn Marianne, Johan, skoń­czył dwa­dzie­ścia lat. Rów­nież miesz­kał w domu, pra­co­wał w kawiarni w Kym­linge i wie­dział wię­cej o kawie niż jaki­kol­wiek inny znany Bar­ba­rot­tiemu czło­wiek. Miał zacząć przy­go­to­wa­nia do jesien­nych egza­mi­nów wstęp­nych: Lund, Uppsala albo Linköping. Coś z mediami, nie słu­chał dokład­nie. To z Joha­nem więź była naj­słab­sza.

Jenny miała sie­dem­na­ście lat. Kiedy Bar­ba­rot­tiemu udało się ode­rwać wzrok od wła­snego smutku, zoba­czył, że wła­śnie jej jest naj­trud­niej. Wraż­liwa dziew­czyna bez korzeni. Może zresztą była mu naj­bliż­sza ze wszyst­kich, może przy­lgnęła do niego, żeby nie musieć jechać do domu, do swo­jego praw­dzi­wego ojca. Ten wystą­pił z taką pro­po­zy­cją zarówno na pogrze­bie, jak i pod­czas kilku roz­mów tele­fo­nicz­nych, jed­nak Bar­ba­rotti nie był w sta­nie stwier­dzić, czy mówił poważ­nie, czy też był to atak wyrzu­tów sumie­nia. Próba rekom­pen­saty. Jenny i Johan spę­dzili week­end z owym Tom­mym i jego rodziną kukie­łek w Halm­stad, jed­nak żadne z nich nijak nie sko­men­to­wało tej wizyty.

Wie­dział z całą pew­no­ścią, że Jenny chce na­dal miesz­kać w willi Pick­ford. Nie prze­pa­dała za swoim praw­dzi­wym tatą, a słowa Marianne o zatrosz­cze­niu się o dzieci doty­czyły przede wszyst­kim jej. Poza tym tylko z Jenny mógł sie­dzieć póź­nym wie­czo­rem i roz­pa­czać.

Ryczeć, jak mówiła.

– Chodź, Gun­nar, usią­dziemy i pory­czymy tro­chę. Tylko ty i ja.

Her­bata, zapa­lona świeca. Tak cicho, jak tylko może być w osiem­dzie­się­cio­let­nim drew­nia­nym domu. Poje­dyn­cze słowa. Poje­dyn­cze wspo­mnie­nia o Marianne. Łzy i śmiech, kiedy czuli, że przy­słu­chuje się im ze swo­jej chmu­rza­stej poduszki i mówi, żeby się wzięli w garść.

Mniej wię­cej tak. Te chwile były lekar­stwem i wyda­wało mu się to tro­chę dziwne.

Po wyj­ściu z komi­sa­riatu owego pierw­szego dnia po powro­cie zro­bił zakupy spo­żyw­cze w skle­pie ICA w Rock­sta. Lars i Mar­tin obie­cali, że przy­rzą­dzą maka­ron, i bra­ko­wało kilku skład­ni­ków. Kiedy wysiadł z samo­chodu na par­kingu, było dopiero wpół do szó­stej, pomy­ślał więc, że zorien­tuje się, gdzie leży ulica Val­de­mara Kusko. Był w końcu w Rock­sta, gdzie, według doku­men­tów, miesz­kała obec­nie Ellen Bjar­nebo.

Jego pierw­sze zada­nie po śmierci Marianne.

Rzeź­niczka z Małej Birmy.

Czy ludzie na­dal odbie­rają ją w ten spo­sób? Czy ona sama tak o sobie myśli?

Upły­nęło ponad dwa­dzie­ścia lat, ale nie był to chyba epi­tet, z któ­rego można się tak po pro­stu otrzą­snąć.

No i Arnold Morin­der. Co się z nim stało? Znik­nął, kupiw­szy „Afton­bla­det” na sta­cji ben­zy­no­wej w Ker­ran­shede. Pięć lat temu. To oczy­wi­ście od tego powi­nien zacząć. Tę sprawę ma zba­dać, gdyż to, co stało się w Bir­mie, już dawno zostało odło­żone do akt. Tak czy ina­czej nie zaszko­dzi dowie­dzieć się nieco wię­cej, zanim sta­nie oko w oko z Rzeź­niczką.

Można się było oczy­wi­ście zasta­na­wiać, dla­czego Asu­nan­der rzu­cił mu aku­rat tę starą sprawę, jed­nak po namy­śle posta­no­wił dać sobie spo­kój.

Z zasta­na­wia­niem się, rzecz jasna. Myśl o słab­ną­cych zdol­no­ściach i odby­wa­nych wła­śnie prak­ty­kach zawo­do­wych była zbyt trafna, żeby pró­bo­wać z nią wal­czyć. Na razie wystar­czyło prze­żyć. Prze­żyć i, jak się rze­kło, zatrosz­czyć się o dzieci.

Jak się rze­kło, jak się rze­kło.

Przy wjeź­dzie na osie­dle stała tablica z pla­nem – Val­de­mara Kusko zna­lazł od razu. Była to jedna z wygię­tych jak banan ulic ota­cza­ją­cych zabu­do­wa­nia od strony lasu, na wscho­dzie. Wsiadł do samo­chodu i ruszył w tamtą stronę. Numer 40, ostat­nia klatka scho­dowa w rzę­dzie cha­rak­te­ry­stycz­nych trzy­pię­tro­wych domów z lat sie­dem­dzie­sią­tych, z czer­wo­no­bru­nat­nej cegły i z zabu­do­wa­nymi bal­ko­nami. Nie wie­dział, na któ­rym pię­trze mieszka Ellen Bjar­nebo, i teraz nie zamie­rzał się tego dowia­dy­wać. Teraz cho­dziło tylko o ostrożne roz­po­zna­nie, wstępny manewr bez żad­nego zna­cze­nia.

Zakrę­cił i ruszył z powro­tem, myśląc o osie­dlu Rock­sta. Przez pierw­szych dzie­sięć, pięt­na­ście lat po powsta­niu była to typowa nie­przy­jemna oko­lica, teraz jed­nak było tro­chę lepiej. Pod wzglę­dem prze­stęp­czo­ści na­dal oczy­wi­ście pla­so­wała się w czo­łówce dziel­nic Kym­linge i pew­nie jesz­cze przez jakiś czas to się nie zmieni, nie pamię­tał jed­nak żad­nej inter­wen­cji aku­rat na ulicy Val­de­mara Kusko. Żad­nych przy­pad­ków pobi­cia, zde­ge­ne­ro­wa­nych pijacz­ków, żad­nej tak zwa­nej prze­mocy w rodzi­nie.

W Rock­sta miesz­kało jed­nak ponad pięć tysięcy osób. Można tu było spo­tkać przed­sta­wi­cieli z górą pięć­dzie­się­ciu róż­nych naro­do­wo­ści – kawa­łek Szwe­cji, sta­no­wiący zna­czącą część mapy demo­gra­ficz­nej kraju na początku dwu­dzie­stego pierw­szego stu­le­cia. Bar­ba­rotti wie­dział, że w tej dziel­nicy mieszka przy­naj­mniej trzech jego kole­gów, i kiedy po raz drugi mijał nie­wiel­kie cen­trum han­dlowe, w jego gło­wie zro­dziło się pyta­nie, dla­czego sam czuje się tu obco.

Czyżby był roz­pusz­czony? Może i tak.

Z dru­giej strony nie tylko Rock­sta wzbu­dzała w nim takie uczu­cia. Obco czuł się wszę­dzie. Na komi­sa­ria­cie. W willi Pick­ford. W całym mie­ście, w któ­rym miesz­kał od trzy­dzie­stu pię­ciu lat.

Ludzie, myśli i czas.

W żół­ta­wym świe­tle zmierz­chu jego dło­nie na kie­row­nicy wyglą­dały jak z innej pla­nety.

Muszę zacząć poważ­nie roz­ma­wiać z Bogiem, pomy­ślał inspek­tor Bar­ba­rotti.

Zasta­na­wiał się nad tym już wcze­śniej.

Była pra­wie pół­noc, kiedy poło­żył się do łóżka. Teraz, kiedy Marianne nie było już z nimi, posiłki zwy­kle się prze­cią­gały. Nawet jeśli rzadko uda­wało się wyra­zić smu­tek i tęsk­notę za pomocą słów, to samo prze­by­wa­nie, gro­ma­dze­nie się wokół dużego dębo­wego stołu było ważne i każdy to czuł. Żadne z nich nie chciało wsta­wać jako pierw­sze – być może było to męczące, jed­nak Bar­ba­rotti ni­gdy nie pytał.

Dla niej już nie nakry­wano. Na początku to robili: tam, gdzie zwy­kle sie­działa, usta­wiali talerz, szklankę i sztućce, jed­nak Jenny posta­no­wiła, że po pogrze­bie trzeba z tym skoń­czyć.

Jakiś czas sie­dzieli z Jenny w wyku­szu i ryczeli. Trzej chłopcy zaszyli się w swo­ich poko­jach. Koło jede­na­stej przy­tu­liła go i powie­działa, że musi pół godziny pouczyć się mate­ma­tyki, usiadł więc przy kom­pu­te­rze i pła­cił rachunki, dopóki nie ogar­nęło go zmę­cze­nie, przez które nie był już w sta­nie pano­wać nad cyframi i kodami.

Ale zmę­cze­nie to jedno, a zaśnię­cie dru­gie, i na to nie było rady. Pamię­tał, że ma poroz­ma­wiać z Bogiem, jed­nak coś stało na prze­szko­dzie. Było tak już od czasu tra­gicz­nego zda­rze­nia; Bar­ba­rotti wie­dział, że sam jest temu winien, ale wie­dział rów­nież, że Bóg jest dżen­tel­me­nem i ma przed sobą cały czas tego świata, więc cze­ka­nie nie sta­nowi dla Niego pro­blemu. Fakt, że nie od razu oddał sie­bie, swój szok i roz­pacz w ręce dobro­tli­wej siły wyż­szej, mógł budzić zdu­mie­nie, zwłasz­cza że Bar­ba­rotti był obec­nie prze­ko­nany, iż taka siła ist­nieje, i wie­lo­krot­nie roz­ma­wiał o tym z Marianne. O tym, że należy powie­rzyć i zawie­rzyć. Nie dźwi­gać wszyst­kich cię­ża­rów samemu.

Ale mimo to coś było nie tak. Coś stało na dro­dze.

Może cze­kał na znak.

Na to, żeby Marianne się ode­zwała. W pew­nym sen­sie obie­cała, że to zrobi, choć oczy­wi­ście nie wia­domo, czy taką obiet­nicę w ogóle da się speł­nić. I jak w razie czego mia­łoby to wyglą­dać. Jaką przy­bra­łoby formę. Naj­bar­dziej natu­ralne byłoby chyba, gdyby poja­wiła się w jego snach, on w każ­dym razie tak wła­śnie by zro­bił na jej miej­scu, jed­nak na razie Marianne się nie poka­zała, choć od jej śmierci minęły ponad trzy tygo­dnie.

Mogło to co prawda wyni­kać z faktu, że źle sypiał, a śnił jesz­cze gorzej. Kiedy budził się rano, w gło­wie nie pozo­sta­wały już żadne obrazy, więc zupeł­nej pew­no­ści mieć nie mógł. Może odwie­dziła go w nocy, a on zapo­mniał? Tak po pro­stu.

Pośród całego tego smutku ta myśl była prze­ra­ża­jąca – że pró­bo­wała do niego dotrzeć, a on o tym nie wie­dział – uznał więc, że nie będzie w to wie­rzył. Zamiast tego posta­no­wił być czujny i nie sta­wiać nie­roz­sąd­nych wyma­gań – zarówno zmar­łej żonie, jak i Bogu. Byłoby to aro­ganc­kie.

Po tych deli­kat­nych roz­wa­ża­niach i w ocze­ki­wa­niu na nadej­ście trudno uchwyt­nego snu zaczął prze­glą­dać mate­riały doty­czące sprawy Arnolda Morin­dera. Po połu­dniu prze­czy­tał na komi­sa­ria­cie stresz­cze­nie, jed­nak zro­bił to w pośpie­chu, a jeżeli Asu­nan­der rze­czy­wi­ście chciał prze­te­sto­wać jego zdol­ność do pracy, rów­nie dobrze mógł chwy­cić byka za rogi i zro­bić to porząd­nie.

Arnold Morin­der uro­dził się w 1953 roku. W chwili zagi­nię­cia miał więc pięć­dzie­siąt cztery lata, coś koło tego, a jego życie trudno byłoby nazwać eks­klu­zywną przy­godą. Przy­naj­mniej jeśli wie­rzyć lako­nicz­nym sfor­mu­ło­wa­niom Smu­tasa, a nie było naj­mniej­szego powodu, żeby tego nie robić. Smu­tas nie był skłonny do prze­sady, ale w swoim dąże­niu do obiek­ty­wi­zmu i prawdy nie zapo­mi­nał też o szcze­gó­łach.

Arnold uro­dził się w Kym­linge jako jedyne dziecko Alfonsa i Anny Morin­de­rów. Ojciec był kowa­lem, matka zaś imała się róż­nych zajęć w Kym­linge, przede wszyst­kim pra­co­wała jako sprzą­taczka. Oboje rodzice zmarli w odstę­pie dwóch lat, gdy Arnold prze­kro­czył dwu­dziestkę. Kiedy się uro­dził, oboje mieli ponad czter­dzie­ści lat i na tym zapi­ski na ich temat się koń­czyły.

W 1969 roku ukoń­czył dzie­wię­cio­let­nią pod­sta­wówkę, następ­nie dwa lata kształ­cił się na elek­tryka w szkole śred­niej w Samsö. W całym swoim życiu pra­co­wał łącz­nie w czte­rech fir­mach elek­trycz­nych: trzy mie­ściły się w Kym­linge i oko­li­cach, jedna, gdzie pra­co­wał w latach dzie­więć­dzie­sią­tych, w Göteborgu. W chwili zagi­nię­cia od sze­ściu lat był pra­cow­ni­kiem But­tros El, względ­nie sza­no­wa­nej firmy miesz­czą­cej się w okręgu prze­my­sło­wym Gri­pen, która w zależ­no­ści od koniunk­tury zatrud­niała od dzie­się­ciu do pięt­na­stu osób.

W marcu 1983 roku Arnold Morin­der wszedł w zwią­zek mał­żeń­ski z nie­jaką Laurą Wester­brook – dzieci nie mieli, a już pół­tora roku póź­niej wzięli roz­wód. Po opusz­cze­niu domu rodzin­nego, a przed wpro­wa­dze­niem się do kobiety zna­nej wcze­śniej jako Rzeź­niczka z Małej Birmy, miesz­kał w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu przy Norra Kyr­ko­ga­tan. Miesz­kał tam także z pierw­szą żoną. Będąc w Göteborgu (w latach 1989–1996), wynaj­mo­wał miesz­ka­nie z dru­giej ręki.

Stam­tąd wró­cił na Kyr­ko­ga­tan, a póź­niej prze­pro­wa­dził się na Val­de­mara Kusko 40.

A więc przy­naj­mniej zacho­wał miesz­ka­nie, pomy­ślał Bar­ba­rotti i zaczął się zasta­na­wiać, o czym to świad­czy. Praw­do­po­dob­nie nie świad­czyło o niczym.

Laura Wester­brook? Kim­kol­wiek była, musiała mieć zagra­niczne pocho­dze­nie. Może ame­ry­kań­skie, może angiel­skie. Zano­to­wał, żeby to spraw­dzić.

Domek let­ni­skowy na cyplu Kym­men, skąd póź­niej znik­nął Arnold, jego rodzice zaku­pili już w latach pięć­dzie­sią­tych i wszy­scy, nawet Ellen Bjar­nebo, nazy­wali go Ryb­nym Dom­kiem. Łowie­nie ryb było jedy­nym zna­nym hobby Morin­dera i ogra­ni­czało się, jak można było prze­czy­tać, do wypły­wa­nia wywrotną łódką na rzekę Kym­men, gdzie pró­bo­wał zło­wić na spin­ning oko­nia czy szczu­paka albo, czę­ściej, zarzu­cał zwy­kłą wędkę.

Z opisu Smu­tasa nie dało się wywnio­sko­wać, jak wła­ści­wie Ellen Bjar­nebo i Arnold Morin­der się poznali. Nic oprócz tego, że spo­tkali się przy­pad­kowo w któ­rejś z knajp w mie­ście i zaczęli roz­ma­wiać. Dało się za to wysnuć wnio­sek, że eks­rzeź­niczka nie była wów­czas szcze­gól­nie roz­mowna. Ona i Arnold zaczęli się spo­ty­kać i po roku zamiesz­kali razem. I to była cała histo­ria. Czyż nie żyjemy w końcu w wol­nym kraju?

Bar­ba­rotti wes­tchnął i prze­wró­cił kartkę.

Infor­ma­cje doty­czące dnia, w któ­rym zagi­nął Morin­der, były wła­ści­wie rów­nie skąpe. Była ładna pogoda, więc spę­dzali week­end w Ryb­nym Domku – oboje mieli przed sobą jesz­cze tydzień waka­cji – a w nie­dzielę około pierw­szej po połu­dniu Morin­der wsiadł na moped, sta­rego nie­bie­skiego zündappa, i poje­chał drogą numer 272 na odda­loną o ponad trzy kilo­me­try sta­cję ben­zy­nową w Ker­ran­shede, na któ­rej zatan­ko­wał i kupił dzien­nik „Afton­bla­det”. Wyje­chał stam­tąd tuż przed wpół do dru­giej i od tej pory nikt go już nie widział. Dziew­czyna przy kasie zeznała, że zacho­wy­wał się jak zwy­kle, że nie był szcze­gól­nie roz­mowny, ale, o ile sobie przy­po­mi­nała, oboje stwier­dzili, iż ostat­nio była wyjąt­kowo ładna pogoda. Koja­rzyła Morin­dera i jego moped: w sezo­nie let­nim był spo­ra­dycz­nym, ale wier­nym klien­tem. Było tak, odkąd zaczęła pra­co­wać na tej sta­cji pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych.

Trzy dni póź­niej, w środę ósmego sierp­nia, Ellen Bjar­nebo zadzwo­niła na poli­cję i zgło­siła zagi­nię­cie kon­ku­benta. Jakiś tydzień póź­niej nie­bie­ski moped odna­lazł się w dobrze zna­nym, sły­ną­cym z koma­rów bagnie pięć kilo­me­trów na zachód od Ker­ran­shede, a osiem od Ryb­nego Domku. Tam ślad się ury­wał.

To było wszystko. Prze­słu­chano Ellen Bjar­nebo, kolejne dwa­na­ście osób udzie­liło infor­ma­cji, jed­nak ten mate­riał znaj­do­wał się w osob­nych tecz­kach, a inspek­tor Bar­ba­rotti uznał, że dosyć ma dzień swo­jej biedy.

Zga­sił świa­tło, odwró­cił się na bok i wycią­gnął rękę w kie­runku pustego miej­sca w łóżku. Pró­bo­wał sobie wyobra­zić, że wciąż jesz­cze znaj­duje się tam jej odcisk, coś, co po niej zostało. Czymże bowiem jest świat, jeśli nie naszymi wyobra­że­niami o nim?

6

2 czerwca 1989

„Jedź dalej! Nie zatrzy­muj się przy Dro­dze Bir­mań­skiej!”.

Wła­ści­wie odkąd pamię­tała, towa­rzy­szył jej głos. Może inni też go mieli, ale tego nie wie­działa, tak rzadko z kim­kol­wiek roz­ma­wiała. W auto­bu­sie oprócz niej było jesz­cze sze­ścioro pasa­że­rów: czwórkę z nich koja­rzyła – trzej starsi męż­czyźni i nasto­latka – jed­nak z żad­nym z nich ni­gdy się nie witała. Pomy­ślała, że to typowe – mię­dzy wszyst­kim jest jakaś prze­strzeń, jakby samot­ność była czymś deli­kat­nym, czymś, o co należy się trosz­czyć, o co należy dbać.

„Jedź dalej?”.

Z bie­giem lat coraz bar­dziej iden­ty­fi­ko­wała go z praw­dzi­wym gło­sem – tym, który usły­szała jeden jedyny raz, dawno temu: gło­sem woź­nego Mut­tiego. Mutti był postra­chem szkoły w Hal­linge, w któ­rej spę­dziła pierw­sze trzy lata, ona zaś była chyba jedy­nym dziec­kiem w całym mie­ście, które się go śmier­tel­nie nie bało. Co samo w sobie było dziwne, znano ją bowiem z tego, że bała się prak­tycz­nie wszyst­kiego. I z tego, że była inna.

Mutti także był inny, choć z innych powo­dów; mówiło się, że jest skrzy­żo­wa­niem kobry i Adolfa Hitlera i że ma na sumie­niu śmierć przy­naj­mniej tuzina dzieci. Co oczy­wi­ście nie było prawdą. Kiedy ten jeden jedyny raz sta­nęła z nim oko w oko w jego kan­cia­pie, powie­dział do niej tylko zda­nie: „Idź i powiedz pani Bol­ling, jak to naprawdę było z twoim rowe­rem i Anniką Bengts­son”. Kiedy zaś zro­biła, jak kazał, wszystko skoń­czyło się dobrze, dokład­nie tak, jak obie­cał. Nie, nie jak obie­cał, bo prze­cież niczego nie obie­cy­wał, ale dokład­nie tak, jak to wyczy­tała z jego głosu.

Ćwierć wieku póź­niej nie pamię­tała już, o co cho­dziło w histo­rii z rowe­rem, wciąż jed­nak pamię­tała ten głos. Co zadzi­wia­jące, z każ­dym rokiem sta­wał się on coraz wyraź­niej­szy.

„Nie zatrzy­muj się przy Dro­dze Bir­mań­skiej?”.

O tym, że jest inna, także ni­gdy nie zapo­mniała – tata dopil­no­wał, żeby wbiła to sobie do głowy, jesz­cze na długo przed poja­wie­niem się Mut­tiego.

– To pewne, dzie­wu­cha ma nie­równo pod sufi­tem. Z jej matką było tak samo – doda­wał zwy­kle. – To dzie­dziczne w linii pro­stej po kądzieli.

Wes­tchnęła i spoj­rzała przez brudne auto­bu­sowe okno. Stwier­dziła, że mają przed sobą jesz­cze kawa­łek, przy­naj­mniej sie­dem, osiem minut. Dość czasu, żeby zanu­rzyć się na chwilę w męt­nych wodach pamięci. Czy się tego chce, czy nie.

Jako dziecko ni­gdy nie rozu­miała tego ostat­niego. W linii pro­stej po kądzieli? Co to zna­czy? Dora­stała z ojcem i o sześć lat star­szym bra­tem Gun­de­rem. Kiedy miała cztery lata, matka się uto­piła. Nie­szczę­śliwy wypa­dek – mówiono. Póź­niej zrozu­miała, że wcale tak nie było. Powie­dział jej to wewnętrzny głos i kiedy potem o tym myślała, wyda­wało jej się, że to wła­śnie wtedy usły­szała go po raz pierw­szy. Albo przy­naj­mniej po raz pierw­szy sko­ja­rzyła go z Mut­tim, zda­rzyło się to bowiem krótko po ich spo­tka­niu.

„Twoja mama ode­brała sobie życie, mówię ci to, żebyś wie­działa”.

Stało się to pew­nego wie­czoru, tuż przed zaśnię­ciem. Musiała wtedy mieć osiem czy dzie­więć lat. A sen nie nad­cho­dził.

„Żebyś wie­działa?”.

Kiedy następ­nego dnia spy­tała o to tatę, nie odpo­wie­dział, ale widziała po nim, że to prawda. Jej matka nie chciała już dłu­żej żyć i wzięła sprawy w swoje ręce.

A zatem miała nie­równo pod sufi­tem. Ni­gdy nie roz­ma­wiała o tym z Gun­de­rem. Ale on zawsze miał takie samo zda­nie jak ojciec, więc nie robiło to żad­nej róż­nicy.

Ni­gdy nie bała się tego głosu, bo tak jak Mutti nie miał w sobie nic strasz­nego. Zawsze był suchy i rze­czowy, jak głos spi­kera czy­ta­ją­cego radiowy komu­ni­kat. Rzadko się mylił. Inter­pre­to­wał sytu­ację zgod­nie z prawdą, zawsze był czy­sty i wyraźny. Prze­sła­nie rzadko kiedy było nie­ja­sne. Cza­sami, lecz nie zawsze, otrzy­my­wała poradę, a kiedy tak się działo, zawsze brzmiała ona jak żąda­nie, które nale­żało speł­nić.

Poza tym, pomy­ślała, głos był tak bar­dzo różny od jej zwy­cza­jo­wych myśli, że nie dało się go pomy­lić z niczym innym. A do tego powścią­gliwy – dziś, w tych wcze­snych godzi­nach czerw­co­wego wie­czoru, przy­po­mniał o sobie po raz pierw­szy od dłu­giego czasu. Ostat­nio ode­zwał się co naj­mniej kilka mie­sięcy temu – na początku wio­sny, a może nawet jesz­cze daw­niej.

Tro­chę dziwne mogło być jed­nak to, że zwró­cił się jak gdyby do kie­rowcy auto­busu. Wiel­kiego, postaw­nego męż­czy­zny z ple­cami niczym trzy­drzwiowa szafa.

„Jedź dalej! – powie­dział. – Nie zatrzy­muj się dzi­siaj przy Dro­dze Bir­mań­skiej! Nie każ jej wsta­wać, pozwól odpo­cząć”.

Jej? Naprawdę brzmiało to tak, jakby zwra­ca­jąc się do kie­rowcy, wyka­zy­wał tro­skę o nią. To ją miał na myśli: Ellen Beatrice Hel­ges­son. Trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nią mężatkę, z domu Bjar­nebo.

Na pół­metku życia, a już prze­graną.

Nie trzeba było wewnętrz­nego głosu, żeby stwier­dzić ten fakt. Pięt­na­ście lat mał­żeń­stwa z Har­rym Hel­ges­so­nem nauczyło ją, że czas ocze­ki­wań się skoń­czył. Jeżeli w życiu było coś w rodzaju pory kwit­nie­nia, ona miała ją już za sobą. Albo w ogóle ją omi­nęła.

„Nie zatrzy­muj się!”. Rów­nie dobrze mógłby naka­zać jej, żeby nie wysia­dała albo nie naci­skała przy­ci­sku „stop”, a jed­nak tego nie zro­bił. W pew­nym sen­sie prze­rzu­cił odpo­wie­dzial­ność na kie­rowcę auto­busu. Można się było zasta­na­wiać, dla­czego.

Zamru­gała ze zmę­cze­nia powie­kami i zorien­to­wała się, że zasy­pia. Samo w sobie mogło to ozna­czać wyj­ście z sytu­acji. Z całą pew­no­ścią tylko Ellen Hel­ges­son wysia­dłaby na przy­stanku przy Dro­dze Bir­mań­skiej. Nikt nie popro­siłby kie­rowcy, żeby się zatrzy­mał, gdyby ucięła sobie drzemkę. Kie­rowca zresztą był nowy – widziała go po raz pierw­szy – i na pewno nie miał poję­cia, gdzie mieszka każdy z pasa­że­rów.

Spoj­rzała na zega­rek. Pra­wie wpół do szó­stej. Powinno być pra­wie wpół do pią­tej, jed­nak spóź­niła się na poprzedni auto­bus. Zakupy, w mono­po­lo­wym i w skle­pie ICA, zajęły wię­cej czasu, niż się spo­dzie­wała, co ozna­czało, że upora się z kola­cją nie wcze­śniej niż o wpół do ósmej. To, że Harry będzie głodny i zły, nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Roz­draż­niony i nie­za­do­wo­lony – pewne jak amen w pacie­rzu. Przed jedze­niem zdąży wypić trzy lub cztery piwa, a to nie poprawi sytu­acji. Dosko­nale wie­działa, jak będzie wyglą­dał ten wie­czór: będą jedli, popi­ja­jąc wino z jed­nej z kupio­nych przez nią bute­lek – on wypije cztery kie­liszki, ona jeden. Po jedze­niu pozmywa, koło dzie­wią­tej Billy zosta­nie wysłany do łóżka albo przy­naj­mniej do swo­jego pokoju, a mąż i żona będą oglą­dali tele­wi­zję w towa­rzy­stwie papie­ro­sów, chru­pek sero­wych i kolej­nej butelki wina, no, może kilku piw i grogu – w mono­po­lo­wym nie zapo­mniała o niczym – i Cre­edence Cle­ar­wa­ter Revi­val zamiast tele­wi­zji. W zależ­no­ści od humoru, nastroju i tego, co miało miej­sce w ciągu dnia, zda­rzały się odstęp­stwa. Po jakimś cza­sie jego ręka zacznie wędro­wać ku jej udom i nadej­dzie czas na piąt­kowe pie­prze­nie. Tu odstęp­stwa się nie zda­rzały.

Jeżeli dobrze się sprawi, on zaśnie pijany i zado­wo­lony. Na tyle zado­wo­lony, na ile to moż­liwe. Choć przez chwilę.

„Jedź dalej? Nie zatrzy­muj się przy Dro­dze Bir­mań­skiej?”.

Zostało już tylko kil­ka­set metrów. Pod­nio­sła rękę i poło­żyła palec na przy­ci­sku „stop”.

7

Gun­nar Bar­ba­rotti spę­dził całą środę w swoim gabi­ne­cie na trze­cim pię­trze komi­sa­riatu w Kym­linge. W porze obia­do­wej Eva Back­man wsu­nęła głowę do pokoju i zapy­tała, czy pój­dzie z nią do Kungs­gril­len, odmó­wił jed­nak, tłu­ma­cząc, że wziął ze sobą lunch z domu.

Nie wziął. Miał tylko kanapkę i banana, ale to w zupeł­no­ści wystar­czyło. Jeżeli cokol­wiek na tym świe­cie nie idzie w parze, to wła­śnie smu­tek i ape­tyt.

Zanim jed­nak to nastą­piło – zanim zjadł ponury lunch – wczy­tał się w sprawę. Przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie, w każ­dym razie pró­bo­wał prze­ko­nać samego sie­bie, że wła­śnie tym się zaj­muje. W uszach miał słu­chawki iPoda, słu­chał fado i trudno mu było pozbyć się wra­że­nia, że to, co robi, bar­dziej przy­po­mina reha­bi­li­ta­cję zawo­dową niż praw­dziwą pracę. Bez wąt­pie­nia mógł przyjść do Asu­nan­dera za tydzień albo dzie­sięć dni i powie­dzieć, że nie zna­lazł niczego, co zbli­ży­łoby ich do odpo­wie­dzi na pyta­nie, co stało się z Arnol­dem Morin­de­rem. Asu­nan­der wzru­szyłby tylko ramio­nami i powie­dział: „No dobrze, w takim razie chyba trzeba odło­żyć tę sprawę do akt i zająć się czymś innym”.

A może nie? Z komi­sa­rzem ni­gdy nic nie wia­domo. Bo skoro pro­sił kogoś – obo­jętne kogo – o przyj­rze­nie się spra­wie, choć do eme­ry­tury zostało mu nie­wiele ponad mie­siąc, mogło się za tym kryć coś wię­cej. Może naprawdę spo­dzie­wał się, że Bar­ba­rotti coś znaj­dzie? Wpad­nie na trop, który pozwoli im posu­nąć śledz­two do przodu?

Albo nawet roz­wiąże całą sprawę? Może wią­zał się z tym szcze­gólny pre­stiż? Oso­bi­sty inte­res samego Asu­nan­dera?

Trudno powie­dzieć. Nic w doku­men­tach nie wska­zy­wało na to, żeby był jakoś szcze­gól­nie zamie­szany w tę sprawę. Pro­wa­dzący śledz­two nazy­wał się Gunvalds­son, a w Kym­linge wystę­po­wał tylko gościn­nie, przez krótki czas. Trzeba się z nim oczy­wi­ście skon­tak­to­wać, jed­nak Bar­ba­rotti wolał z tym pocze­kać do czasu, kiedy będzie lepiej zorien­to­wany.

A Asu­nan­der? Czy to moż­liwe, żeby w całej tej histo­rii były jakieś haki?

Nie­wy­klu­czone, pomy­ślał.

Komi­sarz zawsze był spe­cy­ficzny. Jed­nak bez względu na wszystko oso­bi­sta tra­ge­dia nie dawała powodu do kiep­skiego wyko­ny­wa­nia swo­ich obo­wiąz­ków.

Kiedy to zesta­wie­nie słów – oso­bi­sta tra­ge­dia – poja­wiło się w jego gło­wie, ska­mie­niał po raz kolejny. Sie­dział bez ruchu na krze­śle, patrząc przez okno. Nie­zdolny, by cokol­wiek zro­bić albo pomy­śleć. Niebo było niskie i nie­ru­chome, wiatr sma­gał okryte mło­dymi list­kami brzozy. Bar­ba­rotti pół roku wcze­śniej zmie­nił pokój i miał teraz nowy widok z okna. Wię­cej prze­strzeni i nieba – warunki ide­alne do kon­tem­pla­cji – dziś jed­nak nie mógł się wyci­szyć. Jego nastrój był taki, a nie inny. W słu­chaw­kach iPoda głos Lucílii do Carmo zastą­pił głos Fer­nanda Mourinha.

Czy kie­dy­kol­wiek znów będę szczę­śliwy? – zapy­tał w duchu. – Czy kie­dy­kol­wiek będę za czymś tęsk­nił, na coś cze­kał? A jeżeli tak, co to będzie?

– Teraz powi­nien pan pró­bo­wać żyć z dnia na dzień – pouczał go Rönn, jego tera­peuta. – Pro­szę nie wybie­gać naprzód, nie bar­dziej niż o kilka godzin. Pań­skie serce wciąż zbyt mocno krwawi, z cza­sem jed­nak ten stan ule­gnie zmia­nie.

Czyżby? – pomy­ślał Bar­ba­rotti, nic jed­nak nie powie­dział. A jaki to stan? I skąd możesz wie­dzieć? Czy nie­dawno zmarła ci żona? Kobieta, którą kocha­łeś ponad wszystko i która zosta­wiła cię samego, choć miała dopiero czter­dzie­ści sie­dem lat? Czy ty masz w ogóle poję­cie, o czym mówisz?

– Pro­szę bar­dzo, może się pan na mnie zło­ścić – powie­dział Rönn. – To może być zdrowy objaw, część tera­pii.

Jasna cho­lera, pomy­ślał wtedy Bar­ba­rotti.

Dziś, sie­dząc za biur­kiem, nie czuł już zło­ści, któ­rej mógłby się chwy­cić. Tylko niemą roz­pacz i brak nadziei. Wyłą­czył muzykę, zło­żył ręce i zaczął się modlić.

Dobry Boże, wybacz, że się nie odzy­wa­łem, ale było mi tak ciężko. Wiesz o tym rów­nie dobrze jak ja. Daj mi jakiś znak, bo długo już nie wytrzy­mam. Pod­suń mi coś, czego będę się mógł chwy­cić, biblijny cytat, cokol­wiek. Roz­pacz­li­wie tego potrze­buję. Nie wiem nawet, czy potra­fię żyć bez Marianne. Nie wiem, czy dam radę. Gdzie ona jest? Zaopie­ko­wa­łeś się nią?

Zamknął oczy i pró­bo­wał wyostrzyć swój wewnętrzny słuch.

Na początku, przez pierw­sze pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia sekund, nie sły­szał nic. Następ­nie roz­le­gło się dys­kretne chrzą­ka­nie, a potem dobrze znany głos, ten praw­dziwy, nie jego wła­sny.

„List do Hebraj­czy­ków 11, 32–40, może to wskaże ci drogę?”.

Inspek­tor Bar­ba­rotti roz­plótł ręce, otwo­rzył oczy, spoj­rzał na wciąż nie­spo­kojne niebo i podzię­ko­wał. W swoim pokoju nie miał Biblii, ale zano­to­wał wska­zany ustęp, po czym wyrwał kartkę z notat­nika i scho­wał do port­fela.

Pochy­lił się nad biur­kiem, ponow­nie włą­czył por­tu­gal­skiego blu­esa i wró­cił do sprawy Arnolda Morin­dera.

Ludzie z oto­cze­nia zagi­nio­nego elek­tryka byli w dużej mie­rze zgodni, kiedy wypo­wia­dali się na temat jego cha­rak­teru.

Morin­der był czło­wie­kiem nie­śmia­łym i wyco­fa­nym.

Laura Wester­brook – kobieta, która w latach osiem­dzie­sią­tych przez krótki czas była jego żoną – o ich mał­żeń­stwie nie miała do powie­dze­nia nic poza tym, że od samego początku było pomyłką. Ona była Bry­tyjką, uro­dzoną i wycho­waną w Bir­ming­ham, a przy­je­chała do Szwe­cji, ponie­waż chciała miesz­kać w kraju, gdzie two­rzyli tacy ludzie jak Ing­mar Berg­man. Nabur­mu­szoną nie­śmia­łość Morin­dera uznała za skłon­ność do zadumy i egzy­sten­cjalną melan­cho­lię, po cza­sie odkryła jed­nak, że prawda była dużo bar­dziej pro­za­iczna. Ich roz­sta­nie prze­bie­gło tak gładko, jak zręczny kucharz oddziela żółtko od białka.

Morin­der nie był żółt­kiem.

To naprawdę wid­niało w pro­to­kole prze­słu­cha­nia i Bar­ba­rotti pomy­ślał, że skurcz policz­ków, jaki poczuł, czy­ta­jąc te słowa, mógł być począt­kiem uśmie­chu. Ustą­pił w ułamku sekundy, jed­nak był to pierw­szy taki przy­pa­dek od dwu­dzie­stego dzie­wią­tego kwiet­nia.

Zawsze coś.

Z zebra­nego mate­riału jasno wyni­kało, że Arnold Morin­der nie był duszą towa­rzy­stwa. Bar­ba­rotti, przedarł­szy się tego pochmur­nego majo­wego dnia przez pra­wie sto stron akt, nie uzy­skał odpo­wie­dzi na pyta­nie, jak ktoś taki jak on mógł pode­rwać Ellen Bjar­nebo.

Poznali się w lokalu, dokład­nie rzecz bio­rąc w restau­ra­cji Långe Jan na Heim­dals­ga­tan, wrze­śnio­wego wie­czoru 2005 roku, ale była to tylko data i miej­sce, które poja­wiły się w zezna­niach Ellen Bjar­nebo. Nawia­sem mówiąc, w tej samej restau­ra­cji kilka mie­sięcy przed znik­nię­ciem Morin­dera zda­rzył się pewien incy­dent. Było trzech świad­ków tego małego inter­mezzo: kel­ner oraz dwójka klien­tów, któ­rzy tego wie­czoru jedli w restau­ra­cji. Żadne z nich nie potra­fiło powie­dzieć, o co dokład­nie poszło, jed­nak sły­chać było pod­nie­sione głosy, Morin­der huk­nął pię­ścią w stół, a jego towa­rzyszka wyszła z restau­ra­cji w sta­nie, który można by okre­ślić jako gniew. Goście twier­dzili, że mam­ro­tała przez zęby: „Oko za oko, ząb za ząb”. Ellen Bjar­nebo zde­cy­do­wa­nie temu zaprze­czyła, przy­znała co prawda, że ona i jej part­ner się pokłó­cili, ale nie chciała wcho­dzić w szcze­góły. Zakli­nała się w każ­dym razie, że nie ma to nic wspól­nego z jego zagi­nię­ciem.

Ponie­waż Morin­der i Bjar­nebo nie mieli przy­ja­ciół i zna­jo­mych, z któ­rymi by się spo­ty­kali, nikogo nie można było zapy­tać o ich zwią­zek. Sąsie­dzi z ulicy Val­de­mara Kusko opi­sy­wali ich jako spo­koj­nych ludzi, któ­rzy nie zwra­cali na sie­bie uwagi. Spo­ty­kali ich cza­sem w pralni, na ulicy czy w skle­pie, mówili dzień dobry i to wszystko.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

W prze­kła­dzie Jacka Deh­nela (przyp. tłum.). [wróć]